Elitotwórcza rola sowieckich służb w krajach byłego bloku wschodniego/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Możemy mieć wiele pretensji do działań rządu, ale musimy sobie zdawać sprawę, że Porozumienie Centrum i późniejszy PiS to jedyne liczące się ugrupowania powstałe BEZ wsparcia komunistycznych służb.

Jan Martini

Gra wstępna

Tym pochodzącym z seksuologii terminem można by określić działania sowieckich służb specjalnych poprzedzające demontaż komunizmu w opanowanej przez ZSRR części Europy. Działania te, jak i sam proces transformacji, to obszar badawczy omijany wielkim łukiem przez naukowców akademickich.

Zresztą – według oficjalnej wykładni – nie ma czego badać, bo już wszyscy wszystko wiedzą – demokratyczna opozycja porozumiała się z patriotyczną częścią partii komunistycznej jak Polak z Polakiem i bezkrwawo przejęła władzę. Myśliciele w rodzaju Frasyniuka orzekli nawet, że tzw. porozumienie okrągłego stołu to najdonioślejsze wydarzenie w tysiącletniej historii Polski. Jest zrozumiałe, że liczni zasiedlający uniwersytety akademicy-humaniści nie będą ryzykować karier, zgłębiając śliską tematykę. Takiej obawy nie miał historyk niezależny – dr Jerzy Targalski, który wydał ogromną 3-tomową pracę pt. Służby specjalne i pieriestrojka (podtytuł: Rola służb specjalnych i ich agentur w pieriestrojce i demontażu komunizmu w Europie Środkowej). Nie jest to lektura nadająca się do czytania w pociągu, ale nawet pobieżne przewertowanie dzieła pozwala na pełniejsze postrzeganie naszego obecnego położenia. Autor przeanalizował sytuację rok po roku we wszystkich krajach „demokracji ludowej”, przytaczając setki faktów i śledząc biografie aktorów procesów dziejowych.

Wykonał pracę podobną do grzebania w szambie – „grzebał w życiorysach” zarówno funkcjonariuszy służb, aparatczyków partyjnych, polityków, jak i opozycjonistów. W opinii ludzi postępu „grzebanie w życiorysach” jest czymś wstrętnym i nagannym, jednak właśnie w życiorysach znajduje się klucz do zrozumienia procesu „obalania komuny”.

„Siłownicy” – animatorzy reform

Co najmniej od lat 70. ub. wieku dla wszystkich myślących w Związku Sowieckim stało się jasne, że gospodarka centralnie planowana jest mniej wydolna od kapitalistycznej i że bez głębokich reform ZSRR przegra rywalizację ze światem Zachodu. Świadomość ta była powszechna w służbach, gdyż wolni od zamulenia ideologicznego funkcjonariusze byli najlepiej zorientowani w sytuacji (mieli dostęp do prawdziwych informacji). Z perspektywy elit sowieckich głównym celem reform miała być zamiana władzy politycznej na mniej kosztowną, skuteczniejszą i przyjemniejszą władzę ekonomiczną. Reformy jednak nie mogły być dokonane, bo naczelny ideolog partii komunistycznej Michaił Susłow uważał, że „wszelkie reformy zawsze prowadzą do kontrrewolucji”. W kraju rządziła partia komunistyczna, a KGB była zaledwie „mieczem i tarczą” partii. Jednak nie czekając na śmierć starego ideologa (1982), „siłownicy” zaczęli przygotowywać plan przebudowy imperium. Powstał think tank mający za cel opracowanie założeń przyszłych reform. W skład zespołu weszli naukowcy ze służb cywilnych i wojskowych pod kierownictwem prof. płk KGB Władimira Rubanowa i prof. płk GRU Witalija Szłykowa. Tam prawdopodobnie wypracowano kształt przyszłej „pieriestrojki”.

Zakładano ograniczenie wpływu partii komunistycznej na gospodarkę i liberalizację (trójpodział władz, wielopartyjność, własność prywatna, wybory spośród więcej niż jednego kandydata, likwidacja cenzury, „głasnost” itp.). Jednak prawdziwe struktury władzy miały być ukryte za fasadą demokracji – a więc to nie premier Tusk wymyślił „państwo teoretyczne”, tylko eksperci moskiewscy. Dowodem na działania nieformalnego gremium sterującego mogą być nominacje ministerialne w rządach PO.

Jakaś „niewidzialna ręka” podsunęła Tuskowi „brytyjskiego ekonomistę profesora Rostowskiego” jako ministra finansów (który rozpoczął urzędowanie, nie mając polskiego obywatelstwa). Ministra przestano tytułować profesorem, kiedy nie udało się odnaleźć jego doktoratu (pozostał tylko prof. Bartoszewski).

Rostowski skutecznie potrafił nie dopilnować wypłaty 500 mln zwrotu podatku VAT czterem facetom mającym zarejestrowaną firmę w pustym pokoju na 33 piętrze wieżowca. Pieniądze natychmiast powędrowały na Kajmany, by przez Bermudy i Holandię trafić do Londynu. Ktoś zainstalował „Borysława” Budkę w rządzie Ewy Kopacz. Wprawdzie pani premier twierdziła, że nominacje ministerialne to „jej autorski projekt”, ale chyba tylko częściowo. Niewątpliwie jej propozycją mogła być katechetka Terenia (ta, która „da radę”) jako minister nadzorujący policję i służby specjalne. Trudno uwierzyć jednak w nominację osoby, której imienia się nie zna. Minister Budka tłumaczył, że był słabo rozpoznawalnym posłem „z tylnych ławek”, ale czy takiemu posłowi powierza się ważne stanowisko ministra sprawiedliwości?

Twórcy „pieriestrojki” zakładali, że w miejsce państw „demokracji ludowej” powstaną państwa formalnie niepodległe, pozostające jednak pod kontrolą centrali. Przewidywano, że głównym problemem i zagrożeniem dla reform będzie opór potężnego aparatu partyjnego, a w państwach zewnętrznych także aspiracje niepodległościowe zamieszkałych tam narodów. Można było liczyć natomiast na sprzymierzeńców z nomenklatury gospodarczej, którzy chcieli „gospodarować na swoim”. Właśnie dyrektorzy fabryk, kombinatów czy przedsiębiorstw stali się w przyszłości największymi beneficjentami przemian. Także w Polsce partyjny dyrektor często zostawał właścicielem fabryki, którą można było następnie „odstąpić” cudzoziemcowi… Przy okazji wytworzyło się nowe, nomenklaturowe ziemiaństwo, ponieważ partyjni dyrektorzy PGR-ów zostali właścicielami wielkich posiadłości ziemskich.

Targalski uważa, że „pieriestrojka” zaczęła się już za Andropowa (który był pierwszym czekistą na stanowisku I sekretarza KPZR), gdyż wtedy zaczęły się wielkie ruchy kadrowe w służbach. Chodziło o „odcedzenie” funkcjonariuszy „nie nadążających”, a więc nie nadających się do nowych zadań. Dominujący dotąd prymitywny „stukacz” – donosiciel nie wystarczał w sytuacji, gdy mniej istotne stało się zbieranie informacji. Potrzebny był agent potrafiący wpłynąć na jakieś środowisko i skłonić je do określonych zachowań.

Wykształcono nowy typ tajnego współpracownika, zwanego w żargonie „zawodowym dysydentem”. W Polsce również mieliśmy „zawodowców” zajmujących się „walką z komuną” w pełnym wymiarze godzin. Nie mogli oni być członkami związku zawodowego „Solidarność”, bo nie pracowali etatowo.

Demokracja wymaga istnienia opozycji, a ta była tylko w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. W innych krajach opozycję trzeba było dopiero wygenerować. Dlatego z inicjatywy KGB zorganizowano w Helsinkach Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy KBWE (1975), na której Związek Radziecki zobowiązał się przestrzegać „praw człowieka” – niezbędnych do zaistnienia legalnej opozycji. Ludzie Europy Wschodniej, przyzwyczajeni do życia w państwie policyjnym, ostrożni i nieufni, bardzo niechętnie korzystali ze swoich „praw”. Pierwszy wolny happening w Bułgarii zorganizowała TW „Anna” – Aksinija Dżurowa – prorektor Uniwersytetu Sofijskiego. Organizatorzy pieriestrojki (i ich agenci) musieli nieźle się natrudzić, zanim zaczęły kiełkować pierwsze ruchy ekologiczne, pacyfistyczne, Komitety Helsińskie, samorządne związki zawodowe, niezależne stowarzyszenia itp. Znaleźli się w nich, obok ludzi zacnych, także liczni „animatorzy” z ramienia służb.

Społeczeństwo obywatelskie ze wspomaganiem

Tu muszę zacytować mój ulubiony cytat z gen. Kiszczaka: SB może i powinna kreować różne stowarzyszenia, kluby, czy nawet partie polityczne, głęboko infiltrować istniejące. Gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych muszą być przez nas operacyjnie opanowane. Musimy sobie zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i polityki.

Aby mieć „możliwości oddziaływania”, nasycenie agenturą musi być podobne jak w Polskim Związku Katolicko-Społecznym. W jego 24-osobowym zarządzie było 12 tajnych współpracowników SB…

Prominentny czekista Franciszek Szlachcic mawiał: policja jest od tego, by zwalczać lub tworzyć opozycję, a generał SB Krzysztoporski (dobry znajomy Wałęsy) wychodził z założenia, że opozycji nie tylko nie należy likwidować, ale kontrolować operacyjnie, a nawet finansować. Liczne powstałe mniej lub więcej spontanicznie „organizacje pożytku publicznego” stały się wylęgarnią polityków i mężów stanu użytecznych organizatorom „pieriestrojki”. Dobrym przykładem w Polsce może być organizacja pacyfistyczna Wolność i Pokój, dzięki której ujawnili swoje talenty niżej wymienieni prominenci:

Bartłomiej Sienkiewicz – „twórca” UOP, szef MSW w rządzie PO-PSL. Obywatel RP Kasprzak – przywódca. Wojciech Brochwicz – dyrektor w UOP. Piotr Niemczyk – polityk Unii Wolności, funkcjonariusz UOP, znany z inwigilowania Kaczyńskiego. Bogdan Klich – polityk PO, szef MON w rządzie Tuska. Konstanty Miodowicz – szef kontrwywiadu UOP, działacz PO; zginął w dziwnych okolicznościach („zasłabł podczas spaceru”). Jan Maria Rokita – polityk Unii Wolności i PO, niedoszły „premier z Krakowa”. Andrzej Miszk – współzałożyciel KOD, znany z głodówki w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Andrzej Stasiuk – salonowy pisarz, hoduje barany, a jednemu z nich nadał imię „Smoleńsk”.

O tej organizacji tak pisze bloger Kokos 26: Jeżeli ktoś zadałby mi pytanie, komu potrzebny był ruch Wolność i Pokój założony przez obecnego ministra Czaputowicza, to odpowiedzi szukałbym w powierzeniu jego członkom misji tworzenia Urzędu Ochrony Państwa III RP, a później zasilenia jego szeregów, i to na bardzo wysokich stanowiskach. Szczególnie kuriozalnie wyglądało uczynienie z tych młodych pacyfistów i ekologów osób odpowiedzialnych za weryfikację funkcjonariuszy SB.

Kiszczak musiał skakać ze szczęścia i nieźle się bawić, kiedy weryfikację pozytywnie przeszło 74% z 10439 esbeków i aż 7200 z nich zasiliło szeregi nowych służb.

Łotewski funkcjonariusz Boris Karpiczkow pisał o całkowitej kontroli ruchów nieformalnych przez KGB i masowym werbunku działaczy, którzy mieli stać się czołowymi politykami Łotwy po przewidywanym przez KGB rozwiązaniu ZSRR.

Jego pokrętny życiorys jest dość typowy dla wielu czekistów w trudnych czasach „pieriestrojki”. Za komuny właściwej Karpiczkow zajmował się kontrwywiadem na odcinku amerykańskim. W czasie przemian oddelegowano go do Moskwy do pracy w FSB, gdzie miał infiltrować służby łotewskie. Po półrocznym bezrobociu został agentem łotewskiego kontrwywiadu (fachowiec tej specjalności nie musi martwić się o pracę), a następnie zaangażował się do CIA (którą zwalczał w czasach sowieckich). Zajmował się powiązaniami mafii z politykami. Po oskarżeniu o kradzież 232 tys. dolarów, w 1997 roku uciekł do Londynu, a Anglicy w 2005 roku ostatecznie odmówili jego ekstradycji…

Jedność w różnorodności

Nad prawidłowością przebiegu pieriestrojki w krajach bloku czuwał najbliższy współpracownik Gorbaczowa – Aleksander Jakowlew. Krążył on między poszczególnymi krajami, doradzał i popędzał. Ciekawe, że proces „pieriestrojki” na Słowacji sterowany był raczej przez Moskwę niż przez Pragę. Czyżby już wtedy zakładano rozpad Czechosłowacji? Organizatorzy transformacji nie polegali jedynie na lokalnych strukturach służb, mając do pomocy w każdym kraju także agentów prowadzonych bezpośrednio przez „centralę”. Rosjanie szczególnie ufali wielopokoleniowym klanom agentów, w których już trzecie pokolenie pracowało dla Moskwy. Najwięcej takich rodzin było w Rumunii i Bułgarii. Polityk PO Tomasz Cimoszewicz mógłby liczyć na zaufanie wschodnich przyjaciół…

Prymusem transformacji była Estonia; Ukraina i Bułgaria zostawały w tyle. Opóźnienia poszczególnych etapów przemian dochodziły do roku, ale wszędzie w podobnym czasie wprowadzono „analogi” „ustaw Wilczka”, komercjalizację banków (w Polsce pół roku po Rosji), tworzono „firmy polonijne” (joint ventures), powołano urząd prezydenta z prawem veta i Trybunał Konstytucyjny (w Polsce w 1985 r.).

Utworzenie TK anonsowano jako krok w kierunku demokratyzacji – w rzeczywistości był to ważny „bezpiecznik”, gwarantujący utrzymanie systemu pod kontrolą. W Polsce TK dwukrotnie uniemożliwił dekomunizację jako „godzącą w prawa człowieka”…

Generowanie „partnera społecznego” było sterowane odgórnie – świadczy o tym zbieżność dat powstania Grup Inicjatywnych (ogromnie nasyconych agenturą). W skład takiej grupy wchodzili pisarze, artyści, naukowcy, autorytety moralne i inne prominentne osoby związane z establishmentem partyjnym. Pierwsza Grupa Inicjatywna powstała w Tallinie, później jednocześnie w Wilnie i Rydze, a następnego dnia w Kiszyniowie (zbieżność dat wyklucza jakąkolwiek spontaniczność). Najbardziej oporna była Bułgaria. Według opinii bułgarskiego czekisty, opozycja w Bułgarii rodziła się dzięki działalności Zarządu i była wychowywana pod jego skrzydłami.

Mimo starań wielu zadaniowanych TW nie udało się wytworzyć bułgarskich „niezależnych, samorządnych” związków zawodowych – wytypowani aktywiści pozostali przy bezpieczniejszej działalności ekologicznej. Ich ostrożność wynikała z niechęci I sekretarza Żiwkowa do zmian. Los pierwszych sekretarzy krajów wasalnych był ściśle związany z ich stosunkiem do „pieriestrojki”. Wizerunek gen. Jaruzelskiego byłby fatalny w dobie szalejącej demokracji, która zbliżała się wielkimi krokami – dyktator stanu wojennego nie miał innego wyboru, jak ucieczka do przodu. Stąd proces przemian w Polsce miał najwyższą dozę teatralności („okrągły stół”), a generał starał się być liderem na tle pozostałych krajów bloku. Jaruzelski – już jako prezydent – pewniej się czuł, mając w pobliżu Armię Czerwoną (na wszelki wypadek), dlatego w Polsce wojska sowieckie stacjonowały najdłużej (do 1993 r.).

Ci spośród komunistycznych przywódców, którzy nie wyczuli wiatru przemian, skończyli źle – Honecker na wygnaniu, Żiwkow w więzieniu, Ceausescu zamordowany. „Conducator” wiedział, że coś się szykuje w Moskwie, więc naprzód usunął funkcjonariuszy, którzy pobierali nauki w Rosji, później tych mających żony Rosjanki. W końcu zaczął „neutralizować” potencjalnych konkurentów. Udało mu się zlikwidować dwóch, ale trzeci – Ion Iliescu – ocalał i zlikwidował „Conducatora”, stając się ojcem rumuńskiej demokracji.

Dziennikarze murem za służbami i telefon Kuronia

Projektanci przemian wiedzieli, że tak ambitna operacja musi mieć pełną osłonę medialną. Równocześnie wymóg demokratyzacji nakazywał zniesienie cenzury. Okazało się, że była to instytucja całkowicie zbędna.

Obawa komunistów, że po likwidacji cenzury każdy będzie mógł sobie pisać co chce, była nieuzasadniona – redakcje przejęły na siebie rolę cenzury. Zresztą dziennikarze zawsze sami wiedzą, co pisać (a czego nie). Jedność przekazu świata dziennikarskiego po 10 kwietnia 2010 roku była imponująca, choć instytucjonalna cenzura nie istniała już od wielu lat.

Jak ujawnił Mitrochin w swoim „Archiwum”, już w 1980 r. centrala KGB zalecała swoim zagranicznym rezydenturom, by zamiast kłopotliwego pozyskiwania agentów, wynajmowały raczej dziennikarzy. Za drobne pieniądze publicysta opublikuje, literat stworzy literaturę, dziennikarz napisze wszystko to, co było zamawiane.

Wraz z liberalizacją postępował ogromny wzrost liczby tajnych współpracowników SB, którzy musieli pilnować, by nie przekroczyć ram dozwolonej wolności. W kluczowym roku demontażu systemu w Polsce liczba TW osiągnęła niemal 100 tys. (w okresie „stalinowskim” tylko 85 tys.). Najważniejszą rolę odegrali tajni współpracownicy w mediach. Kontrolowani przez SB dziennikarze otrzymywali polecenia poruszania konkretnych tematów – dostarczano im materiały, a nawet gotowe artykuły. Nadzorem SB objętych było ok. stu redakcji. Tylko w „Życiu Warszawy” było od 12 do 15 tajnych współpracowników SB (nie licząc agentów służb wojskowych).

W połowie lat 80. władze PRL nie mogły liczyć, że ktokolwiek uwierzy w informacje zamieszczone w oficjalnej prasie, więc rozgłośnia „dywersji ideologicznej” – Radio Wolna Europa stało się podstawowym medium komunikowania się ze społeczeństwem. W pewnym momencie zaprzestano nawet zagłuszania audycji – oczywiście w ramach demokratyzacji… Rozgłośnia Wolna Europa wylansowała jako głównych opozycjonistów Kuronia i Michnika, taktownie przemilczając Macierewicza i innych mniej właściwych

Wiadomości z życia „demokratycznej opozycji” przekazywał monachijskiej rozgłośni Jacek Kuroń ze swojego magicznego telefonu. Jakoś nikt z komunistów nie wpadł na pomysł, żeby ten telefon po prostu wyłączyć…

Audycje RWE umożliwiały kształtowanie się opinii publicznej nie tylko poprzez agenturę wpływu umieszczoną w rozgłośni, ale także dzięki amerykańskiemu poparciu dla komunistów dokonywujących demontażu systemu. Wielką troską Amerykanów było, by komunistom nie stała się krzywda ze strony nienawistnych katolickich „nacjonalistów”.

Politycy z zobowiązaniami

Większość premierów, prezydentów i ministrów spraw zagranicznych III RP rozwijała swoje talenty pod opieką komunistycznych służb. Bynajmniej nie byliśmy wyjątkiem.

Premierem Litwy została Kazimiera Prunskiene, od 1980 roku agentka KGB o pseudonimie „Satrija”. Dla KGB pracowali także premierzy Łotwy i Estonii. „Satrija” wyjaśniała, że uważała KGB za jedyną organizację zdolną do wprowadzenia reform, więc musiała donosić… Zdemaskowanie pani premier było wynikiem frakcyjnych tarć w służbach i wywołało na Litwie podobny szok, jak u nas sprawa „Bolka”. Litewski Sajudis został założony przez KGB i był kierowany przez agentów. Jednak w miarę upływu czasu konfidenci wykruszali się lub zostali zdemaskowani, a organizacja się oczyściła. Czy w tym procesie pomogła Matka Boska Ostrobramska?

W 1991 roku rząd Litwy postanowił, że byli pracownicy i informatorzy KGB nie mogą być posłami, ministrami, dyrektorami departamentów i piastować kierowniczych stanowisk w administracji państwowej. Osoby uwikłane zostały poproszone o ustąpienie z zajmowanych stanowisk w terminie 3 miesięcy. Pierwszym aresztowanym pod zarzutem współpracy z KGB był Algis Klimaitis (TW „Kliugeris”). Będąc odpowiedzialnym za politykę zagraniczną, „Kliugeris” krytykował „politykę konfrontacyjną” z Rosją, a żądanie wycofania wojsk rosyjskich z Litwy uważał za „dyktatorskie” i szkodzące wizerunkowi Litwy na Zachodzie… Wówczas po raz pierwszy w Europie postsowieckiej fakt współpracy z komunistyczną tajną policją uznano za czyn naganny.

Choć błyskotliwi projektanci „pieriestrojki” szczegółowo zaplanowali scenariusze, dynamika wydarzeń spowodowała, że „rozpędzonego parowozu dziejów” nie udało się już zatrzymać. Dzięki temu np. już w 1992 roku w Estonii zaczęto odbierać majątki zagrabione w wyniku złodziejskiej nomenklaturowej prywatyzacji. Przemiany osiągnęły znacznie większy zakres niż przewidywano m.in. z powodu rywalizacji Gorbaczowa z Jelcynem, KGB z GRU i walk frakcyjnych wewnątrz służb.

Podobnie jak w Polsce, dekomunizacja w Mołdawii się nie udała. Dlaczego w tym kraju nie było lustracji, wyjaśnił I sekretarz Komunistycznej Partii Mołdawii i późniejszy prezydent Lucinschi – jeśli otworzymy dossier Bezpieczeństwa, pozostaniemy bez inteligencji.

Tu nasuwa się refleksja nad elitotwórczą rolą sowieckiej policji politycznej. Jakiej proweniencji są nasze elity i jakie mają kwalifikacje moralne? Czy ktoś wspomagał piękne kariery artystyczne, literackie czy naukowe? A może właśnie brakiem uczciwej konkurencji i negatywną selekcją można wytłumaczyć stan polskich uczelni pozostających daleko w tyle w rankingach światowych?

Możemy mieć wiele pretensji do działań rządu i polityków partii rządzącej, ale musimy sobie zdawać sprawę, że Porozumienie Centrum i późniejszy PiS to jedyne liczące się ugrupowania powstałe BEZ wsparcia komunistycznych służb. Najlepszym tego dowodem są żywiołowe ataki mediów krajowych i zagranicznych na PiS i jego twórcę Jarosława Kaczyńskiego.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Gra wstępna” znajduje się na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Gra wstępna” na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

 

Oportunizm polityków PiS w sprawie prawa do naturalnej śmierci / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Wielu do niedawna sensownych polityków dało się znowu przekonać fałszywej opinii, że optując za życiem, przegrają wybory. Pora zawrócić z tej błędnej drogi, bo nie ma co liczyć na amnezję wyborców.

Jolanta Hajdasz

Te wydarzenia trzeba zapamiętać. Ważne są nie tylko nazwiska bohaterów, daty zdarzeń, ale także wszelkie okoliczności. I wszystkie reakcje. Chodzi w końcu o fundamentalne prawo każdego człowieka – prawo do życia.

W ostatnich dniach kwietnia każdego, nawet minimalnie wrażliwego człowieka musiała poruszyć historia małego Alfiego Evansa, który został w Wielkiej Brytanii odłączony od aparatury podtrzymującej życie. Chore dziecko wbrew woli rodziców pozbawiono picia, jedzenia i tlenu. Miało, zgodnie z opinią „lekarzy” (a może powiedzmy wprost – morderców), umrzeć po kilku minutach. Tymczasem ten malutki, chory człowiek, skazany na śmierć z pragnienia i głodu, przez wiele godzin rozpaczliwie walczył o życie, wbrew diagnozom i wbrew „lekarzom”, nazywającym ratowanie jego życia uporczywą terapią i zabraniającym przewiezienia go do innej placówki. Sąd, symbol sprawiedliwości w naszych czasach, także na to nie pozwolił i pokazał tym samym, że obecnie jest czymś więcej niż trzecią władzą. Stawia się raczej w roli pana życia i śmierci.

Ta bezduszność przerażała wielu z nas. Oburzaliśmy się na swoich portalach, twitterach, wśród znajomych i w domu przy kolacji. To łatwe, bo dzieje się daleko od nas. Ale w tych samych dniach – kiedyś nasza koleżanka dziennikarka, dziś posłanka PiS – Joanna Lichocka zaatakowała w bardzo ostrych słowach autorów akcji „Zatrzymaj aborcję”.

Według niej Kaja Godek, inicjatorka i szefowa społecznego komitetu w sprawie wyeliminowania z polskiego prawa możliwości legalnego zabicia dziecka, gdy stwierdzi się u niego choćby podejrzenie choroby genetycznej, realizuje czystą, zimną i wyjątkowo cyniczną grę polityczną, którą porównała do prowokacji służby bezpieczeństwa w ostatnich latach komunizmu i podkreślała, że PiS z tym projektem nie ma nic wspólnego.

W podobnym duchu wypowiedział się Jacek Sasin, szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, który jako człowiek prywatny uważa, że aborcja jest złem, szczególnie gdy dotyczy nienarodzonych dzieci, które są chore, ale jako polityk musi brać pod uwagę, że dzisiaj nie ma przyzwolenia na zaostrzenie prawa aborcyjnego.

Czyżby? Przecież pod projektem „Zatrzymaj aborcję” podpisało się ponad 800 tysięcy obywateli, wśród których zdecydowana większość to wyborcy Prawa i Sprawiedliwości od dawna czekający na większą, ustawową ochronę życia. I jeszcze do niedawna mieliśmy wrażenie, że także w tej sprawie politycy rządzącej partii są razem z nami. Coś się zmieniło?

Jeśli godzimy się na zabijanie nienarodzonych dzieci z powodu choroby, to nie możemy się oburzać na los małego Alfiego.

Przedłużająca się procedura w Sejmie, dotycząca projektu „Zatrzymaj aborcję”, pokazuje nam niestety coraz wyraźniej, że walka między cywilizacją życia i śmierci toczy się także na prawicy i że także tu nie ma stałych zasad i nadrzędnych wartości. Zamiast nich widać za to zimną kalkulację i interes… no właśnie, czyj?

Warto więc podkreślić, iż nie po raz pierwszy słyszymy, że jak PiS da się wciągnąć na aborcyjne pole minowe, to przegra wybory, i wygląda na to, że wbrew fundamentalnym zasadom i wbrew obietnicom wyborczym, wielu jeszcze do niedawna sensownych polityków dało się znowu tej fałszywej opinii przekonać. Pora zawrócić z tej błędnej drogi, bo tym razem na zbiorową amnezję nie warto liczyć. Naprawdę zapamiętamy, co mówiliście i co zrobicie.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

 

Degradując dzisiaj generałów Ludowego Wojska Polskiego potwierdzimy tylko, że uznajemy obowiązujące w PRL prawo

Spóźniona degradacja to karykatura sprawiedliwości. W III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Henryk Krzyżanowski

Gomułka nie występował do sądu o unieważnienie wyroków, na mocy których przesiedział kilka lat w polskim więzieniu – przeciwnie, „więzień sanacji” było to za komuny określenie nobilitujące.

Dziś tymczasem brak takiego odcięcia się od PRL-u nadal zatruwa nasze życie publiczne i zbiorową świadomość. Stąd tak wiele wstydliwych wydarzeń w krótkiej historii III RP, jak choćby haniebne traktowanie płka Kuklińskiego. W 1990 skazanemu na śmierć „pierwszemu Polakowi w NATO” obniżono wyrok do 25 lat więzienia, by uwolnić go od winy przez umorzenie sprawy dopiero w 1996. A z drugiej strony była niemożność (raczej niechęć) wykrycia i osądzenia winnych zbrodni takich jak masakra w „Wujku”, mordowanie księży czy liczne zbrodnie sądowe.

Powie ktoś: „No tak, za to teraz degradacja generałów ludowego wojska (wszystkich? czy wybranych?) odetnie nas wreszcie od PRL”. Niestety tak nie jest. Wręcz przeciwnie, odebranie stopnia potwierdzi tylko, że tamto prawo nadal obowiązuje. Był niezasłużony awans, delikwent się nie sprawdził, to teraz go degradujemy. A przecież w III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Pośmiertna degradacja będzie miała wymiar tym bardziej karykaturalny, że niedawno byliśmy świadkami państwowej celebry na pogrzebie gen. Jaruzelskiego, pochowanego z honorami na Wojskowych Powązkach. Spoczywa tam nie sam – są obok tak ciemne postacie jak Bierut, Świerczewski czy niedoszły bolszewicki namiestnik w Warszawie, Julian Marchlewski. Gdyby tak przenieść ich groby z narodowej nekropolii, byłby to krok w kierunku odcięcia się od komunistycznej przeszłości. Ale o tym trudno nawet marzyć…

Cały komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans… Bohaterstwo i infamia / Jacek Kowalski, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Konfederacja barska – to legenda, zarazem czarna i biała. Dla Mickiewicza historia jej zakrawała na romans: „nawet wszystkie postacie bohaterów konfederacji mają w sobie coś romansowego”.

Jacek Kowalski

Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…

Konfederacja barska – to legenda, zarazem czarna i biała. Dla Mickiewicza historia jej zakrawała na romans; wieszcz mówił podczas swoich wykładów paryskich: „nawet wszystkie postacie bohaterów konfederacji mają w sobie coś romansowego, coś, co przypomina bohaterów Iliady i rycerzy średnich wieków”.

Nic dziwnego więc, że konfederacja stała się dla naszych romantyków „harfą Eola”. Jednak wbrew romantykom, wielu światłych badaczy jest dziś zdania, że dzieje barzan to tylko ciąg narodowych kompromitacji, które doprowadziły do pierwszego rozbioru Polski, a na koniec zaowocowały Targowicą. Z takich opinii wyrosła czarna legenda Baru, kształtowana zresztą już przez jego pierwszych przeciwników z kręgu króla Stanisława Augusta i przez francuskich wolnomyślicieli typu Woltera. A jednak wielki historyk i autor pomnikowej monografii konfederacji Władysław Konopczyński, mimo pełnej znajomości jej ciemnych stron, pozostawał pod jej nieprzepartym urokiem.

Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta. Czytając pisma z epoki – Historię Jędrzeja Kitowicza, pamiętniki Wybickiego, czy też prace współczesnych historyków i historyków literatury, dzięki którym okres ten znamy coraz lepiej (myślę tu zwłaszcza o znakomitych pozycjach pióra Emanuela Rostworowskiego, Wacława Szczygielskiego, Jerzego Michalskiego i Janusza Maciejewskiego) – można się Barem zarówno przerazić, jak i zarazić. Tak, to prawda, w czasach konfederacji Rzeczpospolita była już w stanie rozkładu. Ale oto pojawiają się ludzie, którzy pragną coś zmienić. Wprawdzie giną, grzęzną w „polskim bagnie” albo, co gorsza, sami je tworzą – ale nie są bezczynni. Polska świadomość uległa pod ich wpływem epokowej przemianie. Świadczą o tym czyny, ale i słowa: wiersze, manifesty, satyry, pieśni, które porywają wzniosłością i dosadnością zarazem. Są znakiem budzącej się myśli i ducha, wiary w Boga, w sprawiedliwość i moc słusznej sprawy, choć i poczucia wielkiego upadku, którego aż do tej pory Polacy nie byli w pełni świadomi. A tło tych wydarzeń i tych tekstów stanowi barwny folklor szlachecki i niezwykła sztuka polska późnego baroku.

Od Baru przez Kcynię do Zdun

Przeciętny Polak wie o czasach konfederacji barskiej mało, żenująco mało. Tymczasem obfitość źródeł historycznych, w znacznej części wciąż nieopublikowanych i wciąż badanych, jest wprost oszałamiająca. Przede wszystkim zaś otaczają nas, osaczają wręcz miejsca, które widziały tamte wydarzenia, godne chwalebnej lub pouczającej pamięci. Także w Wielkopolsce.

Jak wiemy, konfederację zawiązano w Barze 29 lutego 1768 roku w intencji usunięcia z Polski wojsk rosyjskich i przywrócenia praw, które naruszył sterroryzowany przez Moskali sejm. Wydarzenia, które miały miejsce w Barze, Berdyczowie i na całym Podolu, choć trwały stosunkowo krótko (ruch barski wygasł tam wskutek ataku połączonych sił armii rosyjskiej i koronnej, a także wobec chłopskiego buntu, tzw. koliszczyzny) – okazały się początkiem lawiny. Wszędzie jak grzyby po deszczu powstawały konfederacje regionalne, powołujące się na barski przykład. W Kcyni – mieście grodowym na północ od Poznania – 5 czerwca 1768 roku (czyli jeszcze przed upadkiem Baru) zebrały się zbuntowane regularne oddziały wojska polskiego pod dowództwem porucznika chorągwi husarskiej Wojciecha Rydzyńskiego, stolnika poznańskiego. Uroczyste ogłoszenie konfederacji wielkopolskiej nastąpiło w parę dni później w miasteczku Gębice. Niestety, polska armia regularna była odzwyczajona od wojny, stanowiła raczej rezerwuar intratnych posad. Po dwóch starciach oddziały Rydzyńskiego zostały doszczętnie rozbite, prowokując przy okazji spalenie przez Moskali miasteczka Pyzdry, którego mieszkańcy zasilili szeregi barzan. Mimo klęski, wystąpienie Rydzyńskiego zapoczątkowało tę gałąź ruchu, która przez następne lata miała się okazać najżywotniejsza.

Na Litwie i na Ukrainie szlachecki zryw inicjowali przeważnie magnaci, wokół których gromadzili się ochotnicy. W Wielkopolsce, kraju średniej szlachty, bez wielkiej własności magnackiej, stało się na odwrót: to szlachta sama gromadziła się w obozie i obierała sobie przywódców. Tylko raz zdarzyło się odwrotnie.

Jakub z Ul Ostoja Ulejski

20 czerwca, w dniu, w którym upadał Bar, powstał Kraków. Po długiej i bohaterskiej obronie, w której wzięli też udział Wielkopolanie ocaleni z pogromu oddziałów Rydzyńskiego, został jednak przez Rosjan zdobyty. Mnóstwo konfederatów powędrowało na Syberię. Niektórzy powrócili po kilku latach; część pozostała na zawsze w carskim Imperium.

Wtedy jednak Wielkopolska zaczynała już stawać się teatrem wojny permanentnej. 17 lipca wystąpił na arenę dziejową Jakub z Ul Ostoja Ulejski. Był to drobny szlachcic, „szlachcic partykularny” – jak pisze ksiądz Jędrzej Kitowicz – „jednego sołtystwa w królewszczyźnie posiadacz”. Z dziesięcioma towarzyszami (wszyscy oni także wywodzili się z ubogiej szlachty) spisał w Januszkowie pod Żninem manifest o przystąpieniu do konfederacji, w którym czytamy:

Umyśliliśmy te to wszczęte przez nieprzyjaciół wolnemu narodowi szkodzące i na karki nasze godzące jarzma niewolnicze… znosić… krwią to ojczystą i życiem własnym dokonać… z wszelkim, szczęśliwie nam panującego Najjaśniejszego Króla imci Stanisława Augusta Pana naszego miłościwego, uszanowaniem.

Jak widać, niektórzy konfederaci – i to bynajmniej nie mniejszość – uznawali królewską godność Poniatowskiego i na pomazańca podnosić ręki nie zamierzali.

Nazajutrz, 18 lipca 1768 roku, Ulejski przybył do Kcyni i oblatował swój manifest „w grodzie”. W przyszłości miał dokonać wielu sławnych wyczynów: doprowadził bowiem do skonfederowania się szlachty kujawskiej i pomorskiej, i aż dwukrotnie podchodził pod mury Gdańska, obsadził też wiele miasteczek własnymi załogami. Po klęsce w Starogardzie natychmiast zebrał ocalałe z pogromu siły i zorganizował zasadzkę na powracających Rosjan. Posiał wśród nich duże zamieszanie i wziął do niewoli dwudziestu sześciu kozaków. Po kilku dniach puścił ich wolno, dając na drogę po sztuce złota i każąc powtórzyć ich dowódcom, że Polacy nie mają zwyczaju tyrańsko traktować jeńców. Ten sławny postępek Ulejskiego rozszedł się echem po całej Polsce i nawet po zagranicy. Tymczasem jednak nie było mu dane długo cieszyć się godnością regimentarską, bo 26 i 28 września, gdy rozbił Rosjan pod Lwówkiem, kładąc trupem ich dowódcę, tak zapędził się za przeciwnikiem, że stracił kontakt z własnymi siłami. Większość z nich miał odnaleźć dopiero po dwu tygodniach. Konfederaci, przekonani o śmierci swego regimentarza, 8 października w Kaliszu wybrali jego następcę. Został nim

Ignacy Skarbek Malczewski,

który długo utrzymał się na tym stanowisku. Niewątpliwie doskonały organizator, ale kiepski żołnierz, nie zyskał sympatii księdza Kitowicza: Ignacy Malczewski, starosta spławski, płochego i porywczego geniuszu człowiek, chudej i szczupłej kompleksji, a przy tych talentach, robocie przedsięwziętej przeciwnych, serca zajęczego. On to, poniekąd zdradzając zwierzchność konfederacką, zapragnął potajemnie nawiązać kontakt z dworem królewskim i godził się na zrobienie politycznego wyłomu w konfederacji. Próbował wciągnąć do tego procederu Józefa Gogolewskiego, najzdolniejszego ze swoich pułkowników. Ten odmówił, oburzony, a w rezultacie doszło do obopólnych oskarżeń o zdradę i Gogolewski… został rozstrzelany. W tym bratobójczym starciu Wielkopolska straciła najwaleczniejszego z barskich rycerzy, i nie tylko jego, bo połączony z tą aferą skandal doprowadził do rozłamu wewnątrz skonfederowanego wojska.

Izba Konsyliarska

Po zimowo-wiosennym załamaniu na przełomie 1768 i 1769 roku konfederacja znowu nabrała sił. Wojna z turecko-rosyjska sprowokowana przez dyplomatów barskich zmusiła Rosjan do wycofania z Wielkopolski części wojsk moskiewskich. W dzień świętych Piotra i Pawła, 29 czerwca, armia konfederacka zajęła Poznań. Już wkrótce na wzgórzu Przemysła swobodnie obradował zjazd całej wielkopolskiej szlachty, która gremialnie przystąpiła do konfederacji i wybrała Izbę Konsyliarską, czyli jedyny wówczas i potem – prowincjonalny rząd konfederacki.

Utworzona wkrótce potem Generalność potwierdziła i pochwaliła decyzje zjazdu poznańskiego, a rządowe gabinety mocarstw sprzyjających konfederacji odnotowały powołanie Izby z wyraźnym zadowoleniem. Rada Najwyższa konfederacji nakazała organizować na wzór Wielkopolan podobne Izby we wszystkich województwach.

Sukcesy i klęski

Konfederacja odnotowała w roku 1769 niezwykle liczne sukcesy. Konfederaci znowu opanowali Kraków, a następnie Pomorze i Polskę centralną, tworząc rodzaj kordonu, który odciął całą zachodnią połać kraju, wzdłuż linii Kraków-Częstochowa-Piotrków-Toruń. Zarazem nastąpił spory sukces polityczny: 31 października 1769 na zjeździe w Białej na Śląsku, czyli na terenie przychylnie neutralnej Austrii, został ogłoszony Akt Konfederacji Generalnej i powstał ogólnopolski rząd konfederacki, czyli tak zwana Generalność.

Niestety wszystkie te osiągnięcia były raczej wynikiem pomyślnej sytuacji międzynarodowej niż sukcesów militarnych. Gdy nastąpiła, spodziewana zresztą, ofensywa rosyjska, oddano bez walki Kraków. Małopolanie ponieśli klęskę pod Dobrą, a Malczewski, który wyprawił się na Warszawę z całkiem sporą armią Wielkopolan, został pokonany pod Błoniem podczas przeprawy przez rzekę Utratę. Wielkopolska była już tą kampanią zmęczona. Malczewski złożył regimentarstwo i udał się na Śląsk, a potem, niby zdetronizowana wielkość, zasiadł w gronie Generalności. Moskale znów zajęli Poznań. Ale dzięki kilku walecznym dowódcom i francuskiej pomocy udało się raz jeszcze podźwignąć ruch barski.

Józef Zaremba

30 maja 1770 roku Józef Zaremba, były oficer w wojsku polskim, dotąd działający bardzo „kameralnie” w sieradzkiem, został mianowany generalnym komendantem wojsk prowincji wielkopolskiej. Okazał się człowiekiem wielkich zdolności, który umiał sprawnie dowodzić niewprawnymi oddziałami i szachować wroga, nie wdając się w ryzykowne starcia. Tym samym stał się jednym z najwaleczniejszych przywódców konfederacji. Uwieczniła go sławna pieśń, słusznie zestawiając z legendarnymi Sawą i Pułaskim. Działalność Zaremby nie mogła jednak przynieść owoców bez odpowiedniej dyscypliny wśród pułkowników jego prowincji. Nieposłuszeństwo wielu pomniejszych dowódców nie było tylko skutkiem ich samowoli, gorzej – wynikało z zakulisowych rozgrywek w łonie samej Generalności. Trzeba wiedzieć, że walczyły przynajmniej dwie opcje: prokrólewska i zdecydowanie antykrólewska. Zaremba był zasadniczo prokrólewski i pragnął pojednania z monarchą, ewentualnie widział go nawet jako głowę ruchu. Natomiast Kazimierz Pułaski stał na stanowisku przeciwnym. Sam król zachowywał pewną neutralność i do czasu nie użyczał wojsk koronnych przeciwko konfederatom, nie licząc ekspedycji na Bar w 1768 roku. Teraz nawet zastanawiał się nad poparciem ruchu, zaczął opierać się naciskom ambasady rosyjskiej.

Porwanie króla i koniec konfederacji

Niestety, już wkrótce sami konfederaci mieli zablokować drogę do pojednania. Najpierw Generalność ogłosiła polski tron jako pusty, a potem, 3 listopada 1771 roku, nastąpiła próba porwania króla Stanisława Augusta jako „uzurpatora”. Król, lekko ranny, już w drodze do konfederackiego obozu zdołał przekonać swojego strażnika, niejakiego Kuźmę, żeby go uwolnił i odprowadził w bezpieczne miejsce. Nieskuteczna akcja „konfederackich komandosów” wzbudziła oburzenie zarówno w Polsce, jak i w monarchicznej Europie – gdzie potraktowano ją jako próbę królobójstwa. Rozbiór Rzeczypospolitej był już postanowiony, a dogodny pretekst właśnie się w ten sposób nastręczył. Wiosną 1772 roku trzy mocarstwa odebrały swój łup. Polacy byli kompletnie zaskoczeni. Dotąd ślepo wierzyli w przyjaźń Austrii i nawet w przychylność Prus; wydawało im się, że samo istnienie Polski jest zagwarantowane na wieki wieków, bo stanowi ona języczek u wagi we wzajemnych stosunkach państw środkowej Europy. A wojska zaborcze powoli zajmowały cały kraj – wpierw w celu uśmierzenia konfederacji.

Ustępujący przed pruską armią żołnierze Zaremby poddali się królowi Stanisławowi po otrzymaniu amnestii. Mogli zachować broń i nie krępowano ich w wyborze dalszego losu. Większość odeszła do domów, część dała się zwerbować Prusakom i Moskwie (głównie pruscy i moskiewscy dezerterzy), część przyjęła służbę w ułanach królewskich. Sam Zaremba pojechał do Warszawy, uzyskał trzygodzinną audiencję u króla i godność generał-majora; niestety wkrótce zginął w dość tajemniczym wypadku…

Tak zakończyła się długa epopeja skonfederowanej Wielkopolski. Nasza prowincja jako jedyna dała przykład organizacji prowincjonalnego rządu z podatkami, rekrutem i armią, która o mały włos zdobyłaby Warszawę. Warto powspominać…

Artykuł Jacka Kowalskiego pt. „Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka Kowalskiego pt. „Bar w Wielkopolsce. Romantyczny romans…” na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

„Wiary świętej katolickiej własnym życiem i krwią bronić” – ślubowali konfederaci 250 lat temu w Barze na Podolu

„Legenda Baru stanie się dla narodu na przyszłość moralnym skarbem” – napisał historyk Władysław Konopczyński, a kilkadziesiąt lat później ich czyn Juliusz Słowacki utrwalił w dramacie „Ksiądz Marek”

Adam Wojnar

Chorągiew konfederatów barskich. Fot. Wikipedia

Msza święta intencji poległych za wiarę i wolność w kościele Karmelitów Bosych na Wzgórzu św. Wojciecha w Poznaniu rozpoczęła wielkopolskie obchody jubileuszowego roku 250-lecia konfederacji barskiej – pierwszego polskiego zbrojnego powstania o wolność. 29 lutego 1768 roku w Barze na Podolu szlachta zawiązała konfederację w obronie wiary i wolności.

W Wielkopolsce zaplanowano cykl debat regionalnych przybliżających idee konfederacji barskiej. Odbędą się one m.in. w Grodzisku, Jarocinie, Krotoszynie, Obornikach, Sierakowie, Międzychodzie, Skokach, Wągrowcu i Szamotułach. Zakończeniem obchodów ma być debata i koncert w TVP 3 w Poznaniu.

Ostatnia wolna elekcja w I Rzeczypospolitej w 1764 roku na tron wyniosła litewskiego stolnika Stanisława Augusta Poniatowskiego. Król był popierany przez wpływowe ugrupowanie magnackie – Familię Czartoryskich, a przede wszystkim przez carycę Rosji Katarzynę II. Wpływała ona na politykę króla przez swoich ambasadorów, spośród których najbardziej bezczelny i zuchwały był Mikołaj Repnin.

Sejm na jego rozkaz przyjął ustawę o równouprawnieniu dysydentów, czyli innowierców, co przez Polaków zostało uznane za zamach na religię katolicką. Jednocześnie zastraszeni przez carycę posłowie uchwalili tzw. prawa kardynalne, czyli gwarancje niezmienności ustroju Polski, w tym liberum veto, co pozwalało ościennym państwom na ingerowanie w sprawy kraju. Ten gwałt oraz inne moskiewskie bezprawia stały się bezpośrednią przyczyną wystąpienia zbrojnego polskich patriotów przeciw Rosji.

Po ogłoszeniu powstania stacjonujące na ziemiach polskich wojska rosyjskie na rozkaz carycy zostały natychmiast skierowane przeciw konfederatom. Pod naciskiem ambasadora Repnina król Stanisław Poniatowski wyraził zgodę, aby w tłumieniu powstania wzięły udział także wojska koronne. Słabo uzbrojone i nieliczne oddziały konfederatów stawiały armii rosyjskiej zacięty opór.

Kazimierz Pułaski, jeden z trzech synów Józefa, dowódcy powstania, przez kilka tygodni bronił nieobwarowanego Berdyczowa, a także Baru. Mimo ofiarności i męstwa, słabe siły konfederatów nie były w stanie sprostać regularnym wojskom rosyjskim. Po blisko czterech miesiącach walk zostały one rozbite, a część powstańców przekroczyła Dniestr i wycofała się na terytorium Turcji.

Po klęsce ok. 4 tysiące konfederatów zostało zesłanych w głąb Rosji na katorgę. „Legenda Baru stanie się dla narodu na przyszłość moralnym skarbem” – napisał słynny historyk Władysław Konopczyński, a kilkadziesiąt lat później ich czyn Juliusz Słowacki utrwalił w dramacie Ksiądz Marek ze słynną Pieśnią konfederatów barskich.

5 sierpnia 1772 roku Prusy, Rosja i Austria podpisały w Petersburgu pierwszy traktat rozbiorowy. W jego wyniku Rzeczpospolita straciła 30 procent terytorium i około 35 procent ludności, dodatkowo zaborcy zażądali zalegalizowania rozbioru przez Sejm polski.

Mimo klęski zawiązanej w Barze konfederacji, przeszła ona do narodowej legendy jako pierwsze zbrojne powstanie o wolność.

Cały artykuł Adama Wojnara pt. „Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi” znajduje się na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Adama Wojnara pt. „Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi” na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl

Antoni Żebrowski, weteran polskiego Nocnego Dywizjonu Myśliwskiego 307 „Lwowskie Puhacze” odznaczony w Argentynie

Państwo Polskie trafiło pod okupację sowiecką. Antoni Żebrowski, jak tysiące innych Polaków walczących w czasie II wojny światowej, zdecydował na dalszą tułaczkę, która doprowadziła go do Argentyny.

Gdy w marcu w Polsce Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Pan Andrzej Duda przepraszał w imieniu Polaków za decyzje, jakie w 1968 roku podejmował komunistyczny rząd ustanowiony za pomocą sowieckich bagnetów, ponad 12 tysięcy kilometrów dalej, w polskiej ambasadzie w Buenos Aires miała miejsce uroczystość ku czci lotnika Dywizjonu 307, „Lwowskich Puhaczy” – kapitana Antoniego Żebrowskiego. (…)

Pan Antoni Żebrowski podczas uroczystości odznaczenia go Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Fot. z archiwum autora

Antoni Żebrowski urodził się 9 stycznia 1924 roku w Warszawie w rodzinie Apolinarego i Aliny z domu Wirpszo. Wojenna zawierucha doprowadziła go do Wielkiej Brytanii. Trafił tutaj najbardziej chyba „znaną” drogą: przez Rumunię i Francję w lipcu 1940 roku. Z końcem 1941 roku (18 grudnia) uzyskał maturę w Liceum Wydziału Matematyczno-Fizycznego w Szkocji. Komisję wojskową przeszedł w Londynie 22 stycznia 1942 roku, otrzymując kategorię A i skierowanie do lotnictwa. W Wielkiej Brytanii otrzymał numer ewidencyjny P-2838.

Swoją historię w jedynym polskim nocnym dywizjonie myśliwskim „Lwowskie Puhacze” rozpoczął 17 kwietnia 1942 roku. Przy okazji wspomnijmy, że pisownia nazwy dywizjonu nie jest, zdaniem Andrzeja Roberta Janczaka, autora wielu książek z dziedziny lotnictwa, wynikiem błędu ortograficznego.Nazwa ptaka, zdaniem wielu ornitologów, nie pochodzi od „puchu” jako opierzenia, lecz od wydawanego w nocy dźwięku „Puuu! Huu-Huu!” Taka pisownia została świadomie przyjęta i stosowana w nazwie 307 Lwowskiego Dywizjonu.

13 marca 1944 roku A. Żebrowski otrzymał polowy znak radioobserwatora. W czasie służby u Puhaczy wykonał od 12 października 1943 roku do 6 maja 1944 roku 3 loty bojowe dzienne (w czasie 10 h 15 min), 5 operacji dziennych (14 h 15 min), dwa loty bojowe nocne (3 h 25 min) i 5 lotów na operacje nocne (13 h 35 min).

W wyniku zdrady jałtańskiej Państwo Polskie trafiło pod okupację jednego ze swoich agresorów z września 1939 roku – Związku Sowieckiego. Antoni Żebrowski, jak tysiące innych Polaków walczących w czasie II wojny światowej, zdecydował na dalszą tułaczkę, która doprowadziła go do Argentyny.

Niedzielne uroczystości byłyby niemożliwe, gdyby nie wspólne działanie Ambasady Polskiej w Buenos Aires, Ogniska Polskiego i polsko-brytyjskiej organizacji 307 Squadron Project, która od lat przybliża społeczeństwu polskiemu i brytyjskiemu historię i chwałę jedynego polskiego nocnego dywizjonu z czasów II wojny światowej – 307 Dywizjonu Myśliwskiego „Lwowskie Puhacze”.

W trakcie uroczystości decyzją Prezydenta Polski weteran podniebnych walk o Polskę został w dowód uznania zasług dla kraju odznaczony Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski. Pan Antoni odebrał Krzyż z rąk polskiego ambasadora RP w Argentynie, p. Marka Pernala, i attaché obrony, ppłk. Krzysztofa Rojka.

Cały artykuł Krzysztofa Żabierka pt. „Weteran polskiego nocnego dywizjonu myśliwskiego odznaczony w Argentynie” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Krzysztofa Żabierka pt. „Weteran polskiego nocnego dywizjonu myśliwskiego odznaczony w Argentynie” na s. 7 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Prawy i do końca wierny – historia człowieka prawdziwego. Wspomnienie o Hieronimie Słomianowskim (1935-2017)

Tacy ludzie jak Hieronim nie biorą się znikąd. Ich zaangażowanie wynika w znakomitej większości przypadków z genu patriotyzmu, przekazywanego kolejnym pokoleniom w naszych rodzinach.

Jarosław Wąsowicz SDB

Urodził się w Przyjmie koło Goliny w Wielkopolsce w wielodzietnej rodzinie, w której pielęgnowano wiarę katolicką i miłość do Ojczyzny. Ojciec rodziny Andrzej czynnie angażował się w dwudziestoleciu międzywojennym w politykę. Był członkiem PPS Ignacego Daszyńskiego. Stąd też krytycznie odniósł się do zamachu majowego w 1926 roku. Po wojnie, po połączeniu PPS z PPR w 1948 roku, publicznie podarł legitymację i zakończył działalność polityczną. Jeden ze starszych braci Hieronima – Bronisław w dwudziestoleciu był z kolei członkiem Obozu Narodowo-Radykalnego.

Jesienią 1939 roku rodzina Słomianowskich została przez niemieckich okupantów pozbawiona gospodarstwa i wysiedlona ze wschodniej Wielkopolski. Przez kilka miesięcy więziono ich w obozie przejściowym w Łodzi, po czym trafili ostatecznie w Lubelskie. Tam dotrwali do końca okupacji. Dwóch synów włączyło się na tych terenach w walkę konspiracyjną w szeregach Armii Krajowej. (…)

Był człowiekiem szanowanym i poważanym. Zawsze mocno angażował się w życie Kościoła. Współpracował z kolejnymi pilskimi duszpasterzami – salezjanami.

Na początku lat 70. zatrudnił kleryków w roli wychowawców na koloniach letnich dla dzieci, które organizował w swoim zakładzie pracy. Został za to aresztowany. Rodzina boleśnie to przeżyła, ponieważ w tym czasie zmarł jego ojciec Andrzej Słomianowski. Hieronim na pogrzeb ojca mógł przyjechać jedynie z obstawą milicyjną i w kajdankach.

Po wyjściu na wolność nadal trzymał się Kościoła. Pod koniec dekady lat siedemdziesiątych włączył się w kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, które do Piły trafiały głównie przez pochodzącą z tego miasta młodzież akademicką, studiującą w różnych ośrodkach uniwersyteckich w Polsce.

Później zaczęła się „Solidarność”, która wydobyła w Hieronimie niespożyte pokłady społecznej aktywności. Był w tym czasie jednym ze współzałożycieli pilskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, zdelegalizowanego przez komunistów po stanie wojennym. Członkowie klubu, dzięki niezłomnemu duszpasterzowi ks. Stanisławowi Styrnie SDB, proboszczowi pilskiej parafii pw. Świętej Rodziny i nieformalnemu kapelanowi podziemnej opozycji, nadal prowadzili swoją działalność. Zaczęto organizować Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej, Tygodnie Społeczne, pielgrzymki do pobliskiego Skrzatusza i na Jasną Górę. Hieronim należał do najaktywniejszych współpracowników ks. Styrny. W społecznej i niezależnej pracy dla Polski wyraźnie się realizował. Do Piły dzięki tym inicjatywom trafiali z wykładami i prelekcjami znani opozycjoniści, niezależni artyści, niezłomni duchowni. Hieronim w całej układance logistycznej odpowiadał za transport dla prelegentów, woził dysydentów z całej Polski do Piły i ich odwoził, co w stanie wojennym było sprawą niełatwą, trzeba było często używać forteli.

To był niezwykły czas. Zakończył się w 1989 roku. Słomianowski brał udział w działalności Komitetu Obywatelskiego i odradzaniu się struktur związkowych w zakładach pracy. Pozostał nadal społecznikiem. Był człowiekiem bardzo uczynnym, słynął z tego, że nie odmawiał pomocy, w każdej sytuacji można było na nim polegać. Był w tych latach przewodniczącym Rady Parafialnej przy parafii Wspomożycielki Wiernych, został salezjaninem współpracownikiem, pod wpływem żony zaangażował się również w działalność wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Doczekał się wnuków i prawnuków. Ostatnie lata życia Hieronima Słomianowskiego to bardzo aktywne zaangażowanie w działalność Klubu Gazety Polskiej.

W Pile znowu pojawili się czołowi niezależni dziennikarze, historycy, politycy związani z ideą IV Rzeczpospolitej. Pamiętamy Hieronima, jak zawsze siedział na naszych spotkaniach w pierwszym rzędzie. Wzruszał się, kiedy słuchał słów zachęty do nieustawania w pracy u podstaw, do przekonywania kolejnych ludzi, że Polskę trzeba zmieniać. W tej pracy był także zawsze w pierwszym szeregu.

Zbierał podpisy pod petycjami, nazwiskami kandydatów do wyborów samorządowych, parlamentarnych, prezydenckich, organizował grupy na protesty w sprawie wolnych mediów i koncesji dla Telewizji Trwam, brał udział w ogólnopolskich zlotach Klubów Gazety Polskiej, przy okazji wyborów pełnił funkcje męża zaufania, członka komisji wyborczych, wolontariusza obywatelskiego Ruchu Kontroli Wyborów, angażował się w organizację pierwszych Pilskich Dni Pamięci Żołnierzy Wyklętych, pilskich obchodów rocznicy tragedii smoleńskiej. Swoją aktywnością i zaangażowaniem zawstydzał nas wszystkich, młodszych przecież od niego o kilkadziesiąt nieraz lat.

Artykuł Jarosława Wąsowicza SDB pt. „Pan Hieronim. Historia człowieka prawdziwego” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jarosława Wąsowicza SDB pt. „Pan Hieronim. Historia człowieka prawdziwego” na s. 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Biały Marsz w Poznaniu 24 marca 2018 roku w Narodowy Dzień Życia – święto uchwalone przez Sejm RP w 2004 roku

– Chcemy zaapelować do rządzących o przyspieszenie prac nad projektem „Zatrzymaj aborcję” – deklarowali jako cel uczestnicy poznańskiego marszu, których liczbę policja określiła na 700 osób.

Andrzej Karczmarczyk

Ten marsz jest wyrazem solidarności, znakiem tego, że chcemy żyć w społeczeństwie życia. Narodowy Dzień Życia przypomina o tym, że prawo do życia jest fundamentem wszystkich wolności, że jest fundamentem naszej cywilizacji – powiedział poseł do Parlamentu Europejskiego Marek Jurek podczas tzw. Białego Marszu organizowanego co kilku lat w Poznaniu 24 marca, w dniu Narodowego Dnia Życia. Święto to zostało uchwalone przez Sejm RP w 2004 r.

W tym roku ulicami Poznania przeszedł Biały Marsz, w którym uczestniczyli mieszkańcy naszego miasta z całymi rodzinami, niosąc transparenty i wykrzykując hasła broniące życie od poczęcia aż do śmierci. Marsz wyruszył od Pomnika Armii Poznań, a zakończył się na placu Adama Mickiewicza przed Pomnikiem Poznańskiego Czerwca’56. Wiele osób niosło białe tulipany, skandowano: „Poznań za życiem!”.

– W tym roku chcemy szczególnie upomnieć się o pełne prawo do urodzenia się dzieci chorych i taką politykę państwa, która w swoim centrum stawia rodzinę. Będziemy więc domagać się jak najszybszego przyjęcia przez Sejm w formie ustawy obywatelskiego projektu „Zatrzymaj aborcję” – poinformował współorganizator wydarzenia Bogdan Kiernicki.

Marsz odbył się dzień po demonstracjach przeciwników zaostrzania prawa aborcyjnego. Według organizatorów marszu, zbieżność tych terminów była przypadkowa. Chcemy zaapelować do rządzących o przyspieszenie prac nad projektem „Zatrzymaj aborcję” – to jest nasz główny cel – podkreślali uczestnicy Białego Marszu. Zdaniem policji wzięło w nim udział ok. 700 osób.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Biały Marsz w Poznaniu” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Biały Marsz w Poznaniu” na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Lotnicza historia Poznania upamiętniona decyzją radnych miasta w setną rocznicę powołania polskiego lotnictwa

Przykład dla innych władz samorządowych, aby poprzez nazewnictwo ulic, skwerów etc. przyczyniać się do upamiętnienia wielkich postaci z historii i eksponować aspekt wychowawczy takich decyzji.

Agata Żabierek

W trakcie LXI sesji Rady Miasta Poznania zapadły decyzje związane z nowymi nazwami ulic w grodzie Przemysła. Radni wśród licznych zmian zdecydowali m.in. o nadaniu ulicy biegnącej od ronda łączącego ulice Hugona Kołłątaja i Przełęcz w kierunku ul. Góreckiej nazwy upamiętniającej lotników z 302 Dywizjonu Myśliwskiego „Poznańskiego”. (…)

W czasie największego nasilenia działań w trakcie powietrznej bitwy o Anglię w dniu 15 września 1940 roku Dywizjon zapisał na swoje konto 11 pewnych i 7 prawdopodobnych zestrzeleń maszyn wroga. Pozostawał w służbie aż do grudnia 1946 roku, przebywając w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. (…)

Wkład 302 Dywizjonu Myśliwskiego w składzie Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w okresie 1940–1945 wyniósł: 47 samolotów wroga zniszczonych na pewno, 25 prawdopodobnie, 18 uszkodzonych oraz ponad 500 ton bomb zrzuconych na cele wroga. W tym okresie Dywizjon wykonał 10 996 lotów bojowych w czasie 16 311 godzin.

Poznańscy radni zdecydowali również o nadaniu imienia Stanisława Jarzembowskiego, lotnika, który służył w 307 Dywizjonie Myśliwskim Nocnym „Lwowskich Puchaczy” skwerowi na osiedlu Powstańców Warszawy.

Stanisław Jarzembowski (…) z 17 na 18 września 1939 roku przekroczył granicę z Rumunią. Stamtąd już jesienią przedostał się do Francji, po czym zgłosił się do polskiego kontyngentu lotniczego w Wielkiej Brytanii. 5 października 1940 roku został przydzielony do 307 Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego „Lwowskich Puchaczy”. W czasie nocnego ataku na lotnisko w Exeter z 11 na 12 maja 1941 roku Jarzembowski wraz z pilotem Malinowskim zestrzelili Heinkla He 111. W maju 1942 roku w czasie lotu treningowego doszło do sytuacji, w której jeden z silników zapalił się, zmuszając pilota do awaryjnego lądowania. Stanisław Jarzembowski wydostał kolegów z płonącego wraku, sam odnosząc rozległe rany oparzeniowe i umarł tego samego dnia. Koledzy, którym uratował życie, zostali lekko ranni.

Cały artykuł Agaty Żabierek pt. „Lotnicza historia miasta upamiętniona” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Agaty Żabierek pt. „Lotnicza historia miasta upamiętniona” na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Antysemityzm jako polski znak towarowy i polska specjalność / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Niektórzy (antysemici?) uważają, że Żydzi mają tendencję do panoszenia się w kraju gospodarza… Faktem jest, że wyrzucano ich z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce.

Jan Martini

Antysemityzm jako polski znak towarowy

Jeszcze przed Marcem ’68 jeden z moich znajomych – światowej sławy skrzypek – mówił swoim kolegom (szeptem, aby nie narażać się na zarzut antysemityzmu), że artystom pochodzenia żydowskiego jest łatwiej w zawodzie, ponieważ 90% impresariów to Żydzi. Znaczy to tylko tyle, że z dwóch jednakowo zdolnych wirtuozów większe szanse na zrobienie kariery ma artysta pochodzenia żydowskiego. Czy stwierdzenie takich twardych faktów wyczerpuje już znamiona antysemityzmu?

Zdaniem pani ambasador Azari, w Polsce łatwo „obudzić demony antysemityzmu”. Z jej słów wynika, że jesteśmy odrażający i źli, bo „tylko w Polsce wydarzył się Marzec ’68”. Sądzę, że nic już nie jest w stanie zaszkodzić naszej reputacji, więc możemy się zwolnić z autocenzury.

Byłoby miło, gdyby ambasadorem był ktoś wykazujący pewną empatię dla Polski (z pewnością tacy ludzie istnieją), a już obowiązkiem urzędnika tej rangi jest zaznajomienie się z historią kraju, w którym wypadło mu służyć. Pani Azari powinna wiedzieć, że czystki etniczne były wynikiem porachunków frakcyjnych wewnątrz partii komunistycznej. Rzekomy antysemityzm Polaków nie miał z tym nic wspólnego.

Byłem świadkiem wydarzeń marcowych w Warszawie i pamiętam je jako protest przeciw zdjęciu ze sceny przedstawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym. W akademikach zbierano podpisy pod petycją z żądaniem przywrócenia spektaklu. Do naszego najmniejszego w Warszawie akademika (30 studentów) przy ul. Górnośląskiej przyszła wieczorem dziewczyna z listą. Mówiła, że zamierzają zebrać 10 tys. podpisów. U nas nie było wielu chętnych do firmowania własnym nazwiskiem petycji (oprócz mnie podpisało tylko 2 kolegów). Łatwiej przychodziło wyprowadzenie studentów na ulicę. Gdy okazało się, że zebrano tylko 3 tys. podpisów, a studentów wyrzucają z uczelni, powiało grozą. Dlatego na wiec w auli uczelni i spotkanie z delegacją uniwersytetu (Adam Michnik, Barbara Toruńczyk) przyszli wszyscy. Mimo apelu rektora o spokój i rozwagę z uwagi na „złożoność sytuacji”, dla nas sytuacja była prosta. Uchwaliliśmy petycję wzywającą władze do przyjęcia z powrotem relegowanych kolegów (Michnik, Szlajfer) i przywrócenia przedstawień „Dziadów”, bo „Mickiewicz to nasz narodowy poeta”.

Podczas naszych wielogodzinnych obrad, pod gmachem uczelni stały 2 autobusy z napisem „Wycieczka”, na którą przyjechał tzw. aktyw robotniczy z pałkami. Byłem wówczas na dyplomowym roku w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (obecny Uniwersytet Muzyczny). Wtedy udało mi się uniknąć „gniewu ludu”, a „karząca dłoń ludowej sprawiedliwości” uzbrojona w gumową pałkę dosięgła mnie dopiero w komunistycznym więzieniu w 1982 roku. Już po „Marcu” zaprzyjaźniłem się ze studentką o wybitnie semickim wyglądzie. Szczyciła się tym, że miała przodków rabinów. Na moje pytanie, czy istnieje u nas antysemityzm, odpowiedziała – „teraz już nie”.

Antysemityzm – polska specjalność

Choć dla większości Polaków Żydzi są całkowicie obojętni („siedzą gdzieś w Warszawie po ministerstwach i redakcjach”), to antysemityzm obok wódki, Chopina i kiełbasy jest najbardziej rozpoznawalnym w świecie polskim „znakiem towarowym”. Dlatego nie uwzględniano naszych próśb o ekstradycje zbrodniarzy stalinowskich, którzy po ucieczce z Polski („wypędzeniu”) w 1968 roku znaleźli azyl w Szwecji czy Wielkiej Brytanii. Motywowano, że z uwagi na antysemityzm obywatele pochodzenia żydowskiego są pozbawieni szans na uczciwy proces w Polsce.

Ale antysemityzm nie jest zjawiskiem specyficznie polskim. Historia zna przypadki niechęci do Żydów już w czasach biblijnych, a więc jeszcze przed pojawieniem się Polski. Izraelita Józef pozyskał zaufanie faraona, lecz ziomkowie Józefa, uzyskawszy uprzywilejowaną pozycję, wkrótce stali się uciążliwi dla Egipcjan. Ciąg dalszy opisany jest w Księdze Wyjścia. To najstarszy historyczny przekaz o antysemityzmie.

Wydaje się, że ze względu na swoją ekspansywność Żydzi nie cieszą się specjalną sympatią narodów, wśród których znaleźli gościnę. Niektórzy (antysemici?) uważają, że Żydzi mają tendencję do panoszenia się w kraju gospodarza… Faktem jest, że wyrzucano ich z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce.

Rosja dbała zawsze o staranne skłócenie narodów ujarzmionych przez siebie i dlatego Rosjanie mają długą tradycję w wytwarzaniu i pielęgnowaniu antysemityzmu wśród Polaków i Ukraińców. Ale prawdziwą maestrią w dziele skłócenia Polaków z Żydami wykazali się dopiero Sowieci w 1945 roku, powierzając polskim Żydom-komunistom administrowanie świeżo zdobytym krajem.

Często mówi się o „nadreprezentacji” Żydów w gremiach kierowniczych tej namiastki polskiej państwowości – sowieckiego protektoratu znanego jako PRL. Ponieważ obywatele pochodzenia żydowskiego stanowili ok. 1% populacji ówczesnej Polski, to trudno mówić o „nadreprezentacji” w Komitecie Centralnym PZPR – a więc w centralnym organie władzy – gdzie ich ilość w 1948 roku dochodziła do 70%! Są relacje, że towarzysze czasem przechodzili na jidysz, chcąc się porozumieć w kwestiach zbyt istotnych, by wiedzieli o nich mniej ważni członkowie KC. Nic dziwnego, że ci mniej ważni odegrali się w 1968 roku. Nastąpiło wówczas tzw. „wyrzucenie Żydów”, czyli pozbawienie ich intratnych stanowisk. Ci, którzy deklarowali chęć opuszczenia kraju, dostawali paszport bez prawa powrotu.

Nikt nie prześladował pianisty, docenta na mojej uczelni – Ryszarda Baksta – wyjechał i natychmiast został profesorem londyńskiej Royal Academy of Music. Podrzędne stanowisko w Warszawie zamienił na prestiżowe w Londynie. Cały ten wątek „martyrologiczny”, mówienie o „zerwaniu ciągłości nauki polskiej” jest przesadą, a już porównywanie Marca ’68 do Katynia przez red. Michnika jest wręcz bezczelnością. Mało kto sobie zdaje sprawę, że czystki na uczelniach w latach 1986–1987 przewyższały te marcowe, ale nie mówi się o „zerwaniu ciągłości”.

Prezydent Duda wzruszająco przemawiał do emigrantów 1968 roku: „Tym, którzy zostali wtedy wypędzeni, i rodzinom tych, którzy zginęli, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie Rzeczypospolitej, proszę, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce za to, że dokonano tego haniebnego aktu”. (…) „Co za żal, co za stratę ponosi dzisiejsza Rzeczpospolita, że Was dzisiaj z nami nie ma”. Nawiasem mówiąc, w rewolcie 1968 roku nie było ofiar śmiertelnych, choć osobiście znałem takich, co zostali spałowani (akurat nie byli pochodzenia żydowskiego). Czy ktoś kiedyś wypowie podobne słowa w odniesieniu do miliona Polaków, którzy opuścili kraj w latach osiemdziesiątych i pracowali później gdzieś przy azbestach? Może nie byli tak błyskotliwi jak stalinowscy naukowcy w rodzaju Baumana, Brusa czy Schaffa, którzy natychmiast zrobili kariery na zachodnich uczelniach. Wydaje się jednak, że talenty tych ostatnich mogły być wspomagane przez etniczną solidarność wpływowych ziomków, bo w ciągu 2 tys. lat diaspory Żydzi wykształcili pewną „technologię” radzenia sobie w środowiskach nie zawsze przyjaznych. Choć osób pochodzenia żydowskiego jest już w Polsce znacznie mniej niż po wojnie, mechanizmy tej „technologii” można prześledzić wyraźnie i dziś, np. w „zawodzie” dyrektora teatru.

Pod parasolem lobby

„Zawodowy” dyrektor teatru pan A.R jest z pewnością człowiekiem utalentowanym, ale utalentowanych jest znacznie więcej niż dostępnych teatrów, więc aby otrzymać dyrekcję, dobrze jest mieć kogoś życzliwego (lub kilku) w ministerstwie. W jego życiorysie zamieszczonym w Wikipedii jest informacja o studiach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie (wiadomość, że studiów nie ukończył jest taktownie przemilczana). Po debiucie w ruchu amatorskim i epizodzie pracy w charakterze aktora, został dyrektorem teatru w Gorzowie. Wkrótce zaczął również reżyserować (reżyseria to ukoronowanie studiów teatralnych. Formalnie można ją studiować po ukończeniu innego kierunku). Następnie obejmował dyrekcje teatrów w Olsztynie, Koszalinie, Szczecinie, Lublinie, by ostatecznie wylądować w Warszawie. Lecz tu okazało się, że wszystkie teatry mają już dyrektorów, więc R. czynił starania o powołanie nowego teatru… Ponieważ dyrektor R. „teatr swój widział ogromny”, zwykł był realizować na koszt państwowego mecenasa niezwykle drogie, pożerające budżet przedstawienia. Było to na ogół przyczyną częstych zmian jego miejsca pracy (Wikipedia: „odszedł po konflikcie z partyjnymi władzami województwa”). Poznałem pana A.R. podczas jego dyrektorowania w Koszalinie. Wystawialiśmy sztukę muzyczną. Jako kierownik muzyczny teatru już przygotowałem 4-osobowy zespół akompaniujący, gdy dyrektor oznajmił: „Będziecie mieć jeszcze jednego muzyka”.

Nie zdołałem przekonać dyrektora, że nie jest potrzebny piąty muzyk, miejsca na scenie mało, aranże już gotowe itp. Ziutek nie był zawodowym muzykiem, ale był właścicielem gitary, na której okazjonalnie grywał na imprezach towarzysko-plenerowych. Znosił cierpliwie złośliwości kolegów-muzyków, którzy wyłączali mu wzmacniacz, chowali nuty itp. Wkrótce otrzymał propozycję skomponowania muzyki do pewnej sztuki, w myśl zasady: „komponować każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”. Gdy Ziutek miał już w życiorysie pracę w profesjonalnym teatrze, jego kariera wstąpiła na szybką ścieżkę. Został dyrektorem klubu studenckiego Hybrydy – widocznie w Warszawie nie było odpowiedniego kandydata, więc poszukano w Koszalinie. Pogłoskom, że wyjechał do Izraela, nie dałem wiary – życie w tamtym kraju jest trudne (za dużo Ziutków). Poza tym nie można prowadzić duszpasterstwa akademickiego (i taką pozycję ma Ziutek w swoim życiorysie).

Na jego stronie FB można wyczytać: „Mgr filologi polskiej, kompozytor, multiinstrumentalista (gitara, flet prosty, sitar), autor tekstów, tłumacz (włoski, rosyjski, angielski), zajmuje się pośrednictwem handlowym, interesuje się filozofiami wschodu i jogą”. Poza tym pisuje na portalu Libertas, wspiera KOD w walce o demokrację, niepokoi się sytuacją w Kościele katolickim (jego zdaniem Kościół oderwał się od chrześcijaństwa), a także wzrastającym antysemityzmem (dowodem na to jest zakłócenie wykładu mjr. Baumana przez narodowców). Chciałoby się powiedzieć: „Ziutek! Nie chodzi o Żyda Baumana, tylko o funkcjonariusza NKWD ze zbrodniami na sumieniu”. Z perspektywy lat miło wspominam Ziutka (milej niż dyrektora R.). Choć jego karierze pomogły „siły nieczyste” (co może irytować), dobrze, że tak barwne postaci są wśród nas. Bez nich życie byłoby szare i mdłe.

U dyrektora R. rozpoczęli kariery także inni artyści – m.in. Agnieszka Holland, jej mąż Laco Adamik i Feliks Falk, którzy wkrótce sami zaczęli reżyserować. Reżyserowanie (niekoniecznie na niwie sztuki) jest ulubionym zajęciem osób pochodzenia internacjonalistycznego.

Kariera artysty z „turbodoładowaniem” uświetniona jest nagrodami na festiwalach i usłana dobrymi recenzjami (Jeśli recenzent bywa marudny, może stracić pracę – szybko znajdzie się inny, lepiej doceniający walory artystyczne przedstawień). Reżyser wspomagany wpływowym lobby ma szansę na rozwój artystyczny, inni mają „pod górkę” i często lądują na etacie instruktora teatralnego w domu kultury.

Historyczne pojednanie „natolińczyków” z „puławianami”

O tym, jak niebezpieczne jest naruszenie „parasola ochronnego”, przekonał się minister rządu Jana Olszewskiego Jerzy Kropiwnicki. „Odziedziczył” on po poprzednim ministrze Kuroniu kilku wiceministrów. Wśród nich była posłanka opozycyjnej Unii Demokratycznej. A więc była ona równocześnie w rządzie i opozycji, będąc „za, a nawet przeciw”. Aby zapobiec sytuacji, w której przedstawiciel ministerstwa referuje propozycje rządu, a następnie biegnie do ław opozycji i głosuje przeciw, Kropiwnicki zdymisjonował panią wiceminister. Rozpętała się burza. Prasa pisała o atmosferze Marca ’68, zarzucano rządowi nacjonalizm, a ministrowi antysemityzm. Minister Kropiwnicki nie wiedział (my wszyscy też), że przy wódce w Magdalence nastąpiło historyczne pojednanie skłóconych w 1968 roku frakcji, a Cz. Kiszczak powierzył „puławianom” („żydokomunie”), którzy już wówczas stali się „opozycją demokratyczną”, kształtowanie myślenia Polaków, czyli tzw. „zarządzanie postrzeganiem”. Władze komunistyczne wykazały się wielką gorliwością przy tworzeniu „pierwszej opozycyjnej gazety między Łabą a Pacyfikiem” (lokal, telefony, przydział papieru, druk). W zamian natolińczycy („chamokomuna”) otrzymali pełną ochronę medialną przed lustracją, dekomunizacją czy próbami karania zbrodniarzy komunistycznych. Skutecznie przekonano Polaków, że komuny nie ma (Br. Geremek: „Komunizm? Partia komunistyczna? Te rzeczy już nie istnieją”), więc karanie będzie tylko „zaspokajaniem żądzy zemsty” (cytat z sędziego TK mgr. Stępnia).

Współdziałanie pogodzonych koterii komunistycznych widać wyraźnie w walce o „niezawisłość sądów”. „Grupa trzymająca sądy” skutecznie zabezpieczała red. Michnika przed tymi, którzy próbowali go krytykować. Redaktor wytaczał dziesiątki procesów i wszystkie wygrywał.

Do podręczników powinno trafić uzasadnienie wyroku sędzi Agnieszki Matlak, która „w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej” stwierdziła: „Negatywne treści na temat Adama Michnika, redaktora naczelnego »Gazety Wyborczej« oraz wydawcy tej gazety Agory SA są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego” (negatywne treści to sobie można wygłaszać na temat Kaczyńskiego…). Nic dziwnego, że wdzięczna „Gazeta Wyborcza” tak żywiołowo broni kształtu sądownictwa odziedziczonego po komunie.

I choć „puławianie” (a właściwie ich progenitura) po 1989 roku otrzymali potężne wsparcie od bliskich im ideowo i etnicznie światowych centrów finansowo-medialnych, to nie zdominowali „natolińczyków”. Obie frakcje zgodnie współdziałają na odcinku zwalczania aspiracji niepodległościowych Polaków. Br. Geremek: „Uczucia narodowe były przez długi czas naturalnym odniesieniem przeciwko władzy, oznacza to, że niebezpieczeństwo istnieje, ale jesteśmy czujni i będziemy umieli stawić mu czoła. (…) Polityka dekomunizacji powoduje krzywdę ludzką, wzrost fanatyzmu, spiralę zemsty i nienawiści, powstaje więc sytuacja, w której pierwszy lepszy może sięgnąć po władzę”. Jest zrozumiałe, że po władzę nie powinien sięgać „pierwszy lepszy”…

Innym dowodem na współpracę sił zainteresowanych, by Polacy nie „wybili się na niepodległość”, jest TVN. Ulubiona stacja telewizyjna ludzi postępu została założona przez służby proweniencji moskiewskiej, a po przemianach własnościowych stała się bliska Kongresowi Żydów Amerykańskich, nie zmieniając ani o jotę linii programowej i składu redakcji.

Tylko w wojsku przeprowadzono czystki „marcowe” skrupulatnie. Wojskowi nazwali to „odżydzaniem”. Z tego względu red. Sakiewicz nazwał byłego generała Jaruzelskiego największym antysemitą polskim. To jednak przesada – Jaruzelski był żołnierzem i tylko wykonywał rozkazy…

W „cywilu”, ze względu na swoją elastyczność i zdolności przystosowawcze, liczni „puławianie” przetrwali rok 1968 i nadal stanowili wpływową elitę. Przykładem może być „Polityka” – organ Komitetu Centralnego PZPR (najciemniej pod latarnią?), w której spora grupa publicystów pochodzenia żydowskiego przeczekała wszelkie zawirowania. Niektórzy pisują do dziś. Z okazji niedawnego jubileuszu pisma jej redaktor naczelny powiedział, że „Polityka” nigdy nie zmieniła swojej linii programowej. Komuniści i opozycja „demokratyczna” mają wspólne korzenie i wspólne interesy. Sam Michnik kilka lat wcześniej pisał o „fundamentalnej zbieżności interesów kierownictwa politycznego ZSRR, kierownictwa politycznego w Polsce i polskiej demokratycznej opozycji”.

„Mordowaliśmy, ale nie budowaliśmy obozów”

…bo byliśmy zbyt prymitywni, mordowaliśmy cepami, nie mieliśmy tak zdolnych chemików, żeby wymyślić tani, skuteczny i łatwy w użyciu preparat – cyklon B. Polscy konstruktorzy nigdy nie wpadliby na pomysł, żeby tłuszcz wytapiany ze zwłok odprowadzać specjalnymi rynienkami, by nie zalewał paleniska. Tyle mniej więcej można wywnioskować ze słynnych słów polityka PO. Świadczą one o bezbłędnym wyczuwaniu międzynarodowego zapotrzebowania, bo istnieje pilne zapotrzebowanie na polskie zbrodnie. Na tym polu mamy tak mizerne dokonania w stosunku do sąsiadów… Ale można liczyć na uczynnych polityków totalnej opozycji. Powiedzą wszystko, co trzeba. Będzie można powoływać się i cytować. Nie ulega wątpliwości, że z tych słów (i podobnych) zrobi się użytek. Już polscy mężowie stanu zaczynają pielgrzymować do Tel Awiwu. Na razie był pan Jaśkowiak i pani Lubnauer. W miarę zbliżania się terminu wyborów pojadą następni, by szukać poparcia w zamian za usługi w pompowaniu antypolonizmu.

Skąd się wziął antypolonizm u Żydów? Raczej nie wyssali go z mlekiem matki. Jeszcze kilkanaście lat temu były w Izraelu polskie księgarnie, a starsi Żydzi pamiętali o polskiej pomocy przy tworzeniu ich państwa. Oczywiście byli i tacy, którzy mieli złe (czy nawet tragiczne) doświadczenia w kontaktach z Polakami. Ale powszechna wrogość do Polski jest w Izraelu zjawiskiem nowym, które niestety pogłębia się w miarę postępu prac licznych badaczy Holokaustu. Podobnie jak entropia, która według praw fizyki zawsze musi wzrastać, tak w miarę upływu lat wzrasta żydowski antypolonizm (a także ilość „ocalonych z Holokaustu”).

Naukowcy cytują siebie nawzajem i naukowo wyszło im, że Polacy byli gorsi od nazistów. Szukałem w materiałach izraelskich jakichś nazwisk hańby – konkretnych nazwisk polskich zbrodniarzy. WSZĘDZIE powołują się tylko na Jedwabne i badania profesora Grossa…

Profesor Wolniewicz wykazał, jaka jest metodologia określania ilości ofiar zabitych przez Polaków i jak wyglądają „naukowe podstawy” obliczeń. Wszystko zaczęło się 3.10.2011 r. od nominacji przez ministra kultury nowego dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego. Został nim Paweł Śpiewak. Profesor Wolniewicz pisze: „Nowy dyrektor, powołując się na książkę o stosunku polskich chłopów do Żydów wydaną przez Barbarę Engelking, oznajmił: »Z tych badań wynika, że z rąk Polaków zginęło w czasie wojny 120 tys. Żydów«. Dalej zaś powołuje się już na tę liczbę jak na ustaloną (»skoro historycy wyliczyli…«) i wzywa Polaków do »prawdziwej refleksji« nad nią. Liczba »120 tys.« jest nowa. Rok temu Gross wymieniał »200 tys.«, z czego się potem wycofał do »kilkudziesięciu tysięcy«. Skąd Śpiewak tę liczbę ma? Wziął ją z centralnej wytwórni antypolskich oszczerstw, jaką jest Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk, czynne od ośmiu lat. Kieruje nim Barbara Engelking-Boni, psycholożka i żona ministra Boniego. Centrum stosuje różne chwyty politycznego marketingu, a jednym z nich jest żonglerka sfingowanymi liczbami. W latach 2007–2010 Centrum realizowało »program badawczy« o nazwie Ludność wiejska w GG wobec Zagłady i ukrywania się Żydów 1942–1945, finansowany przez The Rotschild Foundation Europe, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP oraz Conference on Jewish Material Claims against Germany. Owocem są trzy książki wydane w 2011 roku przez Centrum. Ich tytuły mówią za siebie: B. Engelking Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945; J. Grabowski Judenjagd: polowanie na Żydów 1942–1945; praca zbiorowa (red. B. Engelking) Zarys krajobrazu: Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942–1945.

Jak działa Centrum, to pokazuje wywiad z jego szarą eminencją Aliną Skibińską, od 1996 r. pracowniczką Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i jego przedstawicielką na Warszawę. Wywiad z nią ma tytuł Chłopi mordowali Żydów z chciwości („Rzeczpospolita” 13.01.2011) i usilnie broni Grossa. Na pytanie »Czy Gross te 200 tysięcy wymyślił«, Skibińska odpowiada: »Nie, to jest oparte na pewnej kalkulacji. Szacuje się, że około 10 procent polskich Żydów uciekło. Daje to więc co najmniej 250 tysięcy osób«. Skąd taka pewność u tej Skibińskiej i owe »10 procent«? Engelking-Boni w rozmowie z PAP-em 10.02.2011 tak tłumaczy ową liczbę Żydów, którzy próbowali się ratować: »Historyk Szymon Datner oceniał, że było ich około 10 proc., czyli około 250 tysięcy Żydów. 40 tys. z nich przeżyło wojnę« (Miesiąc wcześniej u Skibińskiej było 60 tys., ale tę rozbieżność pomińmy). Śpiewak całe te 120 tys. przypisuje ryczałtem Polakom i pod firmą ŻIH puszcza tę liczbę w świat. Złą wolę tu widać, ale nam chodzi o co innego: o te 10%, na których całe to żydowskie oszczerstwo stoi.

Ta niewielka książka Datnera (podtytuł: Karta z dziejów ratownictwa Żydów w okupowanej Polsce) jest źródłem ostatnim; Datner nie próbuje tu niczego oceniać procentowo, nie robi żadnych wyliczeń. Wypowiada luźne „przypuszczenie” i to wszystko. Z tego ogólnikowego i niezobowiązującego przypuszczenia zrobiono potem na kolanie konkretną i okrągłą liczbę »10%«, nadzwyczaj poręczną propagandowo. U Datnera tych »10 procent« nie ma. Liczba ta jest czystym zmyśleniem, a branie jej za punkt wyjścia do jakichkolwiek wnioskowań czy dyskusji dyskwalifikuje je z góry metodologicznie.

Polska profesura milczy. Milczą zwłaszcza członkowie Polskiej Akademii Nauk, którzy in corpore własnymi nazwiskami poczynania tego pseudonaukowego »Centrum PAN« firmują”.

Równie „naukowo” naukowcy z ŻIH mogli oszacować, że Niemcom uciekło 20% Żydów, by następnie znaleźć śmierć z rąk polskiej dziczy. Wtedy liczba ofiar wynosiłaby efektowne pół miliona. Kłamstwa paru osób (pracujących za nasze pieniądze) idą w świat podparte autorytetem Polskiej Akademii Nauk, a rzesza „badaczy Holokaustu” powiela je jako „naukowe ustalenia zaczerpnięte u źródeł”.

The Rotschild Foundation nie udzieli grantu, żeby zbadać, ile polskich ofiar mają na sumieniu żydowscy współobywatele na Kresach podczas sowieckiej okupacji w latach 1939–1941. Większość „tylko” donosiła do NKWD, ale są i tacy, którzy osobiście mordowali. Znamy sporo nazwisk oprawców i ofiar (ofiarami przeważnie byli urzędnicy polskiej administracji), daty i miejsca zbrodni – Kobryń, Dobromil, Łuck i wiele innych miejscowości. Przez analogie do wydanej w 2010 roku książki Koniec niewinności: Polska wobec swojej żydowskiej przeszłości (przekład z francuskiego), można by napisać Koniec żydowskiej niewinności. Byłoby to jednak żałosne licytowanie się na zbrodnie. Poza tym nie domagamy się od Izraela żadnych kontrybucji.

Jest też banalniejsza przyczyna antypolonizmu. Cała młodzież szkolna w Izraelu jeździ z pielgrzymkami do Auschwitz. Wycieczki te są zawsze zabezpieczone przez uzbrojonych ochroniarzy (czy obecność uzbrojonych osobników obcego państwa na terenie Polski w ogóle jest legalna?). Młodzież jest instruowana, by nie oddzielać się od grupy, nie zbliżać się do krajowców i nie rozmawiać z nimi (mogą zamordować).

W ten sposób kolejne pokolenia Izraelczyków zostały zindoktrynowane, a niechęć do Polaków została niemal „wprasowana” w ich geny. Firmy ochroniarskie eskortujące wycieczki są zainteresowane w podtrzymywaniu poczucia zagrożenia. Warto wiedzieć, że biznes ochroniarski to ważna część gospodarki Izraela, bo Izraelczycy uchodzą za najlepszych ekspertów od terroryzmu. To dlatego na wszystkich statkach wycieczkowych odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo pasażerów są zawsze oficerowie z Izraela.

Kłamstwo na służbie

Chrześcijanie są niewolnikami prawdy („prawda was wyzwoli”). Kłamstwo w naszej kulturze ma bardzo złe notowania. Jeszcze do niedawna kłamcy nie podawało się ręki. Z punktu widzenia ludzi innych kultur dziwaczne chrześcijańskie przywiązanie do obiektywnych faktów utrudnia racjonalne działanie. Wiem, jak kłamią Semici, bo mieszkałem 4 lata w Kairze. U Semitów (i ich pojętnych uczniów – komunistów) liczy się skuteczność, a kłamstwo jest zbyt cennym narzędziem, aby z niego nie korzystać. (Christopher Story o ministrze spraw zagranicznych ZSRR Kozyriewie: „Ani jedno jego słowo nie było prawdą”. Cz. Kiszczak: „Nigdy nie widziałem teczki Wałęsy”). Prawda jest ryzykowna i może zabić. O naszym przywiązaniu do prawdy wiedzieli funkcjonariusze NKWD. Często po ich słowach „pan – polski oficer – kłamie?” Polak zaczynał mówić prawdę.

Ponieważ posiadanie w rodzinie ofiary Holokaustu nobilituje towarzysko, przywódca izraelskiej opozycji Jair Lapid mówił, że jego babkę zabili „Niemcy z Polakami”, choć obie jego babki przeżyły wojnę i nie miały nic wspólnego z Polską. Z kolei Joel Merqui – przewodniczący Żydowskich Gmin Wyznaniowych we Francji – w audycji telewizyjnej użył figury retorycznej: „Hiszpanie wygnali Żydów, którzy uciekli do Polski, a Polacy ich zagazowali”. Nikt z obecnych w studio nie zaoponował.

Niejaki Ronen Bergman zadał premierowi Morawieckiemu na konferencji w Monachium prowokacyjne pytanie, po którym został nagrodzony huraganem braw. W jego opowieści matka nauczyła się polskiego w szkole i podsłuchała rozmowę sąsiadów itp. Kłamstwo było oczywiste – w polskich szkołach nie uczyły się 5-letnie dzieci, a tyle musiałaby mieć jego matka w czasie wybuchu wojny. Bergman jest specjalistą od spraw wywiadu i autorem książek na ten temat. Nie ulega wątpliwości, że jest funkcjonariuszem „pod przykryciem” i był zadaniowany. Jego wystąpienie miało podobny cel jak audycja TVN o obchodach urodzin Hitlera. Chodzi o sprowokowanie Polaków. Może uda się zorganizować jakiś pogrom?

Awantura wokół ustawy o IPN i nagłośnienie jej na cały świat przez potężne tuby propagandowe miały też dobre strony. Uświadomiło nam faktyczny zakres naszej suwerenności. I nawet nie musimy pytać, o co chodzi. Wiemy, że chodzi o pieniądze. O wielkie pieniądze. Nasze pieniądze.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Antysemityzm jako polski znak towarowy” znajduje się na s. 5 i 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Antysemityzm jako polski znak towarowy” na s. 5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl