Doskonale przygotowane powstanie / Wywiad A. Opalińskiego z prof. G. Kucharczykiem, „Wielkopolski Kurier WNET” 55/2019

Sądząc po zapleczu ideowym ludzi obecnie rządzących Poznaniem, to z narodowo-demokratycznego, chrześcijańsko-społecznego charakteru Wielkopolan, którzy pokonali Niemców w powstaniu, nic nie zostało.

Antoni Opaliński
Grzegorz Kucharczyk

Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu

O przygotowaniach do zwycięskiego zrywu wielkopolskiego, którego setną rocznicę Wielkopolska uroczyście obchodziła w ostatnich dniach grudnia 2018 roku, oraz o reformie akademickiej, tzw. ustawie Gowina, z profesorem Grzegorzem Kucharczykiem rozmawia Antoni Opaliński.

Za nami setna rocznica wybuchu powstania wielkopolskiego. Jakie jest znaczenie tego wydarzenia w naszych dziejach?

Powstanie wielkopolskie było kluczowe zarówno jeśli chodzi o przynależność tzw. ziem zachodnich do Rzeczypospolitej, jak i o proces odbudowy państwa polskiego jako całości. Po pierwsze udane powstanie w Wielkopolsce było decydującym argumentem dla polskiej delegacji podczas konferencji pokojowej w Wersalu, żeby domagać się przyłączenia, powrotu tej ziemi do Polski. Wystarczy popatrzeć na mapę, żeby wiedzieć, że bez Wielkopolski nie byłoby – nawet w sensie geopolitycznym – możliwości przyłączenia do Polski Pomorza ani Górnego Śląska. Była to więc ziemia centralna i jedna z najważniejszych. Po drugie Wielkopolanie, armia wielkopolska, włączona latem 1919 roku w struktury Wojska Polskiego, bardzo poważnie zasiliła armię polską walczącą zarówno w Galicji, jak i na froncie wschodnim przeciw bolszewikom. Jednostki wielkopolskie bardzo się w tych walkach odznaczyły, należały do najbardziej efektywnych jednostek Wojska Polskiego.

Powstanie wielkopolskie utrwaliło się w naszej historii jako zwycięskie, w przeciwieństwie do pięknych, ale tragicznych zrywów XIX wieku – dobrze zaplanowane i zakończone sukcesem.

Niektórzy historycy wskazują, że to nie było pierwsze udane powstanie, bo pierwszym było powstanie przeciwko Prusakom, też w Wielkopolsce, kiedy witano wkraczającą armię napoleońską. To właśnie Wielkopolanie tworzyli rodzącą się wówczas armię Księstwa Warszawskiego. Wśród historyków jest spór, czy to można nazwać powstaniem. Jedno jest pewne: to właśnie ziemie zachodnie zasilały Księstwo Warszawskie, czyli to „małe państwo wielkich nadziei”, które dla wielu Polaków stanowiło właśnie wielką nadzieję na odzyskanie całości Rzeczypospolitej. Natomiast Powstanie wielkopolskie z lat 1918–1919, chociaż udane, nie doczekało się np. takiej wielkiej poezji, która towarzyszyła wielkim, ale nieudanym powstaniom – jak kościuszkowskie, a zwłaszcza listopadowe i styczniowe. Powstanie wielkopolskie rzeczywiście nie przebiło się do literatury. W związku z tym do dzisiaj są kłopoty z umiejscowieniem go w kulturze pamięci narodu. Wydaje mi się, że takie rocznice jak setna, są znakomitą okazją, żeby wielu ludziom, zwłaszcza młodym, przypomnieć albo wręcz poinformować ich, czym było powstanie wielkopolskie.

Fot. J. Hajdasz

Mówi się, że było ono doskonale przygotowane. Jednak w legendzie utrwalił się obraz przyjazdu do Poznania Ignacego Paderewskiego i spontanicznego wybuchu, prawie że zainspirowanego przez przyjazd mistrza.

Powstanie wielkopolskie pod względem – tak to nazwijmy – metodologii zrywu powstańczego było modelowym przykładem, jak trzeba to robić. Sam ten legendarny przyjazd Paderewskiego do Poznania 26 grudnia 1918 roku był doskonale zainscenizowany przez stronę polską, przygotowany, nic się nie działo przypadkiem. Jeżeli można mówić o spontaniczności, to możemy użyć oksymoronu: spontaniczność doskonale zorganizowana i przygotowana. Przecież Poznań był udekorowany na przyjazd Paderewskiego we flagi polskie i alianckie.

Przypomnę, że Poznań był w tym momencie formalnie jeszcze częścią Rzeszy Niemieckiej, a tutaj – już wiszą flagi państw, które są w stanie wojny z Niemcami. Tak samo jeśli chodzi o manifestację: to nie było jakieś zbiegowisko; wszystko zostało zorganizowane. Ale przede wszystkim przygotowania trwały od strony politycznej. Od ponad pół roku tworzyły się w Wielkopolsce tajne komitety obywatelskie, które po upadku monarchii w Niemczech i abdykacji Wilhelma II wyszły na powierzchnię. Tworzyły się również Rady Ludowe wraz z Naczelną Radą Ludową w Poznaniu. Polacy bardzo umiejętnie przechwytywali od środka – to był przecież w Niemczech czas rewolucji – tworzące się Rady Robotnicze i Żołnierskie. Polacy przejęli taką radę w Poznaniu, która de facto sprawowała władzę. I wydział wykonawczy rady zaczął wymieniać pruskich urzędników i umieszczał na tych miejscach Polaków. Ten proces przejmowania władzy w Wielkopolsce toczył się, zanim wybuchło powstanie. Tu nie było miejsca na powtórkę z Nocy Listopadowej, gdzie Polacy biegaliby po Poznaniu, szukając, kto przejmie dowództwo. To polityczne przywództwo już było gotowe.

Czy możemy wymienić najważniejszych przywódców powstania wielkopolskiego?

Oczywiście generał Józef Dowbor-Muśnicki, twórca i organizator armii powstańczej. On przybył do Wielkopolski, kiedy powstanie trwało. Pierwszym dowódcą był kapitan, potem major Stanisław Taczak. Trzeba pamiętać o pierwszej polskiej ofierze powstania, czyli Franciszku Ratajczaku. Od strony politycznej pierwszoplanową postacią jest członek komisariatu Naczelnej Rady Ludowej Wojciech Korfanty. Postać zazwyczaj kojarzona ze Śląskiem i z powstaniami śląskimi – i słusznie. Ale on był związany z całą dzielnicą pruską i wtedy, w tych kluczowych momentach 1918 i 1919 roku, był odpowiedzialny za polityczne zaplecze powstania.

Pan mówi o pracy w miesiącach poprzedzających powstanie. Można chyba jednak powiedzieć, że Polacy w Wielkopolsce przygotowywali się do tego momentu dziejowego przez dziesiątki lat.

Oczywiście, powstanie wielkopolskie było pierwszym polskim powstaniem w XX wieku. W związku z tym było to pierwsze powstanie nowoczesne. Nie tylko systematycznie i metodycznie przygotowane. Głównym bohaterem tego powstania był nowoczesny naród, ta część narodu polskiego, która żyła nad Wartą. Nowoczesny w znaczeniu: obejmujący wszystkie warstwy społeczne przeniknięte polską tożsamością narodową, która budowała się w czasie tzw. najdłuższej wojny nowoczesnej Europy. Czyli podczas organizowania oporu polskiego wobec nacisku germanizacyjnego, nie tylko w sensie językowym, ale też obrony polskiej ziemi i kultury. W tę obronę były zaangażowane polskie instytucje za pomocą różnych sieci oddolnych tworzonych przez Polaków, przez polską oddolną modernizację, czyli ruch organicznikowski – czytelnie ludowe, spółdzielnie, banki rolnicze, związki spółek zarobkowo-pożyczkowych. Tutaj kluczową rolę pełnił Kościół katolicki, który dostarczał kapitału moralnego i kulturowego, a z drugiej strony było polskie ziemiaństwo, szlachta, która dostarczała kapitału materialnego, bez którego te wszystkie inicjatywy by nie powstały. Synergia tych dwóch kapitałów – moralnego wsparcia ze strony Kościoła i materialnego, który finansował te projekty organicznikowskie, pozwoliła na stworzenie nad Wartą nowoczesnego polskiego narodu. Nieprzypadkowo Roman Dmowski w Myślach Nowoczesnego Polaka z 1903 roku wskazywał na Poznańczyków jako przykład nowoczesności dobrze pojętej.

Skoro wspomnieliśmy o Dmowskim, można chyba powiedzieć, że Wielkopolska to była modelowa endecka dzielnica kraju?

Tak. Tutaj rząd dusz sprawowała Narodowa Demokracja i także szeroko pojęty ruch chrześcijańsko-społeczny, np. chrześcijańskie, czyli katolickie związki zawodowe. To się oczywiście zgadza; sam Roman Dmowski w okresie II RP bardzo chętnie przebywał w Wielkopolsce, nawet zakupił majątek w Chludowie pod Poznaniem. A Wielkopolska też witała go z otwartymi ramionami. Warto wspomnieć, że Dmowski jest doktorem honoris causa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, uniwersytetu, który powstał jako Wszechnica Piastowska w 1919 roku. Warto pamiętać, że został zachowany parytet, ponieważ doktorem honoris causa UAM jest także Józef Piłsudski.

Czy dziś w Wielkopolsce cokolwiek pozostało z tego narodowo-demokratycznego, czy też chrześcijańsko-społecznego charakteru?

Jeżeli patrzeć na wyniki wyborów, czy też zaplecze ideowe ludzi, którzy rządzą w Poznaniu – to nic nie zostało.

Jak przebiegały obchody setnej rocznicy wybuchu powstania?

Od strony zewnętrznej wypadły dość okazale. Miasto zostało oflagowane, byli obecni najważniejsi przedstawiciele państwa polskiego na czele z panem prezydentem. Jednak najważniejsze jest to, że obchody były poprzedzone akcją edukacyjną w całej Wielkopolsce. Na poziomie szkół, powiatów, gmin działo się to kilka miesięcy przed 27 grudnia. Można więc powiedzieć, że akcje upamiętniające powstańców wielkopolskich były prowadzone na różnych płaszczyznach. Od prowadzonej już od wielu lat akcji kibiców Lecha Poznań, którzy co roku zbierają pieniądze na odbudowę mogił powstańczych, po różne przedsięwzięcia edukacyjne w szkołach, w różnych ośrodkach kultury.

Zwycięstwo powstania wielkopolskiego to także efekt sprzyjającej sytuacji geopolitycznej.

To jest prawda, ale był to też efekt wielkiego wysiłku dyplomatycznego Komitetu Narodowego Polskiego na czele z Romanem Dmowskim. Przypomnijmy, że od 18 stycznia 1919 roku trwała w Paryżu konferencja pokojowa, na której Polska była obecna, i to obecna formalnie, w szeregu państw zwycięskich. Dzięki temu, że na froncie zachodnim w momencie podpisywania rozejmu w Compiègne 11 listopada 1918 roku była polska formacja zbrojna w postaci Błękitnej Armii generała Hallera. Wysiłek strony polskiej, przede wszystkim Romana Dmowskiego, aby powstrzymać kontrofensywę niemiecką, która zaczęła się w styczniu 1919 roku, był skuteczny w tym sensie, że przedłużenie rozejmu z Compiègne, które nastąpiło 16 lutego 1919 roku w Trewirze objęło również wymuszony na Niemcach zakaz przesuwania się na wschód w kierunku Wielkopolski. Krótko mówiąc, wymuszono na Niemcach pozostawienie w ręku powstańców prawie całej Wielkopolski. To pozwoliło skonsolidować te zdobycze i zorganizować armię powstańczą, która wiosną 1918 roku osiągnęła stan 80–90 tysięcy doskonale wyszkolonych żołnierzy.

Czy władze Poznania zaangażowały się aktywnie w obchody stulecia?

Pan prezydent Jaśkowiak tym razem był w Poznaniu podczas rocznicy. Można powiedzieć, że władze Poznania przynajmniej nie przeszkadzały w tych przedsięwzięciach i objęły najważniejsze akcje swoim patronatem. Natomiast ton nadawały tym obchodom – i to bardzo dobrze o nich świadczy – przede wszystkim inicjatywy społeczne. Nie mówię tylko o grupach rekonstrukcyjnych, one są najbardziej widoczne, ale o działaniach wydawniczych czy edukacyjnych. Władze Poznania zrobiły swoje. Przynajmniej nie było żadnej próby uczynienia np. z powstańców wielkopolskich przeciwników dialogu polsko-niemieckiego, bo przy różnych aberracjach ideologicznych można by się było czegoś takiego spodziewać. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.

Panie Profesorze, trwa polemika na temat reformy akademickiej. Pan premier Gowin broni się przed zarzutami wyrażonymi między innymi w liście naukowców, zainicjowanym przez profesora Andrzeja Nowaka. Minister uważa, że reforma nie zagraża wolności badań, a krytykowana przez Panów lista wydawnictw to próba poprawienia jakości publikacji naukowych i wyeliminowania tych najsłabszych.

A kto ma eliminować te najsłabsze elementy? Rozumiem, że ministerialni urzędnicy, którzy będą robić takie listy? Nauka ma eliminować słabe publikacje – bo nie przeczę, że takie są – swoimi własnymi siłami. Od tego są przewody habilitacyjne, doktorskie i profesorskie, a także powoływanie recenzentów, którzy – żeby eliminować niepożądane zjawiska – obecnie są rzeczywiście przyzywani z zewnątrz, a nie spośród kolegów.

Kolejna sprawa – szkoda, że pan minister nie wskazał kraju, w którym panuje system, który on chce zaprowadzić. Ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Niemczech, ani we Francji – w wiodących państwach, jeśli chodzi o postęp naukowy, także o nauki humanistyczne – nie ma żadnych odgórnych ministerialnych list.

Trzecie pytanie: jakie są kryteria i kto ustalał taką listę? Nie znamy nazwisk osób, które biorą udział w ustalaniu takiej listy, a przede wszystkim nie znamy kryteriów, według których taką listę się ustala.

Czy możemy wskazać źródła tego projektu, jego ideowe korzenie?

Też bym się bardzo chętnie dowiedział, kto za tym stoi. To jest zadziwiająca sprawa – cały ten model zmierza do aberracyjnego centralizmu, hiperregulacji czynionej pod patronatem pana ministra Gowina, który – przypomnijmy – jako minister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska ciągle mówił o deregulacji, o otwieraniu zawodów, o usuwaniu biurokratycznych kajdan, które tłamszą nasze życie publiczne. A tutaj mamy ruch w drugą stronę. Dlatego pytanie o korzenie jest bardzo zasadne.

Jeżeli popatrzeć na kraje, w których obowiązuje system, do którego dąży pan premier Gowin – o ile ja się dobrze orientuję, to taki system mamy w Chinach i w Turcji. Nie wiem, czy jeszcze gdzie indziej, ale na pewno nie w krajach, które wymieniałem wcześniej i do których wzorca rzekomo dążymy w tej reformie. Tymczasem okazuje się, że trend jest zupełnie inny. Trend, który zmierza do tego, aby naukę jeszcze bardziej w Polsce reglamentować i to reglamentować przez urzędników. Z logiki przedsięwzięcia, o którym rozmawiamy, przebija wielka nieufność do środowiska naukowego, do tego, że będzie samo w stanie zapobiec uznawaniu marnych prac za prace naukowe.

Powtarzam – jeżeli ktoś drukuje, nawet za swoje pieniądze, marną pracę naukową i ona jest przedstawiana jakiejś radzie wydziału czy radzie naukowej jako praca doktorska czy habilitacyjna, to najczęściej już na wstępnym etapie powoływania komisji taka praca jest odrzucana. Jeżeli jakimś cudem przejdzie, to potem są zewnętrzni recenzenci, jest centralna komisja do spraw tytułów naukowych, teraz ma się nazywać radą ds. doskonałości naukowej – która też nad tym czuwa. I raptem okazuje się, że ma być dodatkowa rada, całkowicie anonimowa, w postaci gremium, które będzie ustalało listę wydawnictw.

Pan minister obawia się, że jak nie będzie tej listy, to będą powstawać marne prace naukowe. A żeby nie były marne, potrzebny jest spis, lista. Czyli doskonałość naukowa ma być badana na etapie ministerialnym. To ja sugeruję – może warto by było, żeby ministerstwo nauki każdego stycznia publikowało po prostu liczbę osób, które w rozpoczynającym się roku są przewidziane do tego, żeby dostały doktorat, habilitację czy profesurę i już się przez cały rok nie denerwowały. Skoro ministerstwo wie lepiej, to idźmy dalej i reglamentujmy wszystko – taki jest logiczny kierunek tej polityki. Bardzo niedobry.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem pt. „Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu” znajduje się na s. 1 i 3 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Grzegorzem Kucharczykiem pt. „Powstanie wielkopolskie – powstanie nowoczesnego narodu” na s. 1 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Powstańcy wielkopolscy dokonali w 1919 roku niemożliwego / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 55/2019

Pomnik Najświętszego Serca Jezusa – Pomnik Wdzięczności za zwycięskie Powstanie Wielkopolskie istniał i pamięć o nim żyje. Komu on przeszkadza i dlaczego nawet pamięć o nim staje się tematem tabu?

Jolanta Hajdasz

Nie było ich wielu, ale dokonali czegoś teoretycznie niemożliwego. Kilkadziesiąt tysięcy wielkopolskich chłopaków i mężczyzn w 1918 roku chwyciło za broń i wywalczyło przyłączenie najstarszych polskich ziem do odradzającej się po zaborach Ojczyzny. Nie przeraziło ich ryzyko śmierci w walce, choć przecież dopiero co skończyła się najokrutniejsza z dotychczasowych wojen w Europie. Popierały ich matki, żony, dzieci, dziadkowie i rodzeństwo, a pamięć o ich bohaterstwie przetrwała do naszych czasów i nie ma w Poznaniu i w Wielkopolsce nikogo, kto by tej pamięci nie cenił i nie szanował.

Bardzo mnie cieszyła obecność na obchodach 100 rocznicy wybuchu Powstania Wielkopolskiego prezydenta Andrzeja Dudy i premiera Mateusza Morawieckiego. Trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek polityk zlekceważył taką rocznicę, ale pamiętam lata, gdy 27 grudnia w Poznaniu, gdy żyli jeszcze uczestnicy Powstania Wielkopolskiego, na uroczystościach przed Pomnikiem przedstawicielem władzy państwowej był jedynie wojewoda wielkopolski…

Ostatni uczestnik tamtych walk zmarł w 2005 roku w wieku 106 lat, więc to trochę dawne dzieje. Dziś też nie zamierzam analizować zachowania obecnego prezydenta stolicy Wielkopolski, który nie raczył przyjść na główną Mszę św. w naszej poznańskiej farze, odprawioną z okazji tej wyjątkowej rocznicy, i dlaczego nawet ranga sprawowanego urzędu nie skłoniła go do okazania szacunku katolikom, tak bardzo zasłużonym w tej walce o Polskę, trafnie nazywanej dziś „najdłuższą wojną nowoczesnej Europy”. Określenie to dotyczy walki Wielkopolan o zachowanie polskości pod zaborem pruskim i przyjęło się dość powszechnie, więc warto przypomnieć, skąd się wzięło. Był to serial telewizyjny wyprodukowany w TVP w 1982 r., który nadal przyciąga wartkością fabuły i jakością zdjęć. Kończy się on wybuchem Powstania Wielkopolskiego. TVP nie udało się do tej pory zrealizować porównywalnego z nim filmu, więc wielu naszym rodakom hasło „Pows­tanie Wielkopolskie” z niczym się nie kojarzy – ani z czasem, kiedy się odbyło, ani z jego bohaterami (kto z czytających te słowa wymieni np. od razu najważniejsze nazwiska z Powstania?), ani ze znaczeniem dla odradzającego się państwa.

Jesteśmy dziećmi epoki, a epoka jest obrazkowa. Ci, którzy o tym decydują, dobrze wiedzą, dlaczego nie będzie filmu na ten temat i dlaczego Wielkopolska ma nie znać własnej historii. Dlatego rocznica wybuchu Powstania Wielkopolskiego została uczczona koncertem muzyki pop na stadionie piłkarskim. Cała Polska oglądała go w TVN, a pomyłka prezentera tej telewizji, który poprosił na scenę marszałka województwa mazowieckiego zamiast wielkopolskiego, urasta do rangi symbolu.

Dlatego serdecznie dziękuję abp. Stanisławowi Gądeckiemu za ważne słowa o Powstaniu, wygłoszone w rocznicowej homilii. Publikujemy ją w „Kurierze WNET”. Podobnie ważne słowa wygłosił pod Pomnikiem Powstania Wielkopolskiego prezydent Andrzej Duda, za co zebrani licznie Poznaniacy nagrodzili go oklaskami.

Zadziwiające jest jednak to, że w sferze publicznej ani rządzący, ani opozycja nie poruszyli jednego tematu – odbudowy Pomnika Najświętszego Serca Pana Jezusa zwanego Pomnikiem Wdzięczności, a przecież była to wdzięczność za zwycięskie Powstanie Wielkopolskie. Surowiec na ten pomnik pochodził przecież ze zburzonego przez powstańców natychmiast po wybuchu Powstania pomnika znienawidzonego w Poznaniu za okrutne rządy wobec Polaków Bismarcka.

Ten Pomnik istniał i pamięć o nim żyje, skoro petycję ws. jego odbudowy podpisało ponad 25 tysięcy Poznaniaków tylko w ciągu jednej, krótkiej zbiórki podpisów w 2013 roku. Czy dziś nie wolno przypominać o tym, że taki Pomnik istniał? Komu on tak bardzo dziś przeszkadza, że nawet pamięć o nim staje się tematem tabu?

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET” znajduje się na s. 1 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznańskie katolickie Radio Emaus każdy poranek zaczyna od doniesień prasowych, w których króluje „Gazeta Wyborcza”

Jako dziennikarkę, ale też jako katoliczkę bardzo boli mnie to, że głos Radia Emaus niestety muszę uznać za głos właściciela. Myślę, że na taką linię programową zwyczajnie pozwala poznańska kuria.

Aleksandra Tabaczyńska

W drugiej połowie listopada pojawiły się w mediach informacje, że z jednym z prezenterów Radia Emaus rozgłośnia nie przedłużyła umowy o pracę. Z krótkich komentarzy prasowych dowiedziałam się, że chodzi o Marka Dłużniewskiego, który nagrał wywiad ze Stanisławem Michalkiewiczem, prawicowym publicystą.

Audycja, która miała dotyczyć refleksji na temat stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, po zapowiedziach w mediach społecznościowych została oprotestowana przez środowiska lewicowe, między innymi „Gazetę Wyborczą” i „Poznański Strajk Kobiet”.

(…) Audycji nie wyemitowano, a Dłużniewskiemu nie przedłużono umowy. Osobiście trudno mi wykrzesać z siebie jakiekolwiek współczucie dla dziennikarza, ponieważ Marek Dłużniewski był głosem tego radia z pewnością od 2016 roku. Do dziś mam w uszach, jak ze swoim redakcyjnym kolegą Krzysztofem Grządzielskim 19 października – w rocznicę uprowadzenia bł. ks. Jerzego Popiełuszki oraz w szóstą rocznicę zamordowania w akcie politycznej nienawiści działacza Prawa i Sprawiedliwości Marka Rosiaka – cytowali na zmianę z „Gazety Wyborczej” i „Głosu Wielkopolskiego” obszerne fragmenty dotyczące otwieranego tego dnia nowego centrum handlowego. O ks. Jerzym Popiełuszce czy śp. Marku Rosiaku ani słowa. (…)

Od kiedy pamiętam, Radio Emaus każdy poranek zaczyna od doniesień prasowych, w których króluje „Gazeta Wyborcza”. Zmiana na stanowisku redaktora naczelnego niczego nie wniosła. Ks. Wojciech Nowicki jest wierny duchowi radia za czasów ks. Macieja Kubiaka. Buta, z jaką czytane są każdego dnia doniesienia „Gazety Wyborczej”, wprawia mnie osobiście w osłupienie. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że na taką linię programową zwyczajnie pozwala poznańska kuria. Rozmawiałam na temat Radia Emaus z biskupem Damianem Brylem i bp. Zdzisławem Fortuniakiem, który poprosił, abym swoje uwagi spisała i przesłała mailem do kurii. Co oczywiście zrobiłam, w marcu 2018 roku. Wcześniej jeszcze apelowałam mejlowo do ks. Wojciecha Nowickiego i całej redakcji – tak samo; żadnego odzewu.

Po tych kilku latach wydaje się, że na zdecydowaną interwencję w sprawie przekazu, jaki co rano płynie z Radia Emaus, któremu patronuje Metropolita Poznański abp Stanisław Gądecki, a Archidiecezja Poznańska jest właścicielem, nie ma co liczyć.

I jako dziennikarkę, ale też jako katoliczkę bardzo boli mnie to, że głos Radia Emaus niestety muszę uznać za głos właściciela. I jak tu się dziwić, że w Poznaniu tak łatwo wygrał wybory prezydenckie Jacek Jaśkowiak?

Komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Czyim głosem mówi Radio Emaus?” znajduje się na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Czyim głosem mówi Radio Emaus?” na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jubileusz stulecia i burzliwa historia pierwszego uniwersytetu katolickiego w Polsce – KUL Jana Pawła II

Naukę rozpoczęło 399 studentów. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru, które zajmuje do dziś.

Ryszard Piasek

U początków Uniwersytetu odnajdujemy wspaniałą i niezłomną postać ks. prof. Idziego Radziszewskiego. To on, w Piotrogrodzie, jako pierwszy rzucił hasło budowania uniwersytetu katolickiego w Polsce. Hasło wydawało się utopijne, ale już niebawem zyskiwało coraz większe grono zwolenników. W roku 1918 idea została przedstawiona Episkopatowi Kościoła rzymskokatolickiego odradzającej się Polski.

Było sporo głosów przeciwnych. Obawiano się niskiego poziomu naukowego. Ostatecznie wizja ks. Radziszewskiego została przyjęta i już w grudniu 1918 roku rozpoczęły się pierwsze zajęcia na 4 wydziałach: teologicznym, prawa kanonicznego i nauk moralnych, prawa i nauk społeczno-ekonomicznych oraz nauk humanistycznych.

Naukę rozpoczęło 399 studentów. Pierwszym miejscem, gdzie odbywały się zajęcia uniwersyteckie, było seminarium diecezji lubelskiej. W roku 1921, na mocy decyzji Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, uniwersytet otrzymał budynki koszar świętokrzyskich – byłego klasztoru dominikanów obserwantów, które zresztą zajmuje do dnia dzisiejszego. (…)

Tort przyrządzony na uroczystości stulecia KUL podczas Zjazdu Absolwentów uczelni | Fot. R. Piasek

Okres próby przeżywał KUL także po II wojnie światowej, pod rządami komunistycznymi. (…) Ks. prof. Antoni Słomkowski, pierwszy powojenny rektor KUL (1944–51), nazywany często jego odnowicielem, za obronę autonomii uniwersytetu oraz jego katolickiego charakteru zapłacił wysoką cenę. Pod naciskiem władz komunistycznych został najpierw usunięty z funkcji rektora, a następnie aresztowany i skazany.

19 czerwca 1953 r. Sąd Wojewódzki miasta stołecznego Warszawy wydał wyrok, w którym skazał ks. Słomkowskiego na karę 5 lat więzienia. Zarzuty, jakie stały się podstawą wydania wyroku skazującego, dotyczyły przestępstw kryminalno-finansowych. W akcie oskarżenia wymienione są: wymiana dolarów na złotówki na tzw. czarnym rynku oraz nielegalne przechowywanie 120 rubli i 10 dolarów w złocie. Prawdziwe przyczyny ujawnił wniosek o areszt, jaki skierowała płk Julia Brystygier do gen. Romana Romkowskiego: „Młodzież studiująca na KUL-u w okresie kadencji ks. Słomkowskiego na stanowisku rektora była wychowywana w duchu wrogim Polsce Ludowej, a ks. Słomkowski jako rektor wszelkimi dostępnymi mu środkami utrudniał i uniemożliwiał powstanie na KUL-u demokratycznych organizacji młodzieżowych, jak ZMP lub Zrzeszenie Studentów Polskich”.

W trakcie rozprawy sądowej nastąpiła zmiana składu orzekającego. Sędziego S. Pawelca zastąpiła Maria Gurowska – ta sama, która w 1952 r. skazała na karę śmierci gen. Emila Fieldorfa ps. Nil. Ks. prof. Antoni Słomkowski został zwolniony z więzienia w Sztumie 26 listopada 1954 r. Nie doczekał się nigdy rehabilitacji. Wyroki skazujące zostały unieważnione przez sąd dopiero 28 marca 2018 r.

Represje wobec KUL trwały przez cały okres PRL i miały bardzo różnorodny charakter – od szerokiej inwigilacji całej społeczności akademickiej poprzez utrudnianie pracownikom zdobywania stopni naukowych do nakładania na uczelnię wysokich podatków. Dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji, że zarówno biblioteka ogólnouniwersytecka, jak i biblioteki wydziałowe musiały płacić podatki nie tylko od powierzchni pomieszczeń, w których się znajdowały, ale nawet od powierzchni półek z książkami.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” znajduje się na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Ryszarda Piaska pt. „Jubileusz KUL” na s. 7 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Odziedziczyłam ważną cząstkę duszy, która trwa w naszym rodzie”. Rodzinna kapliczka – ponad stuletnie dziedzictwo

Gdy przeglądałam listy, kroniki i zachowane w naszej rodzinie dokumenty, uderzyło mnie podobieństwo w poglądach, wyznawanych wartościach. To nie tylko więzi krwi, to również więzi dusz.

Aleksandra Tabaczyńska

Rodzinna Kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915

„Perły i Akty Strzeliste naszego krajobrazu” – tak nazywał je prof. Wiktor Zin. Kapliczki przydrożne to nieodłączny element polskiego pejzażu. Towarzyszą nam w wielu miejscach, przypominając dyskretnie o sakralnym wymiarze życia, często kryjąc w swej historii zawiłe dzieje ojczyzny. Wszyscy, którym zdarzyło się zainteresować kapliczkami, zgodnie postrzegają je w nierozłącznym związku z dziejami naszego narodu, losami rodzin i również pejzażem, jako charakterystyczne, cenne i pełne uroku akcenty.

Kapliczki, figury świętych i krzyże zawsze wznoszono w miejscach szczególnych, znamiennych i ważnych. Towarzyszą starym drogom, budowano je u ich rozwidleń i skrzyżowań, a także na krańcach dawnej zabudowy, a więc na granicy między siedliskami ludzkimi a przestrzenią pól i lasów. Stawiane nie tylko na chwałę Bożą, ale i dla upamiętnienia doniosłych wydarzeń, jako wotum dziękczynne, a także, aby pobudzać do pobożnych myśli wszystkich przechodzących. Kapliczka czy krzyż ustawiony przy drodze stanowiły zaproszenie do modlitwy skierowane zarówno do członków własnej społeczności, jak i do wędrowców z daleka. Stare kapliczki stanowią dziś prawdziwe perły krajobrazu, bo świadomie komponowana (przed wiekiem lub dwoma) w otoczeniu kapliczek zieleń sprawia, że oba elementy tworzą łącznie kulturowo-przyrodnicze cuda, bardzo cenne w tradycji, obyczajach i ludowości mieszkańców wszystkich regionów Polski.

W tym kontekście warto poznać dzieje kapliczki ze Śliwna, losy rodziny, która mimo przeciwności, od pokoleń trwa i pragnie świadczyć, że pamięć, tożsamość i tradycja mają wartość.

Opowieść Heleny Gałkowskiej z domu Jaroszyk o rodzinnej kapliczce, czyli o miejscu, skąd wypływa żar, rozpocznie wnuczka Heleny, Joanna Uramowska. Cytat, przytoczony poniżej, pochodzi z kroniki rodzinnej, pięknie oprawionej i profesjonalnie wydanej pt. „Tu są nasze korzenie. Historia Rodu Jaroszyków ze Śliwna 1790–2010” autorstwa Heleny i właśnie Joanny, która w prologu pisze:

„Kiedy zastanawiamy się nad swoim charakterem, jacy jesteśmy albo co jest dla nas ważne, nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo ukształtowała nas rodzina. Przekonałam się o tym, gdy przeglądałam listy, kroniki i zachowane dokumenty w naszej rodzinie. Uderzyło mnie podobieństwo w poglądach, wyznawanych wartościach czy spostrzeżeniach na temat świata i ludzi. To nie tylko bliskość z powodu więzów krwi, to również więzi dusz. Czuję, że odziedziczyłam ważną cząstkę duszy, która trwa nieprzerwanie w naszym rodzie. To właśnie ten żar, który jest naszym uczuciem domowym”…

Szczęśliwy los

Szczęśliwy los | Fot. archiwum rodziny Jaroszyków

Z inicjatywy duchowieństwa polskiego w 1915 roku na terenie dawnego Wielkiego Księstwa Poznańskiego powstał Komitet Niesienia Pomocy w Królestwie Polskim, który zorganizował loterię. Loteria miała zasilić fundusze Komitetu, więc ludność hojnie ofiarowywała różne przedmioty, wyroby oraz środki pieniężne. Główną nagrodę stanowiła figura Najświętszej Marii Panny z Lourdes oraz drewniana tabliczka z napisem: „Pamiątka Niedoli Ludu Polskiego 1914–1915”. Losowanie odbyło się we wrześniu w Poznaniu, a główną nagrodę wygrał mieszkaniec Śliwna k. Dusznik, Walenty Jaroszyk (1874–1942).

Walenty Jaroszyk zakupił od sióstr zakonnych w sumie 12 losów i jeden z nich okazał się szczęśliwą wygraną. Z Poznania, z Księgarni św. Wojciecha Matkę Bożą przywieźli czterokonną herbową karetą państwo Wanda i Stanisław Niegolewscy, właściciele wsi Niegolewo.

Czasy zaboru pruskiego, a następnie okres walk o niepodległość oraz trudności finansowe uniemożliwiły wybudowanie odpowiedniej kapliczki dla Matki Bożej, więc stała w domu. Po objęciu ojcowizny przez Franciszka Jaroszyka udało się w 1930 roku sfinalizować przedsięwzięcie. Dzięki staraniom miejscowego nauczyciela i patrioty, Edmunda Chrzanowskiego, szkic kapliczki został wykonany na koszt Skarbu Państwa. Drewnianą tabliczkę z napisem zamieniono na marmurową, ufundowaną przez państwa Niegolewskich. Kapliczka stanęła na ziemi Franciszka i jego rodziny, przy drodze ze Śliwna do Rudnik. Dzień 15 sierpnia 1930 roku stał się wielką uroczystością religijną, patriotyczną i równocześnie rodzinną. Poświęcenia w czasie mszy św. dokonał proboszcz Dusznik ks. Walenty Skąpski. W eucharystii uczestniczyło ok. 5 tys. wiernych, a wśród nich rodzina, mieszkańcy Śliwna, Dusznik i okolic, Wanda i Stanisław Niegolewscy oraz liczne stowarzyszenia i organizacje.

Poświęcenie kapliczki | Fot. archiwum rodziny Jaroszyków

Okupacja

Wraz z napaścią wojsk niemieckich na Polskę we wrześniu 1939 roku rozpoczęła się likwidacja pamiątek narodowych i historycznych. Okupant niszczył również przydrożne krzyże, figury świętych oraz kapliczki.

W nocy z 8 na 9 grudnia 1940 roku rodzina Jaroszyków została brutalnie wyrzucona z domu i z gospodarstwa, następnie przetransportowana poprzez obóz przesiedleńczy w Łodzi do Generalnej Guberni. We wsi Bobowiska zmuszeni byli trwać do końca wojny. Tam też otrzymali wiadomość, że kapliczkę rozebrano, a figurę i dokumenty przechowują krewni. Po powrocie z wysiedlenia w 1945 roku Matka Boża została Franciszkowi zwrócona, ale ze względu na czasy prześladowań religijnych i politycznych w dalszym ciągu przebywała w domu. Dopiero w 1960 roku rodzina zdecydowała się na odbudowę kapliczki. Na podstawie zdjęcia z 1930 roku oraz zachowanej oryginalnej ramy okiennej sporządzono rysunek i w ciągu dwóch tygodni wykonano wszystkie prace.

Kapliczka stanęła bez odpowiednich zezwoleń i niestety Franciszek został wezwany na kolegium ds. wykroczeń w Nowym Tomyślu. Sąd polecił rozbiórkę oraz zasądził karę grzywny w wysokości 2 tys. zł i 50 zł kosztów sądowych do zamiany na 50 dni aresztu. Mimo trudności, 15 sierpnia 1960 roku, w 30. rocznicę pierwszego ofiarowania, ks. proboszcz Władysław Kasprowicz bez rozgłosu, w obecności tylko rodziny, poświęcił nową kapliczkę.

Wietrzne miejsce

Po zmianach ustrojowych w naszym kraju i odzyskaniu faktycznej niepodległości, w 60. rocznicę poświęcenia kapliczki ks. proboszcz Włodzimierz Handke odprawił mszę św. w jakże innych od poprzednich okolicznościach, polecając Bogu Ojczyznę, wszystkich obecnych i dusze zmarłych. Na eucharystię przybyło tłumnie kolejne pokolenie mieszkańców Śliwna i okolic, a od 1990 roku rodzina Jaroszyków regularnie spotyka się 15 sierpnia przy kapliczce.

W 2010 roku minęła 80 rocznica poświęcenia i 95 obecności Matki Bożej w Śliwnie. Mszę św. dziękczynną 15 sierpnia 2010 roku odprawił proboszcz Dusznik, ks. Sergiusz Borszczow. Gospodarstwo i ziemia, na której stoi kapliczka, przeszły w ręce wnuka Franciszka, Pawła Jaroszyka. Pragnieniem rodziny i wolą przodków było, aby cała rodzina zawsze pamiętała, skąd się wywodzi i aby trwali w wierze. „Z tego właśnie miejsca wypływa żar, który był naszym uczuciem domowym”, pisał w swoim testamencie Józef Jaroszyk, powstaniec wielkopolski. Tak więc Matka Boża otoczona jest opieka rodziny. – To wietrzne miejsce – zgodnie mówią wszyscy krewni. – Zawsze mamy kłopoty, aby zapalić znicz przy kaplicy. Silny wiatr to nieodłączny towarzysz kapliczki, niemy choć zawsze obecny świadek losów rodu Jaroszyków.

Czy piękno tradycji to piękno zagrożone?

Opowiada Helena Gałkowska: „Ta historia, mieszcząca się zaledwie na kilku stronach, nie oddaje wszystkiego, co noszę w sobie. Bardzo trudno znaleźć właściwe słowa, które wyraziłyby uczucia, opowiedziały szczegółowo koleje losu, pokazały kontekst i towarzyszące im przeżycia. Wszystko to, co działo się w naszych rodzinach w czasie cierpień wojennych, powojennej pożogi, ciągła niepewność, łzy strachu, ale też radość, śpiew przy pracy – to nasze dziedzictwo, nasza tożsamość, nasza Ojczyzna.

Dziadka nie pamiętam, byłam za mała, ale ojca do dziś widzę wyraźnie. Umiał wszystko zrobić, nigdy nie uchylał się od pracy, był człowiekiem prawdziwie nowoczesnym, kochającym wiedzę i szukającym okazji, by ją rzetelnie zdobyć. Konstruktor, dużo czasu spędzał w warsztacie, pamiętam, że sam zbudował elektryczną wirówkę do wyrobu masła. W 1960 roku mnie, dziewczynę, zapisał na kurs prawa jazdy. W kursie uczestniczyło 30 mężczyzn i ja. Zdałam.

Franciszek Jaroszyk bardzo angażował się w życie wsi, pobudzał wszelkie inicjatywy, był radnym, członkiem Banku Spółdzielczego, zasiadał w Radzie Parafialnej. Gdy ktoś zachorował, mieszkańcy okolic też zwracali się o pomoc i radę do ojca. To dowód nie tylko uznania, jakim się cieszył, ale czegoś więcej – zaufania.

Ojciec, deklamując z pamięci obszerne fragmenty „Pana Tadeusza”, opowiadając bajki i legendy, uwrażliwiał nas na piękno obrzędów i zwyczajów. To szczególna rodzinna szkoła patriotyzmu, przywiązania do tradycji chrześcijańskiej i miłości Ojczyzny. Bardzo dbał o więzi rodzinne i przede wszystkim o zgodę w rodzinie.

‘Głowa rodziny’ to dziś niemodne określenie, ale dla mnie kluczowe, bo model rodziny, który stworzył, dał nam wszystkim, mimo wielu przeszkód i kłopotów, możliwość pełnego rozwoju. Mama w porównaniu z ojcem była cicha i spokojna. Bardzo się kochali i szanowali. Tata często przynosił jej kwiaty. Skąd to wiedział? Nie miał przecież telewizji, nie oglądał seriali.

Na koniec najważniejsze: dał nam naszą historię. Dzieje rodu sięgające XVIII wieku. Historię, którą tworzyli i spisali kolejno dziadek Franciszka, Antoni, oraz ojciec – Walenty. Aktem Strzelistym jest nasza kapliczka, tą szczególną perłą w pejzażu gospodarstwa, które do dzisiaj istnieje i jest w rękach rodziny. Zaangażowaniem, dbałością o rodzinę, jej tożsamość zaraził i mnie. Dopisałam kolejne lata i wiem, że przyszłe zdarzenia spisze moja wnuczka Joanna.

Piękno to wartość niepoliczalna, a piękno tradycji, ciągłości pokoleń i wierność chrześcijańskim korzeniom, jakie są w naszym rodzie, to fundament, na którym każdy z członków tej rodziny ma szansę osiągnąć swoją dojrzałość i wszechstronny rozwój. To niewyczerpane źródło piękna. Piękna, które pozwala zrozumieć sens często bolesnych losów rodzin polskich i ich postaw. Piękno tradycji jest może współcześnie zagrożone, często niedostrzegane, ale na pewno nie utracone. Gdybym myślała inaczej, historia kapliczki w Śliwnie nie byłaby tak istotna w moim i moich bliskich życiu”.

Epilog

Piękno jest jednym z najwspanialszych darów Boga dla człowieka, darem całkowicie bezinteresownym, poza wszelkim pragmatyzmem. Zasługuje na najwyższy szacunek i podziw, bo piękno zawsze prowadzi do wyższej wartości, jaką jest dobro.

Piękno tradycji trzeba odkrywać i ukazywać innym. Dzielić się zachwytem i przeżyciami, uczyć wrażliwości nie tylko na historię naszego kraju, ale i na chrześcijańską postawę rodzin polskich, zwłaszcza w tradycyjnej, ludowo-maryjnej postaci. Nieskończona wartość spisanych i niespisanych historii to nasze dziedzictwo i nasza tożsamość. Piękno potrafi uczynić człowieka lepszym – jeśli tylko umiemy z nim obcować i poddać się jego wpływowi. Piękno może zbawić świat, jak uczył Fiodor Dostojewski, a przynajmniej wydatnie w tym dopomóc. Bo piękno jest odblaskiem Boga i prowadzi do Niego – jeśli tylko ktoś chce podążać tym śladem.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Rodzinna kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915” znajduje się na s. 8 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Rodzinna kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915” na s. 8 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„W moim pojęciu arcybiskup Antoni Baraniak jest święty” / Wywiad Jolanty Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 54/2018

Matki mówiły nam, że przeszedł więzienie, był strasznie torturowany, bity i to pozostawiło na nim takie ślady, że nigdy nie wrócił do zdrowia. Ale miał charakter bardzo silny, zawsze był uśmiechnięty.

Jolanta Hajdasz, s. Wanda Baran

Taki ojcowski charakter

Z siostrą Wandą Baran ze zgromadzenia Sióstr Nazaretanek, która osobiście znała arcybiskupa Antoniego Baraniaka, rozmawia Jolanta Hajdasz.

Jak długo jest Siostra tutaj w zakonie?

W zakonie jestem 70 lat, od 1947 roku.

Kiedy i jak Siostra tu dotarła?

Byłam wywieziona na Sybir z całą rodziną. Później, jak mój ojciec zmarł, mama poszła do szpitala w Turkiestanie. Bo najpierw byliśmy na Syberii, a później w Turkiestanie. Więc w Turkiestanie, jak mój ojciec zmarł, mama poszła do szpitala, a ja z dwoma małymi braćmi – ja miałam 10 lat, jeden brat miał 5, a drugi 1,5 roku – zostaliśmy bez rodziców. Wtedy tworzyło się Wojsko Polskie, bo była amnestia i Polacy mieli walczyć z Rosją przeciw Niemcom. My dostaliśmy się do sierocińca. Moich dwóch starszych braci poszło do wojska, jeden do wojska tej pani Wasilewskiej, która prowadziła do Polski, a drugi do Andersa. No i później jechaliśmy z Turkiestanu do Teheranu, a później do Karaczi, do Indii, do Australii, do Ameryki, a potem z Ameryki do Meksyku. W Meksyku byliśmy 4 lata. Potem prezydent powiedział, że mamy opuścić Meksyk, więc Polonia amerykańska wzięła cały sierociniec do Ameryki. Ja byłam przydzielona do Chicago. No i tam właśnie, w Chicago, ja wstąpiłam do Nazaretu, a dwóch moich małych braci zostało w sierocińcu. No a później, w 1952 roku, matka Bożena, generalna, przeniosła mnie z Chicago do Rzymu, i tak w Rzymie zostałam do teraz.

Kiedy Siostra pierwszy raz spotkała arcybiskupa Baraniaka, co Siostra pamięta?

Abp Antoni Baraniak i papież Paweł VI, 1976 | Fot. CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Pierwszy raz spotkałam księdza arcybiskupa Baraniaka, kiedy przyjechał do Rzymu na sobór, z prymasem i biskupami. I prymas, i arcybiskup Baraniak, i kilku biskupów zamieszkało w naszym domu i przez cały sobór mieszkali u nas.

Arcybiskup Baraniak był strasznie chudy. Nasze matki mówiły nam, że właśnie przeszedł więzienie, był strasznie torturowany, bity i to pozostawiło na nim takie ślady, że nigdy nie wrócił do zdrowia. Ale jednak miał charakter bardzo silny, zawsze był uśmiechnięty. Mieszkał u nas i odprawiał Mszę Świętą zawsze w naszej kaplicy. Był bardzo pobożnie skupiony, po Mszy Świętej zawsze odprawiał długie dziękczynienie, a my wszystkie zostawałyśmy razem z nim w kaplicy.

Kiedyś, jak miał wolną chwilę, poprosił mnie, żeby pójść z nim do Ojców Salezjanów, kupić filmiki dla młodzieży polskiej, bo prawdopodobnie w Polsce było trudno cokolwiek religijnego wtedy nabyć. A jak miał wolny dzień od obrad soborowych, to nas zapraszał wszystkie do siebie i opowiadał nam, co się dzieje w Polsce, a później pytał się, skąd która jest, skąd przyjechała. Jak powiedziałam mu, że ja przyjechałam przez Sybir do Rzymu, odpowiedział: – A, Sybir bardzo dobrze znam! Znam sytuację Polaków.

Innym razem, jak zawsze uśmiechnięty, powiedział: – Wy też musicie coś zobaczyć w Rzymie. Jak będą jakieś uroczystości, to was zapraszam, żebyście ze mną przyszły.

No i nadarzyło się święto św. Stanisława Kostki. Po Mszy Świętej kościół na Kwirynale był pełen, tak że nie można było się przecisnąć, a jednak on odszukał nas i mówi: – Chodźcie ze mną, zobaczymy pokoje świętego Stanisława Kostki, gdzie żył i gdzie umarł. To właśnie tam zrobił wtedy tę fotografię, którą mam do dziś. Powiedział: – Żebyście pamiętały, że byłyście tutaj ze mną. Zawsze był z nami bardzo serdeczny i mówił: – Jak ja się tu dobrze czuję z wami! Czuję się jak w domu.

On miał wielką miłość, wielką siłę, silną wiarę i wielką pokorę. W moim pojęciu arcybiskup jest święty.

Jak Siostra by to jeszcze uzasadniła?

Jego życie to wskazywało. Tylko człowiek święty może tak właśnie żyć i tak postępować. Nigdy nie mówił o sobie, o swoim cierpieniu. Zawsze uśmiechnięty, zawsze radosny. Nieraz żartował z nami i mówił tak: – Wy, młode, zahartujcie się do cierpienia, bo może przyjść krzyż i na was. Starsze siostry już są zahartowane, a wy musicie dopiero się wyćwiczyć.

Lubiany był?

Był bardzo lubiany. On nas kochał, a my jego. Miał taki ojcowski charakter.

Nie bali się go ludzie? Przecież potem był arcybiskupem.

O nie, jego nie można się było bać. On był bardzo serdeczny, bardzo bezpośredni; jeden z nas. Bo prymas – no to już była taka więcej powaga, wielkość. A on nie, tak jak w rodzinie.

Jak wtedy funkcjonował dom? Co oni tutaj robili?

Oni tutaj tylko mieszkali. Rano wyjeżdżali na sobór, późno wracali. No a później przyjeżdżali do nich różni goście, to nawet nie miał czasu dla siebie.

Czym się Siostra wtedy zajmowała?

Chorymi siostrami. Robiłam to wszystko, co trzeba robić przy chorych. Arcybiskup też nieraz miał 39 gorączki, to mówię: dajmy zastrzyk – i jechał na zebranie. Był po prostu silnego charakteru. Nie wiem, czy zwykły człowiek mógłby znieść takie cierpienia.

A co jadł? Czy trzeba było coś specjalnego dla niego gotować?

Nie wymagał nic. Ale już tam matki myślały o tym, co by można było podać.

Ale nie było jakichś specjalnych przygotowań?

Nie.

Jak go traktował kardynał Wyszyński?

Z wielkim szacunkiem.

W czym się to przejawiało?

We wszystkim. Arcybiskup Baraniak z wielkim szacunkiem podchodził do kardynała Wyszyńskiego, tak samo kardynał Wyszyński traktował arcybiskupa. Widać było, że mu zawdzięczał ocalenie.

Czy siostry wiedziały, co on przeszedł? Czy rozmawiałyście o tym?

My wtedy nie wiedziałyśmy, tylko matki wiedziały. Trochę nam, młodym siostrom, powiedziały – że był więziony, że był sekretarzem kardynała Stefana Wyszyńskiego i że w tym samym dniu ich wzięli do więzienia – i kardynała Wyszyńskiego, i arcybiskupa Baraniaka. Ponieważ arcybiskup Baraniak był bardzo dyskretny i silny w wierze, i nic nie powiedział o kardynale Wyszyńskim, jak go przesłuchiwali, dzięki temu nie męczyli kardynała Wyszyńskiego, ale arcybiskupa Baraniaka strasznie męczyli w więzieniu. I matki nam mówiły, że tak jak nasza siostra Izabela była w więzieniu i była męczona razem z kardynałem Kominkiem, tak samo arcybiskup był strasznie męczony, przesłuchiwany i tak dalej. Matki wiedziały od naszej siostry, jak to się odbywało w więzieniu.

Jak sobie Siostra tłumaczy, że arcybiskup Baraniak jest tak mało znany w Kościele i w Polsce?

A tego to nie wiem, bo ja Polski prawdziwie nie znam, bo jak miałam 10 lat, wyjechałam i nigdy do Polski nie wróciłam. Raz tylko przyjechałam, żeby zobaczyć, gdzie mieszkałam. I tylko przejechałyśmy przez Polskę, ale właściwie nigdy tam nie byłam. Kocham Polskę, zawsze się modlę i zawsze byłyśmy wychowane w duchu bardzo patriotycznym, więc dla mnie Polska jest Polską.

Kiedy arcybiskup Baraniak był tu ostatni raz?

Jak sobór się skończył, to arcybiskup Baraniak wyjechał i nigdy go więcej nie spotkałam.

Czy trzeba pamięć o arcybiskupie przywrócić? Jak Siostra myśli?

Potrzeba koniecznie, bo nieraz zapomina się o takich właśnie osobach, które są zasłużone nie tylko dla Kościoła, ale i dla ojczyzny. Przecież on był uwięziony nie tylko za to, że był arcybiskupem, ale i dlatego, że był Polakiem. Tak mi się wydaje.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Wandą Baran pt. „Taki ojcowski charakter…” znajduje się na s. 4 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Wandą Baran pt. „Taki ojcowski charakter…” na s. 4 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Członkostwo w Unii Europejskiej wiąże się z rezygnacją z suwerenności / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 54/2018

Przyszły wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości musiała już poznać (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”.

Jan Martini

Ile mamy suwerenności?

Spoglądając na mapy publikowane po ostatnich wyborach samorządowych, nie sposób oprzeć się refleksji, że skutki kataklizmu wojennego są nawet po 70 latach wciąż wyraźne.

Widać też, jak efektywna była inżynieria społeczna Stalina polegająca na wykorzenieniu, przesiedleniu i przemieszaniu mas ludności. Ofiary takiej operacji są następnie łatwym materiałem do dalszej obróbki przez odpowiednich „kuratorów” czy „wychowawców”. Wydaje się, że elektorat północno-zachodniej części Polski jest już dostatecznie ukształtowany, bo wykazuje „wyższość cywilizacyjną” – jak to określiła pani Lubnauer. To tu jest najwięcej rozwodów, a ponad 40% dzieci rodzi się poza rodziną (choć do rozwoju cywilizacyjnego Kuby, gdzie jest to 63%, jeszcze daleko).

W dużych miastach, wskutek napływu świeżych „mieszczan in spe”, zachodził dokładnie ten sam proces i przyniósł identyczne efekty wyborcze. Mój ojciec mawiał: „warszawiaków już nie ma – zostali wymordowani i rozproszeni”. Ale poznaniacy są, a wyniki wyborów były jeszcze bardziej przychylne postkomunistycznej „europejskości”.

Można to uzasadnić skutkami Powstania 1956 roku, po którym powiększono zasoby UB o 800 etatów. Wraz z rodzinami licząc, przybyło parę tysięcy skrajnie postępowych „poznaniaków”. Ich zstępni są obecnie elitą na uczelniach, w sądownictwie czy administracji.

Poznań ciągle kojarzy się z mieszczaństwem, solidnością, przedsiębiorczością, kupiectwem, patriotyzmem itp. Dlatego kierownictwo PiS postanowiło, że kandydatem na prezydenta powinien być bezpartyjny przedsiębiorca i wystawiło dr. Tadeusza Zyska, człowieka, który sam stworzył duże wydawnictwo, bez pieniędzy ukradzionych z FOZZ czy grantów od Sorosa. Ale podobnie jak w Warszawie, gdzie wygrałby kij od szczotki wystawiony przeciw Jakiemu, dr Zysk nie miał szans. „Tęczowy Jacek” (jak zwany jest prezydent Jaśkowiak z racji regularnego uczestnictwa w paradach równości) jest oczywiście bardziej atrakcyjny niż kij od szczotki, ale zasługi ma nie większe. Centrum miasta zostało pokryte ścieżkami rowerowymi (utrudniającymi ruch i likwidującymi miejsca parkingowe), po których jeździ głównie sam prezydent.

Poznań właśnie skurczył się do poniżej 500 tysięcy mieszkańców. I pomyśleć, że jeszcze w 2004 roku, zanim Platforma zaczęła rządzić, Poznań zamieszkiwało 573 tys. ludzi. Podczas rządów kolejnych polityków pochodzących ze „stajni Kulczyka” miasto należało do najszybciej zwijających się w Polsce (straciło kilkanaście procent mieszkańców). Niewątpliwy wpływ na to miała Autostrada Wolności – swoiste myto nałożone przez komunistów na Polaków. Ta najdroższa w Europie droga odstręcza inwestorów, zwiększając koszty transportu. Poznaniacy oczywiście już nie pamiętają, że przed wojną podróż koleją nad morze trwała o godzinę krócej, ale i tak sytuacji dyskomfortu jest sporo. Na przykład kultura – w operze z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości zaproponowano… „Śpiewaków Norymberskich” – najbardziej nacjonalistyczną operę Wagnera. O teatrach wystawiających awangardowe obrzydliwości nawet nie warto wspominać.

Czyżby władze miejskie popierały decyzję Hitlera, że pomnika – wotum wdzięczności za odzyskaną niepodległość – nie powinno być w Poznaniu?

Niby nie, bo włodarze miasta zgodzili się na odbudowę zburzonego przez Niemców monumentu, ale jedynie w lokalizacji peryferyjnej, nieakceptowalnej dla inicjatorów odbudowy. Na powrót pomnika przyjdzie jeszcze poczekać 10 lat (do końca drugiej kadencji), chyba że pan Jaśkowiak wcześniej opuści Poznań, stając się prezydentem Polski. O takim zamiarze świadczy pielgrzymka do Tel Avivu, w trakcie której prezydent poinformował, że Żydzi stanowili 90% polskich ofiar wojny, czym wprawił w zachwyt tamtejszych krajowców.

Sukces Platformy Obywatelskiej w miastach, oprócz miażdżącej przewagi medialnej, był wynikiem wielkiej mobilizacji postkomunistycznych miłośników demokracji, którzy odpowiedzieli na płomienne wezwania przewodniczącego Schetyny. Świadczą o tym rekordy frekwencyjne – wyczerpano już wszelkie rezerwy. Natomiast wielu potencjalnych wyborców PiS pozostało w domu, twierdząc, że „nie ma na kogo głosować”. Sytuacja mogłaby ulec pewnej poprawie po uchwaleniu ustawy medialnej i odebraniu Niemcom dzienników lokalnych. Najlepiej byłoby przetłumaczyć słowo w słowo u tłumacza przysięgłego ustawę niemiecką lub francuską (mam nadzieję, że nie są chronione prawem autorskim), by uniknąć zarzutów o ograniczanie wolności słowa, choć prawdopodobnie i tak nie uchroniłoby to Polski przed atakami Komisji Europejskiej. A główne ośrodki dywersji ideologicznej w dalszym ciągu czyniłyby swą powinność, bo „Gazeta Wyborcza”, choć wspomagana przez Sorosa, jest gazetą polską (?), a telewizja TVN jest nietykalna. Przekonała się o tym Rada Etyki Mediów próbująca ukarać stację za skrajnie stronniczą i podburzającą relację z próby puczu w grudniu 2016 roku. Pod wpływem perswazji amerykańskich kara finansowa została cofnięta. Niedawno zaś ambasadoressa Mosbacher wyraźnie dała do zrozumienia, że „wolność słowa” dla TVN musi zostać zachowana.

Trzeba wiedzieć, że dyrektor generalny Discovery, David Zaslav, jest członkiem władz Światowego Kongresu Żydów i udziela się w fundacjach bliskich „przemysłowi Holokaustu”. Mając to na uwadze, łatwiej zrozumieć intensywne szukanie faszystów w Polsce – nawet w krzakach pod Wodzisławiem. Słynna audycja jako uzasadnienie tezy, że „Polska brunatnieje”, adresowana była dla odbiorców zagranicznych (obiegła cały świat), bo u nas świętowanie urodzin Hitlera byłoby czymś niewyobrażalnie absurdalnym.

Ekipa Kaczyńskiego poddana jest ogromnej presji ze wszystkich stron. Internet pełen jest filmów typu „Kaczyński oddaje Polskę komunistom” czy haseł „PiS, PO jedno zło”.

Istnieje wiele prawicowych portali punktujących (niestety bardzo celnie) politykę rządu. Niektóre zdiagnozowały Morawieckiego jako pacynkę Merkel, inne jako sługusa Żydów, ale wszystkie powodują zniechęcenie niepodległościowego elektoratu. Nie ma transferu rozczarowanych do narodowców czy Kukiza – ci patriotyczni wyborcy po prostu znikają!

Bardzo celnym ciosem jest opinia, że „rząd PiS jest najbardziej proizraelskim rządem w III RP” (co nie przeszkadza zarzutom o antysemityzm). Jako przykład filosemityzmu Kaczyńskich podaje się wstrzymanie ekshumacji w Jedwabnem, czy reaktywację loży B’nai B’rith („prezydent Mościcki rozwiązał, a Kaczyński przywrócił”). Prawdą jest, że ta żydowska loża masońska przywróciła się sama, nikogo nie pytając o zgodę, a prezydent Kaczyński wysłał tylko list – może zbyt uniżony w wymowie. Zarzuca się też rządowi konsultowanie ustaw z Izraelem zapominając, że ustawa o IPN z 1998 roku też podlegała takiej konsultacji (na życzenie Tel Avivu dopisano wtedy paragraf o penalizacji „kłamstwa oświęcimskiego”). Zresztą państwa znacznie potężniejsze od Polski też konsultują swoje ustawodawstwo z szeroko pojętą „stroną izraelską”.

Mało ludzi w Polsce zdaje sobie sprawę z ograniczeń naszej suwerenności wynikających choćby z przynależności do Unii Europejskiej. Czujemy się częścią zachodniej wspólnoty i bardzo chcieliśmy stać się „normalnym krajem Zachodu”, ale powinniśmy byli czuć się zaniepokojeni faktem, że wprowadzają nas do UE „socjaldemokraci” Miller z Kwaśniewskim. Jednak w powszechnym entuzjazmie nikt nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. A ostrzeżenia były.

Karl Lamers, poseł do Bundestagu, w 2000 roku powiedział: „Członkostwo w Unii oznacza też rezygnację z suwerenności. Z pewnością nie jest to łatwe dla Polski ani dla innych kandydatów”.

Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, dwukrotny premier Włoch, a przede wszystkim agent KGB (jak ujawnił Mitrochin) powiedział: „Celem integracji ma być budowanie federalnej Europy (…) dotychczasowy kształt państw narodowych nie ma racji bytu”. Zresztą wchodziliśmy do zupełnie innej Unii, z Wielką Brytanią, a nie do folwarku niemieckiego. Jeśli idzie o demokrację czy praworządność, to UE chyba niewiele się różni od Wspólnoty Niepodległych Państw.

Unijna ingerencja w naszą ustawę o reformie sądownictwa jest pozbawiona traktatowej podstawy – czyli nielegalna. Kiedy w demokratycznych wyborach w Austrii zwyciężyła partia prawicowa Joerga Haidera, wynik bardzo się nie spodobał w Brukseli. Nałożono więc na Austrię sankcje… bez podstawy prawnej. Następnie, w trosce o legalność takich akcji w przyszłości, na szczycie w Nicei przyjęto tryb nakładania kar. Ciekawostka: kara może być nałożona nie tylko w wypadku złamania prawa przez państwo członkowskie, ale także jeśli… istnieje niebezpieczeństwo jego złamania (sic!). Warto pamiętać, że UE przewiduje bardzo poważne sankcje finansowe – bez wyznaczenia górnego pułapu kar! Artykuł 171 traktatu z Maastricht brzmi: „Jeżeli Trybunał Sprawiedliwości stwierdza, że państwo członkowskie nie wypełnia zobowiązania wynikającego z niniejszego traktatu, państwo to jest zobowiązane podjąć konieczne działania celem zastosowania się do orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości (…) Jeżeli państwo członkowskie nie podejmie działań, komisja określa wysokość kary stosownie do okoliczności”. To dlatego musieliśmy zostawić las na pastwę kornika i dlatego musimy odstąpić od reformy sądów.

Jaki będzie wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości, musiała już wiedzieć (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”. Z pewnością rozmowa była nagrana (starym sowieckim zwyczajem) i potem „wyciekła” do niemieckiego Onetu, by upokorzyć premiera.

Donald Tusk zaangażował jako ministra finansów „angielskiego ekonomistę, profesora Rostowskiego”, nie mającego obywatelstwa polskiego. Po jakimś czasie okazało się, że minister – poprzednio wykładowca na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim Sorosa w Budapeszcie – nie jest ekonomistą ani profesorem (niewątpliwie profesorem był jego ojciec Rothfeld-Rostowski).

Minister wydzielił gabinet dla „zewnętrznego eksperta” od podatków. Pani „zewnętrzny ekspert” okazała się miła sercu red. Michnika. Podatkami jako lobbysta zajmował się też przewodniczący komisji „Przyjazne państwo” – Janusz Palikot, który przeszedł na judaizm i został członkiem loży B’nai B’rith. Gdzie się podziały pieniądze z VAT – nie wiadomo.

I to wszystko najlepiej świadczy o zakresie naszej suwerenności.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” znajduje się na s. 1 i 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” na s. 1 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy rzeźbiarz tworzący pomnik jest prorokiem-wychowawcą swoich rodaków, czy rzemieślnikiem realizującym zlecenie?

Dzisiejsi twórcy czują się prorokami, czego przykładem w Poznaniu była kolejna odsłona trwającej już kilkanaście lat tragikomedii pt. „Budujemy pomnik wypędzonych przez Niemców Wielkopolan”.

Henryk Krzyżanowski

W połowie listopada magistracka komisja odrzuciła (po protestach oburzonych rodzin wypędzonych) kolejne natchnione projekty. Ich wspólną cechą było przeniesienie historycznego faktu deportacji Wielkopolan z greiserowskiego Warthegau w sferę pacyfistycznej zadumy nad dramatem wysiedleń w ogóle. Projekt, który miał chyba największe szanse na wybór przez komisję, był płytą z czarnego granitu z wierszem Szymborskiej zaczynającym się od słów „Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi…”. Skoro „jacyś” – to także ci, którzy z mieszkań zagrabionych w Poznaniu jesienią 1939 roku wiali przed Sowietami w styczniu 1945, prawda?

Na razie więc grupie rodzin wysiedlonych, coraz szczuplejszej z przyczyn naturalnych, musi wystarczyć kamienna tablica w Parku Marcinkowskiego, głosząca: TU BĘDZIE POMNIK. Kiedy i oni odejdą, będzie można bez żadnych sprzeciwów wystawić monument o takim stopniu ogólności, że na odsłonięcie da się zaprosić potomków wszelkich wysiedlonych w Europie – także sudeckich Niemców czy niemieckich właścicieli ziemskich z oddanej Stalinowi Łotwy. Cóż, rozumiejąc pacyfistyczne idee młodych twórców (choć ich nie podzielając), zauważę tylko, iż jest to przejaw arogancji; artysta uzurpuje sobie bowiem prawo do ingerowania w intencje zamawiajacego, ba, do ich rzekomego uszlachetnienia!

Ciekawe, że w Gdyni taki pomnik stanął już w 2014 roku. Młodzi rzeźbiarze Paweł Sasin i Adam Dziejowski zrealizowali tam co do kropki oczekiwania zamawiających, zgadzając się nawet na niewielką modyfikację swojego projektu już w trakcie realizacji. A przy tym wpisali w monument kompletną informację historyczną. Czyli udało im się w pięknej, artystycznej formie upamiętnić cierpienie Gdynian wypędzanych przez barbarzyńców jesienią 1939 roku. Niestety w Poznaniu jest to, jak widać, nieosiągalne. Z czego wynika ta różnica? Czy fakt, że z Poznania bliżej do Berlina niż do Warszawy, ma na to jakiś wpływ?

Komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „Jacyś wypędzeni i ich pomnik” znajduje się na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „Jacyś wypędzeni i ich pomnik” na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prawdziwy bohater. Antoniego Baraniaka wspomina stryjeczna wnuczka / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET 54/2018

Przypomnijmy sobie prawdziwych bohaterów, którzy nieśli na swoich barkach losy świata, losy Kościoła, losy historii ojczyzny, za cenę ogromną. I ksiądz Antoni Baraniak jest po prostu jednym z nich.

Jolanta Hajdasz, s. Jana Zawieja

Arcybiskup Antoni Baraniak. Bohater wydobyty z cienia

Z siostrą Janą Zawieją, przełożoną generalną Sióstr Nazaretanek, o jej relacjach – nie tylko rodzinnych – z arcybiskupem Antonim Baraniakiem rozmawia Jolanta Hajdasz.

Proszę powiedzieć coś o sobie. Jak Siostra trafiła do zakonu?

Jestem siostra Jana Zawieja, pochodzę z Leszna. W tej chwili jestem przełożoną generalną sióstr Nazaretanek, czyli Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Przez ostatnich szesnaście lat jestem w Rzymie, wcześniej byłam na różnych placówkach w Polsce.

Do zakonu trafiłam, można powiedzieć, przez pielgrzymkę, tak dosłownie rzecz biorąc, dlatego że poznałam Nazaretanki na trasie pielgrzymkowej z Poznania do Częstochowy. Ale to pewnie taki techniczny szczegół. Natomiast powołanie, myślę, że rosło we mnie dużo, dużo wcześniej, tylko wybór Nazaretanek nastąpił gdzieś tam w okolicach matury – tak, to było właśnie po maturze. Pojechałam wtedy do klasztoru, najpierw do Ostrzeszowa – i tak się zaczęła moja droga.

Kim dla Siostry jest arcybiskup Antoni Baraniak?

Dla mnie arcybiskup Antoni Baraniak jest kimś stale obecnym w moim życiu. Zawsze się u nas w domu mówiło i mówi o nim „stryjek”, chociaż tak naprawdę jego stopień pokrewieństwa w stosunku do mnie to nie jest stryj, ponieważ on jest bratem mojego dziadka Ludwika Baraniaka, ale tak się o nim mówiło – stryj, stryjek. Pamiętam od czasów dziecięcych, taką pierwszą pamięcią dziecięcą, że stryjek do nas po prostu przyjeżdżał. Zawsze też w domu było wielkie poruszenie, kiedy nagle padało hasło, że arcybiskup przyjedzie. Teraz myślę, że zajeżdżał do nas często, gdy było mu po prostu po drodze – może, na przykład, kiedy wracał z jakiejś wizytacji w parafii.

Siostra Jana Katarzyna Zawieja | Fot. J. Hajdasz

Pamiętam zwłaszcza jeden taki moment, który wraca po latach, takich odwiedzin arcybiskupa. Był dość zmęczony, zdjął z szyi swój krzyżyk i go na chwilę powiesił na takiej zasłonce za sobą. Ja wtedy mogłam mieć, nie wiem, może pięć–sześć lat, więcej nie. Na pewno to było przed moją pierwszą komunią i pamiętam, że mnie ten krzyżyk zaciekawił, bo był taki złoty, wysadzany kolorowymi kamieniami. Dla dziecka to musiało być coś atrakcyjnego. Ten krzyż zresztą widać na późniejszych portretach arcybiskupa. I ja go wtedy zapytałam, czy on jest ciężki. Pamiętam, jak on posadził mnie sobie wtedy na kolanach, spojrzał mi w oczy – miał takie spokojne, siwo-szare oczy, niebieskie; nie wiem, takie zapamiętałam – i tak mi powiedział: „Ciężki, bardzo ciężki jest ten krzyż”. No, ja sobie pomyślałam swoje.

Teraz widzę, że ja to zdanie odkrywam ciągle, po latach bardziej niż kiedykolwiek – co on wtedy mógł mieć na myśli. To było w okolicach roku może siedemdziesiątego drugiego, siedemdziesiątego trzeciego, czyli oczywiście to było już po więzieniu arcybiskupa, o którym ja wtedy pojęcia nie miałam.

A potem stryjek arcybiskup gdzieś tam zawsze był obecny w ten dosłowny sposób i w taki przenośny. Na przykład mam pamiątkę z pierwszej komunii świętej, mam życzenia, które dla mnie napisał, i książkę Iść za Jezusem, bardzo ładnie ilustrowaną. Dla mnie to było wtedy ogromne przeżycie, że otrzymałam od niego taki prezent. Pamiętam, że bardzo się z tego cieszyłam.

Potem już bardziej świadome odkrywanie przeze mnie arcybiskupa Baraniaka następowało w czasie mojego życia zakonnego. Kiedyś usłyszałam takie zdanie, to siostra Cherubina mi powiedziała, że arcybiskup mi moje powołanie wymodlił; nie wiem, skąd to wiedziała. Ja nie umiem tego powiedzieć, może kiedyś się dowiem, ale może i tak, może wymodlił. Niedawno miałam spotkanie z biskupem Napierałą, który przecież doskonale znał arcybiskupa Baraniaka. Fakt, że biskupowi Napierale troszkę się daty pomyliły, ale powiedział mi nagle: „Arcybiskup to się bardzo cieszył, jak siostra szła do klasztoru”. Nie mógł się cieszyć, bo już wtedy nie żył. Ale to mi też dało do myślenia – może coś kiedyś mówił, nie wiem. Napierała był wtedy jego sekretarzem, byli blisko.

W każdym razie ja sobie w którymś momencie uświadomiłam, że moja droga życia zakonnego idzie w jakiś sposób śladami arcybiskupa, i to dosłownie, w sensie miejsc. Dlatego, że pierwsze dwa domy zakonne, w których byłam, to był Kalisz, gdzie miałam postulat, i Ostrzeszów, gdzie odbyłam nowicjat. To są dwa domy, duże klasztory, które wtedy należały do archidiecezji poznańskiej. W związku z tym arcybiskup wizytował te domy, bywał w nich. W kronikach są zapisy. Potem wyjechałam do Warszawy. Warszawa – wiadomo, z czym się wiąże i jaki charakter miał jego pobyt w stolicy, i jego w niej rola. Miałam okazję być w tym domu, widzieć, gdzie pracował, gdzie mieszkał.

Z Warszawy pojechałam do Poznania. Oczywiście Poznań też wiąże się z jego drogą kapłańską. Byłam też parę lat w Gnieźnie. Wszystkie te miejsca mi się zaczęły układać. Z Gniezna wyjechałam do Rzymu. I pamiętam – gdy pierwszy raz byłam w Rzymie, miałam w pamięci, w oczach, takie zdjęcie arcybiskupa, na którym stoi na Placu Świętego Piotra. Musiało być wykonane w czasie sesji soboru, bo arcybiskup jest na nim w pełnej gali, z jakąś teczką pod pachą i stoi przed bazyliką. Zapamiętałam to miejsce i gdy pierwszy raz byłam na Placu Świętego Piotra, jakoś nie umiałam się oprzeć temu, żeby poszukać, gdzie to mogło być i stanąć sobie w tym miejscu, i popatrzeć na ten Rzym tak, jak on patrzył, zobaczyć to samo.

I później zaczęłam odkrywać zapiski w kronikach naszych obydwóch domów zakonnych, które mamy w Rzymie. Pierwszy dom zgromadzenia jest przy Via Machiavelli osiemnaście, a dom późniejszy, obecnie dom generalny, przy Via Nazaret czterysta. W obydwu tych domach arcybiskup bywał. W domu przy Machiavellego mieszkał. Używał nawet w czasie soboru naszej wizytówki „Via Machiavelli osiemnaście”. Ja to kiedyś odkryłam ze zdumieniem – to przecież jest nasz adres! Okazało się, że nasi wszyscy księża mieli takie wizytówki, pewnie i prymas miał wtedy taką, bo też tam podczas sesji soboru przebywał razem z innymi biskupami.

I to się dla mnie stało bardzo ważne, że ja chyba idę trochę jego drogą, o czym wcześniej nie wiedziałam. Jakoś tak to Pan Bóg poukładał, że w ten sposób też odkrywam arcybiskupa Baraniaka. I myślę, że przez to jest też między nami jakaś więź duchowa, ja ją przynajmniej czuję. Mam takie wrażenie, że ona się tworzy bardziej teraz nawet niż wcześniej, może bardziej świadomie. Wcześniej jeszcze, gdy studiowałam w Poznaniu na wydziale teologicznym, który przecież on stworzył, to czasami przed egzaminami albo przed jakimiś wykładami nawet tak się do niego zwracałam: „No stryjku, pomóż!” – bo czasu było mało, a egzamin przede mną i na przykład profesor Jędraszewski odbierał egzamin, a jego wykład do łatwych nie należał, aczkolwiek był szalenie ciekawy. Więc była i taka więź; czasem zdawałam egzamin, patrząc dosłownie na popiersie arcybiskupa na sali, gdzie odbywały się wykłady. Więc to jest taka droga, która zaczęła się już w dzieciństwie i, powiedziałabym, że chyba trwa do teraz.

Co wydaje się Siostrze najbardziej istotną rzeczą, która mogłaby pomóc w przywracaniu pamięci o arcybiskupie Antonim Baraniaku? Mam na myśli jego najbardziej heroiczny, więzienny czas. Czy pozostały w domu rodzinnym ślady tego, co on wówczas przeżył? Czy pozostały jakieś pamiątki, coś, co mogłoby nam przybliżyć ten okres jego życia

To, co on przeżył w więzieniu, pozostało okryte wielką tajemnicą. Także dla nas jako rodziny. Pozostały tylko jakieś szczątkowe wspomnienia. Ja na przykład jestem w posiadaniu listu, który napisał do mnie mój tato, kiedy już byłam w nowicjacie. Nie pamiętam tego, ale musiałam w którymś momencie zapytać, czy w domu coś wiadomo na ten temat, bo wyraźnie list taty mi na to odpowiada. Pamiętam, że w nowicjacie czytałam Zapiski więzienne prymasa Wyszyńskiego i to było dla mnie także odkrycie dotyczące stryjka; nagle gdzieś w tych Zapiskach pojawiają się jakieś wzmianki o nim. Więc zapytałam, czy w domu coś na ten temat więcej wiadomo, bo nigdy w rodzinie o tym nie rozmawialiśmy. I wtedy tato napisał do mnie list, w którym opisuje tylko, że stryjek niewiele mówił. Jeśli w ogóle coś mówił, to może dziadkowi Ludwikowi, ale dziadek Ludwik tego nikomu nie powtarzał. I napisał mi tylko tyle, że stryjek cierpiał, że po wyjściu z więzienia było widać w jego osobowości czy większą nerwowość, czy na przykład to, że nie mógł jeść wielu rzeczy, i że palił bardzo dużo papierosów, i to praktycznie do śmierci. Gdzieś to się w jakiś sposób musiało przecież objawiać.

Także wspomnienie jednej z tortur, którym był poddawany – kapiącej wody. To też opisał mi tato w liście: że na głowie stryjka było nawet małe wgłębienie, które stanowiło pozostałość po torturze kapiącej wody. Pierwsza kropla nie znaczyła nic, ale setna kropla to już była tortura. Bardzo mi to oględnie napisał. Ja ten list do dzisiaj mam i w sumie ten fragment odkryłam ponownie, dopiero kiedy pojawiły się „teczki na Baraniaka”, kiedy arcybiskup Jędraszewski to wszystko gdzieś zebrał i kiedy okazało się, że tam musiało się dziać coś więcej, tylko że o tym chyba nikt do końca nie wie.

Ja też mam takie poczucie, że dziadek Ludwik miał częsty kontakt z arcybiskupem. Zapamiętałam z dzieciństwa, jak dziadek wyjeżdżał do Poznania, że jechał do stryjka. Taką mglistą pamięcią dziecinną pamiętam, że mnie raz zabrał ze sobą; nie wiem, może potrzebował pretekstu, że jedzie tylko z dzieckiem, w odwiedziny. Pamiętam, że rozmawiali ze sobą, ja bawiłam się gdzieś w kącie i nie słyszałam, nie wiem, o czym rozmawiali. Natomiast mam poczucie, że dziadek mógł wiedzieć więcej, ale umarł na miesiąc przed arcybiskupem. Wszyscy w domu mieliśmy poczucie, że jeśli coś wiedział, to obaj zabrali tę tajemnicę razem do grobu.

Co Siostrze wiadomo o ich wzajemnej relacji? Czy byli sobie bliscy? Jak to Siostra zapamiętała?

Myślę, że byli bardzo bliscy, choćby na podstawie takiego faktu, jak się do siebie zwracali. W korespondencji rodzinnej to widać, jest „kochany Ludwisiu”, „kochany Antosiu”… Antoś, Ludwiś – tak się nawzajem nazywali. Dziadek miał więcej rodzeństwa, ale mam wrażenie, że oni dwaj chyba kontaktowali się najczęściej. Zawsze to było takie serdeczne. Jak stryjek miał przyjechać do domu, to pamiętam wielkie poruszenie, które temu towarzyszyło. Babcia zabierała się zaraz za pieczenie placka drożdżowego, musiał być koniecznie duży i z kruszonką, bo taki stryjek lubił. Zresztą to się powtórzyło we wspomnieniach moich starszych sióstr w Rzymie. Kiedy przyjeżdżał arcybiskup, a niewiele mógł jeść – to w domu zawsze był placek drożdżowy, dobra kawa i biały ser, bo to mu nie szkodziło. I pamiętam, że w naszym domu rodzinnym babcia zawsze piekła właśnie ten placek, choć, jak mówiłam wcześniej, czasami arcybiskup pojawiał się prawie ni stąd, ni zowąd. I zapamiętałam atmosferę radości, gdy on przyjeżdżał, wielkiej serdeczności.

Bardzo mocno pamiętam też ten rok siedemdziesiąty siódmy, kiedy w lipcu nagle umarł dziadek – zupełnie nagle, bo on nie chorował, to była nagła śmierć – i potem, niecały miesiąc później, umarł arcybiskup. I ja pamiętam taki wielki smutek w domu, to był naprawdę trudny rok… Potem jeszcze kilka razy przyjeżdżał biskup Przykucki, przywoził jakieś zdjęcia czy drobne pamiątki, bo wiadomo, że w pałacu biskupim likwidowano wtedy osobiste rzeczy stryja i pamiątki po nim, więc naturalnie przywożono wszystko to do rodziny. Nawet został mi w pamięci taki szczegół, może nieistotny, ale wiem, że przywieziono też wtedy jakieś ubrania arcybiskupa i ja coś z tych ubrań nosiłam. Teraz, jak sobie uświadamiam, że miałam wówczas jedenaście lat, to jak mały i drobny musiał być arcybiskup, skoro ja, jedenastoletnia dziewczynka, mogłam te rzeczy nosić… Po latach pokojarzyłam sobie, że to było jednak dosyć dziwne.

Tak go pamiętam. Może wspomnę jeszcze jedno wielkie dla mnie przeżycie z Rzymu. Przy okazji jednej z kapituł generalnych zgromadzenia – to są takie bardzo ważne wydarzenia w życiu zgromadzenia zakonnego – jeszcze za czasów Jana Pawła II miałyśmy audiencję u ojca świętego, taką prywatną, właśnie jako grupa sióstr z kapituły. I ówczesna przełożona generalna, matka Teresa Jasionowicz, przedstawiała każdą z nas, a przedstawiona na chwilę mogła podejść do Jana Pawła II, ucałować pierścień, zamienić parę słów. Jan Paweł już wtedy był starszy, ale wszystko bardzo go interesowało. No i pewnie z tego pośpiechu, bo nas była duża grupa, z tego pośpiechu przełożona generalna, przedstawiając mnie, nagle powiedziała takie zdanie: „A to jest wnuczka arcybiskupa Baraniaka”. Oczywiście łatwo sobie wyobrazić uśmiech na twarzy Jana Pawła II, który najpierw zareagował spontanicznie, a potem bardzo spoważniał i pamiętam, że właściwie tylko patrzył na mnie uważnie i cały czas powtarzał „Baraniak, Baraniak” – i nic więcej, tylko powtarzał sobie to nazwisko. I tak trzymał mnie długo za rękę i patrzył. Tyle mi zostało z tego spotkania.

Potem kiedyś arcybiskup Marek Jędraszewski przesłał mi piękne zdjęcie, na którym stoi właśnie arcybiskup Baraniak pośrodku, kardynałowie Wyszyński i Wojtyła po jego bokach, tak jakby go trzymają pod ręce, a jednocześnie trochę jakby na nim oparci – myślę, że to zdjęcie bardzo symboliczne. Wtedy ja sobie przypomniałam tamten moment z Janem Pawłem II i pomyślałam sobie – ile on musiał mieć w pamięci takich sytuacji i które, być może, ten moment mojego pojawienia się mu przypomniał? To jego spojrzenie zapamiętałam sobie do dzisiaj.

Jak Siostra myśli, czy i dlaczego abp Baraniak jest to postać, którą dzisiaj powinniśmy odkrywać, przywoływać jego pamięć? Czemu miałoby to obecnie służyć?

Moim zdaniem arcybiskup Antoni Baraniak jest częścią tej historii, o której nie wolno zapomnieć i której w żadnym wypadku nie wolno sfałszować. Myślę, że dla całej naszej rodziny bardzo bolesny był fakt, że proces oprawców został tak gwałtownie przerwany. To prawda, że został teraz ponownie podjęty, ale to wówczas rodziło poczucie wielkiej niesprawiedliwości. Pamiętam, że kiedy pojawiły się „teczki na arcybiskupa”, z dużym trudem je czytałam; nie byłam w stanie przeczytać wszystkiego od razu. Powstawało we mnie coś w rodzaju nawet takiej złości, jak to jest w ogóle możliwe, że zadaje się komuś tyle cierpienia, a potem jakby to nie istnieje, nie ma dowodów, nikt nic nie wie?

Więc myślę, że zwyczajnie sprawiedliwość, taka ludzka i historyczna sprawiedliwość to jest jakby jeden motyw, a po drugie – i tu, być może, powtórzę zdanie arcybiskupa Jędraszewskiego – nie wiem, ale uważam, że trzeba wydobywać, eksponować takich bohaterów wiary. Dzisiaj może nie mówimy, że jesteśmy prześladowani za wiarę, że Kościół jest prześladowany; bo pewnie w naszej ojczyźnie nie jest. Żyjemy w takich czasach, w jakich żyjemy, ale przecież w tylu innych miejscach na świecie jest cierpienie, jest prześladowanie Kościoła, jest prześladowanie chrześcijan!

Uważam, że o ludziach, którzy przechodzą takie prześladowanie czy to z powodów wiary, czy, jak tutaj u nas, w Polsce, gdzie nastąpiło pomieszanie wiary, polityki – wszystkiego pewnie – po prostu nie wolno zapomnieć, trzeba pokazywać, że takie osoby są i trzeba widzieć, że bywają czasy trudne, a można pięknie w nich żyć. I myślę, że arcybiskup Antoni Baraniak jest tego przykładem. Przecież mógł się załamać, mógł sobie dać spokój; po co to wszystko?… Przetrwał.

Dzisiaj i może dopiero dzisiaj wiemy, że to jego przetrwanie znaczyło wiele, bardzo wiele.

Dlaczego to jest ważne, żebyśmy dzisiaj jego historię przypominali, w Polsce, a nawet nie tylko w Polsce, bo przecież ma ona także wpływ na historię powszechną?

Tak, myślę, że to jest ważne dlatego, że jest to wielka prawda historyczna – i to nie są zbyt wielkie słowa – bo to jest życie człowieka, który udowodnił, że on za te wartości, w które wierzył, był gotów umrzeć. On poświęcił swoje życie Kościołowi, a w tamtym kontekście historycznym, trzeba powiedzieć – poświęcił także ojczyźnie. Bo przecież gdyby nie postawa jego i wielu innych, pewnie takich jak on, to jakie byłyby losy naszej ojczyzny, naszego Kościoła? Gdzie byłaby dzisiaj Polska, polski Kościół? Myślę, że to jest – od takiej zupełnie ludzkiej strony – historyczna prawda, którą trzeba ukazać, nie wolno o niej zapomnieć.

A patrząc ze strony nie tylko ludzkiej, myślę, że jest to bohater wiary, męczennik. Może to wielkie słowo, ale tak, był męczennikiem, o którym trzeba mówić także po to, żeby pokazać ludziom przykład, wzór. Dzisiaj, jak popatrzymy choćby na młode pokolenie, jakie banalne są czasami te wzorce bohaterów… A przypomnijmy sobie prawdziwych bohaterów, którzy nieśli na swoich barkach losy świata, losy Kościoła, losy historii ojczyzny, za cenę ogromną. I ksiądz Antoni Baraniak jest po prostu jednym z nich, akurat dla mnie bardzo bliskim, najbliższym, bo z rodziny. Ale wiemy, że takich bohaterów, ukrytych w cieniu, mamy wielu.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Janą Zawieją, pt. „Arcybiskup Antoni Baraniak – bohater wydobyty z cienia” znajduje się na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Wywiad Jolanty Hajdasz z s. Janą Zawieją, pt. „Arcybiskup Antoni Baraniak – bohater wydobyty z cienia”, na s. 5 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żydzi a sprawa polska. Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 54/2018

Roman Dmowski oskarżał ród Rothschildów i Lewisa Namiera o zakulisowe intrygi podczas rokowań w Wersalu skutkujące tym, że Polska jeszcze 4 lata po wojnie musiała zbrojnie walczyć o swoje terytoria.

Jan Martini

Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?

Na to pytanie prostą odpowiedź znalazła pani ambasador Azari. Według niej jest to objaw choroby umysłowej, na który nagminnie cierpią Polacy – powszechnie znani jako najwięksi antysemici na świecie.

W istocie – mieliśmy bardziej sprzyjające okoliczności do rozwoju antysemityzmu niż mieszkańcy krajów, gdzie Żydzi stanowili rzadkość. Codzienny kontakt dwóch bardzo różnych społeczności siłą rzeczy stwarzał możliwości konfliktu – zwłaszcza na tle ekonomicznym.

Chłopi nienawidzili żydowskich pośredników i handlarzy. Polscy sklepikarze – sklepikarzy żydowskich. Żydowscy sklepikarze żywili dokładnie takie same uczucia w stosunku do polskich konkurentów, ale mieli większy komfort, bo nikt im nie zarzucał antysemityzmu.

Część polskiej inteligencji uważała, że Żydzi zabierają im pracę w tak intratnych dziedzinach jak prawo i medycyna. Zazdroszczono także Żydom łatwego dostępu do kapitału i szybkiego bogacenia się. Jednak działania gwarantujące „wysoką stopę zwrotu”, jak szwindel, spekulacje czy lichwiarskie „implementacje instrumentów finansowych” nie były stosowane przez Polaków ze względów obyczajowo-światopoglądowych.

Wzajemna niechęć Polaków i Żydów powstawała też wskutek implikacji międzynarodowych, co rzadko jest brane pod uwagę w dyskusjach o antysemityzmie. Druga połowa XIX w. to czas budzenia się świadomości narodowych (np. wówczas Ślązacy uświadomili sobie, że są Polakami) i powstawania narodowych organizacji ukraińskich, litewskich i żydowskich. Wszystkie te nacjonalizmy były na kursie kolizyjnym z dążeniami Polaków do odbudowy swej państwowości. Syjoniści – nacjonaliści żydowscy – szukali różnych lokalizacji dla założenia żydowskiego państwa (Madagaskar, Krym), ale najbardziej realną propozycją wydawał się obszar, gdzie Żydów było najwięcej – czyli tereny I Rzeczpospolitej. Powstała koncepcja Judeopolonii (z niemieckim językiem urzędowym!), gdzie Polacy i Żydzi mieliby równe prawa. Dlatego Światowe Żydostwo (termin ‘World Jewry’ jest powszechnie stosowany na świecie, choć u nas wydaje się niepoprawny politycznie) było zdecydowanie przeciwne wskrzeszeniu Polski. Także rosnący w siłę ruch komunistyczny, w którym wiodącą rolę odgrywali Żydzi z Różą Luksemburg na czele, był wrogiem powstawania jakichkolwiek państw narodowych. Wpływy Światowego Żydostwa w Ameryce i Europie były już wtedy bardzo znaczne (choć nieporównanie mniejsze niż dziś) i wówczas zaczęto szeroko używać pojęcia „antysemityzm” jako oręża w walce z przeciwnikami politycznymi.

„Sprawa polska” pojawiła się podczas Wielkiej Wojny w wyniku swoistej licytacji mocarstw rozbiorowych o względy Polaków (a właściwie o pozyskanie polskiego rekruta). Francja i Anglia w ogóle nie brały pod uwagę możliwości odbudowy Polski, a na ich postawę wielki wpływ miały organizacje syjonistyczne zaniepokojone perspektywą restytucji Rzeczpospolitej. Podczas wojny zachodnie rządy alarmowane były w prasowych artykułach możliwością powstania antysemickiej i katolickiej Polski. Żydowska holenderska gazeta „Judische watcher” w kwietniu 1918 roku apelowała: Do was, panujący wszystkich państw całej ziemi, zwracamy się z żądaniem – strzeżcie Izraela! Nie dopuście do największego nieszczęścia jakie nasz naród w XX wieku mogło dosięgnąć. Nie dopuście do wolnej Polski kosztem zniszczonego żydostwa!

Także prasa żydowska na terenach polskich była przeciwna restytucji Rzeczpospolitej. Wileńska „Jewrejskaja żyzń” pisała: „Uznajemy zasadę samodzielności narodów, wszelako niepodległość Polski byłaby jaskrawym naruszeniem tej idei. Tylko dzięki obcym władzom i innym narodowościom istniała gwarancja, że polska autonomia nie była niebezpieczna”.

Klęska państw centralnych w wojnie przekreśliła kompletnie nieakceptowalne dla Polaków plany powołania Judeopolonii pod auspicjami Niemiec, ale nie zakończyła wrogiej konfrontacji polityków polskich i żydowskich. Wobec powstającej Polski żądano uznania Żydów za mniejszość narodową, przyznania im autonomii, równouprawnienia języków żydowskich (hebrajskiego i jidysz) z językiem polskim, wolnych sobót (uświęcenia szabasu) i ustanowienia odrębnego szkolnictwa żydowskiego. Tak daleko idące postulaty były kategorycznie odrzucone przez wszystkie siły polityczne Polski. Po obu stronach była też chęć znalezienia jakiegoś kompromisu, bo zdawano sobie sprawę, że tak czy inaczej obie społeczności będą dzieliły wspólny los. Próbowano dokooptować do paryskiego Komitetu Narodowego Polskiego przedstawiciela polskich Żydów, ale nie zdołano znaleźć kandydata akceptowalnego dla obu stron.

Jeszcze przed rozpoczęciem konferencji pokojowej w Paryżu rodzina Rothschildów usiłowała odsunąć „antysemitę” Romana Dmowskiego od przewodniczenia polskiej delegacji. Dmowski znany był jako twardy i skuteczny negocjator potrafiący interesująco i asertywnie przemawiać na przemian w języku francuskim i angielskim.

Dlatego do członka Komitetu Narodowego Polskiego hrabiego Orłowskiego przybył francuski finansista Maurycy Rothschild i ostrzegł, by zmienić przewodniczącego, bo „Wy nas znajdziecie na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska Pruskiego i Cieszyńskiego, na drodze do Lwowa, na drodze do Wilna i na drodze wszelkich waszych projektów finansowych”. Przewodniczącego nie zmieniono, a żydowskie pogróżki zostały zrealizowane.

Wydaje się, że dziś, po 100 latach Rothschildowie mają równie wielki wpływ na dzieje Europy i świata. Świadczy o tym działalność człowieka, którego wygenerowali – „filantropa” Sorosa, aktywnie pchającego świat w kierunku „postępu”. Nawiasem mówiąc, medialny ostatnio biznesmen Leszek Czarnecki ponoć miał kontakty biznesowe z Rothschildami.

Matecznik niepospolitych postaci

Przedziwnym zrządzeniem losu w tym samym dworku w Woli Okrzejskiej urodził się zarówno wielki polski pisarz Henryk Sienkiewicz, jak i angielski polityk Lewis Namier. Zasługi Sienkiewicza dla Polski są powszechnie znane, natomiast wiedza o złowrogich skutkach działalności Namiera jest dostępna tylko nielicznym fachowcom. Z przyczyn ekonomicznych rodzina Sienkiewiczów zmuszona była sprzedać swój rodzinny majątek. Prawdopodobnie był to przykład przemian, które doprowadziły do ubożenia szlachty polskiej w wyniku działań rusyfikacyjnych władz carskich (Polacy mogli zrobić karierę – także finansową – ale poza obszarem etnicznie polskim).

Nabywcami dworku została bogata, spolonizowana i zlaicyzowana rodzina żydowska Bernsteinów i tu w roku 1888 urodził się Ludwik Bernstein-Namierowski. Po studiach we Lwowie i w Lozannie trafił w 1913 roku do Anglii, gdzie jako działacz syjonistyczny o nazwisku Lewis Namier zrobił błyskotliwą karierę (po 2 latach pracował już w różnych ministerstwach!). Niewątpliwie w karierze musieli pomagać mu koledzy syjoniści, bo w roku 1919 stał się członkiem brytyjskiej delegacji na rozmowy pokojowe w Wersalu.

Zarówno kompletny ignorant premier Llyod George (sądził, że Polska jest krajem bałkańskim), jak i gromada lordów z Foreign Office nie mieli zielonego pojęcia o Europie Wschodniej i byli całkowicie zdani na swojego eksperta – Namiera. I pomyśleć, że tacy ludzie decydowali o losach milionów mieszkańców naszej części Europy!

Na konferencji pokojowej brytyjski premier konsekwentnie występował przeciw Polsce, co tłumaczono chęcią oszczędzenia Niemiec, by byli w stanie spłacać reparacje wojenne. Tylko Roman Dmowski zawsze oskarżał ród Rothschildów i Lewisa Namiera o zakulisowe intrygi podczas rokowań w Wersalu skutkujące tym, że Polska jeszcze 4 lata po wojnie musiała zbrojnie walczyć o swoje terytoria. Namier jako polityk wprowadził innowacyjne metody w dyplomacji, szeroko posługując się kłamstwem i oszustwem. Taki zapewniający skuteczność sposób prowadzenia dyplomacji do perfekcji doprowadzili później bolszewicy. Brytyjska Wikipedia określa Namiera jako zajadłego wroga Polski, który fałszował statystyki ludnościowe i samowolnie, wbrew ministrowi spraw zagranicznych, zmienił przebieg linii Curzona w ten sposób, że Lwów pozostawał poza Polską. Na ten właśnie sfałszowany wariant linii Curzona (tzw. linia Curzona B) powoływali się bolszewicy ustalając po II wojnie światowej przebieg granicy.

Gdy z inicjatywy niemieckiej powstało państwo litewskie, Żydzi natychmiast je poparli, mając nadzieję (wobec szczupłości litewskich kadr) na posady w nowej administracji. W projekcie litewskim dostrzegano także namiastkę zdezaktualizowanej Judeopolonii. Wszystko to spowodowało znaczne pogorszenie stosunków polsko-żydowskich, co było tragedią dla licznych małżeństw mieszanych i ludzi pochodzących z takich związków. Wobec niechęci Żydów do powstającego państwa Polacy odpowiedzieli bojkotem żydowskich sklepów. O dotkliwości tego bojkotu świadczy opinia żydowskiego polityka, że „lepszy pogrom niż bojkot”. W tych przełomowych czasach politycy polscy i żydowscy walczyli z determinacją o interesy swoich narodów, jednak tylko polityków polskich piętnuje się hańbiącym epitetem „antysemity”.

W „Polsce Ludowej” podjęto próbę całkowitego wykreślenia Romana Dmowskiego z historii – do roku 1989 był on kompletnie przemilczany. Nawet dziś postępowi intelektualiści ochoczo wylewają kubły pomyj na tego wybitnego polityka, któremu zawdzięczamy tak wiele.

Pogromy – polska specjalność?

Carska Rosja była krajem bardzo nieprzychylnym Żydom – nie mogli oni zamieszkiwać poza tzw. linią osiedlenia, nie mieli szans na pracę w wojsku czy administracji, ich aspiracje zawodowe były ograniczone (dlatego tak ochoczo poparli przewrót bolszewicki). Ponadto władze carskie były zaniepokojone wielkim wzrostem żydowskiej populacji. Ten sukces demograficzny uzyskany był przez wielodzietność rodzin żydowskich (Żydówki wcześnie wychodziły za mąż), trwałość rodzin i nieobecność takich patologii jak alkoholizm, będący plagą wyniszczającą Słowian. Władze rosyjskie usiłowały „kontrolować” populację żydowską za pomocą powtarzających się pogromów, których sekretnymi organizatorami byli funkcjonariusze Ochrany, a bezpośrednimi wykonawcami chłopstwo ukraińskie. Ponieważ Żydzi mieszkali głównie na terenach dawnej Rzeczpospolitej, w świat poszła opinia o „pogromach w Polsce” (analogicznie do „polskich obozów koncentracyjnych”). Pogromy niestety zdarzały się także w międzywojennej Polsce, choć czasem polegały głównie na demolowaniu sklepów czy wywracaniu straganów. Jednak takie zdarzenia stawały się „faktami medialnymi” błyskawicznie nagłaśnianymi na całym świecie. W październikowym spotkaniu z Janem Grossem w kontekście antysemityzmu został wspomniany pogrom lwowski z 1918 roku. Warto przypomnieć okoliczności tego zdarzenia.

1 listopada 1918 roku z inicjatywy austriackiej utworzono Zachodnioukraińską Republikę Ludową ze stolicą we Lwowie. Miasto opanowały jednostki wojsk austriackich złożone z żołnierzy ukraińskich. Wprowadzono zakaz zgromadzeń, godzinę policyjną, obowiązek zdania wszelkiej broni palnej, zamknięto polskie gazety i zdemolowano drukarnie.

Zaskoczeni mieszkańcy natychmiast zorganizowali samoobronę, której dowódca, kpt. Mączyński, z rozżaleniem stwierdził, że z 70 tys. lwowskich Żydów (w większości polskojęzycznych) do obrony miasta zgłosiło się tylko kilkunastu ochotników. Równocześnie Ukraińcy uzbroili 300-osobową milicję żydowską powołaną przez organizacje syjonistyczne. Tak więc Żydzi – formalnie neutralni (podobnie jak Czesi i Węgrzy) – opowiedzieli się po stronie ukraińskiej.

Ponieważ mieszkający głównie na przedmieściach i słabo wykształceni Ukraińcy stanowili ok. 10 procent ludności miasta, lwowscy Żydzi mieli nadzieję na wiodącą pozycję w administracji nowego państwa. Ukraińskie władze zezwoliły Żydom na dowóz do miasta i dystrybucję żywności, którą sprzedawali głodującym Polakom po paskarskich cenach. Przy okazji szpiegowano i dostarczano informacji o położeniu polskich pozycji. Spowodowało to wzmożenie nastrojów antysemickich, czego kulminacją był odwet na ludności żydowskiej po zakończeniu 3-tygodniowej ukraińskiej okupacji miasta. Dwudniowe rozruchy rozpoczęły się 22 listopada 1918 roku, śmierć poniosło 150 osób, spalono synagogę i prawie 50 domów. Władze przeprowadziły śledztwo, w wyniku którego aresztowano ok. 1000 osób, w tym 40 wojskowych. Według danych z żydowskiego szpitala, doliczono się 72 ofiar. Ponieważ milicja żydowska była uzbrojona, ilość ofiar po stronie żydowskiej i polskiej była mniej więcej równa. Ale natychmiast w prasie światowej znalazły się relacje „naocznych świadków” mówiących o „600 ofiarach pogromu”.

Trudne współistnienie

W warszawskim klubie „Państwomiasto” (jeden z blogerów określił ten klub jako „taki mały knesecik”) podczas dyskusji o antysemityzmie padła informacja, że po powstaniu państwa polskiego zwolniono z pracy 3 tysiące żydowskich kolejarzy. Informacja przykra i szokująca, jednak można znaleźć wytłumaczenie tej decyzji. Transport kolejowy był infrastrukturą krytyczną, wymagającą absolutnie pewnych pracowników. Widocznie obawiano się sabotażu, uznając że żydowscy kolejarze nie są dostatecznie lojalni, by zapewnić bezpieczeństwo transportu. Warto pamiętać, że Polska prowadziła jeszcze liczne wojny w obronie swych granic, a koleją przewożono duże ilości wojska i sprzętu. Kolejarzom wyrządzono krzywdę i z pewnością sprawa ta nie przysporzyła sympatii do państwa ze strony ludności żydowskiej. Może dlatego do dziś Żydzi nie garną się do pracy na kolei?

Nieufność i niechęć wobec Żydów w społeczeństwie polskim niewątpliwie istniała, ale takie same uczucia żywili Żydzi w stosunku do Polaków. Szkoda, że tylko antysemityzm został szeroko opisany, przebadany i nagłośniony na świecie. Ponieważ oprócz Polaków także przedstawiciele innych narodów bywają antysemitami, może istnieją racjonalne przesłanki powodujące antysemityzm? Czy Żydzi zawsze dają się lubić? Ludzie na ogół zachowują się racjonalnie, a każdy skutek ma przyczynę.

Także prof. Gross postąpił racjonalnie po utracie pracy na Columbia University i mając do spłacenia raty za dom. Czy ktoś mu podał pomocną dłoń, by mógł zostać godnym następcą Lewisa Namiera? Możliwe, że właśnie w ten sposób zainicjowano jego działalność literacką, która stała się moralną podstawą roszczeń żydowskich organizacji wobec Polaków.

Istnieje opinia, że Żydzi rzadko asymilowali się z Polakami. To prawda, że łatwiej stawali się Francuzami czy Niemcami, ale czy było rozsądnie „zapisywać” się do narodu przegranego, bez państwa, schodzącego z areny dziejów? Jednak byli Żydzi rozmiłowani w polskości (hobbyści?), którzy wnieśli wspaniały wkład do naszej kultury i tych musimy mieć zawsze we wdzięcznej pamięci. A był ich legion. Pamiętajmy też o frankistach, którzy w XVIII wieku przeszli na katolicyzm, stając się Polakami i otrzymując szlachectwo. Tezie o nieasymilowaniu się Żydów kłam zadają badania genetyczne, wykazujące znaczny udział genów żydowskich w polskim genotypie. Dzięki temu mamy całkiem dużo znakomitych skrzypków i niezłych szachistów.

Na wspomnianym poznańskim spotkaniu z Janem Grossem była też mowa o polskim Kościele jako generatorze antysemityzmu. Jako notoryczny katolik na przestrzeni kilku dziesiątek lat wysłuchałem tysięcy kazań. Głoszący je księża mogli być hulakami czy pedofilami; być może też słuchałem bez należytej staranności, podrzemując z lekka, ale nigdy nie słyszałem kazania, w którym Żydzi byliby przedstawieni w złym świetle. Przeciwnie – często mówiono o „starszych braciach w wierze”, z wielką atencją wypowiadano się o takich Żydach jak Abraham czy Izaak, a już Jezus z Nazaretu, będący centralną postacią chrześcijaństwa, zawsze był przedmiotem uwielbienia.

Nawiasem mówiąc, ten Żyd, mający największy wpływ na dzieje świata, co najmniej od okresu Oświecenia spotyka się z niewyobrażalnym hejtem, co w pełni wyczerpuje znamiona antysemityzmu. Czy nie powinna się tym zainteresować Liga Przeciw Zniesławieniu, skwapliwie odnotowująca najmniejsze nawet przejawy antysemityzmu?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?” znajduje się na s. 6 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Skąd się wziął słynny antysemityzm Polaków?” na s. 6 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego