Czuć się spełnionym, to dla mnie pojecie niepojęte. Z Mietkiem Pawlakiem rozmawia Sławek Orwat

Jestem szczęśliwy, że mogę bawić się muzyką, grać, współpracować z wieloma zdolnymi ludźmi i to dużo młodszymi ode mnie.

– Za perkusją usiadłeś w 1979 roku. Masz za sobą bogatą muzyczną przeszłość. Czujesz się muzykiem spełnionym?

– Tak… sporo już lat upłynęło, odkąd zamarzyłem sobie zostać gwiazdą rocka (śmiech). Walczyłem dzielnie o sławę, ale życie skorygowało te marzenia. Teraz jestem happy i cieszę się, że mogę bawić się muzyką, grać, współpracować z wieloma zdolnymi ludźmi i to dużo młodszymi ode mnie. Powiem ci Sławku, że czuć się spełnionym, to dla mnie pojęcie niepojęte. Zawsze czegoś mi będzie brakować, więc pewnie do śmierci będę czegoś szukał, a póki co, to oprócz zdrówka niczego mi nie brakuje. Cały czas poznaję młodych, zdolnych muzyków, dzięki którym czas mi się zatrzymał, więc nie czuję kompletnie ani upływającego czasu, ani różnicy wieku, jaka nas dzieli i to jest to coś, czego nie da się w zwykłej, szarej codzienności odnaleźć.

– Ostatnimi czasy starym, nieco zapomnianym przebojom dajesz nowe, drugie życie.

– Tak… kontynuuję swoją misję „ocalić od zapomnienia”. Szukam młodych, zdolnych muzyków, zespalam ich w jedną całość i chociaż potem oni odchodzą każdy w swoją stronę, to dzięki mnie poznają się i to mnie najbardziej cieszy.

– Odnajdujesz też i folkowe perełki.

– Folklor to piękna sprawa. Nawet nie uświadamiasz sobie, ile wspaniałych dźwięków powstało przed wiekami. Większość ludzi zna tylko Chopina, Mozarta i innych sławnych twórców muzyki klasycznej, a trzeba przecież pamiętać, że żyli kiedyś także twórcy i kapele, o których świat nigdy nie usłyszał i dlatego pasjonuje mnie odnajdywanie starych zapisków sprzed wieków wygrzebywanych z jakieś zapomnianej szopy sprzed 100 lat, a potem do takiego znalezionego tekstu bądź zapisanej nutami melodii wymyślam jakiś fajny aranż. Niestety, problem jest w tym, że kiedyś prości ludzie nie umieli robić zapisów nutowych, więc często nie ma jak odtworzyć melodii, ale czasami można odnaleźć np. zapisy z 1928 roku i to już jest prawdziwy rodzynek.
– „Mamy z Mietkiem bardzo różne podejście do muzyki” – stwierdził kiedyś Toffik. Jak więc udało się wam stworzyć tak zgrany duet?
– Podejście między nami nie zmieniło się i ma to swoje zalety. Toffik zawsze przyjmuje moje końcowe korekty i nawet jak trochę pomarudzi (śmiech), to i tak przyzna mi w końcu rację. Dlatego bardzo dobrze mi się z nim współpracuje i naprawdę bardzo mało jest takich muzycznych zdolniachów. Znam jedynie kilka takich osób i to w skali ogólnopolskiej.

– W klubie Grom w Gdyni w roku 1958 odbył się pierwszy rockandrollowy koncert w historii naszego kraju. Wystąpiła nasza pierwsza grupa mocnego uderzenia – Rythm and Blues. W sopockim Non Stopie na początku lat 60. rozbrzmiewały piosenki Czerwono i Niebiesko Czarnych. Czy te wydarzenia miały znaczący wpływ na to, co działo się w trójmiejskim rocku w latach 80. i czy szybszy dostęp do światowej muzyki dzięki marynarzom zza żelaznej kurtyny dawał wam poczucie trochę większej wolności niż rodakom żyjącym w głębi kraju?

– No na pewno. A co do lat 80., to chyba nie tylko w Trójmieście, ale wszędzie ktoś miał jakiegoś wujka marynarza czy też kolegę, który miał takowego, przez co miał ułatwiony dostęp do kaset i płyt. Gorzej było w latach 70. W latach 80. dla mnie osobiście najwięcej wiedzy w dziedzinie muzyki hard rocka, metalu itp. dawał mi mój ulubiony dziennikarz, którego osobiście miałem zaszczyt poznać – red. Marek Gaszyński i jego poniedziałkowa audycja o godz. 20:00. To tam właśnie poznałem masę wykonawców, o których PRL nie słyszał. Były też audycje Piotra Kaczkowskiego, więc ogólnie aż tak źle w 80. latach nie było. Zresztą były to moje najpiękniejsze muzyczne lata.
– Jak to się dzieje, że pamięć o takich kapelach jak Yaga czy Cytrus nieustannie żyje na Wybrzeżu?

– Co do pamięci o starych, zapomnianych zespołach, to akurat ja jestem takim typowym muzycznym melancholikiem. Lubię wspominać dawne czasy i wygrzebuję czasami jakieś dawne perełki, a potem staram się je ubrać w jakieś nowe, stare muzyczne „szaty” przy pomocy takich zdolniachów jak choćby Toffik. A co do składów, to przenika się tu „młodość” z jeszcze większą młodością (śmiech) jak wtedy, kiedy reaktywowałem swój stary zespół Foyer z lat 80., gdzie obecny, wymieszany skład świetnie się rozumie i uzupełnia. Sam jestem ciekaw, co z tego będzie.

– Co poczułeś, kiedy „Bycza krew” została przed kilku laty hitem irlandzkiego 3-lecia Polisz Czart, a „Necessary” twojego Setina zajął w tym podsumowaniu miejsce nr 3?

– Jestem bardzo happy, że ktoś wtedy na nas głosował i że dotarliśmy tak wysoko. Zwłaszcza cieszy wysoka pozycja „Byczej Krwi”. Co do Setina, to zespół chwilowo zawiesił działalność koncertową po to, żeby kiedyś ruszyć dalej w nowym składzie.

– Czy żyjący muzycy Cytrusa wiedzą o naszym sukcesie swojego kawałka w waszym wykonaniu?

– Mańka Narkowicza będę pamiętał aż do śmierci. To był świetny kolega i absolutny multiinstrumentalista. Podobnie Waldka Kobielaka, z którym znaliśmy się z jednego podwórka. Za to Andrzej Kaźmierczak – gitarzysta, główny twórca i kierownik zespołów Cytrus i Korba na wieść, że wygraliśmy, aż zaniemówił i jest mu niezmiernie przyjemnie, że przypomnieliśmy zarówno ten kawałek jak i zespół. Umówiliśmy się nawet pograć sobie parę ówczesnych kawałków na spróbowanie. Ja zresztą cały czas Andrzeja namawiam na reaktywacje zespołu. Mimo że nie ma już wśród nas śp. Mańka, to są inni, więc zawsze można to zrobić.

– Dlaczego Nasza PoliszCzartowa gwiazda Mietek i Toffik przeszła do historii i zastąpił ją nikomu bliżej nieznany Wołopaw?
– Zespół nazwaliśmy od naszych nazwisk – Wołoszczuk i Pawlak i tak zostało, a nazwa jak nazwa… jednym się podoba, a innym nie.
– Po „Byczej krwi” i „Jak lodu bryła” zrobiliście kolejne dwa covery z lat 80.: „Rock’n’roll na dobry początek” Budki Suflera i „A statek płynie” Korby. Co jeszcze planujecie wziąć na warsztat?
– Na pewno coś znajdziemy w otchłani zapomnienia i dołożymy do repertuaru. Na razie jeszcze nie wiem, co będę w stanie zaśpiewać, gdyż po długiej przerwie nie jest łatwo wrócić do wokalizowania. Na szczęście z każdym dniem forma powoli wraca.
– Czy po nagraniu waszego debiutanckiego albumu planujecie kolejne wydawnictwa pod szyldem Wołopaw, czy też projekt zmieni formułę i zaczniecie tworzyć nagrania autorskie oparte na stylistyce rocka lat 80.?
– To jest ciekawa myśl i w sumie rozmawialiśmy już o tym z Toffikiem. Czas pokaże. Jak dla mnie Toffik najbardziej czuje klawisze i tu powinien szukać swojej głębi muzycznej. Pcha się co prawda na inne instrumenty, bo grać potrafi, ale klawisze są mu przeznaczone.

– „W mediach od lat istnieje wciąż ta sama grupa ludzi, która dba o to, aby nikt nowy nie podszedł zbyt blisko. Zespołom bez układów pozostaje tylko grać w klubach za pizzę i lecieć z anteny w radiach niezależnych” – powiedziałeś kiedyś. Ostatnie lata pokazały, że muzyczny „beton” wciąż trzyma się mocno.
– Moje zdanie od lat się nie zmienia. Jeśli ktoś uważnie śledzi w ostatnich latach dobór uczestników Eurowizji, to wszystko wie. Ja wiem, dlaczego tak było, jest i będzie, a każdy moją wypowiedź może odebrać po swojemu.

– Gdzie i kiedy będziemy mogli zobaczyć Wołopawia na żywo i jacy muzycy będą was wspomagać?
– Póki co, to jeszcze zrobimy kilka kawałków, a muzyków na koncerty mamy w pełnej gotowości. Kontakt z publicznością, to rzecz najważniejsza i bezcenna.

Komentarze