Sztuczna inteligencja – posłuszne narzędzie czy zagrożenie? Wesprze czy odbierze ludziom pracę i oduczy myślenia?

Zawsze się boimy, kiedy następuje jakaś rewolucja. Sztuczną inteligencję musimy najpierw poznać, musimy się dotrzeć. Ale jeszcze wiele przed nami, zanim całkowicie stracimy nad nią kontrolę.

Grzegorz Milko, Dominika Bucholc

Proszę wyjaśnić, o co chodzi z czatem GPT, bo sztuczna inteligencja powszechnie nas teraz atakuje i chyba wszyscy uczymy się z nią żyć.

Wiele osób utożsamia czat GPT z AI, a to jest dużo szerszy temat i naukowcy sami się spierają, czym AI jest. To pojęcie pojawiło się w latach 70. XX wieku i łączy wiele różnych wątków. Społeczeństwo poznało tę technologię bliżej w listopadzie zeszłego roku, kiedy to czat GPT został wypuszczony na rynek i ludzie mogli z niego swobodnie korzystać. (…)

Jak z niego korzystać, żeby był pomocny i nie zapędzał nas w kozi róg?

To, co wychodzi źle, to są tak zwane halucynacje. Czyli czat, zamiast powiedzieć, że nie zna odpowiedzi, że nie wie, w pierwszym momencie stara się coś wymyślić. Wtedy warto mu powiedzieć: jak nie wiesz, to nie pisz.

Natomiast użycie czatu może nam pomóc w wielu sprawach, na przykład w zorganizowaniu podróży.

Chcemy lecieć do Włoch na wakacje i nie wiemy, jak się za to zabrać. Wystarczy mu powiedzieć, w ile osób się wybieramy, czy chcemy zwiedzać zabytki, może galerie sztuki, jakie jedzenie lubimy – czat wszystko jest w stanie zaplanować, łącznie z budżetem, środkami transportu.

Może nam pomóc w sprawach codziennych i w bardziej zaawansowanych, np. w tworzeniu biznesplanów, w automatyzacji marketingu, obliczaniu danych z tabel – jest w stanie nam wiele kwestii wygenerować, a jest to tylko model językowy. Sztuczna inteligencja jest czymś dużo szerszym, bo obejmuje też grafiki, sferę audio, video… (…)

Jak widzi Pani ewolucję czatu GPT i innych technologii sztucznej inteligencji w przyszłości? Czy rzeczywiście możemy się bać zastępowania ludzi? Bo kiedy roboty zaczęły wchodzić do przedsiębiorstw elektronicznych, samochodowych i innych branż, nagle się okazało, że człowiek nie jest potrzebny.

Tak i nie. Zawsze się boimy, kiedy następuje jakaś rewolucja.

Weźmy automatyzację rolnictwa. Dzisiaj chyba żaden rolnik już sobie nie wyobraża, żeby sam musiał obrobić całe pole, bez użycia chociażby traktora. Wchodziły komputery, też ludzie się ich bali, bo przecież maszyny do pisania były wystarczające.

Teraz tak jest z tą nową technologią. Musimy ją poznać, musimy się dotrzeć. Ale jeszcze wiele przed nami, zanim całkowicie stracimy nad nią kontrolę. Na razie musimy uregulować bardzo palące kwestie prawne, kwestie etyki ich stosowania, np. w szkolnictwie, bo np. już nie ma sensu pisać esejów w szkole czy na uczelni, skoro czat wygeneruje nam esej w 30 sekund. (…)

Pani z nim rozmawia?

Często. Sprawdzam, czy coś zmienił, czy się uczy na tym, co do niego mówię, kiedy zadaję mu jakieś zagadki logiczne.

Wersja podstawowa sobie średnio radzi, bo ostatnio pytałam go, ile PSI – to jest miara ciśnienia w oponach – powinnam w oponę wpompować. I on mi odpowiedział, że jeżeli pies – PSI – znajduje się w oponie, to powinnam jak najszybciej zatrzymać rower i uwolnić psa, bo to jest niebezpieczne i dla mnie, i dla psa. Więc czasami sobie radzi, czasami nie.

Bystry jest, miał rację! Przecież trzeba psa ratować.

Czat nie potrafi też liczyć. Możemy go nauczyć liczyć, w pewien sposób rozumować, ale model sam w sobie nie jest nauczony liczenia. I w żartach jest bardzo słaby – nie ma poczucia humoru. Nie czuje też kwestii etyki, wartości moralnych, które mamy my, ludzie. Profesor Nick Bostrom przeprowadził pewien eksperyment. Poprosił sztuczną inteligencję o zmaksymalizowanie liczby spinaczy na świecie. Czat zaproponował, że zabije wszystkich ludzi, żeby z mięśni i kości zrobić spinacze – których nie miałby już przecież kto używać. Kiedy nauczyli go, że nie zabijamy ludzi – to jest norma, nasza wartość – to postanowił wyciąć wszystkie drzewa na świecie, bo nie pomyślał, że potrzebujemy tlenu.

Dlatego nie musimy się jeszcze panicznie bać sztucznej inteligencji. To jest bardzo szeroki temat i trzeba położyć nacisk na tę sztuczność. Inteligencja jest cechą ludzką i całość naszej inteligencji sprawia, że to, co robimy w życiu, jest ważne i ciekawe. A inteligencją sztuczną możemy się wspierać, ale to jeszcze nie jest moment, w którym ona nas zastąpi.

Cała rozmowa Grzegorza Milko z Dominiką Bucholc pt. „Jeszcze nie czas bać się sztucznej inteligencji”, znajduje się na s. 28 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Grzegorza Milko z Dominiką Bucholc pt. „Jeszcze nie czas bać się sztucznej inteligencji” na s. 28 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Tolkien codziennie przed pracą przystępował do Komunii / Małgorzata Kleszcz, Ryszard Derdziński, „Kurier WNET” 109/2023

Od wielu lat trwają starania, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny profesora Tolkiena. I mówi się, że on mógłby być patronem świeckich przystępujących do Komunii Świętej. To bardzo ważna wiadomość.

Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament

Z Ryszardem Derdzińskim, znawcą życia i twórczości pisarza prof. J.R.R. Tolkiena, rozmawia Małgorzata Kleszcz

Profesor Tolkien dużo pisał o tym, jak ważny jest dla niego Najświętszy Sakrament. Proszę powiedzieć, od czego zaczęło się przywiązanie profesora Tolkiena do Najświętszego Sakramentu.

Myślę, że inspiracją było jego dzieciństwo i wielka zmiana w życiu rodziny Tolkienów. Około roku 1900 jego matka Mabel wraz z siostrą zmieniły zupełnie wyznanie – z protestanckiego, takiego metodystycznego czy baptystycznego, na katolicyzm. Była to ich wspólna decyzja, podyktowana przemyśleniami, lekturami. Spotkała się z bardzo dużą nieprzyjaźnią ze strony zarówno jej rodziny, Suffieldów, jak i rodziny teściów, Tolkienów.

Matka profesora była ciężko chora na cukrzycę i to odtrącenie przez rodzinę spowodowało, że nie było pieniędzy na różne leki, na terapie, a ona odmawiała sobie wszystkiego, żeby nakarmić swoich synów. Profesor Tolkien stracił matkę jako chłopiec 12-letni i uważał, że była ona męczennicą za wiarę.

Z tego względu ten dar, jaki mu dała, czyli wiara katolicka, był dla niego darem, który trzeba było szczególnie uszanować.

I z tym się oczywiście wiąże się przystępowanie do Najświętszego Sakramentu. Tolkien codziennie rano, idąc na uczelnię, przed pracą ze studentami odwiedzał kościół, szedł na Mszę świętą i przyjmował Najświętszy Sakrament.

Mamy wieści z Kościoła lokalnego, że od wielu lat trwają starania, aby rozpocząć proces beatyfikacyjny profesora Tolkiena. I mówi się, że właśnie w związku ze swoimi wypowiedziami na temat Najświętszego Sakramentu on mógłby być patronem świeckich przystępujących do Komunii Świętej.

To bardzo ważna wiadomość. Wiemy też z jego listów, że w Śródziemiu są pewne elementy, które mogą nam się kojarzyć właśnie z liturgią i z darem anielskiego chleba. Na przykład lembas, czyli chleb podróżny, który spożywają elfowie, był w specjalny, rytualny sposób przygotowywany w Śródziemiu. Mogła to robić tylko Galadriela i dlatego te lembasy nie były bardzo rozpowszechnione w świecie opisywanym we Władcy Pierścieni. I to jest taki, można powiedzieć, wiatyk, chleb podróżny, który daje siłę na drogę.

Ile lat miał Tolkien, kiedy się nawrócił?

Miał 8 lat – bo urodził się w 1892 roku – gdy jego mama przeszła na wiarę katolicką. Został wprawdzie ochrzczony w kościele anglikańskim jeszcze w Afryce Południowej, ale już do pierwszej Komunii Świętej i do sakramentu bierzmowania przystępował w Kościele katolickim. Na bierzmowaniu przyjął imię Filip na cześć Filipa Nereusza, bo wychowywał się przy wspólnocie Księży Oratorian, czyli księży od Filipa Nereusza, jeszcze pod opieką mamy, a po jej śmierci – pod kierunkiem swojego opiekuna duchowego, księdza Francisa Morgana.

Czy jest jakiś tekst, w którym możemy przeczytać więcej, w którym Tolkien wtajemniczyłby nas w tę swoją podróż, w swoje doświadczenie wiary, Najświętszego Sakramentu i tego, jak on w ogóle odczuwał kontakt z Bogiem?

Tak, tego typu teksty znajdziemy w listach profesora Tolkiena. Mam drugą dobrą wiadomość, bowiem w tym roku jesienią szykuje nam się nowe wydanie listów, bogatsze o 150 listów dodanych. Ukaże się oczywiście po angielsku, ale mamy nadzieję, że o te listy zostanie również uzupełnione wydanie w języku polskim. I w listach znajdzie się właśnie takie świadectwa, kiedy on pisze już konkretnie do katolików.

Pamiętajmy, że to był człowiek bardzo dyskretny, wychowany w środowisku akademickim, wśród anglikanów, także wśród ludzi niewierzących, i nie uzewnętrzniał się za bardzo. Nigdy nikomu nie narzucał swojej wiary, ale gdy napotkał w korespondencji jakiegoś katolika, to chętnie z nim na te tematy rozmawiał. I właśnie w tych listach profesora Tolkiena znajdziemy też tego typu treści.

A jak to było z jego żoną? Ona początkowo była innego wyznania.

Tak, była z urodzenia i z wychowania protestantką. Ale warunkiem ojca duchowego profesora Tolkiena było to, że jeżeli on ma wziąć z nią ślub, to żona też powinna być katoliczką. To było ze strony Edith poświęcenie, że przyjęła katolicyzm. Nie było to dla niej bardzo wygodne, ponieważ nie czuła tego prawdopodobnie aż tak bardzo jak profesor Tolkien.

Czy myśli Pan, że przyjaźń między Tolkienem a Lewisem też zadziałała na rozwój, na pogłębienie wiary Tolkiena?

Na pewno. Ale to Tolkien pomógł Lewisowi zostać chrześcijaninem. Natomiast Lewis był anglikaninem. I to była wielka bolączka profesora Tolkiena, że nie mogą iść wspólnie razem na Mszę i przyjąć razem Komunii Świętej. Miał o to pewien żal do Lewisa. Lewis nie wpłynął znacząco na wiarę profesora Tolkiena. Jego wiara była ukształtowana wcześniej. To raczej profesor Tolkien próbował wpłynąć na wiarę Lewisa.

Rozmowa Małgorzaty Kleszcz z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament” znajduje się na s. 34 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Małgorzaty Kleszcz z tolkienistą Ryszardem Derdzińskim pt. „Profesor Tolkien i Najświętszy Sakrament” na s. 34 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Naród polski zanika – klęska wszelkich zachęt do podniesienia dzietności / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 109/2023

Obecnie dziecko rodzi się w Polsce wtedy, gdy statystyczna matka ma 30 lat. Przez 10 kolejnych lat matek będzie mniej i mniej. Dzieci też będzie mniej i nic na to nie poradzimy!

Andrzej Jarczewski

Prezentowany tu wykres jest – uchwyconą 1 stycznia 2023 – fotografią polskiej demografii. Ale tylko z pozoru jest to obraz statyczny. Cykliczne następstwo słabnących wyżów i pogłębiających się niżów pokazuje nam:

Portret narodu w zaniku

Dzieci się nie posiada. Dzieci się rodzi, wychowuje i kocha. Dzieci mamy lub nie mamy. Ale ich nie posiadamy. Nie mówmy o dzieciach jak o rzeczach! Bo wtedy łatwo zamienić jedne rzeczy na inne, wygodniejsze.

Wykres dzietności w Polsce. Autor: Andrzej Jarczewski

Polski Problem Numer Jeden XXI wieku – brak dzieci – ma swoje źródło we współczesnej kulturze, której częścią jest tak ostatnio poniżany język. Dlatego ósmy z kolei (od roku 2016 na tych łamach) doroczny raport demograficzny rozpoczynam od kwestii terminologicznej. „Posiadanie dzieci” – to język bezrefleksyjny. Podobnie: mam żonę, ale jej nie posiadam, tak jak i ona nie posiada mnie, choć mnie ma. Bo nie jesteśmy dla siebie rzeczami.

Kultura i antykultura ma dla naszej dzietności znaczenie bez porównania większe niż warunki materialne. Piszę to jako ojciec czwórki dzieci i dziadek dziewięciorga (na razie) wnucząt. Pamiętam lata pięćdziesiąte, gdy chodziłem do pękającej w szwach szkoły podstawowej i pamiętam lata osiemdziesiąte, gdy pierwsze moje dziecko zaczynało lekcje o 7.20, a ostatnie kończyło o 19.00. Pamiętam pierwszą pralkę, lodówkę czy mikser. Warunki życia dobrze prosperującej rodziny były tak prymitywne, że dziś nie przyjąłby ich nawet nędzarz. A jednak wtedy dzieci rodziły się chętnie, a teraz – bez entuzjazmu.

KULTURA STRACHU

Te oczywistości wypisuję tylko po to, by nie polemizować z ekonomicznymi malkontentami.

Dzietność nie od obiektywnych warunków zależy, ale od tego, jak je postrzegamy na tle amerykańskich filmów, reklam i wszechogarniającej kultury strachu. To właśnie strach jest kulturowo nowym znamieniem XXI wieku w Polsce. Strach przed dzieckiem, strach przed ciążą, strach przed najdrobniejszym dyskomfortem.

Obawa, że zostanę ukarany, gdy nie sprostam modelowi rodzica perfekcyjnego.

Gdy wskutek błędu medycznego, przypadku lub nieuleczalnej wady umiera rodząca matka, mamy do czynienia z wielką tragedią rodzinną, którą należałoby uszanować. Tymczasem – zgodnie z zasadą, że nic tak nie ożywia gazety jak trup na okładce – różne pisma, portale i telewizje aż puchną od jednostkowych, statystycznie nieistotnych reportaży o cudzym nieszczęściu. Jest w tym nadzieja, że inni lekarze czy opiekunowie będą staranniej unikać błędów choćby ze strachu przed publicznym napiętnowaniem. Ale dobre chęci mają swoje konsekwencje. Oglądają to młode kobiety, które pod przemożnym wpływem obrazu same siebie widzą w pokazywanej sytuacji. Boją się. Człowiek to nie statystyka – powiedzą.

MALI CESARZE

Polityka jednego dziecka przyniosła Chinom nieznane historii, masowe zjawisko „małych cesarzy”, czyli jedynaków, otoczonych tłumem dziadków, babć, ciotek itd. Pierwszym skutkiem ubocznym tej polityki była selektywna aborcja, która dała „ludowym” Chinom nadwyżkę 40 milionów mężczyzn, zdolnych już do noszenia broni. Nie starczy dla nich własnych kobiet, więc pójdą po cudze (na Tajwanie mamy proporcję 1:1, a w Rosji mężczyźni umierają młodo).

Po złagodzeniu represyjnej polityki wcale więcej Chińczyków się nie rodzi. Po prostu niedoszli rodzice boją się mieć do czynienia z tak rozwydrzonymi bachorami, jakimi sami niedawno byli.

A w Polsce? Nie wyobrażam sobie, by moi synowie wychowywali swoje dzieci tak surowo, jak mnie wychowywał mój ojciec. Jego ciężką rękę pamiętam do dziś i – gdyby żył – gotów bym był tę rękę całować, bo uchroniła mnie od rzeczy, na wspomnienie których włos się jeży. Sześćdziesiąt lat temu chłopcy nie byli wcale lepsi od dzisiejszych. Ale byli „krócej trzymani”, choć nikt nas nie pilnował. Cały dzień się grało w piłkę albo łaziło się nie wiadomo gdzie. Wiedziałeś tylko, że jak zbroisz, to oberwiesz. Dziś nie do pomyślenia.

Nie można skarcić „małego cesarza”, bo poleci gdzieś na skargę i kłopoty gotowe. A już klaps? Ohyda, absolutny zakaz! Nigdy, pod żadnym pozorem i w żadnych warunkach! Tak przynajmniej głoszą ideologiczni „obrońcy dzieci”.

Przyda im się drobna informacja, znaleziona w gliwickich archiwach. Otóż w roku 1900 w jednej klasie naliczono 109 chłopców (stu dziewięciu)! W mojej PRL-owskiej szkole podstawowej było zaledwie 40 uczniów w klasie, a połowę stanowiły dziewczynki, które zawsze łagodziły obyczaje. Tymczasem mówimy o klasie z ponad setką normalnych (czyli stale rozrabiających) łobuziaków. Jak nad tym mógł zapanować jeden nauczyciel? Ano w klasie dyżurował jeszcze pedel, czyli woźny dysponujący tęgą lagą, której używał z godną trwogi wprawą. Na użytek gardzących „Tenkrajem” napomykam, że wtedy Gliwice od 150 lat należały do cywilizowanych Niemiec.

MATKA NA POSADZIE MATKI

Ideologiczne zakazy i nakazy mają sens w pluszowych warunkach. Nie w Nigrze, gdzie mniej niż 16 lat ma połowa populacji (w Polsce: 16%).

W Europie zmuszanie dzieci do pracy jest zbrodnią, w Afryce – warunkiem przeżycia wielu nastolatków i ich młodszego rodzeństwa. Tam chodzi o przetrwanie osób. W Polsce trzeba mówić o przetrwaniu narodu!

Gdy naród zanika (dolna część wykresu) trzeba przyjrzeć się sensowności niektórych ideologicznych zakazów i trochę spuścić z tonu.

Wspomnę chociażby o metodzie in vitro, która mogłaby przysporzyć młodych Polaków akurat w tych rodzinach, które bardzo pragną mieć dzieci. Opór przeciwko tej metodzie ma charakter bardziej ideologiczny niż pragmatyczny. I przeciwna skrajność (przepraszam za drastyczny przykład): kanibalizm jako tabu kulturowe. Z literatury (Conrad, Wells) i nawet z reportaży telewizyjnych (katastrofa samolotu w Andach) znamy przykłady łamania tego tabu. Niektórzy ludzie przeżyli, choć inni zostali zjedzeni.

Jeśli chcemy – jako naród – przetrwać, musimy sprawdzić, czy każdy element naszej ideologii służy długiemu trwaniu. Zbadajmy na przykład prawdziwe skutki ideologicznego postulatu „więcej żłobków”. Przećwiczyli to Czesi, którzy prawie nie mają już żłobków i z lepszym skutkiem stosują inne metody. Akurat zarządzałem tą sferą życia miasta, gdy musieliśmy podnosić standard żłobków do poziomu zakładów opieki zdrowotnej. Koszty gigantyczne, efektywność ujemna. W sprawozdaniach znajdowałem żłobki, w których całymi tygodniami więcej było zatrudnionych niż (średnio) podopiecznych. Ta forma opieki jest ideologicznie słuszna, ale niszczy rodzinę i nie sprzyja dzietności.

Gdybym mógł – zatrudniłbym wszystkie młode matki na państwowej, a raczej narodowej posadzie. Dałbym im (na początek minimalne) wynagrodzenie za najważniejszą w Polsce pracę: za wychowywanie dzieci we własnym domu.

Szłyby za tym dostosowane do sytuacji obowiązki, ZUS, opieka zdrowotna i inne bonusy. Nie rozwijam tego pomysłu, bo już dość się naraziłem ideologom różnych opcji.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” znajduje się na s. 18 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Portret narodu w zaniku” na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Wołyń. Prawda, pamięć i pojednanie

Jestem dumnym potomkiem Kresowian. W Polsce żyje nas około pięciu milionów. 11 lipca przypada ważna dla nas rocznica.

Tego dnia obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP. Jest to symboliczna data upamiętniająca tragedię sprzed blisko 80 lat.

Jacek Wanzek

 

 

O świcie 11 lipca 1943 roku dzikie hordy ukraińskich nacjonalistów (często przy wsparciu miejscowych chłopów) zaatakowały około stu polskich wsi, majątków i gospodarstw. Uzbrojeni w piki, kosy i siekiery rozpoczęli typowy dla cywilizacji turańskiej, bestialski mord na bezbronnej ludności polskiej. Było to apogeum gehenny Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich.

Przecinanie ciała na pół, obcinanie kończyn, rozbijanie głów siekierami, czy wydłubywanie oczu były na porządku dziennym. Śmierć od kuli była błogosławieństwem. Niewielu jednak miało to „szczęście”. Bilans tej masakry to dziesiątki spalonych wsi i tysiące pomordowanych. Jednego dnia!

Jednak zagłada polskich Kresów to nie tylko ten jeden dzień i jedno województwo. Zbrodnie OUN-UPA rozpoczęły się już we wrześniu 1939 i trwały nawet do 1947 roku. Swoim zasięgiem objęły m.in. województwo wołyńskie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie pochłaniając pomiędzy 100 a 200 tysięcy ofiar.

Ludobójstwo na Kresach to tysiące ludzkich katastrof, przerwanych życiorysów i łańcuchów pokoleń. Jednym ze szczęśliwców, który ocalał z tego piekła jest mój dziadek.

W czasie rzezi miał 10 lat. Kilkukrotnie uniknął śmierci. Przez wiele miesięcy żył w niewyobrażalnym napięciu i lęku. Każdego dnia, 24 godziny na dobę zastanawiał się czy zostanie poćwiartowany, wbity na pal lub spalony żywcem.

Mój dziadek letnie noce spędzał ukrywając się na drzewie, na polach lub pod stogiem siana nasłuchując wrzasków pijanych banderowców i wypatrując płonących pochodni. Taka była rzeczywistość polskiego dziecka na Wołyniu latem 1943 roku.

I choć minęły dziesiątki lat, rany nadal się nie zagoiły. Dla Kresowian i ich potomków temat rzezi wołyńskiej jest niezwykle bolesny. Tysiące naszych przodków zginęło z rąk ukraińskich band, a wielu z nas wciąż zmaga się z traumą pokoleniową. Traumą, która do dziś nie znajduje ukojenia. Dzieje się tak z kilku powodów.

Przede wszystkim ludobójstwo na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej przez wiele lat było nieobecne w polskiej świadomości historycznej, a depozytariuszami pamięci były przede wszystkim rodziny nim dotknięte.

Od blisko osiemdziesięciu lat stale słyszymy, że to nie jest odpowiedni moment na rozdrapywanie dawnych ran. W czasach PRL z przyczyn politycznych temat działalności UPA ulegał zniekształceniom i zafałszowaniu a sam Wołyń był tematem tabu.

Gdy w 1991 roku Ukraina odzyskała niepodległość wydawało się, że bolesne kwestie w stosunkach polsko-ukraińskich w końcu zostaną wyjaśnione. Tak się jednak nie stało, albowiem sprawa rzezi wołyńskiej została poświęcona w imię giedroyciowskiej polityki bezwarunkowego wspierania suwerenności państwa ukraińskiego.

W kolejnych latach również nie podnoszono wątku ludobójstwa ze względu na polityczną poprawność. Do dziś zresztą temat ten nie jest szerzej eksponowany ani w oficjalnej, ani w zbiorowej pamięci polskiego społeczeństwa.

Natomiast zupełnie inaczej sprawy miały się za naszą wschodnią granicą, gdzie przez lata dochodziło do mitologizacji banderyzmu i ewidentnego zakłamywania faktów historycznych.

Ustanowienie barbarzyńskiego zakazu ekshumacji polskich ofiar, a także haniebne słowa wypowiedziane w zeszłym roku przez ambasadora Ukrainy w Niemczech, zdają się dobitnie wskazywać kurs polityki historycznej Kijowa. W tym samym czasie gdy rodziny pomordowanych za dążenie do prawdy nazywa się rosyjską agenturą, Andrij Melnyk broni Bandery i wypowiada rażące kłamstwa historyczne w niemieckich mediach. Pytanie kto w tej sytuacji bardziej wpisuje się w putinowską narrację?

 

 

Ukraina może dziś liczyć na wsparcie Polski i Polaków na wielu płaszczyznach. Czy jednak należy bezrefleksyjnie wspierać Ukrainę nawet jeśli ewidentnie godzi to w nasz interes narodowy? Być może i tak. Jednak musimy mieć na uwadze fakt, że jeżeli pozwolimy budować Ukrainie swą tożsamość narodową na kulcie Bandery, to w przyszłości konsekwencje tego mogą okazać się dla Polski zgubne.

Dziś w Polsce mamy blisko 4 miliony Ukraińców. Polska w obliczu wojny otworzyła przed nimi swoje granice, domy i serca. Polacy wspięli się na szczyty solidarności i współczucia dla ofiar wojny. Wydawać by się mogło, że nasze kraje jeszcze nigdy nie były tak zjednoczone jak dziś-w obliczu rosyjskiej napaści na Ukrainę.

To doskonały czas na pojednanie. Jeżeli chcemy budować nową jakość naszych stosunków, to relacje między naszymi narodami nie mogą być oparte na kłamstwie. Nie nakleja się bowiem plastra na nieoczyszczoną ranę. Dążmy do pojednania w oparciu o prawdę. Bez względu na wszystko. Prawda-choćby była najokrutniejsza- jest konieczna, aby uzdrowić i uporządkować relacje między naszymi narodami. Nie wolno nam ani kupczyć Wołyniem, ani usprawiedliwiać sprawców.

Wbrew krytycznym opiniom to właśnie teraz jest najlepszy czas, żeby pokazać do czego prowadzą szowinizm i nienawiść między narodami. Jesteśmy to winni nie tylko polskim ofiarom, ale także sprawiedliwym Ukraińcom, którzy w obliczu tak ogromnej tragedii jaką była zbrodnia wołyńska ryzykowali swoje życie by ratować polskich sąsiadów.

Pamiętajmy o ich męczeństwie, gdyż nie o zemstę, lecz właśnie o pamięć wołają ofiary.

Jacek Wanzek

Bohdan Urbankowski: Rzeźbię w tym, co trwałe. „Pomnik Rotmistrza Pileckiego” / Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 109/2023

Symboliczny krzyż upamiętniający rtm. Witolda Pileckiego na Łączce na Powązkach w Warszawie | Fot. Wikipedia

Czego można zazdrościć Pileckiemu: cierpień w obozie, udziału w Powstaniu czy tortur, jakim był poddany, i śmierci? A może pośmiertnej sławy i szlachetności postawy? Kto mógł mu tego zazdrościć?

Sławomir Matusz

Rzeźbię w tym, co trwałe: w zawiści, tchórzostwie i niepamięci

Witold Pilecki i Józef Cyrankiewicz w wierszu Bohdana Urbankowskiego

Wiersz Bohdana Urbankowskiego Pomnik Rotmistrza Pileckiego powstał w 1968 roku, dwadzieścia lat po śmierci bohatera.

O rotmistrzu Pileckim (1901–1948) nie pisano nigdzie, nie wolno go było wspominać. Jego sławę miał przyćmić Józef Cyrankiewicz – w czasie wojny działacz PPS WRN, żołnierz Gwardii Ludowej i Związku Walki Zbrojnej, wsławiony udziałem w akcji odbicia Jana Karskiego, więzień obozów KL Auschwitz i Mauthausen. Po wojnie Cyrankiewicz stał się jednym z czołowych działaczy komunistycznych i jako prezes Rady Ministrów odmówił ułaskawienia Witolda Pileckiego, zajmując jego miejsce w panteonie więźniów i bohaterów. W kwietniu 1968 roku Cyrankiewicz potępił strajki studenckie, a w grudniu 1970 roku zaakceptował rozkaz strzelania do robotników na wybrzeżu.

Wzmianka o Cyrankiewiczu jest potrzebna, by zrozumieć kontekst historyczny wiersza Urbankowskiego i okoliczności jego napisania, a także konsekwencje, jakie mógł ponieść jego autor. W tamtym czasie upomnieć się o Witolda Pileckiego to było jak plunąć w twarz Cyrankiewiczowi – jednemu z najważniejszych dygnitarzy komunistycznych, współwinnemu śmierci Rotmistrza.

Lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte to okres upamiętniania monumentalnymi pomnikami „braterstwa broni” z Armią Czerwoną, stawiania pomników Karola Świerczewskiego, Józefa Dzierżyńskiego, Stalina, Lenina, ale także czas poetów służących nowej, obcej władzy, którzy układali takie wiersze:

ciężka gwiazda nad świerkiem;
i znów blask zorzy wielkiej.

Kraju mój, kraju barwny
pelargonii i malwy,

kraju węgla i stali…

(K.I. Gałczyński, Ojczyzna)

To nie był kraj Bohdana Urbankowskiego. Taka estetyka nie podobała się dwudziestopięcioletniemu wówczas poecie.

Zastanawia się, co w życiu Rotmistrza należałoby upamiętnić i jaki powinien on mieć pomnik:

Powinien stanąć konno – jakby na wezwanie
że „Ojczyzna w potrzebie”. W żelazie i w obłoku
prosto z krwawych jak zachody słońca
pól września.

W czasie kampanii wrześniowej rotmistrz Witold Pilecki był dowódcą szwadronu ułanów w 19 Dywizji Piechoty Armii Prusy, a później w 41 Dywizji Piechoty na przedmościu rumuńskim. Jego szwadron wsławił się zniszczeniem siedmiu niemieckich czołgów i dwóch samolotów. Rotmistrz mógłby mieć pomnik na koniu, ale taki pomnik nie upamiętniałby wszystkich jego zasług, byłby zbyt patetyczny i banalny. Poeta dochodzi do wniosku, że taki pomnik byłby nietrwały:

Lecz żelazo może spalić rdza. Obłok
rozwieje się jak pamięć.

Rozważa pomnik z brązu – postać:

– w bramie Oświęcimia
niech stanie jak wędrowiec:
przyszedł tu – bo chciał.
I nie po to by cierpieć i skonać
lecz by cierpieć i ratować życie.

Urbankowski wskazuje inny sens cierpienia, jego teleologiczny, szlachetny wymiar, wskazuje bohaterstwo Witolda Pileckiego, który znalazł się w Oświęcimiu, bo sam chciał i miał w tym cel, chciał ratować ludzi. Brąz jednak wydaje się podobny do ludzi. Z brązu odlewa się dzwony, które mają jak ludzie serca i czasem pękają:

– Tak, ale nawet brąz
pęka od nazbyt mocnych
uderzeń
serca
żylasty marmur rozsypuje się w proch
jakby był ludzkim ciałem.

Więc i marmur nie jest dobrym tworzywem, by upamiętnić bohatera. Poeta szuka innego tworzywa. I znajduje je. Jest ono niezwykłe:

Więc rzeźbię w tym, co trwałe: w zawiści
ludzi małych, w tchórzostwie
zwykłych zjadaczy chleba
i w niepamięci wszystkich, wszystkich nas
– za których przeszedł przez baraki Auschwitz
ogień Powstania i kamienny
głuchy od krzyku korytarz Mokotowa.

Najbardziej trwałym materiałem wydają się być ludzkie wady i ułomności, słabości charakteru i zwyczajna podłość, dziedziczone z pokolenia na pokolenie, od początków istnienia człowieka.

W strofie tej Urbankowski przywołuje najważniejsze momenty z życia Rotmistrza: dobrowolny pobyt w Auschwitz, udział w Powstaniu Warszawskim oraz okrutne śledztwo i więzienie na Mokotowie, na Rakowieckiej. Trzeba zapytać, o jaką zawiść chodzi, czyją? Czego można zazdrościć Pileckiemu: cierpień w obozie, udziału w Powstaniu czy tortur, jakim był poddany, i śmierci? A może pośmiertnej sławy i szlachetności postawy, uporu w dążeniu do celów, niezłomności? Kto mógł mu tego zazdrościć? Czy nie oficjalnie „najważniejszy więzień” KL Auschwitz, wyniesiony na szczyty władzy – Józef Cyrankiewicz?

Wiersz Urbankowskiego nie tylko upamiętnia Witolda Pileckiego, ale i demaskuje Józefa Cyrankiewicza. Przypomina, w jaki sposób zginął Pilecki, i udział w jego śmierci Cyrankiewicza – kiedyś współwięźnia w obozie. Wiersz, który ma upamiętnić, demaskuje podłość Cyrankiewicza, zbrodnię, której ofiarą padł Pilecki, i staje się oskarżeniem całego aparatu bezpieki, aparatu komunistycznego i partyjnego.

Bohdan Urbankowski, pisząc i kolportując w maszynopisie ten wiersz, wiedział, czym ryzykuje, jak niebezpieczni są ludzie, których oskarża, i co mogą mu zrobić. Że może trafić do tego samego więzienia na Mokotowie, na Rakowieckiej, a nawet do tej samej celi. Ale tak bywa w życiu. Dlatego kończy wiersz słowami:

Nie w brązie, nie w martwym marmurze,
rzeźbię w tym co żywe – jak życie.

A życie może być naznaczone heroizmem albo podłością: tchórzostwem, zawiścią, niskimi pobudkami, zbrodnią. Najczęściej jest to zwykłe życie, wypełnione codzienną krzątaniną, w której zaniedbujemy pamięć.

Artykuł jest fragmentem przygotowywanej do druku książki Sławomira Matusza Apollo i Marsjasz. Portrety Żołnierzy Wyklętych i stalinowski terror we współczesnej poezji, https://pomagam.pl/studiumprzedmiotu

Od Redakcji: Przytoczony w artykule wiersz Bohdana Urbankowskiego „Pomnik Rotmistrza Pileckiego” pierwotnie był rozpowszechniany w prasie podziemnej. W 2017 roku został umieszczony w wydanej  przez Ministerstwo Obrony Narodowej antologii wierszy o Żołnierzach Wyklętych „Płaszcz chwały”.

Artykuł Sławomira Matusza pt. „Rzeźbię w tym, co trwałe: w zawiści, tchórzostwie i niepamięci. Witold Pilecki i Józef Cyrankiewicz w wierszu Bohdana Urbankowskiego” znajduje się na s. 7 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „Rzeźbię w tym, co trwałe: w zawiści, tchórzostwie i niepamięci. Witold Pilecki i Józef Cyrankiewicz w wierszu Bohdana Urbankowskiego”, na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

 

Zamiast Nobla – zamilczenie. Śp. Bohdan Urbankowski / Magdalena Uchaniuk, Maryla Ścibor-Marchocka, Kurier WNET 109/2023

Bohdan Urbankowski | Fot. z archiwum pisarza

Bohdan nie miał pretensji, że każdy wie, kto to jest Olga Tokarczuk, a może jeden na dziesięć tysięcy – kim jest Urbankowski. To była jego cudowna cecha: nie miał żalu do losu, tylko robił swoje.

Wielki Zamilczany

Redaktor Magdalena Uchaniuk i Maryla Ścibor-Marchocka – pisarka, poetka i publicystka – wspominają śp. Bohdana Urbankowskiego i jego fenomenalną twórczość literacką

Zmarł 15 czerwca. Miał 80 lat. Bardzo dobrze znałaś Bohdana Urbankowskiego i przyjaźniłaś się z nim. Powiedz najpierw, jakim był człowiekiem, jak go wspominasz?

Przede wszystkim to był człowiek kryształowo uczciwy, także niezwykle uczciwy intelektualnie, bo nie zawsze te rzeczy idą w parze. Wielki myśliciel, ale też człowiek, w którym nie było cienia goryczy. Przecież Bohdan był tępiony, tak można powiedzieć, skazany na niebyt – to była metoda komunistów, żeby artyści, którzy nie chcieli się podporządkować, nie zaistnieli, za to byli promowani tacy, którzy komunistom sprzyjali, na którymś nawet etapie życia.

Bohdan był z tych, którzy byli w ogóle nieznani, zamilczeni. Trochę był znany w Płocku, gdzie pracował w teatrze jako kierownik literacki, trochę w środowiskach opozycyjnych, zwłaszcza KPN-owskich. Był jednym z mózgów wielu, wielu różnych spraw, ale nigdy nie żądał, aby to było podpisane jego nazwiskiem. Mimo to nie miał w sobie nigdy goryczy.

Kiedy miałam czasem żal do świata i życia, że nie udaje mi się wejść na Parnas, na tę gałązkę, na którą bym chciała się wspiąć, to jechałam do Bohdana i nawet popatrzenie na niego było jak ożywczy prysznic. Bo przecież on doświadczył dużo więcej zapomnienia, a nigdy tego nie wypominał.

Przypomnijmy, że jego dziełem życia były Głosy. To jest rzecz związana z jego historią rodzinną. Bohdan urodził się dziewiętnastego maja w czterdziestym trzecim roku. Mając niecałe półtora roku, był jako dziecko w powstaniu i tam ostatni raz widział ojca.

Z matką dostał się do niewoli, mama z nim uciekła, poszukiwała ojca. W końcu znaleźli się na Śląsku, w Bytomiu, gdzie były trzy grupy: warszawiacy – przeważnie akowcy, lwowiacy i Ślązacy przedwojenni, którzy też walczyli o polskość, bo Bytom przed wojną był po tamtej stronie. I Bohdan wyrósł w tym środowisku, wśród różnych legend związanych z bohaterami drugiej wojny światowej.

Między innymi ci chłopcy opowiadali sobie gdzieś zasłyszane historie o Pileckim, aczkolwiek nie wiedzieli, że Pilecki już nie żyje, że zginął zamordowany w katowniach UB; natomiast wiedzieli, że to był ten, który poszedł do obozu dobrowolnie i potem uciekł. Tak sobie zastępowali ojców, bo ojciec Bohdana zginął w obozie koncentracyjnym.

I Bohdan całe życie praktycznie, od 25 roku życia pisał Głosy, bo wtedy odwiedził Buchenwald po raz pierwszy i wtedy zaczął pisać wiersze. Wiersze, które się wymykają jakiejkolwiek klasyfikacji, ponieważ to jest powieść napisana poezją, a każdy z wierszy to jest inna postać, to jest głos innej osoby. I wszystkie się przenikają.

Nie ma żadnego innego utworu literackiego – bo wszyscy znamy Borowskiego czy inne tego typu opowiadania – ale nie ma utworu, który by lepiej pokazał rzeczywistość obozów koncentracyjnych, który by pokazał ją tak mocno, można powiedzieć – aż do kości.

To jest fenomenalne dzieło i jakże ważne, zwłaszcza że całkowicie prawdziwe: wszystkie te opowieści są odtworzeniem albo realiów, albo legend obozowych. To jest sama prawda. Ale Głosy zostały przemilczane. Radio Wnet pomagało w ich wypromowaniu, niemniej jednak Głosy nie trafiły do lektur szkolnych, chociaż chyba powinny.

Druga rzecz, o której trzeba wspomnieć i która się ciągnęła całe jego życie, to była historia filozofii polskiej, bo Bohdan był też filozofem. Napisał i wydał w końcu, dzięki Michałowi Janiszewskiemu, pięciotomowe dzieło, w którym uwzględnił praktycznie wszystkich polskich filozofów.

Równocześnie Bohdan pracował nad powieściami. Ostatnia, jaką ukończył, to powieść o Stalinie. I pomimo kilkuset spektakli i książek, które napisał, Bohdan nie miał pretensji do losu, że każdy wie, kto to jest Olga Tokarczuk, a może jeden na dziesięć tysięcy – kim jest Urbankowski. To była jego cudowna cecha: nie miał żalu do losu, tylko robił swoje.

Trzeba przypomnieć, że wśród wielu dzieł Bohdana Urbankowskiego ważne miejsce zajmują monografie, między innymi Adama Mickiewicza, Fiodora Dostojewskiego, Józefa Piłsudskiego, Karola Wojtyły, Zbigniewa Herberta.

Monografia Herberta urosła, że tak powiem, do olbrzymiej cegły. Pokazuje Herberta z bardzo ciekawej strony i broni go. Książka o Janie Pawle II jest bardziej pokazaniem filozofii Jana Pawła II. Znajdziemy też wśród jego twórczości mało znaną, ale ciekawą powieść autobiograficzną Fraktale, wartą znalezienia i przeczytania. Mamy historię Ja Szekspir, ja Bóg, w której opisuje zdradę. Bohaterem tej książki jest postać autentyczna, ubek, który inwigilował środowiska literackie.

Rzeczą może nie monumentalną, ale niesłychanie ważną dla zrozumienia wszystkiego, co się stało w Polsce po wojnie, naszej złamanej kultury, tego, co się wokół nas dzieje, trudności z odrodzeniem się, jest Czerwona msza, za którą nienawidziło go wielu.

„Czerwona msza” wzbudziła wściekłość, bo on w niej pokazał proces, w którym ci, którzy dali się złamać albo poszli na współpracę za okupacji sowieckiej, zostali wykreowani na największych polskich pisarzy, a z kolei tych, którzy na tą współpracę się nie zgodzili, wyeliminowano. Bohdan był niesłychanym znawcą również w tych sprawach.

Nie wiem, skąd on zdobywał tę wiedzę, bo przecież to były czasy, kiedy jeszcze nie było tak łatwo z internetem. Ale on wiedział, znał wszystkich tych zapomnianych lub wygumkowanych z powszechnej świadomości.

Co więcej, o czym mało kto dzisiaj pamięta i wie, ale jest twórcą ruchu Nowego Romantyzmu. Napisał książkę o romantyzmie, która wyszła niedawno, ale ruch Nowego Romantyzmu założył jako młody człowiek, przeciwko komunie, bo polski romantyzm był zawsze narodowowyzwoleńczy. W ramach tego nurtu podejmowali działania, które dzisiaj wyglądają jak jakiś kompletny kosmos. Otóż spotykali się poeci z narodów zniewolonych, i to np. Serbołużyczanie – nie wiem, czy kilkanaście osób jeszcze mówi tym językiem; też Czesi i Słowacy. Poeci właśnie z tych zniewolonych narodów, zupełnie, zdawałoby się, niszowi. I oni rozmawiali o swoich narodach. To była jakby kontynuacja myśli prometejskiej, którą kiedyś zapoczątkował Piłsudski. On w tym brał udział, był w tym po uszy.

W końcu jednak został w pewien sposób doceniony. Dwukrotnie otrzymał Medal Solidarności „Zasłużony w Walce o Niepodległość Polski i Praw Człowieka”, Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Wolności i Solidarności, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Jeszcze długo można by wymieniać. III RP nie zapomniała o jego zasługach.

I tak, i nie. Bohdan bardzo kochał Polskę i bardzo się o nią troszczył. Jeśli chodzi o odznaczenia, nazwijmy je kombatanckie, to przede wszystkim Urząd do spraw Kombatantów się bardzo pięknie wobec niego zachował. Ale to jest człowiek takiego formatu… Twierdzę, że zmarł właśnie największy spośród współczesnych Polaków, polskich pisarzy.

Te odznaczenia – oczywiście bardzo pięknie, że dostał je w III RP, bo należały mu się jak psu kość. Ale Bohdana nie ma w lekturach szkolnych, w naszej codzienności, nie został spopularyzowany… Kolosalne pieniądze szły na tłumaczenia najróżniejszych pisarzy na wszystkie możliwe języki. Na Bohdana nie wydano praktycznie złotówki. Został zmarnowany diament, mieliśmy diament pośród siebie, a nie mieliśmy czasu mu się przyjrzeć.

I może teraz jest szansa, żeby pomyśleć, że może jednak warto? Że już można nie bać się jego języka, bo Bohdan potrafił powiedzieć, co myśli. Nigdy nie było to raniące, a nieraz dowcipne. Nie każdy lubi dowcipy na swój temat. Ale warto sięgnąć po jego fenomenalną spuściznę i ją spopularyzować, sprawić, że Czerwona msza trafi na przykład do liceów. Przecież gdyby Historię i Teraźniejszość prof. Roszkowskiego i inne genialne podręczniki uzupełnić Czerwoną mszą

To jest nasz obowiązek. Myślę, że także Jan Kasprzyk będzie tego orędownikiem.

Jan Kasprzyk Bohdana cenił, był z nim zaprzyjaźniony i myślę, że to są ciężkie dni także dla niego. Zresztą tak jak i dla mnie, bo znaliśmy go od naszych szczenięcych lat. Tracimy i mistrza, i przyjaciela, i po prostu kogoś bardzo bliskiego, a cóż dopiero powiedzieć o żonie i córce… to jest dla nich bardzo trudny czas. Mam nadzieję, że otrzymają wsparcie od nas modlitwą i serdeczną myślą, bo tak trzeba.

Pamiętajmy o Bohdanie i próbujmy o nim mówić w różnych miejscach. Domagajmy się od bibliotek szkolnych, żeby sprowadziły jego książki. To można robić oddolnie.

Będziemy o tym mówić. Bardzo dziękuję za to wspomnienie.

Rozmowa red. Magdaleny Uchaniuk z Marylą Ścibor-Marchocką – pisarką, poetką i publicystką, pt. „Wielki Zamilczany”, znajduje się na s. 6 i 7 lipcowego Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa red. Magdaleny Uchaniuk z Marylą Ścibor-Marchocką – pisarką, poetką i publicystką, pt. „Wielki Zamilczany”, na s. 6–7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

Mija 80 lat od dnia, w którym ukraińscy sąsiedzi zaczęli mordować Polaków / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 109/2023

Po polskiej stronie może być cisza, ale w tej ciszy możemy czekać na znaczący gest z ukraińskiej strony. Nie może to być „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” ani uchwała parlamentu.

Krzysztof Skowroński

Jak zachować ciszę, gdy biją dzwony i wyją syreny? Jak pogodzić ból przeszłości z dramatem codzienności? To są pytania, które stoją przed Polakami i Ukraińcami. Minął już 500 dzień rosyjskiej agresji na naszego sąsiada i mija już 80 lat od dnia, w którym ukraińscy sąsiedzi w bestialski sposób zaczęli mordować Polaków.

To trudna rocznica, ale mimo wojny Ukrainy z Rosją powinniśmy oczekiwać jakiegoś znaczącego gestu ze strony Ukraińców. W ciszy czekam na znaczący głos.

Wiemy, że dla Ukraińców, nawet tych, którzy mieszkają na Wołyniu, to, co tam się wydarzyło w czasie drugiej wojny światowej, to czarna dziura. Dotyczy to zarówno starych, jak i młodych. Nie uczyli się na lekcjach historii o ludobójstwie, jakiego na sąsiadach dokonali ich przodkowie, a tym bardziej nie słyszeli o nim w prywatnych rozmowach. Sowieckie czasy okryły historię stalową kopułą kłamstwa. Ale to, co usprawiedliwia młodych, nie usprawiedliwia elit. Rozbicie tej stalowej kopuły i wydobycie na światło dzienne ludobójstwa wołyńskiego jest zadaniem ukraińskich intelektualistów i polityków

O 11 lipca 1943 roku powinny się uczyć w szkołach ukraińskie dzieci. Bez uznania faktów, bez prawdy nie będzie pojednania.

My wiemy, że dziś Ukraińcy bronią także naszej wolności i nie możemy stawiać warunków uzależniających naszą pomoc wojenną i solidarność od tego, co zdarzyło się na Wołyniu. Po polskiej stronie może być cisza, ale w tej ciszy możemy czekać na znaczący gest z ukraińskiej strony. Nie może to być „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” ani uchwała parlamentu.

Oczekujemy od prezydenta Ukrainy odpowiedzi na pytanie, czy Ukraińcy chcą budować swoją przyszłość razem z Polską, czy też traktują Polskę jak pomost łączący Kijów z Berlinem i Brukselą. Ale jeśli chcą budować z nami, to muszą wiedzieć, że możemy to robić wspólnie tylko wtedy, gdy faktycznie uświadomią sobie wagę i ludobójczy charakter wołyńskiej tragedii i wezmą za nią odpowiedzialność.

Czy tak się stanie, wnet się okaże i będziemy mogli ocenić, czy politycy zarówno polscy, jak i ukraińscy zdali „wołyński egzamin”. Ale tych egzaminów w drugiej połowie roku jest więcej. Na pewno nie będzie można mówić o sezonie ogórkowym. Z niepokojem będziemy przyglądać się nie tylko wojnie na Ukrainie, ale też temu, co dzieje się za murem oddzielającym Polskę od Białorusi, na której nie tylko pojawiła się broń nuklearna, ale i Prigożyn wraz z tysiącami swoich bandytów. Ta beczka z prochem, stworzona przez byłego dyrektora kołchozu, jest naprawdę groźna, zwłaszcza że sytuacja polityczna i nastroje w Polsce, im bliżej październikowych wyborów, tym bardziej będą rozchwiane.

Perspektywa dziennikarska jest oczywiście inna niż Państwa, którzy pakują się teraz, by wyjechać na wakacje. Cieszmy się z możliwości ucieczki od codzienności, ale nie zapomnijmy zabrać ze sobą Niecodziennej Gazety. W „Kurierze WNET” tym razem polecam wywiad z byłym białoruskim więźniem kolonii karnej, Aleksandrem Kabanowem, i oczywiście dwa archiwalne wywiady ze śp. Bohdanem Urbankowskim, którego rodzina i przyjaciele pożegnali pod koniec czerwca na Cmentarzu Północnym.

My, także w drugiej połowie czerwca, żegnaliśmy naszego redakcyjnego kolegę, Dariusza Kąkola – muzyka, fotografa, pielgrzyma i przyjaciela, który w sposób nagły i niespodziewany w wieku 58 lat opuścił ten świat.

Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 2 lipcowego „Kuriera WNET” nr 109/2023

„Dyziu, myślisz czasem o Bogu? Myślę, że On ma na mnie wyje…”. Świadectwo Patryka Galewskiego o ks. Janie Kaczkowskim

Patryk Galewski i ks. Jan Kaczkowski | Fot. Damian Kramski

Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Magdalena Woźniak, Patryk Galewski

Z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, rozmawia Magdalena Woźniak.

Pan Patryk Galewski jest pierwowzorem Patryka z filmu Johnny o księdzu Janie Kaczkowskim. Na stronie Fundacji Jana Kaczkowskiego jest cytat „Wyrok nie musi wszystkiego kończyć, a może wszystko zacząć”. Jak to się zaczęło?

Jestem gadułą. I spodziewałem się pytań, które pozwolą mi się rozwinąć i po prostu gadać, jak to się zaczęło. Ale może zanim opowiem tę piękną część mojej historii o tym, jak spotkałem Jana, jak dzięki niemu dostałem nowe życie, kiedy zaoferował mi piękną przestrzeń miłości, dzięki której mogę normalnie żyć, muszę zacząć od tej smutnej części.

Oczywiście, proszę.

Ja, choćbym się bardzo mocno starał, nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej radosnej chwili z dzieciństwa.

W bardzo młodym wieku zderzyłem się ze światem narkotyków, konfliktów z prawem. Jako dwunastolatek wciągnąłem pierwszą kreskę amfetaminy i od tego czasu moje życie z narkotykami było dość dość dynamiczne. Jako trzynastolatek pierwszy raz wylądowałem na komendzie za kradzież z włamaniem, jak to nazywam. Trochę przypadkiem, ponieważ chcieliśmy z kolegami sobie, że tak powiem delikatnie, pożyczyć nieco petard z takiej budki, gdzie zawsze przed sylwestrem odbywała się sprzedaż tychże petard. I kiedy wszedłem na dach, żeby tam wejść przez okno, dach wpadł razem ze mną do środka.

Od tamtego momentu moja codzienność wyglądała tak: bójki, konflikty z prawem, narkotyki, alkohol – przeogromna destrukcja życia i utrata własnej godności, wartości, poczucia szczęścia, miłości. W domu czułem się niekochany, czułem beznadziejność. I dopiero na ulicy nawiązałem jakiś kontakt z moimi rówieśnikami, którzy pochodzili z podobnych, smutnych domów, takich, z jakiego ja pochodziłem.

Ale mówiąc „smutny” nie mam na myśli tylko takiego domu, gdzie jest alkohol, przemoc, gdzie tata bije mamę lub na odwrót, ale też taki, gdzie była nadwyżka po prostu wszystkiego, ale brakowało przestrzeni, miłości, poczucia bezpieczeństwa.

My na ulicy szybko odnaleźliśmy się wzajemnie i otoczyliśmy się takim złudnym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji. Tam było mi dobrze i tam zacząłem się rozwijać. Mówię też o półświatku przestępczym. I tak do 19 roku życia, czyli do sceny, która rozpoczyna film Johnny, kiedy to zostaję złapany na gorącym uczynku na kradzieży z włamaniem i trafiam do aresztu śledczego.

W tamtym momencie, kiedy byłem przewożony do aresztu śledczego, cholernie się bałem, ale nie tego, że będą się tam nade mną znęcać, bić, poniżać, gwałcić, tylko tego, czy zostanę zaakceptowany przez elitę więzienną i czy stanę się jakby częścią tej subkultury więziennej. Na tym najmocniej mi zależało, bo myślałem, że tak ma wyglądać moje życie, że tak mam je przeżyć, że to jest maksimum, co mnie w życiu może spotkać. (…)

Tak wyglądało moje życie. Ja dzisiaj, jako dorosły, normalnie żyjący facet wiem, jak mocno niekompletny był mój zestaw dotyczący własnej wartości, poczucia szczęścia, miłości, poruszania się w życiu z takimi wartościami, jak, najprościej mówiąc, empatia, a co najmniej tolerancja. Takie wartości były mi po prostu obce. Ja nie odczuwałem względem drugiego człowieka takich emocji, takiej wrażliwości – nie umiałem.

(…) Kiedy Jan przyuważył z okna, że ja sprzedaję narkotyki za rogiem szkoły, kazał mi stamtąd znikać, a ja powiedziałem mu – dosłownie – nie wpierni… się. Tak, bo po prostu nie jest to jego przestrzeń życia i będę musiał go przeładować. I tak wyglądała nasza pierwsza wymiana zdań. W tamtym wymiarze mojego życia kontakt z księżmi było to coś obciachowego, złego. Księża byli źli, niegodni zaufania, bo w półświatku przestępczym ksiądz równa się – i tu mógłbym wymieniać dużo nieprzyjemnych określeń. Więc nic nie wskazywało na to, że moja przyjaźń z Janem będzie intensywna i głęboka. W tym momencie mojego życia ciężko było wypowiedzieć „proszę księdza”, a co dopiero zaufać. I tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie w szkole, to naprawdę pierwsze.

Kolejne, już znaczące spotkanie też było emocjonalne – pięknego, słonecznego popołudnia w niedzielę za kościołem, na ławce. I tu Państwa zdziwię, bo nie byłem w kościele, tylko w Pucku za kościołem była ławka, na której zawsze oddawaliśmy się pewnym czynnościom rekreacyjno-rozrywkowym, czyli służyła nam do spania, picia itd. I kiedy po jednej z takich imprez wracaliśmy do domu, ja wszedłem w uliczkę, która oddzielała plebanię od kościoła. Mój umysł był wtedy mocno poturbowany narkotykami.

Zobaczyłem znowu tego dziwnego księdza, więc w tamtym momencie, w tym dawnym moim wymiarze życia, pomyślałem sobie: tylko nie on! A tymczasem w tamtym momencie ksiądz Jan wiedział, że ta brzydka gęba należy do Patryka Galewskiego, czyli do mnie. Ponieważ ja byłem właścicielem też jednego z wielu już wyroków, które nakazywały mi odpracować 360 godzin w puckim hospicjum, czyli w miejscu, które stworzył Jan.

I kiedy ja wszedłem w tę uliczkę, Johnny, mimo tego, że miał przeogromną wadę wzroku, przyuważył moją brzydką gębę i ku mojemu zdziwieniu zaczął mnie wołać. To tym bardziej wywołało we mnie poruszenie. Czego ten ksiądz chce ode mnie? Wiedziałem, że te godziny do odpracowania mam właśnie u Jana w hospicjum, a Jan wiedział, że ja jestem tym gagatkiem, który ma odpracować. Puck jest małą miejscowością, w której każdy o każdym wszystko wie

Ja w tamtym momencie mojego życia byłem przez społeczeństwo Pucka odbierany jako zły człowiek, ludzie idący z naprzeciwka schodzili na mój widok z chodnika, bo się mnie bali. No, sam sobie zasłużyłem na taką etykietę: złodziej, kryminalista, po prostu zły człowiek, bandyta. Tak mnie nazywali.

W pierwszym momencie, kiedy Johnny mnie zawołał, chciałem uciekać, bo nie chciałem, żeby ktoś z moich ziomków zobaczył, że nawijam z księdzem. To zostałoby przez moich przyjaciół odebrane jednoznacznie jako zdrada. Ale Johnny złapał wiatr w sutannę i szedł w moją stronę, więc ja stałem jak ten słup przy drodze. Nie wiedziałem, co zrobić. No i kiedy Johnny do mnie podszedł, byłem przygotowany na to, że jak na księdza przystało, będzie nawijał mi tu kazania, że jestem zły, nieodpowiedzialny, naćpany. Nie miałem doświadczenia w relacjach z księżmi, więc ciężko było mi się w inny sposób odnieść do niego.

Ale w tamtym momencie Johnny zrobił coś, co zmiotło mnie po prostu z powierzchni ziemi. Bo kiedy do mnie podszedł, zrobił gest takiej klasycznej młodzieżowej essy, czyli kciuk do góry, malutki palec na dół, reszta zgięta. I zadał mi pytanie: – Patryk, dużo będziesz tej trawki jarał? Czy wpadniesz do mnie te godziny odpracować? W taki luźny sposób, praktycznie zbliżając się do mojego poziomu komunikacji, zadał mi to pytanie. To dla mnie było cholernie dziwne.

Facet w sukience, ksiądz, nawija mi tu o trawce, robi klasyczną essę. Ale byłem naćpany, śmierdziało ode mnie alkoholem, bluza z kapturem – sam miałem świadomość tego, że ten wymiar komunikacji jest jedynym możliwym, żeby w jakikolwiek sposób ze mną porozmawiać. I się udało.

Jednak ta rozmowa nie trwała długo i też nie było pięknego happy endu, że po tej rozmowie ja po prostu poszedłem na drugi dzień do Jana te godziny odpracować. (…)

Tak całkiem na luzie rozmawialiśmy. Wiem, jak dużo musiało go kosztować zbliżenie się do mojego poziomu komunikacji. Jan zadał też pytanie, czy będę tam przychodził. I w tamtym dniu ja mu obiecałem: tak, będę chodził, będę i będę. Oczywiście go oszukałem, bo przyszedł konkretny termin i się nie stawiłem.

Ale kiedy przyszedłem znowu, jeszcze tej jesieni, znowu w tym ogrodzie, wyobraźcie sobie takie trochę déjà vu, bo znowu on idzie. Wtedy już naprawdę, proszę mi wierzyć, byłem przygotowany na to, że wystawiłem go, oszukałem, i ile razy można pobłażać, ile razy można w tej sytuacji być grzecznym? Ja nie spotykałem się z takimi zachowaniami; nie wiem, czy nie miałem szczęścia, czy omijały mnie takie rzeczy, bo ludzie raczej niechętnie chcieli oferować mi taki pakiet emocji: – No w końcu jesteś, Patryk! Martwiłem się o ciebie. To była postawa, która mnie zagięła. Nie przychodzę, oszukuję go, a on mówi, że się o mnie martwi. (…)

Stawaliśmy się dla siebie coraz bardziej ważni. I pewnego razu nadszedł taki moment, który też jest mocno widoczny w filmie.

Jan przechodził przez oddział puckiego hospicjum, ni stąd, ni zowąd zadał mi pytanie: – Dyziu, a ty myślisz czasem o Panu Bogu? I wtedy ja, z taką mocno asertywną postawą, jakiej ulica mnie nauczyła i jak naprawdę wtedy czułem, powiedziałem, że myślę, że On ma na mnie wyje…. I Jan nie był wtedy zły na mnie, że tak powiedziałem, że przekląłem – nic z tych rzeczy.

W filmie jest pokazane, że Johnny pociągnął temat, ale w rzeczywistości ta sytuacja została owiana ciszą. Jan poszedł w swoją stronę, ja poszedłem w swoją stronę.

I tutaj zaznaczę, że Jan był inteligentnym, mądrym, ale też cwanym facetem i pomyślał: Rudy, ja zastawię na ciebie pułapki, żeby pokazać ci, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Jan oczywiście nie stworzył sam tych pułapek, ale wykorzystał sytuacje, które mnie przeogromnie przemieliły. I mimo że Jana fizycznie w tych sytuacjach przy mnie nie było, to cały czas czułem jego obecność i to, że on wie, że to mnie tak mocno przemieli, że ja po prostu do niego wrócę, żeby mu wykrzyczeć, że się na pewne rzeczy nie godzę, że pewne rzeczy są dla mnie niezrozumiałe, ale że te rzeczy poruszą we mnie takie przestrzenie, których nigdy nie było albo które dopiero będą się we mnie rodzić.

Podam jedną taką sytuację. Jan: – Patryk, proszę cię o pomoc. Tego i tego dnia do hospicjum przyjdzie starsza pani, przyprowadzi dwie małe dziewczynki. Chciałbym, żebyś przez chwilę zajął im czas. Więc ja, mówiąc językiem młodzieżowym, powiedziałem na luźno: – Proszę księdza, nie ma problemu; wielebny, damy sobie radę. O dziwo, konkretnego dnia o konkretnej godzinie przyszedłem. Nawet trzeźwy. I faktycznie, starsza pani przyprowadziła dwie małe dziewczynki, które wtedy były w wieku dzisiaj moich najmłodszych dzieci, czyli 4 i 7 lat.

Dziewczynki były jak takie małe, niewinne aniołki: bladziutkie, długie włosy, białe spódniczki, buciki zapinane na pasek – takie niewinne, małe aniołki. Więc ja, tak po swojemu, dynamicznie powiedziałem: to chodźcie, dziewczynki, do kuchni – bo już wtedy byłem na etapie pracy w kuchni. No i tam ze wszystkich sił starałem się je rozbawić. Robiliśmy naleśniki, tak że nawet jeden się przykleił do sufitu. Ale mimo moich ogromnych starań dziewczynki nie chciały się uśmiechnąć.

W pewnym momencie do kuchni weszła pielęgniarka i powiedziała, że dziewczynki mogą pójść do mamy. Okazało się, że w tym dniu te małe dziewczynki przyszły pożegnać się z umierającą mamą, która miała nieco ponad 40 lat. Poszedłem z tymi dziewczynkami i stałem się częścią tej sytuacji, bo stanąłem w wejściu do pokoju, w którym była mama. Patrzyłem, jak dziewczynki, wtulone w tym łóżku w mamę, słyszą, że są dla niej najważniejsze w życiu, że kocha je najmocniej na świecie, że chciałaby móc być przy nich, patrzeć, jak dorastają, jak są szczęśliwe, jak mierzą się z życiem. Ale nie może tego zrobić, bo umiera.

Ja po raz drugi nie byłem w stanie znaleźć w sobie takich przestrzeni, które pozwoliłyby mi na zinterpretowanie tego, co dzieje się we mnie, jak się mam zachować. Więc ja po prostu po raz drugi uciekłem. I wyobraźcie sobie, że kilka dni później mama zmarła, a ja, wkurzony, pobiegłem do Jana. Zacząłem przeklinać, nawet go odepchnąłem. Taki zbuntowany młody człowiek.

I wyobraźcie sobie, że Jan nie był zły na to, że po raz drugi moje zachowanie było co najmniej nie na miejscu. Że przeklinam, że go odepchnąłem, że mówię: twój Bóg i twoje postawy, jak takie rzeczy mają prawo się dziać, dziewczynki zostaną same, bez mamy. Ich mama zmarła! Byłem taki wkurzony, zbuntowany. Jan nigdy. Jan wiedział, że po tej sytuacji ja przyjdę i że przyjdę właśnie taki mocno gniewny.

Jan nigdy nie udawał, że zna odpowiedzi na wszystkie pytania. Po prostu powiedział, że nie wie, dlaczego dzieją się takie rzeczy. Ale dodał też bardzo ważne zdanie. Może proste, ale to zostało we mnie do dzisiaj: że tylko na podstawie prawdziwej miłości, głębokiej, prawdziwej relacji człowiek jest w stanie w tak bardzo głęboki, ale też spokojny sposób przeżywać odejście drugiej, bardzo ważnej dla siebie osoby.

(…) Na spowiedź umówiliśmy się nie w kościele, tylko w mieszkaniu Johnny’ego, czyli nad oddziałem puckiego hospicjum. Przechodząc obok lumpeksu, dzień przed spowiedzią, postanowiłem, że kupię sobie marynarkę w second-handzie, żeby ładnie wyglądać. Na drugi dzień, w niedzielę, kiedy szedłem do niego, musiało to dość zabawnie wyglądać, ponieważ reszta garderoby została. Czyli najpierw dresy, a na wierzchu marynarka. Marynarka, którą do dzisiaj zakładam w ważnych dla mnie wydarzeniach, bo jest dla mnie ogromnie ważnym symbolem.

Idąc na tę spowiedź, zacząłem się bać, bo dopiero wtedy dotarło do mnie, że kurczę, idę tam do człowieka, a tam przecież nie ma konfesjonału. Takie lęki zaczęły mnie prześladować, ale szedłem dalej. I taki drugi lęk: kurde, ale ja nie pamiętam tej klasycznej, nawijki, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi. No i zacząłem się bać, że to po prostu nie wyjdzie. Ale dotarłem. No i nie było ani konfesjonału, ani tej tradycyjnej mowy, którą trzeba powiedzieć podczas spowiedzi – oczywiście z całym szacunkiem do tego fragmentu, bo są to bardzo ważne symbole.

A na szczęście nie najważniejsze.

Tak, nie najważniejsze. Usiedliśmy blisko siebie, zacząłem mówić. Jak się Państwo domyślacie, mówiłem bardzo długo, ponieważ tych złych rzeczy, które zrobiłem w życiu, było strasznie dużo, więc zajęło nam to dużo czasu. Dostałem rozgrzeszenie, zaczęliśmy płakać. No i dostałem też rodzaj pokuty. Na szczęście nie była to pokuta w formie klasycznego Zdrowaś Mario, bo gdyby była w takiej formie, to ja chyba do dzisiaj bym jeszcze musiał klęczeć w kościele, a minęło już ponad 12 lat.

Tak dużo było złych rzeczy, które zrobiłem. On załatwił mnie sposobem, bo wiedział, że taka formuła pokuty nie będzie dla mnie wystarczająca. Załatwił mnie pokutą w trzech punktach. Dwa udało mi się już odhaczyć, a na trzeci nie wiem, czy mi życia wystarczy. Tak załatwił mnie ksiądz Jan Kaczkowski. Pewnie siedzi tam u góry i cieszy się, jak przekręcił to moje sumienie. Taki był, taki jest ksiądz Jan Kaczkowski. Kochał ludzi bez względu na to, kto kim jest, dlaczego taki jest… Jan nigdy drugiemu człowiekowi nie okazał braku szacunku.

Tak, on mówił, że człowiek poza prawami ma obowiązki, powinności, ale też, że najważniejsza jest miłość i poczucie wolności.

Jan był oczywiście konserwatywny, był radykalny w wielu kwestiach, ale nigdy w żadnej, żadnej ze swoich postaw nie gardził drugim człowiekiem ani, tym bardziej, nie powiedział, że ktoś jest złym człowiekiem i nie ma prawa do tego, żeby poczuć własne ja na sposób taki, który czuje, oczywiście zachowując przy tym przyzwoitość, bo to rzecz jasna, żeby nie łapać się w związku z tym takich określeń, jak „róbta co chceta”.

Cały wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim, podopiecznym i przyjacielem księdza Jana Kaczkowskiego, pierwowzorem bohatera filmu Johnny, zatytułowany „Jak dobrze spotkać Johnny’ego”, znajduje się na s. 34–37 czerwcowego Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

Wywiad Magdaleny Woźniak z Patrykiem Galewskim na s. 34–37 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023

 

W demokracji co jeden otworzył, drugi może zamknąć, a nawet sprzedać / Piotr Witt, „Kurier WNET” nr 108/2023

Polacy w kraju, zajęci swoimi sprawami, powinni trochę uważniej interesować się Polską na emigracji, choćby z tego względu, że od dwustu lat decyzje o losach Polski podejmowane są za granicą.

Piotr Witt

Upaństwowienie emigracji

Żeby nie sięgać daleko w przeszłość, decyzja o przywróceniu państwowości polskiej była podjęta w Wersalu (1919), decyzja o nowym rozbiorze Polski w Moskwie (sierpień 1939), legalny rząd polski ukonstytuowany w Paryżu istniał i działał w Londynie przez pięćdziesiąt jeden lat (1939–1990).

Dopiero w roku 1989, po raz pierwszy od dawna, wydało się nam, Polakom, że fundamentalne decyzje zapadły w kraju, w Gdańsku i w Magdalence, chociaż obecnie różnie się o tym mówi.

Skądinąd w interesie Polski leży patriotycznie nastrojona emigracja… Nasza osobliwa historia sprawiła, że

wolne słowo dwukrotnie przetrwało poza granicami kraju.

Nie tylko słowo. W dwudziestoleciu międzywojennym najciekawszym, najbardziej oryginalnym zjawiskiem w polskiej sztuce była paradoksalnie Szkoła Paryska, École de Paris, a wielki rzeźbiarz August Zamoyski też tworzył we Francji.

Pod rządami komunistycznymi w kraju kultura miała swoje fundamenty instytucjonalne. Istniały Domy Kultury, wychodziły tygodniki „Kultura”, „Nowa Kultura”, „Przegląd Kulturalny”. Niemniej swobodne wypowiedzi krajowi literaci publikowali za granicą

– w „Kulturze” paryskiej: Kisielewski, Herbert, Jarosław Abramow, Hłasko, Nowakowski… Nie mówiąc o pisarzach emigracyjnych: Józefie Mackiewiczu, Gombrowiczu, Hemarze… Kto pragnie poznać historię XX wieku, sięga po „Zeszyty Historyczne” wydawane w Maison Laffitte pod Paryżem.

Obecnie

emigracji we Francji grozi upaństwowienie.

Potrzeba opinii wyborców, aby szkodliwy proces powstrzymać. Wypożyczalnię książek polskich z ulicy Jean Goujon wyrzucono na śmietnik, od kiedy Ministerstwo Spraw Zagranicznych 15 lat temu zamknęło Instytut Polski i nie otwiera go, mimo ponawianych obietnic. Księgarnia Polska, sprzedana obywatelce szwajcarskiej, prowadzi własną politykę kulturalną w duchu amerykańskiej ustawy 447. Wokół Domu Kombatanta kręcą się „Powiernicy”, którzy pragną go sprzedać. Najstarsza polska instytucja emigracyjna,

Bibliothèque Polonaise,

założona 200 lat temu, jeszcze nie jest sprzedana. Sprzedaż ma zostać sfinalizowana do końca roku, a może już do wakacji. Obszerny, XVII wieczny gmach Biblioteki – Bibliothèque Polonaise na Wyspie Świętego Ludwika nie jest z pewnością tyle wart, co Hotel Lambert (400 mln euro), ale 100 mln euro nie byłoby zapewne ceną wygórowaną. W każdym razie obiekt wart jest najwyższych odznaczeń. Ponieważ kawaler orderu Virtuti Militari, profesor Zaleski, liczy lat 96, wolno przypuszczać, że rządzi kto inny.

Główny doradca dyrektora nazywa się profesor Krzysztof Forycki. W oczach MSZ-u rodzina niezastąpiona. Po odwołaniu przez centralę ze stanowiska dyrektora stacji PAN Remigiusza Foryckiego-ojca zastąpiono go natychmiast przez Krzysztofa – syna. Francuzi przodują światu w spożyciu alkoholu, ale nawet oni uznali prof. F.-ojca za zbyt francuskiego jak na tutejsze standardy.

Prof. F.-syn, niepijący, dał się poznać zorganizowaniem kolokwium naukowego Holokaustu z udziałem Jana Zygmunta Grossa, Jana Grabowskiego, Anny Bikont, Barbary Engelking et tutti frutti. Znanych z tak zoologicznej antypolskości, że minister Czarnek zagroził im cofnięciem dotacji, jeżeli nie przestaną szkalować narodu, który ich utrzymuje. Prof. Forycki jako dyrektor stacji PAN-u przedstawił ich francuskiej publiczności jako nową polską szkołę historyczną. Po tej kompromitacji trzeba było więc Foryckiego-syna także odwołać z PAN-u. Czy jako zastępca dyrektora Bibliothèque Polonaise jego totumfacki i doradca działa w duchu założycieli – Niemcewicza, Mickiewicza, Zamoyskiego, czy raczej „tych z Jedwabnego”?… Oto jest pytanie.

Następna transakcja nieruchomościowa

może dotyczyć pałacu przy ulicy Legendre 20, w XVII dzielnicy Paryża. Zakupili go po II wojnie światowej żołnierze i oficerowie byłej Armii Polskiej na Zachodzie, zrzeszeni w Stowarzyszeniu Samopomocy Byłych Kombatantów Polskich we Francji. Kombatanci wymarli od lat, ale stworzone przez nich w Anglii placówki działają nadal w swoich siedzibach, z wielkim pożytkiem dla Polaków, i współpracują z placówkami w kraju w określonych, racjonalnie uzasadnionych ramach. Instytut Sikorskiego i jego archiwa są niezastąpionym źródłem dla historyków piszących na nowo historię Polski, zafałszowaną w kraju pod okupacją sowiecką.

Z dokumentów opublikowanych przez Instytut dowiedziałem się na przykład, że mój ojciec był szefem kancelarii obu Naczelnych Wodzów od 1942 roku aż do rozwiązania Armii Polskiej.

We Francji sytuacja jest inna. Rząd przedwrześniowy w najlepszej intencji i wierze prowadził energiczną propagandę polskiej kultury. Bez niej, bez jego wysiłku ani polscy artyści nie otrzymaliby dwóch trzecich złotych medali przyznanych na paryskiej Arts Décoratifs w 1925 roku, ani Harnasie Szymanowskiego nie byłyby tańczone w Operze Paryskiej, ani prace generała Władysława Sikorskiego nie byłyby wydawane w Paryżu, w języku francuskim, ani prace historyczne Władysława Konopczyńskiego, ani polskie roczniki statystyczne, ani…

Za II Rzeczypospolitej propaganda państwowa

działała z wielkim rozmachem i pożytkiem. Katastrofa przyszła po wojnie wraz ze zmianą charakteru państwa. W przeciwieństwie do Anglii, gdzie placówki założone po wojnie były niezależne od administracji krajowej, paryski Instytut Kulturalny Polski i Librairie Polonaise przy bulwarze Saint Germain po 1945 roku zostały przekazane PRL-owi wraz z Bankiem Polskim, ich nominalnym właścicielem. Starania PRL-u o zawładnięcie Bibliothèque Polonaise szczęśliwie spełzły na niczym. Biblioteka, założona w 1838 roku, pozostała własnością Towarzystwa Historyczno-Literackiego, natomiast Instytut Polski, Instytut Kultury przy Sorbonie, stację Polskiej Akademii Nauk na Lauriston i szkołę polską na Lamandé przekształcono w placówki propagandowe PRL-u. Skupiały pracowników podległych służbom specjalnym, jeśli wierzyć Stanisławowi Kani. Członek Biura Politycznego KC PZPR odpowiedzialny za te służby wyznał w swoich pamiętnikach: „każdy, kto otarł się o zagranicę, musiał być naszym człowiekiem”. I tak Instytutem Kultury przy Sorbonie kierował jeden z tych ludzi – Bronisław Geremek.

Trzeba było wszakże czekać do okresu „odnowy postkomunistycznej”, aby ujrzeć całkowitą likwidację Instytutu Polskiego przy ulicy Jeana Goujon. 15 lat – to kawał życia. Zdumiewa szybkość, z jaką Ministerstwo Spraw Zagranicznych działa w interesie zakupu dwustuletniej Bibliothèque Polonaise o wartości 100 milionów, nie licząc bezcennych zbiorów Wielkiej Emigracji i późniejszych, a także

skandaliczna opieszałość, gdy chodzi o propagandę kultury polskiej za granicą.

Kolej teraz na pałac kombatantów. Skomplikowana sprawa, poczynając od tytułu własności. Prawo francuskie po wojnie zabraniało cudzoziemcom nabywania nieruchomości we Francji. Żołnierze musieli utworzyć fikcyjną spółkę francuską, aby na jej imię gmach zakupić. Podpisano dwie umowy notarialne: pierwszą – podpisał słup ze sprzedawcą, drugą – słup z żołnierzami, ujawniającą tożsamość rzeczywistego właściciela. Po śmierci kombatantów w ich prawa mieli wejść, zgodnie ze statutem, wybrani „Powiernicy”. Od tamtych czasów minęło prawie osiemdziesiąt lat, pomarli byli właściciele, pomarli kombatanci i notariusze. Krzepko trzymają się tylko powiernicy, czy raczej

powiernicy powierników.

Powiernicy są, chociaż nikt ich nie wybierał – grupa nieśmiertelnych, żywo zainteresowana sprzedażą obiektu wartości 30 mln euro. Nikt nie wie, komu dostaną się pieniądze ze sprzedaży, ale powiernicy, sądząc po ich zaangażowaniu, chyba wiedzą.

Inna grupa – ukonstytuowana ad hoc, do której należę, założyła sprzeciw i pragnie zachować pałac dla potrzeb polskiej emigracji.

Przy ulicy Legendre odbywają się zajęcia polskiej szkoły, występy chóru polskiego, spotkania towarzyskie, wieczory autorskie, bale okolicznościowe, są też rodziny i potomkowie byłych kombatantów. Utrzymanie pałacu nie nastręcza trudności materialnych dzięki wynajmowi części pomieszczeń.

W demokracji rządy się zmieniają. Co jeden otworzył, drugi może zamknąć, a nawet sprzedać, tak jak poprzedni rząd usiłował sprzedać Instytut Polski.

Upaństwowienie kultury jest w ogóle zabiegiem niebezpiecznym. Marc Fumaroli, akademik i profesor College de France w głośnej książce Państwo kultury opisał szkody wyrządzone Francji i jej artystom przez ministra mającego ambicje kierownicze. André Malraux nie był przecież ministrem najgorszym, ale płótna Chagalla, którym oszpecił plafon Opery Paryskiej, do dzisiaj nikt nie śmie zdjąć.

Jedną z ofiar awangardzisty Bouleza, administrującego wówczas kulturą francuską (jako dyrektor IRCAM-u), był słynny kompozytor Michel Legrand, który uciekł przed prześladowaniem do Ameryki. – Kiedy w rozmowie z nim w Kalamazoo pod Chicago zwróciłem uwagę na amerykański charakter jego koncertu fortepianowego, laureat trzech Oscarów odparł: – Bo ja jestem Amerykaninem!

Artykuł pt. „Upaństwowienie emigracji” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w czerwcowym „Kurierze WNET” nr 109/2023, s. 4–5.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Piotra Witta pt. „Upaństwowienie emigracji” na s. 4–5 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023

„Wolę być inwalidą intencji, Sokratesem” / O Cyprianie Kamilu Norwidzie rozmawiają Konrad Mędrzecki i prof. Karol Samsel

Cyprian Kamil Norwid, płaskorzeźba na Wawelu Fot. A. Barabasz, CC A-S 2.0, Wikimedia.com

Usiłować pojąć Norwida w całości, poszukiwać u Norwida słów strzelistych, aforyzmów, czytać Norwida tak jak wieszczów, a więc w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju objawienia słowa, to jest błąd.

Konrad Mędrzecki, Karol Samsel

Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny

Z profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, norwidologiem Karolem Samselem rozmawia Konrad Mędrzecki

Dwudziestego trzeciego maja minęła 140 rocznica śmierci Cypriana Kamila Norwida. Jest Pan autorem rozprawy doktorskiej Epika Cypriana Norwida a epika Josepha Conrada w perspektywie modernizmu oraz zbioru esejów Inwalida intencji. Studia o Norwidzie.

W ostatnim roku pojawiła się również bardzo istotna dla mnie książka, zawierająca moje eseje w zakresie badań nad Norwidem pt. Norwid. Formy odczytywania. Wiele z myśli tam zawartych niejako dojrzewało we mnie przez całe życie.

Proponuję na początek, żebyśmy rozszyfrowali ten fascynujący i frapujący tytuł: Inwalida intencji.

To jest tytuł, który wywoływał ogromne kontrowersje również w gronie norwidologów, co jest na swój sposób zdumiewające, jako że są to słowa samego Cypriana Norwida. Tak zareagować miał w eseju Jasność i ciemność, odpowiadając na pierwsze – uczciwie – w swoim życiu zarzuty, na krytykę swoich tekstów. Te zarzuty przyszły z najmniej spodziewanej strony, mianowicie od Zygmunta Krasińskiego i Augusta Cieszkowskiego, których do tej pory uznawał za przyjaciół i sympatyków swojej twórczości. To działo się w roku 1850. Usłyszawszy, że Krasiński i Cieszkowski jego eseju Jasność i ciemność nie akceptują ze względu przede wszystkim na hermetyczność treści, Norwid odpowiedział krótko:

„Wolę być inwalidą intencji niż czystym, jasnym mówcą, zwracającym się wprost do publiczności. Wolę być Sokratesem”. Chodziło mu oczywiście o finał losów Sokratesa, oskarżenie go przez Ateny o zdradę stanu.

W tym równaniu miejsce Sokratesa zajmuje Norwid, a miejsce ateńskich oskarżycieli Sokratesa – Krasiński i Cieszkowski. Tak więc Norwid woli to inwalidztwo intencji jako drogę ku prawdzie niż zwykłą romantyczną, można powiedzieć postromantyczną drogę wieszcza, rapsoda, którą podążali, którą praktykowali jego romantyczni poprzednicy – wielkoludy, jak to określił w wierszu Klaskaniem mając obrzękłe prawice.

Norwid jest bardzo trudny. Miałem przyjemność słuchać Pańskich rozmów na temat Norwida. Pan też, wybitny norwidolog, przyznał się, że docierał do Norwida bardzo długo. Wiele osób ma z tym problem.

To jest bardzo rzadka sytuacja. Fortepian Chopina, oczywiście Bema pamięci żałobny rapsod… Istotna jest forma podawcza, istotna jest ekspresja, czasami zapożyczona: Wanda Warska wykonuje wiersz W Weronie, a my za nią, można powiedzieć, ten wiersz przyjmujemy. Ale Norwid w ogromnym obszarze swojej codziennej liryki, którą uprawiał na co dzień, jest dla nas niedostępny.

No właśnie, jest trudny. Czasami spędzam dużo czasu nad Norwidem i się głowię, ale on był też przecież krytykowany i nierozumiany przez takich ludzi jak Słowacki, Mickiewicz, prawda? Oni go jakby nie przyjmowali.

No właśnie, a przecież to on, Cyprian Norwid, walczył o miejsce Słowackiego w polskiej kulturze, w 1860 roku wygłaszając w Czytelni Polskiej w Paryżu wykłady poświęcone Słowackiemu, pięć wykładów, w których wychodząc od Byrona, dokonywał bardzo skrupulatnych egzegez utworów takich jak Król Duch, Anhelli, Beniowski.

Wiemy również o pisemnym dodatku o Balladynie, o rozbiorze Balladyny, który był również dla Norwida niezwykle istotnym przykładem interpretacji Słowackiego. Antoni Małecki, kiedy wydał pisma pośmiertne Słowackiego w 1866 roku, osiągnięcia Norwida w tym zakresie zignorował, to znaczy uznał jego interpretację Słowackiego, sprzed sześciu lat raptem, za przejaw szarlatanerii.

A jeśli chodzi o Mickiewicza: Norwid, zdaje się, bardzo źle oceniał jego przyjaźń z Towiańskim i całą tę sektę.

Mickiewicz zyskał w planie literatury poczesne miejsce w twórczości Norwida, między innymi w Czarnych kwiatach. Jeden z epizodów Czarnych kwiatów jest poświęcony ostatniej wizycie poety u Mickiewicza. Oczywiście mamy oddzielny wiersz w poemacie SalemDo A.M., czyli do Adama Mickiewicza, z sąsiadującym wierszem Do A.T. – Andrzeja Towiańskiego. Stosunek Norwida do Towiańskiego jest w przeważającej mierze negatywny, zwłaszcza im bliżej roku 1848. Jednakże w okresie, kiedy Norwid wrócił do Paryża, miał już dystans do Koła Sprawy Bożej, znalazł się poza epicentrum rozgrywanych interesów Towiańskiego, jego dosyć klaustrofobicznej przecież roli w sytuacji Mickiewicza; kiedy Norwid był już poza Wiosną Ludów, czyli w latach 50. – jego stosunek do Andrzeja Towiańskiego uległ znacznemu złagodzeniu, a charakter przewodnictwa i misji Towiańskiego zaczął postrzegać jako filozoficzne, tak to bezpiecznie ujmę.

Pamiętam opinie, że Norwid jest wyjątkiem wśród polskich poetów romantycznych, że był bardziej filozofem, myślicielem niż poetą.

Zgadza się, aczkolwiek trzeba podkreślić, że inaczej niż romantycy, Norwid wyrażał sprzeciw wobec filozofii jenajskiej, czyli filozofii Schlegla, Schellinga, która ugruntowała romantyków. Norwid mówił o całkowitej ciemności czy niezrozumiałości filozofii jenajczyków.

Oczywiście jest filozofem, ale tak jak w poezji, tak i w filozofii pozostaje na swojej odrębnej drodze.

I dobrze, bo wbrew pozorom, gdyby sprzyjał filozofii w sposób tak wyrazisty, jak wielcy romantycy, np. Krasiński, byłby po prostu historiozofem, tak jak Krasiński w Przedświcie czy Mickiewicz w Księgach narodu i pielgrzymstwa polskiego. Norwid poszedł własną drogą, co oznaczało raczej filozofowanie niż uprawianie wielkich systemowych filozofii, takich jak heglowska.

Często wydaje mi się, że Norwid łamie kanony literackie, kiedy zależy mu na wypowiedzeniu pewnych treści.

Tak, ale to oczywiście nie znaczy, że gwałci tradycję literacką czy ma do historii literatury stosunek rewolucyjny.

Norwidowi absolutnie nie chodzi o to, aby w jakiejkolwiek mierze dokonywać rewolucji w wymiarze idei czy w wymiarze społecznym, broń Boże. Norwidowi idzie o to, by ustrzec się przed przekleństwem systemowości, która charakteryzuje dotychczasowe historie literatury. Ale nigdy nie znajdziemy u niego regularnej krytyki literackiej.

Do końca życia fascynować go będzie chociażby jego przyjaciel Tomasz August Olizarowski, autor Bruna, Zaweruchy – pisarz ukraiński, jak ochrzcił go Michał Grabowski. Olizarowskiego Norwid spotka w ostatnich latach swojego życia i będzie on kompanem jego ostatnich dni w domu Świętego Kazimierza w Ivry. Tam spotkają się twarzą w twarz, spędzą wiele długich wieczorów na wspólnych rozmowach.

Co by Pan polecił, żeby wejść w Norwida głębiej i nie zderzyć się ze ścianą? Fortepian Chopina czy W Weronie – to wiadomo, ale kolejny krok – może Listy do Marii Trembickiej?

Oczywiście listy. Listy młodzieńcze, zwłaszcza do Marii Trembickiej, następnie listy do Joanny Kuczyńskiej – do muz, a jednocześnie w pewnym sensie kochanek Norwida, kochanek w znaczeniu tych, którym Norwid powierza wszystkie swoje intelektualne i nie tylko intelektualne zapatrywania. Te listy są wielką szkołą formacyjną światopoglądu Norwida. Przygotowując dla Państwowego Instytutu Wydawniczego w Roku Norwidowskim Pisma wybrane poety, cały V tom zbudowaliśmy właśnie z tego rodzaju formacyjnych, kształtujących światopogląd Norwida listów. To jest sto pięćdziesiąt korespondencji, skrzętnie przeze mnie i prof. Wiesława Rzońcę wybranych. One rzeczywiście dają obraz intymnej etyki autora Vademecum, intymnej i nieosłoniętej już żadnym wymiarem poetyckiej fikcji.

Z pewnością musimy porzucić nasze szkolne ambicje w stosunku do Norwida. Mam na myśli to, że usiłować pojąć Norwida w całości, że poszukiwać u Norwida słów strzelistych, aforyzmów, czytać Norwida tak jak wieszczów, a więc w poszukiwaniu epifanii literackich, jakiegoś rodzaju objawienia słowa, to jest błąd. W tym wymiarze Norwid nie jest nawet artystą postromantycznym.

Norwid domaga się oddzielnej uwagi i raczej uwagi bezwzględnie związanej z dyskrecją, subtelnością, realizmem nowo rodzącej się epoki, która rewolucjonizuje nie tylko obraz podmiotu lirycznego, ale i przedmiotu opisu. Nie bez powodu mój promotor, prof. Wiesław Rzońca, tak wiele swoich wysiłków w trakcie pracy naukowej poświęcił zbliżaniu Norwida do francuskiego parnasizmu. Ten związek Norwida z parnasizmem sugeruje ogromną dozę jego skupienia na poetyckim szczególe.

Przede wszystkim na czymś, co można by nazwać heroizmem obojętności, niechęcią do darcia kulis, niechęcią do wywoływania skandalu. A więc nie wielkie słowa, nie poszukiwanie wielkich historiozofii, ale coś z pogranicza, coś ze środka, coś, co będzie detalem, szczegółem świata przedstawionego, co urośnie do rangi symbolu, ale nigdy nic, co jest z góry symboliczne lub symbolizowane, tak jak u romantyków, tylko coś dyskretnego, subtelnego, delikatnego.

W tym duchu należałoby przeczytać Vademecum – cykl poetycki, którego Norwid oczywiście za życia nie wydał, a który został wydany najpóźniej, bo dopiero ocalony cudem przez Wacława Borowego z obozu jenieckiego w Pruszkowie w 1945 roku, po zbombardowaniu mieszkania Zenona Miriama Przesmyckiego. Vademecum dopiero wówczas, pod koniec drugiej wojny światowej mogło zaistnieć w umysłach czytelników. Oczywiście te wiersze istniały wcześniej, natomiast samo Vademecum jako format, jako coś, co Norwid we wstępie do tego cyklu nazwał „skrętem koniecznym w poezji polskiej” – nie istniało. I format tego tekstu – centonu, czyli cyklu składającego się ze stu wierszy, nasuwa nam najszlachetniejsze wówczas, obecne m.in. we Francji tendencje – przypomnę, że Kwiaty zła Charlesa Boudelaire’a również składały się ze stu wierszy. Nie bez powodu Juliusz Wiktor Gomulicki sugerował tak wydatnie związek Vademecum z Kwiatami zła.

Jak mówili badacze, w Vademecum Norwid proponuje wizję wędrówki przez piekło współczesności. I w tym sensie dochodzi do istotnego nawiązania Vademecum do Boskiej komedii. Kwiaty zła Baudelaire’a to też wędrówka przez piekło współczesności, bez może tak intensywnego ewangelicznego odesłania jak u Norwida, ale ten sam trop – poszukiwanie piekła, patologii, nowoczesności – znajdujemy i u Baudelaire’a, i u Norwida.

Mnie się wydaje, że poszukiwanie w ten sposób podejmowane, czyli czytanie Vademecum bez ambicji, bez jakiegoś rodzaju erotycznych roztrząsań, a przede wszystkim nie w kodzie postromantycznym, nie za Mickiewiczem i Słowackim, ale jako poezji nowej epoki, poezji reformującej, która miała dokonać „skrętu koniecznego w literaturze”, to jest chyba nasze zobowiązanie względem Norwida 200 lat po jego narodzinach i w obliczu 140 rocznicy śmierci poety.

Wprowadzę jeszcze jeden wątek – fascynacji Jana Pawła II Norwidem. On bardzo często cytował Norwida i wracał do niego. I on też sprawił, że wiele osób do Norwida sięgnęło.

Jan Paweł II odegrał ogromną rolę w promowaniu Norwida. Myślę, że potrzebna jest wrażliwość badacza, by dowiedzieć się, w jaki sposób recepcja Jana Pawła II wpłynęła na recepcję Norwida w Polsce. W jaki sposób Jan Paweł II – Karol Wojtyła jeszcze – ugruntował popularność Norwida w polskich kręgach odbioru.

Dość powiedzieć, że tu nie tylko chodzi o interteksty, o nawiązania, cytaty, aluzje, ale o wymiar aktywnej kontynuacji norwidowskiego etosu, etosu pracy w twórczości Norwida. Żeby przekonać się o tym , jak istotne, jak aktywne to są kontynuacje, można by odnieść się chociażby do poematu Karola Wojtyły Kamieniołom. Bardzo ten poemat cenię. Wydaje mi się niezwykle, po dziś dzień, ożywczym tekstem Wojtyły i warto by Kamieniołom zderzyć z Promethidionem, żeby się przekonać, jak diametralnie różne są wyznania wiary w pracę, w Ewangelię pracy i jak bardzo Kamieniołom, czerpiąc z Norwida, wyrasta zarazem z osobistych przeżyć Wojtyły pracy w kopalniach Solvayu.

Panie Profesorze, bardzo dziękuję za rozmowę. Kłaniam się.

Wywiad Konrada Mędrzeckiego z norwidologiem prof. Karolem Samselem pt. „Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny” znajduje się na s. 38–39 czerwcowego Kuriera WNET” nr 108/2023.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Konrada Mędrzeckiego z norwidologiem prof. Karolem Samselem pt. „Norwid w wielu obszarach swej liryki pozostaje niedostępny” na s. 38–39 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 108/2023