Kapitan WP Henryk Kalemba – jeden z wielu mało znanych bohaterów, którym Rzeczpospolita zawdzięcza niepodległość (II)

Całe życie poświęcił walce o niepodległość Polski: uczestniczył w I wojnie światowej, w powstaniach śląskich, zginął w Katyniu. Był jednym z tych, których latami pomijano w publikacjach PRL-u.

Zdzisław Janeczek

Henryk Kalemba, jako zaprzysiężony członek POW G.Śl., wziął udział w pierwszym powstaniu śląskim, które rozpoczęło się w nocy z 16 na 17 VIII i trwało do 24 VIII 1919 r. Kierując plutonem, odznaczył się w ataku na placówkę Grenschutzu i zdobył kaem. Niestety zagrożenia militarne ze wschodu, gdzie od 14 II 1919 r. toczono wojnę z sowiecką Rosją, uniemożliwiło rządowi w Warszawie wsparcie insurgentów. Powstanie upadło, a H. Kalemba wraz z innymi powstańcami musiał szukać schronienia przed niemieckimi represjami za polskim kordonem. (…)

Chwilowo front wschodni ponownie stał się jego domem. Kresowy epizod dostarczył mu mocnych wrażeń. Nowe pejzaże, inni ludzie. Udział w coraz to nowych potyczkach. Tam zetknął się po raz pierwszy z komunistami tworzącymi armię bolszewicką, tam nauczył się prowadzić życie zbratane ze śmiercią. (…)

Kampania zimowa prowadzona była w trudnych warunkach klimatycznych, mróz rzadko był mniejszy niż –30 stopni C. H. Kalemba nie tylko wziął udział w krwawym szturmie na Dyneburg, ale i w bojach o polskie Inflanty. Znajdował się stale na linii frontu i został ranny. Jego odwaga i trud żołnierski nie poszły na marne. Operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Siły sowieckie IV i XI dywizji zostały rozbite, miasto zdobyte, a załoga wzięta do niewoli. Udział H. Kalemby w ciężkiej kampanii dyneburskiej miał duży wpływ na ocenę jego żołnierskich zasług. Do Dyneburga przybył osobiście Naczelny Wódz Józef Piłsudski. Uczestników tej operacji polecił umieścić na pierwszych miejscach listy odznaczonych krzyżami Virtuti Militari za walki z lat 1919–1920. (…)

W połowie maja 1920 r. pułk H. Kalemby walczył z nacierającymi wojskami sowieckimi, m.in. pod Kubliczami w rejonie Berezyny, gdzie 3. batalion poniósł duże straty. O zaciętości walk świadczyła zapamiętana przez H. Kalembę śmierć sierżanta Stanisława Młynarczyka z 4. kompani, który pod Berezyną, otoczony 20 V przez wrogów, ostatnią kulę przeznaczył dla siebie. (…)

Gdy zaleczył rany, otrzymał nowe zadanie. Zwolniony z wojska, został oddelegowany do udziału w akcji plebiscytowej i obrony Górnego Śląska. Zameldował się więc w obozie w Sosnowcu, skąd 20 VIII 1920 r. przedostał się na Śląsk, by podjąć aktywną działalność jako zaprzysiężony członek POW G.Śl., m.in. organizując wiece na Opolszczyźnie. W szeregach POW ujawniły się wszystkie zalety jego osobowości. Oprócz umiejętności dowodzenia ludźmi cechowała go życzliwość. Okazało się, iż był zdolny i lojalny, pracowity, energiczny oraz przejawiał duże zainteresowanie szkoleniem podkomendnych, jak również dalszym pogłębianiem wiedzy wojskowej. Przede wszystkim miał okazję wykazać się odwagą i wykorzystać zdobyte doświadczenie frontowe w drugim powstaniu śląskim. (…)

Wybuchło kolejne powstanie, którego głównym celem była samoobrona. Południową część okręgu VII, podległą A. Dornowi, powstańcy śląscy opanowali już na przełomie 19 i 20 VIII 1920 r. H. Kalemba, dowodząc 3. Kompanią, po zaciętej walce zdobył rodzinną miejscowość Józefowiec. Łupem zwycięzcy padło 200 niemieckich karabinów. Następnie powstańcy z Józefowca wsparli 23 VIII natarcie na Wielkie Hajduki. Inne grupy w powiecie katowickim zdobyły hutę „Baildon”, Nowy Bytom i Chorzów. Opór stawiały niemieckie posterunki w Siemianowicach i Bogucicach. Natomiast bez walki zajęto Giszowiec i Nikiszowiec. 27 VIII 1920 r. objął ich podpisany przez W. Fojkisa akt demobilizacji wszystkich oddziałów bojowych samoobrony. 28 VIII przedstawiciele polskiego i niemieckiego komitetu plebiscytowego wydali wspólną odezwę wzywającą do przywrócenia spokoju i podjęcia pracy. Uczestnicy drugiego powstania zabiegali o usunięcie niemieckiej policji SIPO, a także o rozwiązanie niemieckich bojówek obszaru objętego plebiscytem. Ponadto powstanie przybliżyło cel, jakim było przeprowadzenie plebiscytu. Jego ostateczny termin wyznaczono na 20 III 1921 r. (…)

Postanowił zawrzeć związek małżeński. Okoliczności były sprzyjające. Nie musiał obawiać się przy ślubie trudności, na jakie był narażony ze strony niemieckiego kleru Wojciech Korfanty.

Niemieccy księża w czasie spowiedzi często odmawiali Ślązakom rozgrzeszenia za samo czytanie polskiej prasy i głosowanie na polskich kandydatów do parlamentu. Więc jak ciężkim grzechem musiał być udział w powstaniach i służba pod sztandarem J. Piłsudskiego, poprzedzona dezercją z armii cesarza Wilhelma II?

Dotąd Henryk Kalemba, przystojny blondyn, prowadził kawalerski żywot, gdyż wojna burzyła normalny tryb życia, ograniczała kontakty z kobietami i nie sprzyjała budowaniu trwałych związków. Jednak podczas jednej z akcji plebiscytowych poznał kurierkę Bronisławę z Jędrusków. Podobno spojrzeli sobie w oczy i to wystarczyło. Panna była urodziwa, miała wiele uroku osobistego. Nieduża, dość zgrabna. Ubierała się z dużym smakiem; miała swoisty, ładny styl. Dbała o strój. Z jej kobiecą kokieterią kontrastował umysł raczej męski, wyróżniający się logiką dowodzenia. Była śmiała i rezolutna. Trudniła się przemytem broni dla tajnych magazynów w powiatach katowickim i rybnickim, a także kolportażem materiałów propagandowych przeznaczonych dla Domu Plebiscytowego w Katowicach. Wśród „szwarcowanych” nielegalnych druków były książki, gazety i odezwy. Pośrednio zajmowała się również wywiadem wojskowym, współpracując z Ekspozyturą II Oddziału w Sosnowcu, tzw. biurem Habdank. Jak trzeba było, pomagała powstańcom, opatrywała rany i przewoziła wojenną korespondencję. Wzajemne zauroczenie okazało się trwałe. Henryk oświadczył się poznanej dziewczynie. Gdy propozycja została przyjęta, rozpoczął przygotowania do ożenku. Poślubił Bronisławę tuż po drugim powstaniu – w niedzielę 19 IX 1920 r. (…)

Henryk Kalemba włączył się w ruch niepodległościowy ze zdwojoną energią. Najpierw był to udział w akcji plebiscytowej obfitującej w liczne spory i napięcia, łącznie z utarczkami z niemieckimi bojówkami. Spór się zaostrzył, gdy doszło do niekorzystnej interpretacji wyników plebiscytu.

Polacy oczekiwali, że zgodnie z aneksem do art. 88 traktatu wersalskiego, głosy będą zliczane nie globalnie, a gminami, których za Polską głosowało 44,7%.

Jednakże, wbrew ustaleniom, w Komisji Międzysojuszniczej przewagę zaczęła zdobywać koncepcja brytyjsko-włoska, oparta na globalnym liczeniu głosów i przyznająca Polsce tylko 25% obszaru plebiscytowego, tj. powiaty pszczyński, rybnicki i przylegające do nich lub polskiej granicy skrawki powiatów: raciborskiego, toszecko-gliwickiego, katowickiego, bytomskiego, tarnogórskiego i oleskiego. Wytyczona linia podziału, nazwana od nazwisk komisarzy Anglii i Włoch linią Percivala-de Marinisa, nie zadowalała żadnej ze stron.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba. Powstania śląskie” znajduje się na s. 6–7 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba. Powstania śląskie” na s. 6–7 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wielkanoc 1919 roku – sprzyjająca sytuacja i niewykorzystana szansa na zwycięskie I powstanie na Śląsku

Powstanie odwołano. Był to niestety jedyny termin, w którym mogło odnieść sukces przy minimalnych stratach własnych. Niemcy ściągali cały czas dodatkowe oddziały wojskowe, karne i dobrze wyszkolone.

Jadwiga Chmielowska

Na początku kwietnia 2019 r. na Śląsku, obok oddziałów zbrojnych powiązanych z POW, istniały też małe, kilkunastoosobowe grupy bojowe, które tylko czekały na wybuch powstania. Liczebnie powstańcy i oddziały niemieckie były prawie zrównoważone. Liczba wojsk niemieckich po prawej stronie Odry wynosiła 7 tys. Na Grenzschutz Niemcy specjalnie nie liczyli. W ręce POW trafił raport, w którym dowództwo niemieckie przyznawało, że na wypadek poważniejszych walk można liczyć jedynie na 45% załogi śląskiej, a 55% żołnierzy było zdemoralizowanych i przesiąkniętych ideami komunistycznymi – spartakusowskimi. Nagminnie sprzedawali Ślązakom broń. POW G. Śl. liczyło wtedy 14 649 zaprzysiężonych członków. Korzystając z zaskoczenia, mogli zdobyć brakujące uzbrojenie w koszarach Grentzschutzu. Istniała uzasadniona obawa, że Niemcy zaczną ściągać regularne wojsko, z którym już tak łatwo sobie powstańcy nie poradzą. Nacisk na szybki wybuch powstania był w tej sytuacji ogromny.

Zebranie Komitetu Wykonawczego i komendantów powiatowych POW G. Śl. odbyło się 12 kwietnia 1919 r. w Bytomiu. Jednogłośnie uchwalono, że powstanie rozpocznie się w nocy drugiego dnia Świąt Wielkanocnych – czyli z 21 na 22 kwietnia 1919 r.

W kościele pw. św. Jacka na Rozbarku odprawiono 14 kwietnia uroczystą mszę w intencji powstańców. Delegacja, w skład której weszli Józef Grzegorzek i Wiktor Rumpfeld z Komitetu Wykonawczego oraz Alfons Zgrzebniok i Adam Całka – komendanci powiatowi – udała się 17 kwietnia do Poznania. W Wielki Piątek 18.04.1919 r. w gmachu Głównego Dowództwa odbyła się konferencja, w której uczestniczyli: generałowie Józef Dowbor-Muśnicki, związany z Narodową Demokracją, i Kazimierz Raszewski, uczestnik powstania wielkopolskiego, a od marca 1919 roku szef Wydziału Wojskowego Komisariatu NRL; płk Julian Lange – komendant Straży Ludowej, Wojciech Korfanty i Pluciński z NRL oraz Karol Rzepecki – szef policji miasta Poznania.

Poseł Korfanty, który obradom przewodniczył, oświadczył się stanowczo przeciwko zamierzeniom śląskim. Stanowisko swoje oparł na dwóch zasadniczych argumentach, mianowicie: 1. że wybuch powstania na Śląsku wprowadziłby dyplomację polską w położenie bez wyjścia, 2. że powstanie mogłoby udaremnić lub co najmniej na dłuższy czas wstrzymać przyjazd armii gen. Hallera, wiozącego do Polski potrzebną jak chleb codzienny broń i amunicję. Zdaniem Korfantego, bez tej broni Poznań nie mógłby przyjść Śląskowi z pomocą, gdyby pomoc okazała się konieczną. Ażeby wywodom swoim dodać więcej mocy, Korfanty odczytał 2 telegramy podobne do siebie w treści, a usilnie zakazujące wszczynanie jakichkolwiek ruchów zbrojnych na Śląsku. Jeden telegram pochodził rzekomo od Polskiego Komitetu w Paryżu, drugi wydała podobno Rada Ministrów w Warszawie – czytamy w relacji uczestnika tej narady J. Grzegorzka.

Ślązacy się jednak uparli i argumentowali, że atmosfera jest taka, że jeśli hasło do powstania nie zostanie wydane, to wybuchnie ono samorzutnie, a wtedy nie będzie można wykorzystać zaskoczenia. Chaotyczne walki sprzyjały Niemcom. Wtedy gen. Dowbor-Muśnicki powiedział: Kochane dzieci! Decyzji waszej do wiadomości przyjąć nie mogę, jednakże zaręczam, że jeśli powstanie wybuchnie wbrew waszej woli, to możecie mieć pewność, że Poznań was nie opuści. Później nastąpiła dyskusja o strategii Poznaniaków w przypadku wybuchu powstania na Śląsku.

Na odchodnym Korfanty powiedział: – „Panie Grzegorzek, powiedz mi Pan, po co wy tu przyjeżdżacie?! Czy po to, żeby się nas pytać i na nas zwalać odpowiedzialność za to, co wy chcecie robić? Gdybym ja siedział na Śląsku, robiłbym to, co uważam za potrzebne i nikogo bym się nie pytał”.

Delegaci wracali na Śląsk z poczuciem ulgi, rozumieli, że NRL nie chce jedynie brać odpowiedzialności. Wydano rozkaz powstania. Mobilizacja została przeprowadzona.

W Wielką Sobotę 1919 r. Grzegorzek, Lampner i Wiza zawiadomili niestety podkomisarza Czaplę o mobilizacji. Był zaskoczony decyzją rozpoczęcia powstania. Po wyjściu dowództwa POW, zaczął natychmiast działać. Tej samej nocy do Poznania wyjechał adwokat Konstanty Wolny, ten sam, który później tworzył z Wojciechem Korfantym i Józefem Buzkiem autonomię śląską. Wrócił w drugie Święto Wielkanocne z rozkazem:

Do Podkomisariatu NRL na Śląsku i wszystkich oficerów i podoficerów działających z ramienia Naczelnej Rady Ludowej na Śląsku:

Nakazujemy niniejszym wstrzymać wszelką akcję zbrojną aż do chwili, gdy od nas nadejdzie rozkaz do rozpoczęcia kroków wojennych. Rozkaz ten wyjdzie najpóźniej 15 maja rb. Równocześnie mianujemy p. Józefa Dreyzę decernentem dla spraw wojskowych na Śląsku. Podpisano: Komisariat Naczelnej Rady Ludowej Wojciech Korfanty, ks. Stanisław Adamski.

P. Wizę odwołujemy niniejszem do Poznania do innej roboty. W. Korfanty.

(…) Na podróż do Poznania było za późno, a łączność telefoniczna, którą i tak trudno by było w tym przypadku wykorzystać, zerwana. Nie dało się więc uzyskać wyjaśnień decyzji Korfantego.

Powstanie odwołano. Był to niestety jedyny termin, w którym mogło ono odnieść pełen sukces przy minimalnych stratach własnych. Niemcy ściągali cały czas dodatkowe oddziały wojskowe, ale już karne i dobrze wyszkolone. Od maja 1919 r. coraz bardziej zwiększała się przewaga liczebna wojsk niemieckich nad oddziałami powstańczymi. Rewolucja była opanowana i Niemcy zbierały siły. Warto też zwrócić uwagę na to, że w Paryżu nie zapadła jeszcze decyzja o plebiscycie!

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Sprzyjająca sytuacja. Historia powstań śląskich” znajduje się na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Sprzyjająca sytuacja. Historia powstań śląskich” na s. 12 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Algieria 2019 – protesty społeczne na skalę niespotykaną od 30 lat. Czy klan Bouteflików odda dobrowolnie władzę?

Algieria to kraj, w którym ponad 60% populacji to ludzie w wieku 18–30 lat, często bez pracy i bez perspektyw na rozwój zawodowy. Jednocześnie średnia wieku sprawujących władzę elit wynosi 80 lat.

Zbigniew Stefanik

Algieria: największy kraj afrykański, istotny eksporter surowców (11% gazu wykorzystywanego w Europie jest sprowadzane z Algierii) i istotny partner Francji, USA, Wielkiej Brytanii i innych państw NATO w walce z szeroko pojętym islamskim terroryzmem w Afryce. Państwo, w którym pamięć o wojnie domowej z lat 1991–2002 jest nadal żywa. W tamtym okresie, nazywanym w Algierii czarną dekadą, zginęło około 140 tysięcy osób, kilkadziesiąt tysięcy uznaje się za zaginione, a około miliona opuściło swój kraj.

Algieria cierpi na poważne dysfunkcje: gospodarka sterowana ręcznie, brak praworządności, demokracji i potężna korupcja na niemal wszystkich szczeblach władzy, nieposiadającej zresztą legitymacji społecznej. Od 57 lat nie nastąpiła tam de facto żadna zmiana obozu rządzącego. Krajem rządzą politycy, wojskowi i przedstawiciele służb specjalnych, biorący udział w procesie odzyskiwania przez Algierię niepodległości, która stała się faktem w 1962 r. na mocy traktatu z Evian, po ośmioletniej krwawej wojnie z francuskimi wojskami i innymi francuskimi służbami.

Do kwietnia br. trudno było powiedzieć, kto tak naprawdę sprawuje władzę w Algierii. Od zakończenia wojny domowej wybory centralne i lokalne były systematycznie fałszowane. Grupa trzymająca władzę składała się ze sprawującego od 1999 r. władzę prezydenta Abd al-Aziza Boutefliki i jego braci, głównie Saïda Boutefliki, szefa sztabu generalnego wojska algierskiego Ahmeda Gaïd Salaha i innych wojskowych, przedstawicieli służb specjalnych oraz biznesmenów związanych z wydobywaniem i eksportem algierskich surowców oraz z algierskim sektorem budowlanym.

Wreszcie Algieria to kraj, w którym ponad 60% populacji to ludzie w wieku od 18 do 30 lat, często bez pracy i bez perspektyw na rozwój zawodowy. W niektórych grupach społecznych bezrobocie sięga 60%. Imigracja zarobkowa do Europy (w tym do Francji) staje się dla młodych, zwłaszcza dla tych, którzy nie mają rodziny za granicą, coraz trudniejsza. Jednocześnie średnia wieku sprawujących władzę elit wynosi 80 lat. (…)

10 lutego 2019 r. algierski pałac prezydencki opublikował komunikat, że ponad 80-letni urzędujący prezydent Abd al-Aziz Bouteflika będzie ubiegał się o reelekcję na piątą kadencję. Stan zdrowia algierskiego prezydenta uległ drastycznemu pogorszeniu w 2013 r., po rozległym wylewie

Od tego czasu komunikował się on ze społeczeństwem wyłącznie za pośrednictwem komunikatów prasowych i przez swoich współpracowników. Nie wystąpił publicznie od kilku lat, nawet podczas poprzedniej kampanii wyborczej w 2014 r., w której zresztą, zgodnie z własną deklaracją, miał nie brać udziału. Informacja z 10 lutego br. o jego zamiarze ubiegania się o reelekcję doprowadziła społeczeństwo do wzburzenia, co uznaje się za bezpośredni zapalnik algierskiego buntu.

W pierwszych dniach algierskich protestów rządzący przyjęli strategię ich ignorowania. 24 lutego br. Abd al-Aziz Bouteflika udał się do prywatnej kliniki w Genewie na leczenie. (…) 3 marca br. współpracownicy Abd al-Aziza zgodnie z algierskim prawem wyborczym złożyli w algierskim trybunale konstytucyjnym (nie zważając na oburzenie społeczne) oficjalną kandydaturę urzędującego prezydenta w wyborach prezydenckich, które miały się odbyć 18 kwietnia. Doprowadziło to w nocy z 3 na 4 marca do wielotysięcznych demonstracji w całej Algierii. (…)

8 marca br. w całej Algierii odbyły się kolejne wiece i demonstracje antyprezydenckie, domagające się rezygnacji Abd al-Aziza Boutefliki ze startu w wyborach prezydenckich. W tych protestach licznie wzięli udział Algierczycy przebywający za granicą, którzy specjalnie w tym celu przyjechali 8 marca do ojczyzny. Między 4 a 10 marca br. pojawiały się w algierskiej i międzynarodowej przestrzeni publicznej liczne informacje nie do zweryfikowania, dotyczące stanu zdrowia prezydenta.

Żaden lekarz nie chciał ponoć wydać Bouteflice zaświadczenia o zdolności fizycznej i psychicznej do sprawowania urzędu prezydenckiego. Według innych informacji, nie przeżył on zabiegu, wykonanego w klinice w Genewie.

W końcu, 10 marca br., pojawiła się informacja i potwierdzająca ją fotografia o starcie prezydenckiego samolotu z Genewy. Kilka godzin później algierskie media publiczne podały, że prezydent wrócił do Algierii. Jego samolot miał wylądować nieopodal Algieru w bazie lotniczej Bouffaric. Opublikowano fotografie samolotu po lądowaniu, nie było jednak żadnych dowodów na to, że algierski prezydent z niego wysiadł ani że w ogóle znajdował się na jego pokładzie.

Kilkanaście godzin po rzekomym powrocie Abd al-Aziza Boutefliki do Algierii nastąpił pierwszy przełom w algierskim kryzysie. 11 marca w algierskich mediach został odczytany komunikat pałacu prezydenckiego odwołujący wybory prezydenckie zapowiedziane na 18 kwietnia. Zamiast nich miała się odbyć konferencja w sprawie napisania nowej konstytucji i prawa wyborczego dla Algierii. Po przyjęciu nowej konstytucji i nowych reguł wyborczych miałyby się odbyć wybory prezydenckie, w których Abd al-Aziz Bouteflika nie brałby już udziału. Do tego czasu jednak pozostałby na stanowisku prezydenta Algierii, i to na czas nieokreślony.

Po kilkugodzinnej euforii, która zapanowała w ruchu protestacyjnym, przeciwnicy Boutefliki powrócili do protestu, albowiem zrozumieli, że rezygnacja urzędującego prezydenta z uczestnictwa w wyborach w nieokreślonej przyszłości nie oznacza żadnej szybkiej zmiany. Jedynym skutkiem komunikatu była więc radykalizacja ruchu protestacyjnego, który odtąd zaczął domagać się natychmiastowej rezygnacji Boutefliki i jego współpracowników.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Koniec rządów Bouteflików w Algierii” znajduje się na s. 10 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Koniec rządów Bouteflików w Algierii” na s. 10 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Szansa dla polskich złóż węgla i polskiej gospodarki. Technologia podziemnego zgazowania węgla kamiennego

W instalacjach pilotowych w Kopalni Doświadczalnej „Barbara” oraz KWK „Wieczorek” sprawdzono, że Polska ma znaczny potencjał eksploatacji złóż węgla kamiennego metodą podziemnego zgazowania.

Krzysztof Kapusta

Podziemne zgazowanie węgla (PZW) jest metodą pozyskiwania energii chemicznej węgla bezpośrednio w miejscu jego zalegania (in situ) poprzez doprowadzenie do zapalonego złoża czynnika zgazowującego i odbiór wytworzonego gazu o wartości przemysłowej na powierzchni. W przeciwieństwie do tradycyjnych, górniczych metod pozyskiwania surowca, w trakcie procesu podziemnego zgazowania węgla paliwo zamieniane jest na gaz o wartości przemysłowej bezpośrednio w miejscu zalegania w złożu, a następnie wytworzony gaz wyprowadzany jest otworami na powierzchnię. (…)

Eksploatacja pokładów węgla metodą zgazowania podziemnego znajduje szczególne uzasadnienie w przypadkach, gdy wydobycie tradycyjnymi metodami górniczymi jest nieuzasadnione ekonomicznie bądź uniemożliwione względami bezpieczeństwa prowadzenia robót podziemnych (np. w pokładach głęboko zalegających). Możliwości wykorzystania wytworzonego w ten sposób gazu, którego skład chemiczny oraz wartość opałowa zależą głównie od zastosowanego czynnika zagazowującego, są we współczesnej syntezie chemicznej oraz energetyce zawodowej niezwykle szerokie.

Instalacja podziemnego zgazowania węgla na terenie KWK „Wieczorek” | Fot. M. Stańczyk MGW

W Polsce po raz pierwszy do badań nad podziemnym zgazowaniem węgla przystąpiono w roku 1948. Początkowo naukowcy z Głównego Instytutu Górnictwa zostali włączeni do badań nad PZW prowadzonych w Belgii. W ramach projektu belgijskiego przeprowadzono dwa doświadczenia podziemne, stosując zgazowanie powietrzne metodą opływową oraz kilkanaście eksperymentów w tzw. podziemnym gazogeneratorze powierzchniowym. W roku 1949 dla prowadzenia badań w tym obszarze utworzono Dział Zgazowania Podziemnego w ówczesnym Zakładzie Górniczym GIG, który został następnie przekształcony w samodzielny zakład badawczy. Ośrodek doświadczalny zbudowano na obszarze byłej kopalni „Mars” w Łagiszy. W ośrodku przeprowadzono kilka prób zgazowania w reaktorach podziemnych, stosując do zgazowania początkowo tlen, a następnie powietrze. Przyjęty wtedy w kraju kierunek rozwoju technologii PZW preferował wykorzystanie sposobu szybowego i dołowego generatora opartego na otworach generatorowych.

Do badań nad podziemnym zgazowaniem węgla w Głównym Instytucie Górnictwa powrócono w roku 2007. Eksperymenty PZW zostały przeprowadzone dwukrotnie w roku 2010 i 2013 w Głównym Instytucie Górnictwa Kopalni Doświadczalnej „Barbara” w Mikołowie, ponadto w roku 2014 przeprowadzono pilotażową próbę eksploatacji pokładu węgla metodą podziemnego zgazowania w KHW SA KWK „Wieczorek”.

Realizacja prób podziemnego zgazowania węgla została przeprowadzona w pokładzie 310 Kopalni Doświadczalnej „Barbara” w ramach projektu HUGE (ang. Hydrogen Oriented Underground Coal Gasification for Europe) oraz HUGE2, finansowanych przez Komisję Europejską w ramach Funduszu Badawczego Węgla i Stali. (…) Próby podziemne były poprzedzone szeregiem eksperymentów w tzw. laboratoryjnym reaktorze powierzchniowym. (…)

Prace badawcze kontynuowano w ramach projektu HUGE2, w którym – poza zbadaniem możliwości dalszego zwiększenia udziału wodoru w produkowanym gazie – szczególny nacisk położono na aspekty bezpieczeństwa środowiskowego i procesowego technologii PZW. W roku 2013 w KD Barbara przeprowadzono kolejną próbę zgazowania w warunkach podziemnych, w której przetestowano zmienioną geometrię kanałów zgazowania, tj. w kształcie litery „V”.

Przeprowadzony proces charakteryzował się wysoką sprawnością energetyczną, wynoszącą ok. 70% (procent energii chemicznej zgazowanego węgla zawartej w produkowanym gazie). (…) Przeprowadzony 6-dniowy eksperyment udowodnił możliwość prowadzenia procesu w sposób kontrolowany i bezpieczny dla otoczenia naturalnego.

Przeprowadzone dwa eksperymenty PZG w KD „Barbara” pozwoliły na poszerzenie wiedzy i zdobycie doświadczeń przy opracowywaniu projektu technicznego pilotażowej próby podziemnego zgazowania przeprowadzonej w 2014 roku w KHW SA KWK „Wieczorek”. Eksperyment realizowany był w ramach strategicznego programu badań naukowych i prac rozwojowych „Zaawansowane technologie pozyskiwania energii”, finansowanego przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. (…) Po zakończeniu eksperymentu i całkowitym wygaszeniu reaktora podziemnego przeprowadzono wszechstronne prace pozwalające na określenie wytrzymałości mechanicznej powstałej kawerny poprocesowej oraz badania oceniające oddziaływanie procesu na środowisko naturalne. Badania dowiodły pełnego bezpieczeństwa środowiskowego i technologicznego prowadzonego procesu zgazowania.

Kilkudziesięcioletnie doświadczenia światowe w dziedzinie podziemnego zgazowania węgla dowiodły wykonalności technicznej procesu. Wiele danych potwierdza również atrakcyjność ekonomiczną takiego sposobu pozyskiwania energii chemicznej zawartej w węglu. (…) Polscy badacze dzięki pracom prowadzonym w Głównym Instytucie Górnictwa w ostatnich latach przyczynili się do rozwiązania wielu istotnych zagadnień technicznych związanych z procesem PZW.

Cały artykuł Krzysztofa Kapusty pt. „Technologia podziemnego zgazowania węgla kamiennego” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Krzysztofa Kapusty pt. „Technologia podziemnego zgazowania węgla kamiennego” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy nowy ambasador Polski na Ukrainie zyska zaufanie? Czy uwrażliwi Ukraińców na polską narrację historyczną?

Podstawowym zadaniem nowego ambasadora będzie odbudowa zaufania między Kijowem a Warszawą. Kijów nigdy nie był łatwym miejscem pracy. Przyjeżdżając tu, trzeba być bardzo zmotywowanym.

Eugeniusz Bilonożko

W grudniu 2018 r. prezydent Duda ogłosił odwołanie ambasadora Jana Piekły z dniem 31 stycznia 2019 r. (…) Kadencja ambasadora Piekły przypadła na lata 2016–2018, kiedy Polska i Ukraina zderzyły się z najostrzejszą fazą rosyjskiego natarcia w tak zwanej „wojnie pomników”. (…) Wydarzeniem, rzucającym cień na relacje ukraińsko-polskie, stało się przywrócenie dwóch posągów kamiennych lwów, stanowiących niegdyś integralną część kolumnady Pomnika Chwały na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Montażu dokonano w grudniu 2015 r. W styczniu 2016 r. lwowska rada obwodowa zwróciła się do służb z wnioskiem o zbadanie, czy lwy „nie mają charakteru antyukraińskiego”. Warto pamiętać, że o powrót rzeźb zabiegała polska Fundacja Dziedzictwa Kulturowego oraz Towarzystwo Opieki nad Grobami Wojskowymi we Lwowie. Zezwolenie na transport i montaż posągów zostały wydane przez konserwatora miasta Lwów, panią Lilię Onyszczenko, przewodniczącą Wydziału Ochrony Środowiska historycznego miasta Lwowa, która pracuje tam od 2007 roku.

Nie wiadomo, czy pani Onyszczenko wiedziała o umowie między rządem Ukrainy i Polski z 2005 roku, w której lwy nie były wymienione jako element odbudowanego Cmentarza Orląt Lwowskich. Tak czy inaczej, od dwóch lat lwy pozostają zakryte dyktą, a sprawa jest otwarta i nadal niezałatwiona.

W październiku 2018 r. kwestia lwów wróciła. Lwowska rada obwodowa wydała oświadczenie w sprawie posągów, które nazwała „symbolem polskiej okupacji”. „Dążenie do ustawienia potajemnie pomników polskiej okupacji Lwowa trwa w momencie niszczenia ukraińskich pomników na terytorium Polski, co odbywa się za milczącą zgodą polskich władz lokalnych” – głosi oświadczenie władz Lwowa.

Na komunikat radnych odpowiedziało polskie ministerstwo spraw zagranicznych. Wiceszef MSZ Bartosz Cichocki poinformował, że polska strona zdecydowanie sprzeciwia się możliwości nielegalnego usunięcia lwów, a strona ukraińska została uprzedzona o negatywnych konsekwencjach, jakie tego typu ruch miałby dla stosunków dwustronnych. Najważniejszym skutkiem tego wydarzenia jest, że we wrześniu 2018 r. po Lwowie zaczęła krążyć plotka, że Polacy planują przyjazd w rocznicę walk o miasto i „odsłonięcie” lwów. W patriotycznym zapale radni z partii „Blok” Petra Poroszenki i „Samopomoc” Sadowego przegłosowali odezwę, gdzie padły słowa o „symbolach polskiej okupacji” na Cmentarzu Orląt Lwowskich.

Wszystko wskazuje na to, że na Ukrainie nikt nie wierzy słowom polskich dyplomatów, którzy na pewno nie mogli ukrywać albo „potajemnie” przygotowywać prowokacyjnej wizyty, mającej na celu „odsłonięcie lwów”.

Sytuacja z lwami przypomina sprawę Szczerbca na mogile Pięciu z Persenkówki, gdzie spoczęły zwłoki nieznanych żołnierzy, którzy zginęli w walkach o Lwów w 1918 roku. Ta mogiła, zajmująca czołowe miejsce na osi Pomnika Chwały, stanowi ważną część Cmentarza Orląt. Otwarcie cmentarza odbyło się w 2005 r. w obecności prezydentów Aleksandra Kwaśniewskiego i Wiktora Juszczenki. Przywrócenie temu miejscu historycznego kształtu gwarantowało porozumienie polsko-ukraińskie z 2001 r., ale protestowały przeciwko temu lokalne władze. W końcu rada miasta wyraziła zgodę, ale postawiła kilka warunków otwarcia cmentarza: że nie będzie tam historycznych figur lwów oraz napisu, w którym pojawiałoby się stwierdzenie „obrońcy Lwowa” w odniesieniu do polskich uczestników walk z Ukraińcami. W latach 2007 i 2013 lokalne władze na poziomie obwodu i rady miasta stwierdziły, że w miejscu Szczerbca na mogile Pięciu z Persenkówki miał się znaleźć krzyż (…) a napis będzie miał następującą treść: „Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę”. Ostatecznie miecz został umieszczony, ale Polacy nazwali go krzyżem.

W opinii ukraińskich ekspertów Polska realizuje strategię małych kroków i wymusza na ukraińskiej stronie ustępstwa, grając na wewnętrznych podziałach. Trudno się nie zgodzić – montaż i transport na cmentarz lwów nie mógł odbyć się bez oficjalnego i nieoficjalnego przyzwolenia prezydenta miasta Andrija Sadowego, który pewnie liczył na zdobycie politycznego kapitału.

Cały artykuł Eugeniusza Bilonożki pt. „Wrażliwość i zaufanie” znajduje się na s. 3 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Eugeniusza Bilonożki pt. „Wrażliwość i zaufanie” na s. 3 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm” / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 59/2019

Pod względem środowiskowo-kadrowym (a kadry, wg klasyka, są najważniejsze) istnieje pełna kontynuacja. Beneficjenci transformacji ustrojowej 1945 r. są beneficjentami transformacji ustrojowej 1989 r.

Jan Martini

Upadek czy „upadek” komunizmu?

Zbliża się 30 rocznica dnia, który pewna aktorka – blondynka – ogłosiła zakończeniem komunizmu w Polsce.

Ponieważ dzień ten został uznany przez licznych myślicieli za najbardziej znaczące wydarzenie w tysiącletniej historii Polski, z pewnością w dziesiątkach artykułów poddane zostaną szczegółowej analizie przemiany społeczne, polityczne i gospodarcze ostatnich 30 lat. Ja zaś tym razem chciałem się skupić na moim indywidualnym „trzydziestoleciu”, ze szczególnym uwzględnieniem procesu wychodzenia z „matriksu”, w którym się znalazłem – zresztą w towarzystwie milionów rodaków. Wielu z nich, „nabitych w bańkę” informacyjną, prawdopodobnie nigdy się nie wyzwoli.

Pochodząc ze środowiska niedomordowanej inteligencji lwowskiej sądziłem, że jestem odporny na miazmaty komunizmu (lwowiacy poznali komunizm w najczystszej formie 5 lat przed resztą Polski), a moja matka – historyczka – na bieżąco korygowała mi „wiedzę” zawartą w podręcznikach do historii autorstwa Heleny Michnik (z „tych” Michników). Uczyli mnie w większości przedwojenni nauczyciele, którzy oprócz przekazywania wiedzy potrafili nauczyć logicznego myślenia i rozumienia związków przyczynowo-skutkowych.

Jak dałem się uwieść red. Michnikowi i jego drużynie?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto nakreślić rys historyczny. Komuniści zawsze wiedzieli, że „na początku było słowo” i doceniali wagę informacji. Jednak pod koniec lat pięćdziesiątych toporna propaganda autorstwa Żdanowa zaczęła tracić skuteczność. Dlatego polecono szefowi KGB Szelepinowi opracowanie nowej strategii informacyjnej. Nowe założenia „prop-agit” zostały zatwierdzone na jednodniowym 28 Kongresie KPZR w dniu 6 I 1961 roku jako element III Programu Partii.

Był to najważniejszy program sowieckiej partii komunistycznej, bo jego skutki wciąż trwają (jest realizowany do dziś, choć nie ma już ZSRR ani partii komunistycznej).

Zrezygnowano w nim z brutalnych represji jako nieefektywnych środków kontroli populacji, na rzecz „zarządzania postrzeganiem” i rozwoju agentury. Niepomiernie miała wzrosnąć rola funkcjonariuszy medialnych – dziennikarzy zatrudnionych przy przetwarzaniu informacji (dezinformacji) służących do manipulacji medialnych.

W Polsce w ramach nowej strategii w 1969 roku oddano do użytku Centrum Radiowo-Telewizyjne w Warszawie przy ul. Woronicza. Zgodnie z uchwałą Komitetu Centralnego PZPR, telewizja miała stać się głównym medium „umacniającym zaufanie społeczeństwa do partii i władzy ludowej”. Jednak u nas komuniści nie mieli monopolu na informację, gdyż Polacy powszechnie słuchali Radia Wolna Europa. Dzięki temu w latach osiemdziesiątych oficjalne media utraciły resztki możliwości oddziaływania na społeczeństwo i stały się kompletnie bezużyteczne jako kanał komunikacji między rządzącymi a rządzonymi. Wyrazem tego były tłumy demonstracyjnie spacerujących na ulicach o godzinie 19.30, w czasie emisji Dziennika Telewizyjnego. Aż nadszedł rok 1989, a wraz z nim zniesienie cenzury, powstanie „pierwszej niekomunistycznej gazety między Łabą a Pacyfikiem” i rozpasany pluralizm medialny.

Pluralizm dość szybko się skończył – pisma opozycyjne, nawet dobrze sprzedające się, nie były w stanie przetrwać bez reklam, których dystrybucja odbywała się przez tzw. domy mediowe, kierujące strumień pieniędzy do właściwych tytułów. Funkcjonariusze przygotowujący pierestrojkę skutecznie zabezpieczyli swój monopol informacyjny, ponieważ wiedzieli, że panowanie nad przestrzenią medialną jest niezbędne do osiągnięcia celów politycznych. Dlatego gen. Kiszczak w 1990 roku mógł mówić: „naszych przeciwników politycznych medialnie wdepczemy w ziemię”. Ale tego wówczas nie wiedzieliśmy. Ponadto błędnie sądziliśmy, że najbardziej zwalczani przez komunistów jako „ekstrema” Kuroń i Michnik są antykomunistami. Nie zorientowaliśmy się, że zwalczanie może służyć uwiarygodnieniu i to było wielkim osiągnięciem organizatorów pierestrojki.

Jako człowiek światły, w świecie bywały, nisko ceniący zaściankowość, zacofanie, parafiańszczyznę i ciasnotę horyzontów, a w dodatku będący długoletnim czytelnikiem „Tygodnika Powszechnego” (który pełnił rolę pisma koncesjonowanej opozycji), stanowiłem idealny target dla Michnika i jego kompanów.

Nic dziwnego, że wpadłem w łapy redaktora – destruktora polskiej wspólnotowości, piewcy indywidualizmu i otwartości (a pochodzącego z bardzo hermetycznego środowiska), który zajął miejsce Jerzego Urbana w roli wychowawcy Polaków. Nastąpił ciemny okres mojego życiorysu – zostałem czytelnikiem „Gazety Wyborczej” (kto nie był, niech pierwszy rzuci kamieniem). Muszę jednak stwierdzić, że antypolskie i antykatolickie trendy tego pisma były wprowadzane metodą salami, tak że czytelnicy dopiero po jakimś czasie orientowali się, dokąd prowadzi ich Redaktor. Mnie zaprowadził w szeregi Unii Wolności, partii będącej ugrupowaniem postsolidarnościowym (…) UW, zaliczana do ugrupowań centroprawicowych i określana często jako partia inteligencka, a jej członkowie opowiadali się za ideami konserwatywnymi, chrześcijańskimi, liberalnego centrum (Wikipedia o Unii Wolności).

Jako jedyny członek Zarządu Regionu Solidarności – więzień polityczny, w regionalnym oddziale Unii Wolności „robiłem” za „człowieka-legendę” i listek figowy, bo choć sporo było w UW solidarnościowców, to z czasem pojawiało się coraz więcej świeżo nawróconych komunistów (a każdy z „Gazetą Wyborczą” pod pachą). My, ludzie Solidarności, patrzyliśmy z sympatią na „synów marnotrawnych”, którzy zrozumieli swój błąd – w końcu nasz przewodniczący Balcerowicz też kiedyś był sekretarzem PZPR. Nie przeszkadzało nam, że człowiek kierujący sekretariatem regionalnym UW do niedawna zajmował analogiczne stanowisko w Komitecie Wojewódzkim PZPR. Czyż nie pogodziliśmy się „jak Polak z Polakiem” przy okrągłym, suto zastawionym stole? Kiedyś po powrocie z półrocznego kontraktu za granicą dowiedziałem się, że ów sekretarz skreślił mnie z listy członków, ponieważ zalegałem ze składkami. I tak skończyła się moja przygoda z Unią Wolności.

„Wywrotowe” książki

Likwidacja cenzury niewiele zmieniła w funkcjonowaniu mediów, w których zasadnicza cenzura odbywała się zawsze na poziomie redakcji i dlatego długo mieliśmy dalekie od pluralizmu, jednolite, przemawiające sforą Michników media. Wyjątek stanowiła skromna „Gazeta Polska” i ubożuchne „imperium medialne” ojca Rydzyka. Jednak „zarządzanie postrzeganiem” i filtrowanie informacji jest niemożliwe w dobie internetu i wolnego rynku wydawniczego. Dlatego każdy mający ciekawość świata ma szansę na wydobycie się z medialnej bańki informacyjnej, gdyż wiedza, znajomość faktów jest najlepszą szczepionką na manipulacje medialne. W miarę poznawania nowych faktów zaczynają się one układać niczym mozaika w większą całość i w końcu możemy doznać iluminacji (być może niezbędne jest także działanie Ducha Św.).

Jednak większość notorycznych czytelników „Wyborczej” nie szuka wiedzy poza gazetą, która serwuje całościowy ogląd rzeczywistości, oferując także (dla aspirujących do bycia inteligentem) rozmaite „niezbędniki inteligenta”.

Mnie wychodzenie z matriksu zajęło kilka lat, a pomogła mi w tym przypadkowo napotkana książka Stanisława Remuszki Gazeta Wyborcza – początki i okolice, totalnie zamilczana przez media – wręcz ukryta przed opinią publiczną. Remuszko był pierwszym dziennikarzem, który opisał fenomen GW i na hucznie obchodzone 10-lecie gazety zadał niewygodne pytania. Nigdzie nie mógł znaleźć wiadomości, w których zakładach karnych i w jakich okresach przebywał Adam Michnik – czołowa postać ówczesnej opozycji politycznej? Uważał, że opublikowanie źródłowej, wiarygodnej informacji o dokładnych okresach i miejscach uwięzienia Adama Michnika przez wymiar sprawiedliwości PRL definitywnie rozwiałoby pojawiające tu i ówdzie rozmaite wątpliwości i spekulacje na ten temat.

Remuszko pracował w GW od samego początku. Kiedy chciał przypomnieć listę organizacji popierających wprowadzenie stanu wojennego – sygnatariuszy PRON, takich jak ZNP, Naczelna Rada Adwokacka, Zrzeszenie Prawników Polskich, kynolodzy, filateliści i wiele innych, materiał „nie poszedł”. Widoczna była niechęć redakcji do poruszania pewnych tematów (np. „nieprawidłowości” stanu wojennego). Dziennikarz zorientował się, że gazeta nie jest ani solidarnościowa, ani opozycyjna, a jej celem jest ocieplanie wizerunku komunistów. Parasol ochronny Adama Michnika nad „ludźmi honoru” umożliwił komunistom spokojne konsumowanie owoców transformacji, a z kolei koledzy gen. Kiszczaka i „rozgrzani sędziowie” zapewniali „kryszę” nad gazetą. Przekonali się o tym ci, którzy mieli pecha znaleźć się w sporze prawnym z red. Michnikiem. Negatywne treści na temat Adama Michnika, redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” oraz wydawcy tej gazety Agory SA są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego – tak orzekł 26 IX 2005 r. w pisemnym wyroku Wysoki Sąd w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej (sygn. III C 1225, sędzia Agnieszka Matlak).

Redaktor wytoczył kilkadziesiąt procesów ludziom, którzy go krytykowali (za mowę nienawiści?), a pierwszym był… Roman Giertych. Dopiero niedawno Michnik przegrał pierwszy proces. Kończy się pewna epoka?

W roku 1989 „Gazeta” – mając monopol – weszła na rynek. Było to możliwe dzięki kontraktowi Okrągłego Stołu. Dekadę potem wpływowi ludzie „Gazety” pobrali na własność akcje Agory (w przypadku niektórych osób o wartości kilkunastu i więcej mln dolarów). (R. Bugaj) Tak się złożyło, że wśród najbardziej wpływowych ludzi GW i największych akcjonariuszy zdecydowanie nadreprezentowana jest progenitura stalinowskich funkcjonariuszy pochodzenia żydowskiego. Dlatego Stanisław Michalkiewicz nazywa „Gazetę Wyborczą” „żydowską gazetą dla Polaków”.

W czasach ponurej nocy stanu wojennego z szumów i trzasków Wolnej Europy dowiadywaliśmy się, że Michnik walczy, Michnik głoduje i nie daje się skusić wygodnym życiem na emigracji. Dlatego nie uwierzyliśmy wieściom, że redaktor pławi się w jacuzzi z Urbanem i pije z Kwaśniewskim, a na wieść, że zrezygnował z należnych mu akcji Agory, motywując to troską o swoją niezależność dziennikarską – zawyliśmy z zachwytu nad szlachetnością redaktora. Któż z nas, małych ludzi, byłby w stanie zrezygnować z 34 milionów dolarów? (Ponoć pieniądze te zagospodarowała koleżanka redaktora, p. Łuczywo, żeby się nie zmarnowały).

W dziesiątą rocznicę transformacji ustrojowej z apelem o abolicję dla autorów stanu wojennego wystąpili równocześnie Adam Michnik i Lesław Maleszka w „Gazecie Krakowskiej”. Ten konfident już po zdemaskowaniu znalazł ciepłe przytulisko w „Gazecie Wyborczej”, w której zatrudniono go „z pobudek humanitarnych”… Redaktora darzyliśmy bezgranicznym zaufaniem, toteż nie przeszkadzało nam, gdy w towarzystwie swoich kolegów o nazwiskach Kroll, Ajnenkiel, Holzer jako pierwszy człowiek zstąpił do archiwów SB, by po dwóch miesiącach wyjść i opublikować dwustronicowe sprawozdanie z badań, jakie tam prowadził. Może szukał zaginionych 3 szyfrogramów na temat swojej moskiewskiej wizyty przed rokowaniami okrągłego stołu? Był jednym z trzech ludzi (obok Urbana i Wajdy) odwiedzających Moskwę w tym czasie. Stefan Kisielewski pierwszy postawił szokującą tezę, że nie tylko Wałęsa, ale i Michnik pracuje dla Kiszczaka. Widocznie wcześniej niż inni znalazł tekst, w którym Michnik pisze o „fundamentalnej zbieżności interesów kierownictwa politycznego ZSRR, kierownictwa politycznego w Polsce i polskiej demokratycznej opozycji”.

Gazeta oprócz lokalu, telefonów, przydziału papieru otrzymała coś najcenniejszego – życzliwość ludzi, którzy właśnie „oddali władzę”. W zamian otrzymali ochronę medialną przed lustracją, dekomunizacją czy próbami karania zbrodniarzy komunistycznych.

3 lipca ʼ89 w GW ukazał się artykuł redaktora naczelnego Wasz prezydent, nasz premier, postulujący „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy”, aby się wypełniło to, co było napisane w Księdze. Konkretnie w kompletnie przemilczanej książce uciekiniera z KGB, płk. Anatolija Golicyna, pt. New lies for Old, w której m. in. przewidział (w 1984 roku!) pojawienie się młodego sekretarza-reformatora (Gorbaczow), liberalizację, pojednanie z Zachodem, zjednoczenie Niemiec, zmianę nazwy ZSRR i KGB. Współczynnik trafności prognoz Golicyna wynosi 94 procent!

Odnośnie do Polski – Golicyn przewidywał przywrócenie Solidarności i powstanie „rządu koalicyjnego”, w którym znaleźliby się „konstruktywni” opozycjoniści, „reformatorzy partyjni”, katolicy oraz kilku „liberałów”. Książkę przełożono na polski w wydawnictwie Kontrwywiadu Wojskowego, ale cały nakład poszedł na przemiał, gdy stara, sprawdzona ekipa wróciła do władzy w 2007 roku. Płk Golicyn ujawnił zalecenia dla tajnych służb, by wylansowały artystów, pisarzy, hierarchów Kościoła i „autorytety moralne”. Według niego KGB od wielu lat przygotowywało wielką operację (dziś znamy ją jako „pierestrojkę”), której celem była zmiana niewydolnego systemu gospodarczego przez przyjęcie mechanizmów rynkowych.

W swojej późniejszej książce Perestroika deception (Oszustwo pierestrojki) Golicyn pisze, że jednym z najważniejszych celów było wprowadzenie w błąd ludzi Zachodu, aby nabrali przekonania, że komunizmu już nie ma i Rosja nie jest zagrożeniem. (Br. Geremek: Komunizm? Partia komunistyczna? Te rzeczy już nie istnieją). Wycofanie się Rosjan z Europy Wschodniej nie oznacza, zdaniem autora, utraty kontroli nad tym obszarem, bo pozostały tam wielkie zasoby kadrowe (np. tajni współpracownicy służb na ważnych stanowiskach).

Warto przypomnieć, że w „pierwszym niekomunistycznym” rządzie T. Mazowieckiego tylko nieliczni (np. gen. Kiszczak i gen. Siwicki) NIE byli tajnymi współpracownikami…

Zdaniem Golicyna do kontroli kraju wielkości Finlandii wystarczy 800 dobrze „rozstawionych” osób.

Inną książką, która zmieniła mój ogląd rzeczywistości, była praca Adama Frydrysiaka Solidarność w województwie koszalińskim, a w niej opis obozu internowania w Jaworzu, w wojskowym ośrodku wypoczynkowym na terenie poligonu drawskiego nad jeziorem Trzebuń. W chwili przyjazdu do Jaworza nie było wytycznych dotyczących postępowania z internowanymi, zastosowano zatem regulamin ośrodka obowiązujący wczasowiczów podczas turnusu wypoczynkowego. Niedzielną mszę odprawiał przyjeżdżający z Koszalina biskup, a Bronisław Geremek otrzymywał swój ulubiony holenderski tytoń do fajki. Przywieziono również owoce południowe: pomarańcze, banany, cytryny, ananasy. Dary przywoził również sekretarz episkopatu ks. biskup B. Dąbrowski, z którym znani opozycjoniści byli na ty. W Jaworzu zdobywali status pokrzywdzonego m. in.: Wł. Bartoszewski, A. Małachowski, T. Mazowiecki, Br. Geremek, St. Niesiołowski, B. Komorowski, A. Celiński, A. Czuma, W. Kuczyński, J. Jedlicki, A. Drawicz (TW „Kowalski”), A. Szczypiorski (TW „Mirek”), L. Maleszka (TW „Ketman”), H. Karkosza (TW „Monika”), J. Holzer (TW „Jam”). Dlaczego najgroźniejszych wrogów reżimu represjonowano (?) w lepszych warunkach?

W oddalonym o 5 km hotelu dla kadry wojskowej w Głębokiem był jeszcze jeden ośrodek internowania. Przetrzymywano tam inną elitę – najwyższych aparatczyków partyjno-rządowych PRL z E. Gierkiem i P. Jaroszewiczem na czele.

Ciekawostką może być informacja, że pani Gierkowa, przylatując z Warszawy helikopterem w odwiedziny, „podwoziła” przy okazji panią Szczypiorską – żonę „opozycjonisty”.

Tak więc decyzją jakiegoś centrum po sąsiedzku spotkały się dwie elity: odchodząca i ta, która miała być zainstalowana za 8 lat. Widać, że ekipy kierownicze III RP były dobierane z dużym wyprzedzeniem, a więc wypełniło się to, co było napisane w Księdze. Tym razem w książce Against all enemies Richarda Clarke’a – doradcy ds. bezpieczeństwa prezydentów USA – że uwiarygodnianie „dysydentów” wymaga lat. Z kolei Golicyn pisał, że dysydent mający dostęp do zachodnich środków przekazu jest „trefny”. I tu warto wspomnieć o magicznym telefonie Jacka Kuronia, przekazującym wszelkie wiadomości z kraju do szefa sekcji polskiej BBC – E. Smolara (KO „Korzec”). Waldemar Łysiak zastanawiał się, dlaczego władze po prostu nie wyłączyły Kuroniowi telefonu.

Z książki Clarke’a dowiedziałem się też, że to z inicjatywy KGB w 1975 roku zorganizowano Europejską Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy w Helsinkach (KBWE). Jej deklarowanym celem było rozbrojenie i „budowa wzajemnego zaufania”, ale dla sowieckich organizatorów najważniejszy był tzw. „trzeci koszyk”, dotyczący praw człowieka, gdyż umożliwił powstanie legalnej opozycji niezbędnej do „przekazania władzy” po „upadku komunizmu”. Clarke pisał, że Rosjanie równocześnie przystąpili do organizacji różnych „ruchów pokojowych”, „obrony praw człowieka” czy ekologicznych.

Internet „pełen nienawiści”

Kopalnią wiedzy na temat naszych szemranych autorytetów jest internet (jaki będzie po ACTA II – nie wiadomo). Kto zna takie ciekawostki?

  • Najważniejszy postulat strajku sierpniowego – utworzenie niezależnych związków zawodowych – został osiągnięty WBREW staraniom doradców. Przeciwstawiali się oni również tworzeniu ogólnopolskiej struktury związkowej i usiłowali dopisać w statucie związku paragraf o „kierowniczej roli PZPR”. Eksperci działali konsekwentnie na rzecz osłabienia związku.
  • Ci sami doradcy (z których żaden nie był członkiem Solidarności) odgrywali wiodącą rolę przy rokowaniach okrągłego stołu. Pięciu zaproszonych przez Kiszczaka związkowców (łącznie z Wałęsą) stanowiło tylko „decorum”.
  • Wiadomość wyszperana w archiwum KC PZPR: Rakowski zaleca sekretarzom wojewódzkim stonowanie ataków na Wałęsę „bo to nasz człowiek, podstawiony”.
  • Gdy wprowadzono stan wojenny, obradowała Komisja Krajowa Solidarności. Internowano wszystkich, ale czwórka najważniejszych potem polityków (Bujak, Frasyniuk, Borusewicz, Hall) zdołała cudownie ujść siepaczom, by „kontynuować walkę w podziemiu”. Rakowski w swoich pamiętnikach napisał, że władze wiedziały, „gdzie się ukrywa Bujak”.
  • Gen. Kiszczak do przestraszonych towarzyszy: Spokojnie, towarzysze, scenariusz okrągłego stołu napisała partia, a jego realizacja przebiega niezmiennie na warunkach przez nas dyktowanych.
  • Jacek Kuroń w wywiadzie dla rosyjskiej TV: My obradujemy w pałacu Rady Ministrów. Opozycjoniści wchodzą do pałaców władzy albo na czele zbrojnego ludu i wtedy przychodzą zabrać władzę. albo na zaproszenie władzy i tylko dlatego, że władza widocznie uważa, że sojusz z opozycją ją wzmocni.
  • Na liście Macierewicza znalazło się 66 polityków (posłów, senatorów, ministrów) uwikłanych we współpracę z komunistycznymi służbami ze wszystkich ugrupowań oprócz Porozumienia Centrum Kaczyńskiego.
  • Na naradzie ministrów spraw wewnętrznych Układu Warszawskiego w Pradze gen. Kiszczak powiedział, że JEDYNYM celem stanu wojennego była zmiana kierownictwa Solidarności – pozbycie się niewygodnych ludzi. To dlatego w 1989 roku orzeczono wygaśnięcie mandatów członkom kierownictwa Solidarności (oprócz Wałęsy!) i odtworzono związek, mianując „od góry” przywódców (w przeciwieństwie do demokratycznych wyborów „pierwszej” Solidarności). Cieszący się wciąż wielkim zaufaniem, związek był potrzebny, by żyrować reformy Balcerowicza powodujące gwałtowny spadek poziomu życia ludności.

Te więc książki i internet były podstawowymi narzędziami umożliwiającymi wyzwolenie się z wirtualnej rzeczywistości demiurga Michnika. Wiele z powyższych wiadomości już znałem i moje zaufanie do mediów „głównego nurtu” zaczynało erodować, gdy zobaczyłem wielkie, czarne ogłoszenie: „Rządzi PiS, a Polakom wstyd”. I wtedy doznałem iluminacji. Ten wściekły wykwit pedagogiki wstydu ostatecznie uwolnił mnie z niewoli medialnej.

Wówczas, w 2007 roku, nie mówiło się o „łamaniu konstytucji”, tylko o „psuciu państwa”, wspominając też, że „z nas się śmieją” (w Europie i na świecie).

Kiedyś po powrocie zza oceanu natrafiłem u znajomych na numer „Gazety Polskiej” z bardzo kompetentnym artykułem na tematy amerykańskie i od tej pory ukradkiem podczytywałem wstydliwe gazetki. Wreszcie zrobiłem to. Z pewną taką nieśmiałością i zażenowaniem kupiłem „Gazetę Polską”.

Gdzie ci komuniści?

Są w europarlamencie i wielu krajach Europy (np. w Czechach), tylko nie w Polsce, która jawi się niczym dwór Sikorskiego w Chobielinie – „strefą zdekomunizowaną” (A. Kwaśniewski: nigdy nie spotkałem żadnego komunisty). U nas nie było partii komunistycznej (jak w innych „demoludach”), tylko „robotnicza”, wskutek decyzji Stalina, ponieważ komuniści – przeciwnicy istnienia państwa polskiego – kojarzeni byli jednoznacznie z agenturą. W 1989 roku Szimon Peres podczas swojej warszawskiej wizyty zalecił, by PZPR zmieniła nazwę i wstąpiła do Międzynarodówki Socjaldemokratycznej, której był wiceprzewodniczącym. I rzeczywiście – 2 dni po sławetnym „wyprowadzeniu sztandaru” powstała Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej z przewodniczącym A. Kwaśniewskim na czele, a na jej „rozruch” Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego udzieliła tzw. „pożyczki moskiewskiej”. Walizkę pieniędzy Leszkowi Millerowi (na liście KE do Europarlamentu) wręczył rezydent KGB Ałganow w mieszkaniu kontaktowym SB.

Dziś towarzysze socjaldemokraci wydają się najbliżsi rasowo czystym komunistom, ale istnieje też wyraźne powinowactwo duchowe między SLD a „chrześcijańskimi demokratami” w rodzaju UW czy Platformy Obywatelskiej. Może wspólne pisanie konstytucji 1997 roku scementowało ich miłosny związek? Towarzysze z bratnich partii często głosowali identycznie w Sejmie, a na zarzuty, że partia o rodowodzie solidarnościowym głosuje jak SLD, Geremek opowiedział: nieprawdą jest, jakoby Unia Demokratyczna głosowała tak jak komuniści. Natomiast problemem Unii jest fakt, iż komuniści głosują tak jak Unia. Nie podobał im się bardzo także pomysł dekomunizacji. Postanowili więc wspólnie strzec zasad „państwa prawnego” i zaskarżyli ustawę dekomunizacyjną do Trybunału Konstytucyjnego (który ją „odrzucił w całości”). Wielokrotnie byli towarzysze Kwaśniewski i Geremek wykazali „całkowitą zgodność poglądów we wszystkich kwestiach”.

Dziś wszyscy „wrócili do korzeni” i spotkali się na listach KE do europarlamentu – chrześcijańscy demokraci, socjaliści, liberałowie, ludowcy, a także TW „Carex”, TW „Buer”, TW „Znak”, TW „Karol”, TW „Belch”. Ich jedność ideowa nie jest bynajmniej zdobyczą ostatnich czasów, bo już kilkanaście lat temu niezależnie od siebie antykomunista R. Sikorski i komunista Wł. Cimoszewicz postulowali „usunięcie z polityki raz na zawsze Kaczyńskich”. I po dziś dzień jest to najważniejszy punkt programu wszystkich odmian „komunistów reformowanych dnia czwartego” (czerwca ʼ89).

Czy komunizm upadł, czy tylko się przeobraził?

Pod względem środowiskowo-kadrowym (a kadry, wg klasyka, są najważniejsze) istnieje pełna kontynuacja i tak się złożyło, że środowisko beneficjentów transformacji ustrojowej 1945 roku jest również beneficjentem transformacji ustrojowej 1989 roku.

W historii zazwyczaj los przegranej ekipy jest ciężki – w najlepszym razie usuwają się w cień. Nasi „przegrani” z 1989 roku nie musieli się usuwać – są „jedynkami” na listach wyborczych.

Pod względem ideowym zaś sowiecki marksizm-leninizm aplikowany Zachodowi od lat pięćdziesiątych za pomocą tysięcy agentów i pożytecznych idiotów, przekształcony tam w marksizm kulturowy, niszczy społeczeństwa Europy i z flanki zachodzi Polskę. Starzy komuniści z powodzeniem implementują nowe komunistyczne trendy pod hasłami demokracji i praworządności.

Jurij Bezmienow w swoim wykładzie Jak zniszczyć państwo opisuje wojnę psychologiczną, jaką Rosja toczy przeciw zachodnim społeczeństwom. Wojna ta rozłożona jest na etapy:

  1. demoralizacja (niszczenie systemu wartości – trwający ok. 25 lat okres już się zakończył nadspodziewanym sukcesem),
  2. destabilizacja (obecnie w toku),
  3. kryzys,
  4. normalizacja, czyli przejęcie władzy przez komunistów.

Służby przeznaczają ogromną większość środków nie na szpiegostwo, lecz na dywersję ideologiczną realizowaną przy pomocy rozmaitych fundacji i „organizacji pożytku społecznego”. Zachodnie demokracje nie posiadają narzędzi prawnych pozwalających przeciwstawić się tej agresji. Dlatego Bezmienow radzi: „Trzymaj się swojej religii”, bo to najskuteczniejsza broń w wojnie psychologicznej.

Od wielu lat następuje proces przesuwania się WSZYSTKICH partii centrowych w Europie na lewo (PO już nie organizuje rekolekcji w Łagiewnikach). Czy to chęć nadążania za „duchem czasu”? A może jakaś międzynarodówka za pomocą armii Michników popycha tego ducha w pożądanym kierunku?

Chociaż do komunizmu w Polsce nikt się nie przyznaje, jednocześnie wspominany jest z nostalgią, a nawet – co stwierdziła posłanka hrabina – może imponować. Przepoczwarzony w nową formę marksizmu kulturowego, kontynuuje swoją misję destrukcji cywilizacji europejskiej. Brytyjski sowietolog Christopher Story był zdania, że rozszerzenie Unii Europejskiej umożliwiło rosyjskim służbom penetrację Zachodu choćby przez obecność wschodnioeuropejskich „zasobów kadrowych” w ciałach unijnych (np. Wł. Cimoszewicz kandydował na Sekretarza Generalnego NATO!).

Zadaniem Gorbaczowa jest wywieranie wpływu na zachodnie elity. Zajmuje się on tym od chwili przybycia do Ameryki na czele licznej delegacji w 1987 r. Gorbaczow jest prezesem tzw. Gorbachev Foundation, mającej siedzibę w San Francisco, gdzie pracują różni eksperci pod kierunkiem Hansa Grafa Hune – znanego w świecie niemieckiego eksperta. Zaangażowali się oni w projekt wyraźnie nawiązujący do pomysłu Lenina powołania superpaństwa – Forum Światowego, promując ideę rządu światowego, kontroli nad światem w imieniu ekologów. (…) Najważniejszą kwestią jest, czy w miarę szybko znajdą się ludzie zdający sobie sprawę z destrukcji systemu władzy na Zachodzie i zorientują się w mistyfikacji, której celem jest przekonanie ludzi Zachodu, że w Rosji nie ma politycznej kontynuacji ZSRR (Ch. Story dla McIlhany Report 2003).

Ciągle nie wiemy, czy komuniści są nieszkodliwym folklorem, czy groźną mafią. Obyśmy się kiedyś nie obudzili w świecie, „gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Upadek czy »upadek« komunizmu?” znajduje się na s. 1 i 5 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Upadek czy »upadek« komunizmu?” na s. 1 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W ekwadorskiej dżungli: rozumne rośliny, różowe delfiny, śmierdzące indyki, szaman-gringo i ekologiczni Indianie

Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale z chorobami białego człowieka, takimi jak nowotwór, wysyła do szpitala.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej

W podeschniętym mule ciągnie się szeroki na kilkadziesiąt centymetrów ślad, znikający w wodzie. Anakonda. Szukamy jej już od godziny. A właściwie nie tej, tylko mniejszej, która wczoraj wieczorem spała w pniaku złamanego drzewa kilkadziesiąt metrów dalej. Niski stan wody daje możliwość wypatrywania śladów – po całonocnym deszczu woda się podniesie i znalezienie węża będzie zależeć tylko od szczęścia. My go mieć nie będziemy – a może właśnie tak – bo anakondy nie zobaczymy. Nie tym razem.

Reserva de Producción de Fauna Cuyabeno, czyli Rezerwat Dzikich Zwierząt Cuyabeno położony jest w prowincji Sucumbíos na północnym wschodzie Ekwadoru na ponad sześciu tysiącach kilometrów kwadratowych. Początkowo obejmował jedynie dolinę rzeki Cuyabeno, jednak obecnie w jego skład wchodzi także spora część rzeki Aguarico, która wpada potem do Napo, a ta do Amazonki. Objęty ochroną fragment deszczowego lasu równikowego jest jednym z najbardziej zróżnicowanych biologicznie obszarów na całej planecie.

Można wymienić co najmniej pół tysiąca żyjących tam gatunków ptaków, około trzystu pięćdziesięciu gatunków ryb i przede wszystkim imponującą liczbę ponad dwunastu tysięcy gatunków roślin. Oprócz tego licznie występują tam gady, w tym kajmany i anakondy, płazy, ssaki – takie jak leniwce, kilka gatunków małp, tapiry czy emblematyczne zwierzę parku – inia amazońska i oczywiście owady, o których nie sposób zapomnieć w dżungli.

Inii amazońskiej, po hiszpańsku zwanej różowym delfinem, mieliśmy nie zobaczyć ze względu na niski stan wody. Od początku czterodniowej wycieczki padało i mała plaża, przy której kąpaliśmy się pierwszego wieczoru, powoli znikała. Trzeciego dnia wracaliśmy właśnie do naszego miejsca zakwaterowania, gdy przewodnik na długo przed nami dojrzał ruch w wodzie. Delfiny. Nie tak duże, jak te morskie i nie tak pełne gracji. Wyskakiwały z wody raczej oszczędnie i krótko, w sposób nieregularny, tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. Nie dało się nawet zrobić im zdjęcia, bo nie można było przewidzieć, gdzie się wynurzą. Rzeczywiście miały bladoróżowy kolor, przynajmniej częściowo. Mimo braku dokładnych danych o jego liczebności, gatunek został wpisany w 2008 roku do Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych ze względu na niszczenie jego habitatu – puszczy amazońskiej – i zanieczyszczenie rzek.

W dżungli ziemia należy do Indian. Jeżeli agencja turystyczna chce zbudować tam swoją lodge, czyli ekologiczny hotel, najczęściej z drewna i kryty strzechą, musi nie tylko uzyskać pozwolenia od rządu, ale także płacić za dzierżawę któremuś z trzech ludów żyjących na terenie rezerwatu. Kiedyś były tylko dwa – Siona-Secoya i Kofán, ale Siona i Secoya podzielili się. Przyczyna rozłamu była czysto pragmatyczna – dofinansowania rządowe dla rdzennych ludów były przyznawane niezależnie od liczebności, a dla poszczególnych grup etnicznych. Mówią praktycznie tym samym językiem, posiadają wspólne wierzenia i obyczaje. W wiosce Sionów mieszka trzech braci-szamanów. Każdy na nauce spędził długie lata, podczas których musiał odbyć praktyki u szamanów w okolicznych wioskach Indian Siona i Secoya.

W jednej z nich mieszka bardzo specyficzny szaman – gringo. Przybył przed laty i chciał nauczyć się fachu. Pozwolono mu, bo oprócz rygorystycznej diety, wstrzemięźliwości seksualnej i abstynencji podczas kilkuletniego okresu nauki nie ma żadnych obostrzeń dotyczących pochodzenia, wieku czy płci. Za żonę wziął kobietę z ludu Secoya i mieszka gdzieś w głębi dżungli.

Fot. P.M. Bobołowicz

Szaman przedstawia turystom rytuał oczyszczenia. Opisuje także proces przygotowania ayahuaski – mieszaniny wyciągów z roślin, używanej podczas obrzędów. Liana, z której pozyskuje się główny składnik, jest blisko spokrewniona z kurarą – rośliną będącą źródłem neurotoksyny używanej przez rdzenne ludy Amazonii do polowania i walki. Pokrywa się nią małe, ostre strzałki, które wydmuchane z drewnianej tuby wbijają się w ciało ofiary i wprowadzają truciznę do krwiobiegu. Po chwili cel leży sparaliżowany. Turyści mogą postrzelać z tej broni – bez trucizny – do owocu leżącego na ziemi. Spotkanie z szamanem odbywa się w casa maloca, tradycyjnym domu służącym do celów rytualnych. Zbudowany został niedawno. Szaman z dumą pokazuje dach i mówi słabym hiszpańskim: „To z plastiku z recyklingu”. Niegdyś domy kryto strzechą, ale Indianie XXI wieku są ekologiczni – wolą recyklingowany plastik niż strzechę, którą trzeba zmieniać co kilka lat, wycinając przy tym wiele palm.

Ekologiczni są także w wiosce – segregują śmieci. Od kilku lat mają zainstalowane baterie słoneczne, kupione za dotacje rządowe. Wcześniej prąd był trzy godziny dziennie, od osiemnastej do dwudziestej pierwszej, z agregatora diselowego. W ostatnich latach rząd ufundował także szkołę i przychodnię. Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale na choroby białego człowieka, takie jak nowotwór, nie pomoże. Nie waha się wysyłać ludzi do szpitala do miasta, jeżeli zachodzi taka potrzeba.

Wioska leży nad rzeką. W okolicy nie ma dróg, cała komunikacja odbywa się za pomocą długich łodzi z silnikami spalinowymi. To, co trzeba dowieźć, przywożone jest rzeką z miejsca znanego po prostu jako most. Jakieś dwie godziny w górę rzeki. Dlatego podstawę jedzenia stanowi yuca, maniok. Przyrządza się z niego chleb zwany cassabe. Do tego ciemna, pikantna pasta i ryby. Indianie polują także na pekari i hodują drób. W drodze powrotnej z wioski przewodnik wskazuje na czubek wysokiego drzewa. Podaje nam lornetkę. Ta kula wokół pnia to leniwiec. Ledwo go widać. Mało się rusza. W koronach drzew wypatrzeć można dużo więcej. Węże, małpy, ale przede wszystkim ptaki. Przewodnik widzi, pokazuje. Naszym nienawykłym do dżungli oczom ciężko jest wypatrzeć skryte w listowiu zwierzęta nawet po wskazaniu. Ptaki najmniej się kryją.

Potężne hoacyny siedzą na gałęziach zwisających nad rzeką. Miejscowi nazywają je śmierdzącymi indykami. Nazwę zawdzięczają specyficznemu układowi trawiennemu. Żywią się liśćmi (co w ogóle jest wyjątkowe dla ptaków), które trawione są przez bakterie w wolu. Stąd wydzielany przez nie charakterystyczny zapach zgnilizny i fermentacji. Hoacyny wyróżniają się spośród innych ptaków, przypominając przodków – ogniwo między latającymi jaszczurami i współczesnymi ptakami.

Fot. P.M. Bobołowicz

Wieczorem wypływamy szukać kajmanów. Ich oczy odbijają światła latarki. Podpływamy bliżej, by zobaczyć łeb na moment, nim schowa się pod wodą. Brzegi rzeki świecą się blaskiem ślepi. Gady te przypominają krokodyle czy aligatory, ale są dużo mniejsze – większość nie przekracza dwóch i pół metra; tylko niektóre gatunki osiągają cztery. Przybiliśmy łódką do odsłoniętej przez rzekę połaci mułu i wyszliśmy na ląd szukać kajmanów. Jest. Leży. Nie rusza się. Podchodzimy na niecały metr. Przewodnik świeci na niego, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Potem bierze patyk i próbuje zmusić go do aktywności. Zwierzę przyjęło taktykę ignorowania natrętnych ludzi. Jednak nie wytrzymało, gdy przewodnik uniósł jego ogon – z szeroko rozstawionymi łapami kajman pobiegł do wody z prędkością zawodowego sprintera.

 

W wodach dopływów Amazonki żyje jeszcze jedno wyjątkowe stworzenie – wydra olbrzymia. Rzadko można je dojrzeć, gdyż są bardzo płochliwe. Tym razem jednak się udało. Całym stadkiem pływały, szukając ryb w mętnej wodzie. Nie są to małe wydry znane z Polski – osiągają długość ponad półtora metra, prawie dwóch, i masę nawet ponad czterdziestu kilogramów.

Diego jest przewodnikiem od kilku lat. Ktoś z grupy spytał, czy widział jaguara. „Raz. Trzeba mieć szczęście”. Ale szczęście nie jest potrzebne, by spotkać małpy. Przyszły całym stadem na drzewo naprzeciwko jadalni w porze śniadania. Siadły na gałęzi i zaczęły nas obserwować. To my byliśmy zwierzętami w zoo, one przyszły zwiedzać.

Na przystani przy moście grupa celników sprawdza towar pakowany na łodzie. W dżungli nie ma posterunków ani słupów granicznych. Niedaleko stąd do granicy z Kolumbią i z Peru. Ale las nie puści byle kogo. Trzeba znać ścieżki i umieć w nim przeżyć. Diego opowiada o znajomym przewodniku, który się zgubił. Wyszedł robić zdjęcia z rana, ze sobą miał tylko kanapkę i małą butelkę wody. Odnalazł się dwa dni później, kilkaset metrów od ośrodka. Ale jak dziwić się zgubieniu drogi we wnętrzu żywego organizmu, jakim jest dżungla?

Nawet roślinność zdaje się żyć rozumnie. Silne, spłukujące wszystko deszcze sprawiły, że jeden z gatunków wykształcił umiejętność łapania spadających z drzew liści, które potem kompostuje, by się nimi żywić. Inne drzewo nauczyło się chodzić – w zależności od potrzeby wyrastają mu nowe korzenie, a stare odpadają. W ten sposób może przemieścić się nawet o kilka metrów w ciągu dwóch lat, by wyjść z cienia większych roślin.

Cztery dni w dżungli minęły szybko. Dziwnie było wrócić do świata pełnego samochodów i asfaltowych dróg, znowu mieć zasięg w telefonie (chociaż telefon ledwo przetrwał wyjazd – odmówiła posłuszeństwa połowa ekranu). Nie zobaczyłem anakondy – poza tą wypchaną w muzeum na równiku w Quito przy okazji innej wizyty.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” znajduje się na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” na s. 15 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Klucze do Polski. Okoliczności pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 59/2019

W wigilię Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Nie pozostało to bez wysłuchania, choć na odnowienie, o które Papież wołał, ciągle jeszcze czekamy.

Piotr Sutowicz

Klucze do Polski

40 rocznica pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny

Kiedy w latach osiemdziesiątych i jeszcze dziewięćdziesiątych pisano o kolejnych rocznicach pierwszej papieskiej podróży do ojczyzny, często umieszczano gdzieś tam wyrażenie: „wszyscy pamiętamy”, by podkreślić, że pisze się, ot, tak, tylko dla przypomnienia, może ponownego uporządkowania pewnych, mimo wszystko oczywistych rzeczy.

Jak to jednak bywa z czasem, upływa on bardziej lub mniej miarowo i dziś już można powiedzieć, że nie wszyscy pamiętają o tym wydarzeniu. Tak się składa, że najmłodsi z tych, którzy mogą sięgnąć własną pamięcią do wydarzeń z czerwca 1979 roku, mają około pięćdziesięciu lat. Sama pielgrzymka zaś obrosła pewną historyczną patyną, która każe patrzeć ze stosownym dla tego typu faktów dystansem oraz czcią. Z drugiej jednak strony,

młodsze pokolenie chyba tylko z podręczników szkolnych dowiaduje się, że było to wydarzenie w naszych dziejach ważne, by w ramach procesu edukacji szybko o tym zapomnieć.

Pozostaje ono być może w jakichś zakamarkach pamięci pośród szeregu innych ważnych i mniej ważnych epizodów historycznych, nie wpływając ani na obraz przeszłości, ani nie wywierając znaczniejszego wpływu na tożsamość narodową młodzieży.

Tak można pisać oczywiście o wielu rzeczach istotnych z punktu widzenia teraźniejszości. Nad rozlanym mlekiem jednak nie należy płakać, a historię trzeba przypominać i walczyć o pamięć w każdym kolejnym pokoleniu.

Polska tamtego czasu

Mówiąc skrótowo, od roku 1945 państwowa propaganda głosiła, że jesteśmy na drodze do ustroju komunistycznego. W latach siedemdziesiątych mieliśmy już jednak za sobą czasy siermiężnego stalinizmu. Władzę polityczną w kraju sprawowała partia mieniąca się zjednoczoną, robotniczą i do tego polską. Stojący na jej czele kolejny sekretarz, Edward Gierek, rządził z moskiewskiego nadania, a przynajmniej przyzwolenia, niemniej z pewnością nie był pozbawiony pewnych cech mogących czynić z niego rewizjonistę. Część swego życia spędził na Zachodzie. Był pierwszym tej rangi urzędnikiem niewywodzącym się z KPP, chociaż jego komunistyczne dziedzictwo nie budziło większych zastrzeżeń. To, że Gierek Zachód znał, a Rosję, w tym także sowiecką – niekoniecznie, powodowało, że jego perspektywa była nieco oryginalna. Kiedy w dramatycznych okolicznościach wydarzeń grudniowych roku 1970 na Wybrzeżu przejął ster realnych rządów po poprzedniku, zdawał się być dla Kościoła partnerem ciekawym.

Był człowiekiem układnym i kulturalnym, co na tym urzędzie nie było normą, a poza tym prymasowi Wyszyńskiemu i episkopatowi wydawało się chyba, że Pierwszy Sekretarz nie stawia na pierwszym planie walki ideologicznej. Codzienność dostarczała niestety dowodów na to, że rzeczywistość nie pokrywała się z oczekiwaniami, jednak Kościół na drodze rozmów mógł coś dla siebie „uszczknąć” w ramach negocjacji z władzami, którym zależało, by na arenie międzynarodowej uchodzić za liberalne. To miało ułatwić im pozyskiwanie kredytów i technologii. Wszystko więc w zasadzie rozgrywało się w sferze czystej polityki, ale zawsze warto było z tego korzystać.

Władza tak naprawdę ani na jotę nie zmieniła swego podejścia do chrześcijaństwa, uważając, że kiedyś do generalnej rozprawy i tak dojść musi.

Dlatego ani na chwilę nie ustała inwigilacja duchownych i świeckich działaczy katolickich. W tej robocie nie oszczędzano ani prymasa, ani kardynała z Krakowa, przyszłego papieża. Cenzura nadal nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wreszcie szkoła i wszystkie instytucje państwowe nastawione były na ateizację i sowietyzację społeczeństwa. To w końcu w epoce gierkowskiej, w lutym 1976 roku, wpisano do PRL-owskiej konstytucji obok przewodniej roli PZPR, również obowiązkową „przyjaźń” z ZSRR oraz „budowę socjalizmu”, choć w tym ostatnim wypadku aż dziw, że nie uwzględniono tego w polskiej ustawie zasadniczej już wcześniej.

W tymże samym 1976 roku wielkie plany gospodarcze Gierka, oparte na niewydolnej doktrynie socjalistycznej i biurokratycznych zasobach partii, zaczęły się załamywać. W czerwcu doszło do protestów robotniczych, którym symbolem stał się Radom. Ewidentnie kierownictwo PZPR nie miało pomysłu na to, co dalej czynić. Z tego, że kraj znalazł się na równi pochyłej, zdawali sobie sprawę co światlejsi przedstawiciele elity władzy. Prymas Tysiąclecia odnotował w swych dziennikach coraz częstsze wizyty notabli państwowych, którzy zdawali się z nim dzielić swymi negatywnymi przemyśleniami, szukając ratunku w Kościele jako jedynej instytucji zdolnej zatrzymać nadchodzący upadek, a przy okazji rewolucję społeczną, której skutki w istniejącej wówczas sytuacji geopolitycznej mogłyby być nieobliczalne.

Prymas nie chciał ani sowietyzacji, ani rewolucji – jemu też sytuacja zdawała się trudna, lecz na pewno nie miał zamiaru ratować systemu, w szczerość którego wierzyć nie miał najmniejszego powodu.

Tak czy siak, czerwiec 1976 roku w Polsce to okres poprzedzający coś, o czym można było powiedzieć, że będzie inne. Gospodarka po zimie stulecia i nadchodzącym totalnym załamaniu nie dawała szans na poprawę bytu materialnego Polaków. Działacze partyjni, wsparci aparatem represji, chcieli jedynie nadal trzymać naród pod korcem, choćby kosztem cofnięcia poziomu materialnego do czasów przedgierkowskich. Samo społeczeństwo zaś zaczynało powoli wrzeć. Kierunek zmian był trudny do wychwycenia, ale kraj łatwo przechodził do roli przedmiotu rozgrywek różnych sił.

Kościół

Pontyfikat Pawła VI to czas wielu nowych zjawisk – epoka reform soborowych, które w różnych Kościołach partykularnych różnie przeprowadzano i z różnym powodzeniem. To także okres, kiedy Stolica Apostolska próbowała normalizować swoje stosunki z krajami tzw. bloku wschodniego. Polski episkopat nie patrzył na ten nowy trend w Watykanie z życzliwością. Nowe otwarcie w stosunkach z krajami socjalistycznymi miało w teorii poprawić byt katolików pozostających pod władzą reżimów komunistycznych. W gruncie rzeczy jednak, to te reżimy przejęły inicjatywę w tym względzie, doprowadzając do sytuacji, w której nie tylko nie poczyniły żadnych ideologicznych ustępstw, ale dodatkowo uzyskały znaczący wpływ na obsadę stanowisk kościelnych w krajach bloku i doprowadzały do eliminacji ludzi stojących niezłomnie na stanowisku wartości chrześcijańskich.

W Polsce dzięki stanowczości Prymasa sprawy nie potoczyły się za daleko, mimo woli komunistów oraz watykańskiej dyplomacji, dążących do ustanowienia stałych relacji międzypaństwowych. Skutki „sukcesu” dyplomatycznego Stolicy Apostolskiej budziły u Prymasa obawy i niechęć do podążania tą drogą. Kardynał Wyszyński, dysponujący niezwykle szerokimi uprawnieniami, nadanymi mu przez Piusa XII i potwierdzonymi przez jego następców, które czyniły go de facto kimś w rodzaju nuncjusza oraz dawały mu pełnomocnictwa w kwestiach wykraczających terytorialnie poza obszar PRL, chciał ten stan konserwować i miał w tym, zdaje się, całkowite poparcie episkopatu, w tym metropolity krakowskiego. Karol Wojtyła również rozumiał niebezpieczeństwo mogące wynikać dla Kościoła z dyplomatycznych ustępstw arcybiskupa Casarolego czy planowanego na przedstawiciela Watykanu w Polsce arcybiskupa Luigiego Poggiego, który odpowiadał także za kontakty Stolicy Apostolskiej z krajami naszej części Europy.

Spór pomiędzy tym ostatnim a prymasem Wyszyńskim narastał. Naciski na to, by ustanowić trwałe przedstawicielstwo Watykanu w Warszawie, wzrosły do tego stopnia, iż z perspektywy końca roku 1977 zdawały się one nie do powstrzymania. Oczywiście prymas Wyszyński, wykorzystując swoje relacje z Pawłem VI, kwestię tę nieco powściągał, lecz rzecz zdawała się przesądzona, a jej realizacja pozostawała tylko kwestią czasu.

Polscy biskupi zdawali sobie sprawę z tego, jak wyglądają Kościoły w krajach socjalistycznych i jak mało przydatna jest dyplomacja watykańska w obronie religii.

W związku z tym ich stanowisko w tej sprawie było dość spójne, chciałoby się rzec – czysto duszpasterskie.

Rok 1978 przyniósł wiele nieoczekiwanych zmian w Kościele Powszechnym. Oto 6 sierpnia 1976 roku umiera papież Paweł VI i następuje konklawe, na którym kardynałowie wybierają na papieża Albina Lucianiego, dotychczasowego patriarchę Wenecji, który przybiera imię Jana Pawła I. Wybór ów pokazał, że kardynałowie przestają ufać Kurii Rzymskiej i z jednej strony postanowili, iż kolejnym biskupem Rzymu nadal pozostanie Włoch, z drugiej zaś, że będzie to jednak człowiek nowy.

Z perspektywy polskiej ważny był udział obu naszych elektorów, czyli zarówno prymasa, jak i kardynała Wojtyły, którzy, zdaje się, dali się poznać z dobrej strony, a głos Stefana Wyszyńskiego o sytuacji Kościoła w krajach komunistycznych, skierowany do kardynałów, spotkał się z ich akceptacją, w odróżnieniu od odebranej jako proreżimowa wypowiedzi prymasa Węgier, Laszló Lekaia. Pewnie wtedy zadzierzgnięte zostały pewne kontakty i relacje, które bardzo szybko okazały się przydatne.

Nieoczekiwane przyśpieszenie historii

Pontyfikat Jana Pawła I, wbrew jakimkolwiek przewidywaniom, okazał się niezmiernie krótki – trwał bowiem jedynie 33 dni. Do dziś nie ustają spekulacje na temat nagłej śmierci głowy Kościoła i chyba kwestia ta nigdy nie zostanie wyjaśniona jednoznacznie, co powoduje, że wszyscy zainteresowani podzielili się na dwa obozy: jeden stoi na stanowisku morderstwa, drugi śmierci osoby w gruncie rzeczy ciężko chorej. Bez względu na rzeczywistą przyczynę, dla Kościoła wydarzenie to było wielkim wstrząsem. Z powodów obiektywnych 28 września stało się jasne, że kardynałów czeka drugie konklawe.

Zarówno dla prymasa Wyszyńskiego, jak i kardynała Wojtyły wrzesień 1978 roku był miesiącem ważnym, a z perspektywy tego, co się wydarzyło wkrótce – być może nawet kluczowym. Otóż w dniach 20–25 tego miesiąca wraz z towarzyszącymi sobie biskupami obaj dostojnicy odbyli wizytę w Republice Federalnej Niemiec. Była ona przygotowywana od dawna, w jakiś sposób wynikała z Orędzia biskupów polskich do niemieckich braci w Chrystusowym urzędzie pasterskim z roku 1965. Okoliczności do niej, zdaje się, dojrzewały powoli. Mówiąc oględnie, zachodnioniemiecki episkopat nie zareagował na przywołany dokument entuzjastycznie. Kiedy 7 grudnia 1970 roku, kilka lat po jego wystosowaniu, Willy Brandt i Józef Cyrankiewicz podpisywali porozumienie uznające polską granicę na Odrze i Nysie, środowiska katolickie RFN przyjęły ten fakt z niechęcią, a niektóre kręgi polityczne związane z CDU/CSU próbowały zablokować jego ratyfikację.

Faktem jest jednak, że papież Paweł VI, wykorzystując uznanie granic, 28 czerwca 1972 roku wydał bullę Episcoporum Poloniae Coetus, w której ustalał nowy, dostosowany do realnych granic ład w organizacji Kościoła w Polsce. Warto dodać, że skutkiem ubocznym tego faktu było uznanie rządu PRL przez Watykan i cofnięcie akredytacji dla ambasadora rządu londyńskiego, Kazimierza Papée.

Wspomniana wrześniowa wizyta wpisywała się więc w klimat pewnego pojednania, które dojrzewało powoli, ale jednak konsekwentnie, będąc wyrazem linii politycznej episkopatu. Należy podkreślić, iż udział w niej kardynała Wojtyły okazał się kluczem do tego, co miało się wydarzyć 16 października 1978 roku.

Po pierwsze, z punktu widzenia duszpasterskiego, polscy biskupi i niemieccy gospodarze, przełamując bariery nieufności, osiągnęli olbrzymi sukces. Z pewnością pokłady dobrej woli po obu stronach okazały się bardzo duże. O randze, jaką wizycie nadawał prymas, świadczy fakt, że oprócz wyjazdów do Rzymu nie odbywał on żadnych podróży zagranicznych – ta była pierwszą. Po drugie, na arenie międzynarodowej pojawił się argument o wzajemnej otwartości polskich i niemieckich hierarchów, dla których nie istniały bariery światopoglądowe dzielące ich kraje. Prymas podkreślał przy okazji, że liczy na pomoc ze strony Kościoła niemieckiego w walce z naporem ateizacji płynącej ze Wschodu. Rzecz oczywiście prowadzona była dyskretnie, ale ci, którzy mieli wiedzieć, o co chodzi, wiedzieli. Wreszcie po trzecie, kardynał Wojtyła, który znany był w Niemczech wcześniej, w trakcie tej wizyty dał się poznać od jak najlepszej strony, pozyskując, zdaje się, dla siebie episkopat niemiecki, w tym kardynała Josepha Hoffnera. Nie można oczywiście przeceniać tego typu faktów jednostkowych. Niemniej chyba jednak ten epizod w jakiś sposób zmienił pozycję obu polskich kardynałów na nadchodzącym konklawe.

Wielu historyków, w tym Peter Raina, uważa, że to prymas Wyszyński odegrał kluczową rolę w wyborze Karola Wojtyły na papieża na październikowym zebraniu kardynałów.

Gdyby tak rzeczywiście było, to można powiedzieć, że w ten sposób stał się on twórcą planu, który przyniósł Kościołowi, światu i Polsce zmiany liczone co najmniej na dziesiątki lat. Oczywiście, wydarzenia te owiane są w sporej części tajemnicą i tak ma pozostać do końca świata. Niemniej wiemy o rozmowach, jakie prymas prowadził w rzeczonej kwestii z kardynałami Królem z Filadelfii oraz Bengshem z Berlina i ogólnie Niemcami, a także w pewnym mniej lub bardziej sprecyzowanym układzie z kardynałem Giuseppem Sirim, jednym z poważnych kandydatów na papieża.

W dniu uroczystości św. Jadwigi w 1978 r., z powodów ogólnie znanych, historia przyśpieszyła gwałtownie, wiele rzeczy przybrało inny kształt, a nadzieja na to, że do Polski przyjedzie głowa Kościoła, zaczynała przybierać realną postać.

Święty Stanisław – klucz cywilizacyjny

Rok 1979 miał być i był w Polsce obchodzony pod znakiem 900 rocznicy śmierci biskupa krakowskiego, świętego Stanisława, którego kult jest jednym z ważniejszych w naszym Kościele i społeczeństwie. Okoliczności śmierci hierarchy same w sobie są jasne: ludzie księcia Bolesława Śmiałego na rozkaz władcy targnęli się na życie biskupa. Pamięć o tym wydarzeniu towarzyszyła Polakom przez owe 900 lat. Postać świętego mogła być kłopotliwa dla każdej władzy, która uzurpuje sobie szerokie uprawnienia. Czynniki polityczne często podnosiły argument, iż ingerencje biskupa w sprawy władzy królewskiej były nieuprawnione, podczas kiedy Kościół podkreślał fakt, że głos świętego męczennika był ożywieniem czynnika moralnego w życiu społecznym.

Postać świętego Stanisława, poprzez którego pokazywano wyższość społeczeństwa nad państwem oraz moralności nad prawem stanowionym, była dla władzy niepożądana.

W sytuacji animozji pomiędzy władzą a społeczeństwem kult tego biskupa stawał się w sposób oczywisty punktem zapalnym, a w każdym razie za taki mógł uchodzić. Stąd tak życzliwym okiem władze patrzyły na wszelkie publicystyczne i historyczne próby dekonstrukcji postaci, dowodzenia, że nie była ona tą, za jaką uważa ją Kościół. Pokazywanie Świętego w niekorzystnym świetle, oprócz normalnych przejawów antyklerykalizmu charakterystycznego dla oficjalnego światopoglądu ówczesnego państwa, miało właśnie przede wszystkim ten aspekt. Oczywiście kwestionowanie wprost kultu świętego, który ogarniał miliony ludzi, było trudne, ale władza robiła, co mogła.

Dla kardynała Wojtyły postać tego świętego, oprócz wymienionych oczywistych powodów, ważna była choćby dlatego, że był on jego dalekim poprzednikiem na urzędzie. Poza wszystkim darzył on biskupa Stanisława uczuciem osobistym, o czym najlepiej świadczy fakt, iż poświęcił mu ostatni utwór poetycki przed swoim wyborem na Stolicę Piotrową. Wraz z gaśnięciem nadziei komunistów na to, że krakowski hierarcha stanie się realnym oponentem prymasa, przekonali się oni, że jest to godny następca świętego, a jego myśl idzie w pełni po linii cywilizacyjnej wytyczonej owym paradygmatem dominacji społeczeństwa czy też w narodu w państwie. Doktryna ta była niebezpieczna, bo w palący sposób aktualizowała się w realiach PRL-u. Cały episkopat przykładał wielką wagę do przypomnienia myśli wynikających z męczeństwa świętego, a swoistym symbolem tej wagi stał się fakt, iż na ostatnim posiedzeniu Rady Stałej Episkopatu, przed wyjazdem obu polskich kardynałów na konklawe po śmierci Jana Pawła I, kardynał Wojtyła referował projekt uroczystości św. Stanisława na rok następny.

Wybór krakowskiego kardynała na papieża uroczystości owych nie tylko nie zepchnął na plan dalszy, ale wyglądało na to, że mają one szansę nabrać zupełnie nowego wymiaru, a ów klucz do Polski trafił w nowe ręce. Warto dodać, że świętemu poświęcił Jan Paweł II swój pierwszy list apostolski Rutilans Agmen (Jaśniejący orszak) datowany na 8 maja 1979 roku. Kolportaż tego dokumentu w Polsce próbowała zatrzymać komunistyczna cenzura, z czego władze PRL wycofały się pod naciskiem episkopatu, który użył całkowicie zresztą prawdopodobnego argumentu o skandalu międzynarodowym, jaki może w związku z tą kwestią wybuchnąć.

Polska jako część Kościoła

Komunizm znakomicie blokował relacje pomiędzy Kościołem Powszechnym a lokalnym. Co prawda lata siedemdziesiąte to nie czterdzieste czy pięćdziesiąte, kiedy to działania te miały skutkować stworzeniem własnego, „komunistycznego” kościoła narodowego, oderwanego od papiestwa, ale nadal robiono wiele, by wymiana pomiędzy strukturami watykańskimi a polskimi – czy to duszpasterska, czy teologiczna, czy ogólnie intelektualna – nie przebiegała zbyt gładko. Poza tym komuniści chcieli, by z Watykanu docierały informacje odpowiednio przefiltrowane.

Myśl teologiczna z Zachodu wchodziła do Polski wybiórczo, o co dbali odpowiedni agenci wpływu. Również w drugą stronę starano się informować Zachód o Kościele w Polsce poprzez własnych ludzi, tzn. agenturę w postaci dziennikarzy czy intelektualistów.

Niejednokrotnie doświadczył tego boleśnie sam prymas. Generalnie Kościół w PRL miał proboszczów, biskupów czy prymasa, ale z papiestwem był problem. Za przykład manipulacji może posłużyć tu choćby postać Jana XXIII, któremu czynniki oficjalne postawiły we Wrocławiu pomnik, za pomocą którego prowadzono walkę z Kościołem w kraju, do tego promując Następcę św. Piotra co najmniej jako zwolennika polityki PRL.

Oczywiście wizyta w Polsce głowy Kościoła byłaby elementem przełamywania takich zabiegów. Służyłaby wzmocnieniu eklezjalności w Kościele, a ogólnie – budowaniu poczucia polskich katolików, że są częścią większej wspólnoty. Tego władze nie chciały. Między innymi stąd wynikały działania, utrącające jakiekolwiek inicjatywy, które zmierzały do przyjazdu do Polski Ojca Świętego. Najbardziej znany jest fakt niedopuszczenia do przyjazdu Pawła VI w roku 1966 w ramach obchodów Milenium Chrześcijaństwa, mimo naprawdę gorących pragnień zainteresowanego i deklaracji, iż wizyta będzie mieć charakter wybitnie religijny.

Tak jak w czasach św. Stanisława, w Polsce słowo „religijny” czy też „katolicki” równa się „cywilizacyjny” i „narodowy”. Komuniści zdawali sobie z tego sprawę i na pewno za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić. Oczywiście bardzo istotny był tu czynnik sowiecki, któremu coś takiego wydawałoby się równe antysocjalistycznej rewolucji. W zasadzie temu rozumowaniu również nie należy odmawiać słuszności. Co prawda, czas robił swoje i polityka wschodnia Watykanu, pomimo swego negatywnego, ukazanego powyżej nacechowania w tym względzie, otwierała pole do rozmów.

Być może w tym kontekście należy patrzeć na propozycję przyjazdu do Polski „może w przyszłym roku”, jaką prymas Wyszyński skierował do Jana Pawła I na prywatnej audiencji w dniu 30 VIII 1978 roku. Oczywiście mogła to być zwykła kurtuazja, ale gdyby ten pontyfikat trwał, byłoby do czego wrócić. Prymas, rozmawiając z Albinem Lucianim o pielgrzymce papieża do Polski, oprócz rocznicy św. Stanisława, która była ważna i czytelna dla kościoła partykularnego w Polsce, miał na myśli jeszcze jedną ważną, choć o 300 lat „młodszą” jubilatkę, która łączyła znakomicie Kościół w Polsce z katolicyzmem powszechnym.

Ikona Jasnogórska

Częstochowski obraz Matki Boskiej wraz z klasztorem paulinów jest symbolem narodowym Polski, tak jak spopielona niedawno katedra Notre Dame dla Francji. I tak jak ona, kultem Maryjnym wiąże Polaków z całym katolicyzmem. Swoją drogą, kaplica z obrazem jasnogórskiej Czarnej Madonny w rzeczonej paryskiej katedrze wyszła z kataklizmu nienaruszona.

To na Jasną Górę miał przybyć Paweł VI w dniu 3 maja 1966 roku i to tu ewentualnie gotów był stawić się Jan Paweł I, gdyby – co ponoć podkreślił w rozmowie z prymasem Wyszyńskim – pożył jeszcze dwa lata i „w ogóle zdrowie by mu pozwoliło”.

Wiadomo, że zarówno Jan XXIII, jak i Paweł VI byli głęboko maryjni i Częstochowa miała swoje miejsce w ich głowach i sercach. W polskiej religijności nie ma drugiego takiego miejsca. To tu broniono się przed Szwedami (protestantami) i nie dopuszczono ich w te święte progi, przed oblicze Czarnej Madonny. Mit narodowy chce, by obrona Jasnej Góry, kierowana przez Augustyna Kordeckiego, była punktem przełomowym całego potopu szwedzkiego. Tutaj modlili się królowie, prezydenci, prawie wszyscy ważni Polacy, niejako od przybycia do Maryi zależała ich legitymacja do reprezentowania narodu. Siłą rzeczy, nie dotyczyło to partyjnych kacyków, którzy w związku z tym takowego autorytetu nie mieli. Nawet ich urzędowe wizyty w jasnogórskim klasztorze raczej były utożsamiane z obecnością w tym miejscu Generalnego Gubernatora Hansa Franka niż Jana Sobieskiego. To miejsce to było „coś”. Polakom brakowało tylko wizyty tutaj papieża właśnie. Takie wydarzenie znakomicie wiązałoby naród z Kościołem jako wspólnotą uniwersalną. Papieska pielgrzymka, gdyby się udało do niej doprowadzić, uzupełniłaby Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego z 1956 roku, na których nie było, bo nie mogło być, jeszcze wówczas uwięzionego prymasa. Było za to około miliona wiernych. Tylko Jasna Góra przyciągała takie rzesze. Nawet dziś, kiedy do katolicyzmu ludowego, czy raczej narodowego tamtych czasów często podchodzi się z dystansem, bywa ich tu dużo, najwięcej jak się da. To katolicyzm narodu polskiego, nawet bez hierarchów, ratował Kościół. Tu tworzyła się owa więź, tak ważna dla historii tej ziemi i tych ludzi.

Był to kolejny klucz do Polski. Rozumiał to i prymas, i nowy papież. W tej kwestii zgodni byli też funkcjonariusze państwowi, ale chyba nic nie mogli z tym zrobić – próbowali, jak Szwedzi w potopie, zabrać Polakom Matkę, nawet „aresztowali” Ją z powodów ideologicznych. Ale, tak jak najeźdźcy XVII-wieczni, odeszli z niczym.

Ów drugi klucz po 16 października 1978 roku znalazł się w tych samych rękach, co i poprzedni.

Święty Wojciech

Wojciech Sławnikowic był Czechem, przynajmniej tak o nim dziś mówimy – tak jak matka naszego chrześcijaństwa, Dobrawa czy też Dąbrówka, żona księcia Mieszka. Znalazł się w Polsce na zaproszenie jej syna, późniejszego króla polskiego Bolesława, człowieka nieprzeciętnego, budowniczego dużego środkowoeuropejskiego państwa, mającego aspirację rządzić całą Słowiańszczyzną. Władcy, który klękał chyba tylko przed Panem Bogiem, bo na pewno nie przed cesarzem Henrykiem II, który chciał być postrzegany, i tak bywało, jako zwierzchnik wszystkich ludów chrześcijańskich. Oczywiście nie chodzi o to, by wchodzić w głębokie spory historyczne i gmatwaninę polityki średniowiecznej. W każdym razie Wojciech, którego w Czechach raczej nie chciano, przybył do Bolesława, by nawracać nie Polan, bo ci mieli być już chrześcijanami, lecz ludy sąsiednie. Zginął z rąk Prusów, stając się korzeniem, z którego wyrosła polska prowincja kościelna. Wydarzenia owe rozegrały się jeszcze wcześniej niż te związane ze świętym Stanisławem.

Niby zamierzchłe dzieje, ale znowu w Polsce Ludowej stawiały jakże aktualne pytania o naród i suwerenność państwa w rzeczywistości komunistycznej. Wszak Gniezno, kolebka państwa i Kościoła, pozostawało miejscem, gdzie rezyduje prymas, który w naszej tradycji jest interrexem. W czasach prymasa Wyszyńskiego i jeszcze chwilę po nim Gniezno i Warszawa połączone były unią personalną. Prymas Tysiąclecia rządził na dwóch stolicach. Był w tym głęboki symbol, oczywiście oprócz tego – pewnie i administracyjny kłopot, ale to akurat przedmiot rozważań na inną okoliczność.

Symbol Gniezna pozostawał jeszcze kilkadziesiąt lat temu dużo bardziej czytelny niż dziś. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że tutaj zaczynała się historia narodu ochrzczonego. Tu podejmowano cesarza, tu dokonał się akt, który pozwalał Bolesławowi Chrobremu przybrać sztywną postawę suwerena na najbliższe 25 lat. Co prawda komuniści lubili symbole piastowskie, wydawały się im bardziej strawne niż te związane z Jagiellonami i ekspansją Rzeczypospolitej na wschód. Nie mieli chyba nic przeciwko temu, by nawiązywać do symboliki pierwszych władców Polski, szczególnie jeśli dało się ją skierować na drogi retoryki antyniemieckiej. Natomiast nie bardzo podobało im się to, że ktoś im te elementy układanki zabiera i zestawia inaczej. Przyszła wizyta papieska wiązała się z takim zaborem i skierowaniem dyskusji o tej odległej historii na nowe tory. Z tym też jednak nie za wiele mogli zrobić.

Państwo

Już 17 października 1978 roku biskup Bronisław Dąbrowski w wydanym na okoliczność wyboru nowego papieża komunikacie wyraził nadzieję na przyjazd Jana Pawła II do ojczyzny. Wymienił wówczas dwie wspomniane wcześniej okoliczności: jubileusz sześćsetlecia obecności Obrazu Jasnogórskiego w Częstochowie i 900-lecia śmierci św. Stanisława.

Władze komunistyczne, i tak już głęboko zakłopotane wyborem, stanęły przed jeszcze trudniejszym problemem. Odmowa papieżowi przyjazdu do Polski byłaby skandalem międzynarodowym na niesłychaną skalę. Trzeba pamiętać, że był on obywatelem tego państwa, a jego status jako głowy Kościoła pozostawał dla komunistów dość trudny do określenia.

Pozwolenie na przyjazd wiązało się natomiast z negatywnymi reakcjami innych reżimów bloku wschodniego, a przede wszystkim Związku Radzieckiego. Rządy Edwarda Gierka, i tak już ledwo trzymające się, stanęły przed zakrętem, za którym nie było niczego pozytywnego. Oczywiście nikt wprost nie udzielił Stolicy Apostolskiej ani Prymasowi odpowiedzi odmownej. Jedyne, co przychodziło do głowy decydentom, to maksymalne opóźnianie terminu wizyty, piętrzenie problemów i minimalizowanie jej wydźwięku. Rozpoczął się czas trudnych rozmów pomiędzy kardynałem Wyszyńskim a ministrem, kierownikiem Urzędu do Spraw Wyznań, Kazimierzem Kąkolem, czy później – negocjacji, prowadzonych również na forum komisji mieszanej rządu i episkopatu. W styczniu już było wiadomo, że wizyta raczej jest przesądzona, kiedy do uszu Polaków dotarła informacja, iż Papież, żegnając się z grupą pielgrzymów krakowskich w dniu 11 stycznia powiedział do nich: „rozstajemy się, ale się przecież nie żegnamy”. Formuła taka oczywiście nie musiała znaczyć czegokolwiek, ale dobrze poinformowani swoje wiedzieli.

Oprócz prób opóźniania wizyty władze domagały się również tego, by zaplanować ją w taki sposób, aby jej data w żaden sposób nie była symboliczna. Sam fakt tego, iż papież miałby przyjechać na zaplanowane przecież jeszcze przez siebie obchody Stanisławowskie, czynił z tego zagadnienia prawdziwą kwadraturę koła.

Wizyta nie mogła mieć miejsca ani 3 maja, ani 15 sierpnia, ani 17 września; pewnie dla komunistów najlepiej by było ustawić ją na 22 lipca, ale tego nawet nie próbowali.

Oczywiście nie zdawali sobie oni sprawy z tego, że w Kościele papież może wszystko, w związku z tym możliwa okazała się wizyta pomiędzy 2 a 10 czerwca podczas obchodów, które zostały specjalnie przeniesione na czas pielgrzymki. Kolejnym problemem było to, czyim gościem ma być Ojciec Święty. Dla władz państwowych nie do pomyślenia był fakt, iżby nie ich. Dla komunistów papież był głową Państwa Watykańskiego i tyle, a dla Kościoła – głową Kościoła. Oprócz problemów protokolarnych, które wywoływała konkretna odpowiedź na ten zawikłany aspekt sprawy, wynikały też te związane ze sposobem organizacji przyjazdu. Dla władz najlepiej by było, by program pielgrzymki mogły one ułożyć same tak, aby papież nie mógł dostać rzeczonych kluczy. Wiadomo, że cel Kościoła, jak i Jana Pawła II był zgoła odmienny. Rozmowy, które toczyły się od końcowych miesięcy roku 1978 niemal do samej daty przyjazdu, doprowadziły jednak do celu przyświecającego Kościołowi – pierwszej w historii wizyty głowy Kościoła w Polsce.

Symbole i realia

Oczywiście, że wszyscy chcieli więcej. W roku 1979 nikt nie myślał o tym, że to pierwsza z wielu papieskich pielgrzymek do ojczyzny, ba, że począwszy od tej daty kolejni papieże będą przyjeżdżać do ojczyzny Jana Pawła II – to akurat dobra tradycja i oby była podtrzymana do „końca świata”. Ta wizyta została celowo ograniczona do kilku miejsc, ale były one właśnie tymi kluczami, które otworzyły naród polski tak wewnątrz, jak i na zewnątrz. Kraj, który nie mógł w nieskrępowany sposób towarzyszyć Kościołowi w takich wymiarach, w jakich by chciał, doczekał tego, że Kościół przyszedł do niego, by mu towarzyszyć, i to dosłownie. Faktem jest, że Polacy nagle poczuli się ważni. Być może tu i ówdzie odezwała się jakaś megalomania – w takich sytuacjach trudna do uniknięcia – ale jest także faktem, że przez te kilka dni wszyscy patrzyli na ojczyznę papieża.

Były to też ważne dni prymasa, człowieka już niemłodego, któremu dokuczał zarówno wiek, jak i choroba. Kardynał Wyszyński na pewno na ten czas odzyskał siły, przez chwilę świat widział, kto tu jest naprawdę głową narodu.

Nawet w kwestii powitania papieża nie ustąpił na jotę. Co prawda większość widzów – czy to na własne oczy, czy przed telewizorami – widziała i słyszała przemówienie powitalne nominalnej głowy państwa, Przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego, ale ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli, że najpierw w samolocie papież został przywitany przez prymasa – ten fortel wymyślił wspomniany już sekretarz konferencji episkopatu, biskup Bronisław Dąbrowski.

Przed pielgrzymką do miejsc-kluczy papież spotkał się z Warszawą w całym jej wymiarze: rządem, Kościołem i ludem. To w tym mieście, wówczas już przenikniętym na wskroś tym, co się działo w kraju, władze przekonały się, że w dacie znalazł się jednak jakiś symbol. Oto w wigilię uroczystości Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Zawołaniu temu przyznaje się skutki historyczne. Na pewno, jak każda szczera modlitwa, nie pozostała bez wysłuchania, choć być może na to odnowienie, o które Papież wołał, jeszcze ciągle w jakimś wymiarze czekamy. Fakt pewny to to, że Duch Święty w historii działa.

W Gnieźnie, tym miejscu, gdzie zaczęła się nasza historia, mówił on o Europie, która jest jedna. Dziś wiemy, że chodziło mu o cywilizację i ducha, który w międzyczasie gdzieś uleciał albo tkwi jedynie w jakichś europejskich zakamarkach, może najwięcej jeszcze w Polsce. Wtedy być może większość słuchaczy myślała o tych słowach bardziej politycznie.

Chcąc się wyrwać z przymusowego bloku wschodniego, myślano o Europie jako obszarze wolnym od ateizmu, komunizmu i siermięgi; w końcu społeczeństwo coś niecoś już widziało. Co prawda sądziło po pozorach, które wydawały się kolorowe i beztroskie, nie myśląc o kwestiach głębszych, ale na pewno części słuchaczy po słowach papieża przyszła na myśl sprawa naszego cywilizacyjnego miejsca na kontynencie i wkładu narodu polskiego w dzieje kontynentu. Zresztą były to dopiero początki papieskiej katechezy o dziejach Polski, która trwała cały czas, aż do jego śmierci.

W Krakowie papież zaapelował o troskę o polskie dziedzictwo, a biorąc pod uwagę historyczność miejsc, które odwiedził w samej Małopolsce i fakt, w jaki sposób prowadził narrację z narodem, czynił jasność przekazu. Można powiedzieć, że dysponując środkami i możliwościami, na jakie pozwoliła władza, Papież wykorzystał je wyśmienicie, spotykając się reprezentantami różnych grup, regionów i stanów, z politykami, naukowcami i ludem. Przy każdej okazji powiedział rzeczy naprawdę istotne, pozostawiając Kościołowi polskiemu na później kwestię rozwinięć pastoralnych poszczególnych fragmentów nauczania.

Co do reakcji władz, podaną pigułkę przełknęły, bo nie miały innego wyjścia, zrobiły jednak wszystko, by przekaz zniekształcić.

W wydarzeniach pielgrzymkowych wzięły udział wielomilionowe rzesze, szacowane niekiedy na 10 milionów. Tymczasem w relacji TVP wizyta papieska wyglądała na spotkanie głowy Kościoła z grupką staruszek, a i to nie było pewne.

Poza tym, oczywiście, pielgrzymkę przedstawiono jako sukces władz, kolejny w wielkim paśmie sukcesów. Poza tym Breżniew i tak był zaniepokojony rozwojem sytuacji w Polsce, i słusznie. Okazało się bowiem, że raz uchylonych drzwi zamknąć już się właściwie nie da.

W kontekście historii

Pierwszej pielgrzymce Papieża Polaka do Ojczyzny można przypisywać wiele znaczeń. Z perspektywy czasu na pewno nie jest ich mniej, a przeciwnie.

Po pierwsze, Jan Paweł II umocnił wiarę ludu w państwie ciągle jeszcze komunistycznym. Robił to później wielokrotnie, a czy bywał rozumiany i słuchany, to już nie do niego zapytanie.

W wypadku wizyty w 1979 r. myślę, że obie odpowiedzi są w tej materii pozytywne. Po drugie, kiedy zaczynały się strajki w roku 1980, a zaraz potem tworzyła się Solidarność, powoływano się między innymi na inspirację płynącą z owych czerwcowych dni poprzedniego roku. Jest tu jakaś część prawdy: w końcu wówczas po raz pierwszy publicznie można się było policzyć, stwierdzić obiektywny fakt, że „nas” jest więcej niż „ich”. „Oni” nieźle się wystraszyli. Okazało się, że siła jednak jest po stronie bezsilnych.

Być może w przesłaniu pierwszej pielgrzymki, szczególnie tym wyrażonym w trakcie wizyty w obozie w Oświęcimiu, gdzie papież, pierwszy, ale nie ostatni raz jako głowa Kościoła, zwrócił uwagę na męczeńską śmierć wówczas jeszcze błogosławionego Maksymiliana Marii Kolbego, znajdziemy odpowiedź na pytanie, skąd brał siłę i wizję bł. ksiądz Jerzy Popiełuszko i inni kierujący się tą samą myślą, by zło dobrem zwyciężać.

Tak jak i w wypadku św. Stanisława, mieliśmy tu kolejny przykład na to, że w dłuższej perspektywie moralność wygrywa z brutalną siłą.

Ruch Solidarności zaraził ludzi w bloku wschodnim wolą, by też się policzyć. To wszystko było ważne, tyle że stanowiło początek. Cała katecheza cywilizacyjna Jana Pawła II, przyjęta entuzjastycznie wówczas, z czasem gdzieś się jednak zgubiła. Czasami została sprowadzona do frazesów, pojedynczych wypowiedzi wykorzystywanych politycznie, bywała chętnie rozmieniana na drobne.

W tym kontekście pierwsza pielgrzymka, tak jak cała reszta papieskiego nauczania, ciągle czeka na pełne odczytanie. Czas najwyższy, by jeszcze raz wejść przez te drzwi, tym bardziej, że papież otworzył je swoimi kluczami. Za tymi drzwiami jest Polska.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Roksana Vikaluk: Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA

Na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja.

Sławek Orwat
Roksana Vikaluk

Urodziłaś się w Tarnopolu. Jakie masz korzenie?

Z pochodzenia częściowo jestem Ukrainką, częściowo Żydówką, a że w Polsce spędziłam już niemal połowę życia, traktuję ją jak swoją drugą ojczyznę. Tata i mama są wielkimi miłośnikami Polski, a zwłaszcza polskiej kultury; radio zawsze grało u nas po polsku. Mieliśmy też polskie czasopisma. Podobnie jak dzieci w Polsce, zawsze mieliśmy z bratem „Misia”, rodzice natomiast czytali „Przekrój”, „Urodę” i „Szpilki”. Od dwóch lat mam obywatelstwo polskie.

Zawsze byłaś świadoma swojego talentu, czy ktoś pomógł Ci go odkryć?

Nikt z rodziny nie mówił mi – „masz talent”, natomiast zawsze słyszałam: „musisz dużo pracować”. Jednocześnie szanowano moje zdolności, podkreślano, że warto się rozwijać, a rodzice wspierali i wspierają mnie w tym do dziś. Najpierw śpiewałam. Dziadek uczył mnie piosenek ukraińskich, a babcia żydowskich. W tych dwóch kulturach wyrastałam. Tato nucił polskie piosenki. Kochałam tańczyć, kochałam teatr, chciałam grać na fortepianie… Już jako czterolatka, jak gdzieś widziałam tańczących, to i ja chciałam tańczyć, jak widziałam grających, to chciałam grać.

Tarnopol, 2013 | Fot. Taras Ivankiv

Śpiew w mojej rodzinie był zawsze, więc na początku śpiewu się nie uczyłam. Od czwartego roku życia przez kolejne 5 lat zajmowałam się baletem. Bardzo dużo mi to w życiu dało i wciąż daje. Równolegle rozpoczęłam naukę gry na fortepianie i kiedy musiałam wybierać, wybrałam fortepian. Profesjonalną naukę śpiewu zaczęłam dopiero w wieku 19 lat, prywatnie, u genialnego pedagoga, wspaniałego tenora klasycznego Mykoły Bolotnoho, w Tarnopolu. On pomógł mi uwierzyć, że będę śpiewać. Na początku zajęć nic na to nie wskazywało.

Ukraina wydała wielu znakomitych artystów.

Tak, nasza ziemia jest niezwykle żyzna dosłownie i w przenośni. Chyba mamy to w genach. Ukraina, podobnie jak Włochy, zawsze śpiewała. Mamy przepiękne pieśni i niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe. Jest mi smutno, kiedy ludzie mówią: pieśń rosyjska – super! A ukraińskie… nic takiego. Kultura pramatki mów słowiańskich po prostu nie jest znana na świecie.

Polski naród też ma kolosalny twórczy potencjał i Polacy są tego świadomi. Taka nasza słowiańska natura… Na przykład tradycję polskiego plakatu uważa się za jedną z najlepszych na świecie. A polski jazz! Polska specjalizuje się w filmie, w latach 80. była znakomita epoka teatru.

Każdy naród ma jakieś mocne strony artystyczne. Naród ukraiński też, ale że historia nigdy nas nie oszczędzała, często nasz dorobek był niszczony. Teraz odradzamy się, a wojna z Rosją odgrywa w tym procesie bardzo istotną rolę. (…)

Jak znalazłaś się w Warszawie?

W połowie lat 90. dostałam się na Akademię Muzyczną w Katowicach i pojechałam do Ministerstwa Kultury w sprawie stypendium. Druga wizyta w Warszawie to rok 1998. W Filharmonii Warszawskiej odbywał się koncert zespołu SBB. Był Józek Skrzek, Anthimos Apostolis i Mirek Muzykant (bębny), a ja miałam wystąpić przed nimi jako suport, z towarzyszeniem elektroniki. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że niezbędny instrument klawiszowy nie dojedzie i muszę całą suitę, jaką przez miesiąc aranżowałam, zagrać na fortepianie. Miałam niewiele doświadczenia i godzinę na przełożenie mojego programu na fortepian. Ostatecznie wystąpiłam, przypłaciwszy tamten koncert ciężką nerwicą. Występ został bardzo dobrze przyjęty, ale mnie ta sytuacja wówczas przerosła. Jednocześnie zdobyłam kolosalne doświadczenie.

Koncert w Użhorodzie | Fot. Jaroslav Makar

Rok później miało miejsce moje trzecie spotkanie z Warszawą, a powodem ponownie był Józef Skrzek. Było to 25-lecie SBB w Sali Kongresowej. Ogromna, wielogodzinna impreza. Śpiewałam wokalizę do pieśni Józka Skrzeka Erotyk. Była tam także Halina Frąckowiak, był śp. Tadeusz Nalepa, Tomasz Szukalski i wiele innych znakomitości, w tym Ewa Bem. Józek podprowadził mnie do pani Ewy i powiedział: Roksi, Ewa, poznajcie się, bo warto. Zawiązała się dłuższa rozmowa, byłam szczęśliwa, mogąc wyrazić swoją wdzięczność pani Ewie, zwłaszcza za płytę Żyj kolorowo, która podtrzymywała mnie na duchu w bardzo trudnych chwilach. Pani Ewa, od której emanowała dobroć, zapytała: chciałabyś się uczyć? Odpowiedziałam – tak, ale jestem po ciężkich przejściach związanych z uczelnią w Katowicach i się boję. Na to ona: wykładam w szkole na Bednarskiej, nie bój się i idź na egzaminy! Dostałam się do jej klasy, a później za dobrą naukę zostałam zwolniona z opłat. Oficjalnie Ewa Bem była moją wykładowczynią w Policealnym Studium Jazzowym przy ul. Bednarskiej, ale nieoficjalnie był to mój dobry, matczyny duch. Bardzo wiele jej zawdzięczam. (…)

Jak trafiłaś do teatru?

To był rok 2006. Teatr zawsze mnie pociągał, ale znając swoją emocjonalność, bałam się w nim zatracić. Najbardziej bałam się ról dramatycznych i tego, że nie wytrzymam ich psychicznie. Zaczęło się od niewielkich występów z koryfeuszami starej warszawskiej Romy – Witem Michajem i Lacym Wiśniewskim, wybitnym tenorem klasycznym Gennadym Iskhakovem wraz z wspaniałą, roztańczoną i rozśpiewaną grupą artystów, z cygańskim programem muzycznym w Warszawskim Teatrze Żydowskim. Po tych występach Szymon Szurmiej, jego ówczesny dyrektor, zaprosił Wita, Gennadya oraz mnie do udziału w spektaklu Tradycja. Z Teatrem Żydowskim współpracuję do dziś. Później przez dwa sezony w Teatrze Rampa grałam w spektaklu Jaskółka według Turgieniewa w reżyserii Żanny Gerasimowej. Zrobiłam muzykę do spektaklu i wcieliłam się w jedną z dwóch postaci głównych. Tam odkryłam teatr w sobie. Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA.

Na początku dostałam warunek: żadnej statyczności – a wówczas, jak większość muzyków, miałam problem ze zrobieniem kroku na scenie! Od kiedy odnalazłam teatr w sobie, nie potrafię już na scenie ustać w miejscu. Mnie nosi!

Teatr też daje ci swobodę do tego stopnia, że na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja. (…)

Jak postrzegasz to, co dzieje się w Ukrainie?

Przeżywam to bardzo. Moi niektórzy rodacy aktorzy, reżyserzy i muzycy są na froncie. Są wdzięczni nam, działającym poza ojczyzną, bo tworzymy bardzo ważny propagandowy front ukraiński. Już widać efekty naszej pracy, bo przecież jeżeli na płycie belgijskiego muzyka pojawia się kompozycja napisana do słów naszego poety Iwana Franko, to jest to żywy dowód, że – w tym wypadku moja – misja przynosi efekty. Ukraina musi być promowana. My, Ukraińcy, sami jeszcze nie wiemy, na co nas stać – powtarzam te słowa z wywiadu na wywiad. Sytuacja w moim kraju jest bardzo ciężka, ale dzięki niej dowiadujemy się, czym jest dla nas niepodległość i niezależność, w tym od Rosji. To nieprawda, że nasza tożsamość narodowa jest krótka. Ukraińskość była w nas od dawna, tylko skutecznie była niszczona. Na przykład Rosjanie nigdy nie dopuszczali, aby nasza tożsamość rosła, narzucając nam od setek lat swoją wolę.

Jazz w Kijowie, 2016 | Fot. Oleksandr Zubko

W czasach sowieckich mój tata był wykładowcą na Akademii Medycznej i swoje zajęcia prowadził wyłącznie w języku ukraińskim, za co był tępiony przez kierownictwo Akademii. Jednak ponieważ częściowo był Żydem, nie wiedzieli, co z nim zrobić. Przez setki lat nie wolno było Ukraińcowi przejawiać miłości do swojego kraju. Język był tępiony, a każda proukraińska inicjatywa twórcza karana była ostro do końca lat ʼ80, także łagrami. Nie wolno było pisać wierszy o miłości do Ukrainy, bo natychmiast takich śmiałków wysyłano na Syberię. Ukraina zawsze stanowiła dla Rosji kolosalne niebezpieczeństwo z powodu genetycznie uwarunkowanej olbrzymiej siły świadomości i dlatego z taką mocą i tak brutalnie i konsekwentnie ta świadomość była niszczona. Ukrainiec miał żyć w ciągłym strachu. Teraz Kreml również pozostaje wierny swoim krwawym tradycjom: w dniu dzisiejszym liczbę ukraińskich więźniów politycznych przebywających w więzieniach okupanta szacuje się na około 75, a niektórzy, jak reżyser Oleg Sencow, są w łagrach. Droga Ukraińców do odbudowania niepodległości i tożsamości jest jeszcze długa i bardzo mozolna. Powinniśmy znać swoją historię. Nauczyć się żyć ze świadomością tych bardzo ciężkich jej wątków, ale przy tym nie emanować nienawiścią, by budować kraj z sercem pełnym wiary. Na dzień dzisiejszy jest to niewyobrażalnie trudne.

Jak oceniasz Wasze relacje z Polską?

Aby wszystko między nami się zabliźniło, potrzeba czasu. Trudno jest mówić o równoprawnym dialogu Ukrainy z Polską w momencie, kiedy nasze kraje dzieli ekonomiczna przepaść, a na dodatek trwa wojna w Ukrainie. My, Ukraińcy, sami musimy zbudować naszą hierarchię wartości i chcemy to zrobić bez podpowiadania. W naszej wspólnej historii po obu stronach zawsze były postacie, które dla jednych były bohaterami, a dla drugich zbrodniarzami. Podobnie działo się w historii wielu innych narodów. W naszych relacjach do dziś istnieje wiele niewyjaśnionych sytuacji, które, wierzę, z czasem sobie wyjaśnimy.

Cały wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” znajduje się na s. 14 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” na s. 14 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ostrożnie z duszą! Co do duszy – najlepiej wydać dyrektywę unijną, komu wolno się do niej odwoływać, a komu nie

Prymat nad duszą ma ciało, co widać w głośnych przypadkach odbierania dzieci i oddawania ich w opiekę zastępczą. Co tam dusza, nikt jej przecież nie widział, a siniak – jak najbardziej.

Henryk Krzyżanowski

Czasy współczesne uczyniły z ludzkiego ciała obiekt nieustającego kultu, ignorując przy tym duchowy wymiar człowieka. A pamiętamy, że jeszcze nie tak dawno, za bezbożnej komuny, tak skarżyła się Kalina Jędrusik: „Choć oprócz ciała mam przecież i duszę”.

Siłownie, maratony, kijki, kolejne arcyzdrowe diety (wszystkie zgodne z najświeższymi, sprzed miesiąca, ustaleniami nauki), walka z cukrem, tłuszczem, tytoniem, samochodami – no, wszystkim, co nie sprzyja hodowli krzepkiego osobnika o idealnie kontrolowanym wskaźniku masy ciała – wszystko to są obrzędy nowej religii ciała.

Religia ta zdaje się zdobywać coraz to nowych wyznawców. W końcu w coś trzeba wierzyć, prawda? Prymat ciała nad duszą widać także w głośnych przypadkach odbierania dzieci i oddawania ich w opiekę zastępczą. Podejrzenie o przemoc uzasadnione sińcem czy zadrapaniem wystarcza, by pracownicy socjalni bez wahania wyrządzali dziecku nieodwracalną szkodę duchową, jaką jest wyrwanie go z rodziny, nawet rodziny dalekiej od ideału. Co tam dusza, nikt jej przecież nie widział, a siniak – jak najbardziej. Można go nawet sfotografować do akt.

Czy zatem z duszy da się już całkiem zrezygnować? O nie, w żadnym razie. W postępowych krajach Zachodu duchowa strona człowieka przydaje się, kiedy trzeba uzasadnić aborcję zupełnie zdrowego dziecka. Z powodów zdrowotnych, rzecz jasna. Cóż bowiem z tego, że ciąża ciału nie szkodzi, jeśli stanowi śmiertelne zagrożenie dla psychiki niedoszłej matki? Tak, tak, nieważne ciało, dbajmy o duszę nieszczęsnej kobiety, której przytrafiła się (się?) ciąża.

Drugim obszarem, gdzie życie duchowe wykazuje swą przydatność, są rozmaite fobie, z tzw. homofobią na czele. Staroświecka wolność słowa jest może i ważna, ale przecież nie powinna być pretekstem do tolerowania negatywnych uwag pod adresem naszych drogich homoseksualistów. Ich dusze są o wiele wrażliwsze na zranienie niż dusze prostych heteryków, czyż nie? Więc dla dobra wspólnego lepiej, żeby tym drugim po prostu zakazać krytyki. Albo pochwały i zachwyt, albo morda w kubeł. Tak bronimy tolerancji.

A przy tym pamiętajmy jednak, że z duszą trzeba ostrożnie. Bo mogą pojawić się księża czy wychowawcy, którzy będą domagać się eliminacji lektur szkodliwych dla duszy wychowanka, ba, będą nawet gotowi palić szkodliwe książki. Palić książki! – słyszeliście? Tym barbarzyńcom trzeba powiedzieć zdecydowane NIE. A co do duszy – najlepiej wydać dyrektywę unijną, komu wolno się do niej odwoływać, a komu nie.

Tak, tak, dusza jest sprawą zbyt poważną, by puścić ją na żywioł.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Ostrożnie z duszą” znajduje się na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Ostrożnie z duszą” na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego