Członkostwo w Unii Europejskiej wiąże się z rezygnacją z suwerenności / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 54/2018

Przyszły wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości musiała już poznać (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”.

Jan Martini

Ile mamy suwerenności?

Spoglądając na mapy publikowane po ostatnich wyborach samorządowych, nie sposób oprzeć się refleksji, że skutki kataklizmu wojennego są nawet po 70 latach wciąż wyraźne.

Widać też, jak efektywna była inżynieria społeczna Stalina polegająca na wykorzenieniu, przesiedleniu i przemieszaniu mas ludności. Ofiary takiej operacji są następnie łatwym materiałem do dalszej obróbki przez odpowiednich „kuratorów” czy „wychowawców”. Wydaje się, że elektorat północno-zachodniej części Polski jest już dostatecznie ukształtowany, bo wykazuje „wyższość cywilizacyjną” – jak to określiła pani Lubnauer. To tu jest najwięcej rozwodów, a ponad 40% dzieci rodzi się poza rodziną (choć do rozwoju cywilizacyjnego Kuby, gdzie jest to 63%, jeszcze daleko).

W dużych miastach, wskutek napływu świeżych „mieszczan in spe”, zachodził dokładnie ten sam proces i przyniósł identyczne efekty wyborcze. Mój ojciec mawiał: „warszawiaków już nie ma – zostali wymordowani i rozproszeni”. Ale poznaniacy są, a wyniki wyborów były jeszcze bardziej przychylne postkomunistycznej „europejskości”.

Można to uzasadnić skutkami Powstania 1956 roku, po którym powiększono zasoby UB o 800 etatów. Wraz z rodzinami licząc, przybyło parę tysięcy skrajnie postępowych „poznaniaków”. Ich zstępni są obecnie elitą na uczelniach, w sądownictwie czy administracji.

Poznań ciągle kojarzy się z mieszczaństwem, solidnością, przedsiębiorczością, kupiectwem, patriotyzmem itp. Dlatego kierownictwo PiS postanowiło, że kandydatem na prezydenta powinien być bezpartyjny przedsiębiorca i wystawiło dr. Tadeusza Zyska, człowieka, który sam stworzył duże wydawnictwo, bez pieniędzy ukradzionych z FOZZ czy grantów od Sorosa. Ale podobnie jak w Warszawie, gdzie wygrałby kij od szczotki wystawiony przeciw Jakiemu, dr Zysk nie miał szans. „Tęczowy Jacek” (jak zwany jest prezydent Jaśkowiak z racji regularnego uczestnictwa w paradach równości) jest oczywiście bardziej atrakcyjny niż kij od szczotki, ale zasługi ma nie większe. Centrum miasta zostało pokryte ścieżkami rowerowymi (utrudniającymi ruch i likwidującymi miejsca parkingowe), po których jeździ głównie sam prezydent.

Poznań właśnie skurczył się do poniżej 500 tysięcy mieszkańców. I pomyśleć, że jeszcze w 2004 roku, zanim Platforma zaczęła rządzić, Poznań zamieszkiwało 573 tys. ludzi. Podczas rządów kolejnych polityków pochodzących ze „stajni Kulczyka” miasto należało do najszybciej zwijających się w Polsce (straciło kilkanaście procent mieszkańców). Niewątpliwy wpływ na to miała Autostrada Wolności – swoiste myto nałożone przez komunistów na Polaków. Ta najdroższa w Europie droga odstręcza inwestorów, zwiększając koszty transportu. Poznaniacy oczywiście już nie pamiętają, że przed wojną podróż koleją nad morze trwała o godzinę krócej, ale i tak sytuacji dyskomfortu jest sporo. Na przykład kultura – w operze z okazji 100-lecia odzyskania niepodległości zaproponowano… „Śpiewaków Norymberskich” – najbardziej nacjonalistyczną operę Wagnera. O teatrach wystawiających awangardowe obrzydliwości nawet nie warto wspominać.

Czyżby władze miejskie popierały decyzję Hitlera, że pomnika – wotum wdzięczności za odzyskaną niepodległość – nie powinno być w Poznaniu?

Niby nie, bo włodarze miasta zgodzili się na odbudowę zburzonego przez Niemców monumentu, ale jedynie w lokalizacji peryferyjnej, nieakceptowalnej dla inicjatorów odbudowy. Na powrót pomnika przyjdzie jeszcze poczekać 10 lat (do końca drugiej kadencji), chyba że pan Jaśkowiak wcześniej opuści Poznań, stając się prezydentem Polski. O takim zamiarze świadczy pielgrzymka do Tel Avivu, w trakcie której prezydent poinformował, że Żydzi stanowili 90% polskich ofiar wojny, czym wprawił w zachwyt tamtejszych krajowców.

Sukces Platformy Obywatelskiej w miastach, oprócz miażdżącej przewagi medialnej, był wynikiem wielkiej mobilizacji postkomunistycznych miłośników demokracji, którzy odpowiedzieli na płomienne wezwania przewodniczącego Schetyny. Świadczą o tym rekordy frekwencyjne – wyczerpano już wszelkie rezerwy. Natomiast wielu potencjalnych wyborców PiS pozostało w domu, twierdząc, że „nie ma na kogo głosować”. Sytuacja mogłaby ulec pewnej poprawie po uchwaleniu ustawy medialnej i odebraniu Niemcom dzienników lokalnych. Najlepiej byłoby przetłumaczyć słowo w słowo u tłumacza przysięgłego ustawę niemiecką lub francuską (mam nadzieję, że nie są chronione prawem autorskim), by uniknąć zarzutów o ograniczanie wolności słowa, choć prawdopodobnie i tak nie uchroniłoby to Polski przed atakami Komisji Europejskiej. A główne ośrodki dywersji ideologicznej w dalszym ciągu czyniłyby swą powinność, bo „Gazeta Wyborcza”, choć wspomagana przez Sorosa, jest gazetą polską (?), a telewizja TVN jest nietykalna. Przekonała się o tym Rada Etyki Mediów próbująca ukarać stację za skrajnie stronniczą i podburzającą relację z próby puczu w grudniu 2016 roku. Pod wpływem perswazji amerykańskich kara finansowa została cofnięta. Niedawno zaś ambasadoressa Mosbacher wyraźnie dała do zrozumienia, że „wolność słowa” dla TVN musi zostać zachowana.

Trzeba wiedzieć, że dyrektor generalny Discovery, David Zaslav, jest członkiem władz Światowego Kongresu Żydów i udziela się w fundacjach bliskich „przemysłowi Holokaustu”. Mając to na uwadze, łatwiej zrozumieć intensywne szukanie faszystów w Polsce – nawet w krzakach pod Wodzisławiem. Słynna audycja jako uzasadnienie tezy, że „Polska brunatnieje”, adresowana była dla odbiorców zagranicznych (obiegła cały świat), bo u nas świętowanie urodzin Hitlera byłoby czymś niewyobrażalnie absurdalnym.

Ekipa Kaczyńskiego poddana jest ogromnej presji ze wszystkich stron. Internet pełen jest filmów typu „Kaczyński oddaje Polskę komunistom” czy haseł „PiS, PO jedno zło”.

Istnieje wiele prawicowych portali punktujących (niestety bardzo celnie) politykę rządu. Niektóre zdiagnozowały Morawieckiego jako pacynkę Merkel, inne jako sługusa Żydów, ale wszystkie powodują zniechęcenie niepodległościowego elektoratu. Nie ma transferu rozczarowanych do narodowców czy Kukiza – ci patriotyczni wyborcy po prostu znikają!

Bardzo celnym ciosem jest opinia, że „rząd PiS jest najbardziej proizraelskim rządem w III RP” (co nie przeszkadza zarzutom o antysemityzm). Jako przykład filosemityzmu Kaczyńskich podaje się wstrzymanie ekshumacji w Jedwabnem, czy reaktywację loży B’nai B’rith („prezydent Mościcki rozwiązał, a Kaczyński przywrócił”). Prawdą jest, że ta żydowska loża masońska przywróciła się sama, nikogo nie pytając o zgodę, a prezydent Kaczyński wysłał tylko list – może zbyt uniżony w wymowie. Zarzuca się też rządowi konsultowanie ustaw z Izraelem zapominając, że ustawa o IPN z 1998 roku też podlegała takiej konsultacji (na życzenie Tel Avivu dopisano wtedy paragraf o penalizacji „kłamstwa oświęcimskiego”). Zresztą państwa znacznie potężniejsze od Polski też konsultują swoje ustawodawstwo z szeroko pojętą „stroną izraelską”.

Mało ludzi w Polsce zdaje sobie sprawę z ograniczeń naszej suwerenności wynikających choćby z przynależności do Unii Europejskiej. Czujemy się częścią zachodniej wspólnoty i bardzo chcieliśmy stać się „normalnym krajem Zachodu”, ale powinniśmy byli czuć się zaniepokojeni faktem, że wprowadzają nas do UE „socjaldemokraci” Miller z Kwaśniewskim. Jednak w powszechnym entuzjazmie nikt nie zwracał uwagi na takie drobiazgi. A ostrzeżenia były.

Karl Lamers, poseł do Bundestagu, w 2000 roku powiedział: „Członkostwo w Unii oznacza też rezygnację z suwerenności. Z pewnością nie jest to łatwe dla Polski ani dla innych kandydatów”.

Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej, dwukrotny premier Włoch, a przede wszystkim agent KGB (jak ujawnił Mitrochin) powiedział: „Celem integracji ma być budowanie federalnej Europy (…) dotychczasowy kształt państw narodowych nie ma racji bytu”. Zresztą wchodziliśmy do zupełnie innej Unii, z Wielką Brytanią, a nie do folwarku niemieckiego. Jeśli idzie o demokrację czy praworządność, to UE chyba niewiele się różni od Wspólnoty Niepodległych Państw.

Unijna ingerencja w naszą ustawę o reformie sądownictwa jest pozbawiona traktatowej podstawy – czyli nielegalna. Kiedy w demokratycznych wyborach w Austrii zwyciężyła partia prawicowa Joerga Haidera, wynik bardzo się nie spodobał w Brukseli. Nałożono więc na Austrię sankcje… bez podstawy prawnej. Następnie, w trosce o legalność takich akcji w przyszłości, na szczycie w Nicei przyjęto tryb nakładania kar. Ciekawostka: kara może być nałożona nie tylko w wypadku złamania prawa przez państwo członkowskie, ale także jeśli… istnieje niebezpieczeństwo jego złamania (sic!). Warto pamiętać, że UE przewiduje bardzo poważne sankcje finansowe – bez wyznaczenia górnego pułapu kar! Artykuł 171 traktatu z Maastricht brzmi: „Jeżeli Trybunał Sprawiedliwości stwierdza, że państwo członkowskie nie wypełnia zobowiązania wynikającego z niniejszego traktatu, państwo to jest zobowiązane podjąć konieczne działania celem zastosowania się do orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości (…) Jeżeli państwo członkowskie nie podejmie działań, komisja określa wysokość kary stosownie do okoliczności”. To dlatego musieliśmy zostawić las na pastwę kornika i dlatego musimy odstąpić od reformy sądów.

Jaki będzie wyrok niezawisłego Trybunału Sprawiedliwości, musiała już wiedzieć (pocztą pantoflową) sędzia Gersdof polecając, żeby stawił się u niej premier Morawiecki i komunikując mu „warunki brzegowe”. Z pewnością rozmowa była nagrana (starym sowieckim zwyczajem) i potem „wyciekła” do niemieckiego Onetu, by upokorzyć premiera.

Donald Tusk zaangażował jako ministra finansów „angielskiego ekonomistę, profesora Rostowskiego”, nie mającego obywatelstwa polskiego. Po jakimś czasie okazało się, że minister – poprzednio wykładowca na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim Sorosa w Budapeszcie – nie jest ekonomistą ani profesorem (niewątpliwie profesorem był jego ojciec Rothfeld-Rostowski).

Minister wydzielił gabinet dla „zewnętrznego eksperta” od podatków. Pani „zewnętrzny ekspert” okazała się miła sercu red. Michnika. Podatkami jako lobbysta zajmował się też przewodniczący komisji „Przyjazne państwo” – Janusz Palikot, który przeszedł na judaizm i został członkiem loży B’nai B’rith. Gdzie się podziały pieniądze z VAT – nie wiadomo.

I to wszystko najlepiej świadczy o zakresie naszej suwerenności.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” znajduje się na s. 1 i 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Ile mamy suwerenności?” na s. 1 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze