Od kiedy pamiętam, chciałam być piosenkarką. Moje zainteresowania nie zmieniały się tak jak innym dzieciom

Piszę swoje piosenki sama, bo nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję, a chciałabym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy. Jednak nie jestem samowystarczalna.

Sławek Orwat, Kasia Marona

Piszesz w swojej biografii, że muzyka i śpiew towarzyszą Ci od najmłodszych lat i są Twoją największą pasją. Kto zaraził Cię muzyką i od kiedy wiedziałaś, że scena jest Twoim przeznaczeniem?

Fot. B. Czerniakowska

Odkąd pamiętam, chciałam śpiewać. Nie było ze mną tak jak z innymi dziećmi, że zmieniały mi się zainteresowania i raz chciałam być piosenkarką, a za chwilę marzyłam o tym, by zostać stewardesą, kucharką czy pielęgniarką. W moim rodzinnym domu od zawsze było dużo dobrej muzyki, bo mój tata jest jej wielkim pasjonatem. Słuchało się Franka Sinatry, Czesława Niemena, The Rolling Stones, The Beatles czy Queen. To były moje pierwsze muzyczne inspiracje. Pamiętam, że próbowałam śpiewać razem z tymi zespołami i wokalistami jako mała dziewczynka do dezodorantu, a później otrzymałam w prezencie mój wymarzony mikrofon. (…)

Do znakomitego pianisty i basisty Henryka Pelli trafiłaś w wieku 13 lat. Czy był to ten przełomowy etap, który dał Ci poczucie pełnej gotowości, aby zawalczyć o swoje miejsce w wyścigu do sławy i spełnić swoje dziewczęce marzenia?

Kiedy rozpoczynałam pracę nad głosem, nie zdawałam sobie sprawy, ile pracy, serca i czasu trzeba włożyć w piosenkę, aby zabrzmiała naprawdę dobrze. Z Heniem trenowałam głos w lokalnym Centrum Kultury przez wiele godzin, kilka razy w tygodniu. Praca z tym człowiekiem była niezwykle inspirująca, ponieważ rady, które mi dawał, i ćwiczenia, które mi aplikował, okazywały się niezwykle skuteczne. Z niecierpliwością czekałam na każde zajęcia z nim i byłam zawiedziona, jeśli zajęcia z jakichś powodów się nie odbyły. Ten etap, kiedy ćwiczyliśmy i jeździliśmy na różne festiwale piosenki, był pewnym przełomem w moim życiu, ponieważ jako osoba z małej miejscowości miałam możliwość stanąć na wielkich scenach, często przed kilkutysięczną publicznością, poznać wielu wspaniałych muzyków i wokalistów. Moje występy podobały się ludziom, dostawałam wiele pochlebnych opinii na ich temat i to dodawało mi skrzydeł i było spełnieniem moich marzeń. (…)

Twój charakterystyczny, mocny głos został zauważony i zapamiętany także przez widzów popularnego programu „Mam talent”, gdzie szturmem zdobyłaś ćwierćfinał brawurową interpretacją piosenki Chain of fools z repertuaru Arethy Franklin, oczarowując zarówno jurorów, jak i publiczność. Wzięłaś także udział w programie „Śpiewajmy razem”. Czy pokazanie się w przeróżnych TV-talent shows to dziś faktycznie jedynie słuszna droga do zdobycia popularności, a właściwie rozpoznawalności na ogromną skalę?

Nie uważam, żeby start w programach typu talent show był jedyną słuszną drogą. Jest przecież wielu wokalistów, którzy nie uczestniczyli w takich programach, a są znani i odnoszą sukcesy. Jest to więc tylko jedna z opcji. Po wielu świetnych wokalistach nagle słuch ginie po zakończeniu programu, więc sam udział w tego typu formatach nie jest gwarantem sukcesu. Historia pokazuje jednak, że można zostać zauważonym, zaprezentować swoje umiejętności i dotrzeć do szerszego grona odbiorców.

Sama komponujesz i piszesz teksty swoich piosenek, co w muzyce pop, którą reprezentujesz, nie jest częstym zjawiskiem. Jaka jest u Ciebie kolejność zdarzeń w powstawaniu piosenki i czy zawsze już będziesz artystką samowystarczalną?

Nie mam jednego wzorca, na którym się opieram przy pisaniu piosenek. Czasem pierwsza jest melodia, czasem tekst. Melodie często nagrywam na telefon, bo przychodzą mi do głowy zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie, natomiast fragmenty tekstów zapisuję na biletach, kartkach, w kalendarzu, w telefonie – gdzie popadnie – byleby nie uciekły. Piszę swoje piosenki sama, bo nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję, jakie emocje mi towarzyszą, a chciałabym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy. Nie mogę jednak powiedzieć o sobie, że jestem samowystarczalna, bo wraz ze mną nad piosenkami pracują producenci, którzy są dla mnie dużym wsparciem – oni zajmują się aranżowaniem moich utworów. Chętnie słucham ich porad i uwag, ale jestem też dość bezpośrednią osobą i jeśli jakieś pomysły nie podobają mi się, otwarcie to mówię. (…)

Jaka będzie Twoja pierwsza płyta długogrająca, kiedy się ukaże i jakie są Twoje marzenia i oczekiwania związane z tym wydawnictwem?

Moja płyta będzie utrzymana w popowych klimatach. Oprócz Kasi znanej z romantycznych ballad, w kolejnych piosenkach będzie można posłuchać mojej bardziej zadziornej wersji. Na płycie znajdą się też kawałki elektroniczne i nowocześniej brzmiące. Bardzo chciałabym, aby ta płyta trafiła do jak najszerszego grona odbiorców, żeby zapadła ludziom w pamięć i w serca. Mam nadzieję, że ukaże się jak najszybciej, bo jest tyle historii muzycznych do opowiedzenia…

Cały wywiad Sławka Orwata z Kasią Maroną pt. „Jest tyle historii muzycznych do opowiedzenia…” znajduje się na s. 19 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Sławka Orwata z Kasią Maroną pt. „Jest tyle historii muzycznych do opowiedzenia…” na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Paulina Wróblewska: Jeśli już nie możesz mówić, zaczynasz śpiewać, jeśli śpiew nie wystarcza – zaczynasz tańczyć

Myślę, że odnalazłabym się w latach pięćdziesiątych. Utwory te mają wartościową treść, są dowcipne, bogate w metafory i instrumentarium, melodyjne – są piękne. Darzę tę muzykę ogromnym szacunkiem.

Sławek Orwat, Paulina Wróblewska

Zdjęcia z archiwum Pauliny Wróblewskiej

Kutno kojarzy mi się najbardziej z corocznym Świętem Róży, a muzycznie z hałaśliwym Rock and Rose na kutnowskim Józefowie. Od kiedy śpiewasz i w jakim stopniu wzrastanie właśnie w tym mieście pomogło Ci w starcie do kariery artystycznej?

Zawsze głośno powtarzam, że Kutno jest miastem róż! Jak na niewielkie miasto (poniżej 50 tysięcy mieszkańców), jest bogate kulturalnie. Kutno to także Ogólnopolski Konkurs Piosenek Jeremiego Przybory „Stacja Kutno”, Konkurs Literacki im. Szaloma Asza, Letni Festiwal Muzyczny, Centrum Teatru Muzyki i Tańca z rozmaitym repertuarem koncertowym. I chyba właśnie to, że zawsze znajdzie się pretekst do kulturalnego wydarzenia, zachęca młodych ludzi do udzielania się w nich. Trafiłam do Młodzieżowego Domu Kultury, w którym od szkoły podstawowej śpiewałam. Równolegle uczyłam się w Szkole Muzycznej im. K. Kurpińskiego gry na skrzypcach, następnie w klasie wokalu klasycznego. Razem z moimi zdolnymi koleżankami, kolegami z MDK występowaliśmy podczas lokalnych wydarzeń, braliśmy udział w festiwalach wokalnych ogólnopolskich i międzynarodowych, uczestniczyliśmy w warsztatach wokalnych. To był czas częstych podróży, poznawania nowych ludzi, nawiązywania przyjaźni, które trwają do dziś. Oczywiście jestem wdzięczna rodzicom za wsparcie, zaangażowanie i możliwość rozwoju muzycznego. Rodzina najwierniejszym i najszczerszy fanem!

Ukończyłaś Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. K. Kurpińskiego w klasie skrzypiec i śpiewu klasycznego. Wybrałaś jednak wydział aktorski w Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie – specjalność: aktorstwo teatru muzycznego. Musical łączy w sobie trzy dziedziny – taniec, śpiew i aktorstwo. Czy wszystkie te elementy są dla Ciebie tak samo ważne, czy masz swego faworyta?

Akademia chyba mi się przytrafiła. Już tłumaczę. Mój pierwszy rok studiów to dziennikarstwo i komunikacja społeczna na UKSW. Na początku celowo nie zgłosiłam się na egzaminy do żadnej artystycznej uczelni. Myślałam, że muzyczne działania, które tak bardzo lubię, będę mogła wykonywać po zajęciach, w międzyczasie… szybko okazało się, że zaczęłam tęsknić. I po roku dziennikarstwa postanowiłam zdawać na wokalistykę jazzową w Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach. Nie dostałam się (dzisiaj twierdzę, że tak miało być). Przyjaciel powiedział mi o nowym kierunku studiów na wydziale aktorskim w Akademii Teatralnej w Warszawie, że ogłosili nabór i powinnam spróbować. Pomyślałam: „OK, skoro już tu jestem, to trzeba iść za ciosem!”. Chciałam, ale jedyne moje doświadczenie aktorskie to były przedstawienia szkolne, a praca przed kamerą – udział w dwóch programach muzycznych. Peszyło mnie też, że „być aktorką i piosenkarką” to marzenie małej dziewczynki… Na szczęście podeszłam do egzaminów, na szczęście się dostałam.

Egzaminy do szkoły teatralnej to jeden z najbardziej ekscytujących momentów studiów. Patrzy na ciebie grupa aktorów; część kojarzysz z seriali, część z teatru, części nie kojarzysz, ale wszyscy wyglądają bardzo surowo i uważnie cię obserwują. Następnie dowiadujesz się, że przechodzisz do kolejnego etapu i do kolejnego, i wciąż nie wiesz, czego się spodziewać i co o tobie myślą. Podczas studiów wiele tych tajemnic udaje się rozwiązać, ale nie wszystkie. I to jest w dziedzinach artystycznych najpiękniejsze – wiele zaskoczeń, niewiadomych, spontaniczności…

Zdecydowanie uważam, że śpiew jest moją najmocniejszą stroną. Na szczęście można te wszystkie umiejętności łączyć. (…)

Śpiewasz w projekcie Moja Alabama z utworami z repertuaru Ludmiły Jakubczak, natomiast w Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia wystąpiłaś z piosenkami Piotra Szczepanika. To bardzo cenne, kiedy młodzi artyści czują artystyczną więź z przebojami pokolenia ich dziadków. Skąd u Ciebie wziął się sentyment do tamtych lat i czy masz w planie przypomnieć nam kolejnego ówczesnego artystę?

Gdy mi Ciebie zabraknie było ulubioną piosenką mojego dziadka, którego niestety nie poznałam. A babcia miała gramofon i płytę winylową z utworami Ludmiły Jakubczak. Ponadto od dziecka brałam udział w konkursach wokalnych, gdzie bardzo często śpiewało się polskie piosenki powojenne. Utwory te mają wartościową treść, są dowcipne, bogate w metafory i instrumentarium, melodyjne – są piękne. Darzę tę muzykę ogromnym szacunkiem, słucham w samochodzie, w domu. Przy utworach Ludmiły Jakubczak, Marii Koterbskiej, Nataszy Zylskiej można przenieść się lata wstecz. Muzyka powinna nas poruszać, bawić, zmieniać – i tak właśnie jest w tym przypadku. Odnoszę wrażenie, że odnalazłabym się w latach 50., że za późno się urodziłam, ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Oczywiście mam pomysł na kolejny repertuar, tak jak mam pomysły na swoje utwory, ale tym razem będę szukać pomocy organizacyjnej, finansowej, zaufanej osoby, która pomoże w reżyserii. Do udziału w koncercie Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia zostałam zaproszona przez pana Janusza Gasta z Polskiego Radia po premierze Mojej Alabamy. Repertuar był narzucony, ale przemyślany. W końcu aktywność muzyczna Ludmiły Jakubczak i początek kariery Piotra Szczepanika to lata 60. XX wieku, więc mamy muzyczne pokrewieństwo.

Nieobcy jest Ci także klasyczny musical. Przed dwoma laty wystąpiłaś na deskach Teatru Rampa w Oto Oliver Twist w reżyserii Teresy Kurpias-Grabowskiej. Musicale w ostatnich dekadach powoli, acz skutecznie wypierają z repertuarów teatrów muzycznych operetkę. Jaka forma łącząca ze sobą śpiew i choreografię będzie dominować w najbliższych latach i w jakich przedstawieniach czujesz się najlepiej?

Mamy na mapie Polski kilka ważnych musicalowych miejsc, jak Teatr Muzyczny Roma, Teatr Rampa, Syrena – w Warszawie, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Teatr Muzyczny w Łodzi, w Gdyni, w Poznaniu i wiele innych. Teatry dramatyczne mają w swoim repertuarze spektakle muzyczne. Moim zdaniem muzyka, śpiew, taniec są pięknymi nośnikami emocji. Jeśli już nie jesteś w stanie mówić, to zaczynasz śpiewać, jeśli śpiew nie wystarcza w wyrażeniu emocji – zaczynasz tańczyć. To zjawiskowe połączenie.

Osiągniecie perfekcji (jeśli w ogóle jest możliwe) to ciężka praca. Trzeba się napracować, napocić, ćwiczyć godzinami, żeby twoja gra, czynność, którą wykonujesz na scenie, wyglądała naturalnie, aby widz nie męczył się razem z tobą. Aktorstwo, wokalistyka, taniec to rzemiosło i ciągła praca, ale jakże satysfakcjonująca! (…)

Grand Prix na Encore Kaczmarski Festival, finalistka 22 Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”, wyróżnienie na 55. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i III miejsce na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenek Jeremiego Przybory „Stacja Kutno” świadczą o tym, że jesteś artystką nie tylko w Polsce rozpoznawalną, lecz także szanowaną. Jak te dowody uznania wpływają na ilość koncertów oraz udział w projektach artystycznych?

To za dużo powiedziane, ale bardzo miłe. Artystyczne życie nie jest regularne. U mnie regularnością jest różnorodność projektów, a ich ilość zapewnia mi stabilizację. Część koncertów odbywa się co weekend, trafiają się pojedyncze w tygodniu, kilka dni w spektaklowych w miesiącu, czasem dzień zdjęciowy, warsztaty, festiwale i okazuje się, że nie ma tygodnia bez pracy, która jest moją pasją. Nawet jeśli nie są to (jeszcze) moje autorskie projekty, wszystko obraca się wokół sfery artystycznej. I to lubię!

Cały wywiad Sławka Orwata z Pauliną Wróblewską pt. „Muzyka, śpiew, taniec są pięknymi nośnikami emocji” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Sławka Orwata z Pauliną Wróblewską pt. „Muzyka, śpiew, taniec są pięknymi nośnikami emocji” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Roksana Vikaluk: Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA

Na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja.

Sławek Orwat
Roksana Vikaluk

Urodziłaś się w Tarnopolu. Jakie masz korzenie?

Z pochodzenia częściowo jestem Ukrainką, częściowo Żydówką, a że w Polsce spędziłam już niemal połowę życia, traktuję ją jak swoją drugą ojczyznę. Tata i mama są wielkimi miłośnikami Polski, a zwłaszcza polskiej kultury; radio zawsze grało u nas po polsku. Mieliśmy też polskie czasopisma. Podobnie jak dzieci w Polsce, zawsze mieliśmy z bratem „Misia”, rodzice natomiast czytali „Przekrój”, „Urodę” i „Szpilki”. Od dwóch lat mam obywatelstwo polskie.

Zawsze byłaś świadoma swojego talentu, czy ktoś pomógł Ci go odkryć?

Nikt z rodziny nie mówił mi – „masz talent”, natomiast zawsze słyszałam: „musisz dużo pracować”. Jednocześnie szanowano moje zdolności, podkreślano, że warto się rozwijać, a rodzice wspierali i wspierają mnie w tym do dziś. Najpierw śpiewałam. Dziadek uczył mnie piosenek ukraińskich, a babcia żydowskich. W tych dwóch kulturach wyrastałam. Tato nucił polskie piosenki. Kochałam tańczyć, kochałam teatr, chciałam grać na fortepianie… Już jako czterolatka, jak gdzieś widziałam tańczących, to i ja chciałam tańczyć, jak widziałam grających, to chciałam grać.

Tarnopol, 2013 | Fot. Taras Ivankiv

Śpiew w mojej rodzinie był zawsze, więc na początku śpiewu się nie uczyłam. Od czwartego roku życia przez kolejne 5 lat zajmowałam się baletem. Bardzo dużo mi to w życiu dało i wciąż daje. Równolegle rozpoczęłam naukę gry na fortepianie i kiedy musiałam wybierać, wybrałam fortepian. Profesjonalną naukę śpiewu zaczęłam dopiero w wieku 19 lat, prywatnie, u genialnego pedagoga, wspaniałego tenora klasycznego Mykoły Bolotnoho, w Tarnopolu. On pomógł mi uwierzyć, że będę śpiewać. Na początku zajęć nic na to nie wskazywało.

Ukraina wydała wielu znakomitych artystów.

Tak, nasza ziemia jest niezwykle żyzna dosłownie i w przenośni. Chyba mamy to w genach. Ukraina, podobnie jak Włochy, zawsze śpiewała. Mamy przepiękne pieśni i niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe. Jest mi smutno, kiedy ludzie mówią: pieśń rosyjska – super! A ukraińskie… nic takiego. Kultura pramatki mów słowiańskich po prostu nie jest znana na świecie.

Polski naród też ma kolosalny twórczy potencjał i Polacy są tego świadomi. Taka nasza słowiańska natura… Na przykład tradycję polskiego plakatu uważa się za jedną z najlepszych na świecie. A polski jazz! Polska specjalizuje się w filmie, w latach 80. była znakomita epoka teatru.

Każdy naród ma jakieś mocne strony artystyczne. Naród ukraiński też, ale że historia nigdy nas nie oszczędzała, często nasz dorobek był niszczony. Teraz odradzamy się, a wojna z Rosją odgrywa w tym procesie bardzo istotną rolę. (…)

Jak znalazłaś się w Warszawie?

W połowie lat 90. dostałam się na Akademię Muzyczną w Katowicach i pojechałam do Ministerstwa Kultury w sprawie stypendium. Druga wizyta w Warszawie to rok 1998. W Filharmonii Warszawskiej odbywał się koncert zespołu SBB. Był Józek Skrzek, Anthimos Apostolis i Mirek Muzykant (bębny), a ja miałam wystąpić przed nimi jako suport, z towarzyszeniem elektroniki. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że niezbędny instrument klawiszowy nie dojedzie i muszę całą suitę, jaką przez miesiąc aranżowałam, zagrać na fortepianie. Miałam niewiele doświadczenia i godzinę na przełożenie mojego programu na fortepian. Ostatecznie wystąpiłam, przypłaciwszy tamten koncert ciężką nerwicą. Występ został bardzo dobrze przyjęty, ale mnie ta sytuacja wówczas przerosła. Jednocześnie zdobyłam kolosalne doświadczenie.

Koncert w Użhorodzie | Fot. Jaroslav Makar

Rok później miało miejsce moje trzecie spotkanie z Warszawą, a powodem ponownie był Józef Skrzek. Było to 25-lecie SBB w Sali Kongresowej. Ogromna, wielogodzinna impreza. Śpiewałam wokalizę do pieśni Józka Skrzeka Erotyk. Była tam także Halina Frąckowiak, był śp. Tadeusz Nalepa, Tomasz Szukalski i wiele innych znakomitości, w tym Ewa Bem. Józek podprowadził mnie do pani Ewy i powiedział: Roksi, Ewa, poznajcie się, bo warto. Zawiązała się dłuższa rozmowa, byłam szczęśliwa, mogąc wyrazić swoją wdzięczność pani Ewie, zwłaszcza za płytę Żyj kolorowo, która podtrzymywała mnie na duchu w bardzo trudnych chwilach. Pani Ewa, od której emanowała dobroć, zapytała: chciałabyś się uczyć? Odpowiedziałam – tak, ale jestem po ciężkich przejściach związanych z uczelnią w Katowicach i się boję. Na to ona: wykładam w szkole na Bednarskiej, nie bój się i idź na egzaminy! Dostałam się do jej klasy, a później za dobrą naukę zostałam zwolniona z opłat. Oficjalnie Ewa Bem była moją wykładowczynią w Policealnym Studium Jazzowym przy ul. Bednarskiej, ale nieoficjalnie był to mój dobry, matczyny duch. Bardzo wiele jej zawdzięczam. (…)

Jak trafiłaś do teatru?

To był rok 2006. Teatr zawsze mnie pociągał, ale znając swoją emocjonalność, bałam się w nim zatracić. Najbardziej bałam się ról dramatycznych i tego, że nie wytrzymam ich psychicznie. Zaczęło się od niewielkich występów z koryfeuszami starej warszawskiej Romy – Witem Michajem i Lacym Wiśniewskim, wybitnym tenorem klasycznym Gennadym Iskhakovem wraz z wspaniałą, roztańczoną i rozśpiewaną grupą artystów, z cygańskim programem muzycznym w Warszawskim Teatrze Żydowskim. Po tych występach Szymon Szurmiej, jego ówczesny dyrektor, zaprosił Wita, Gennadya oraz mnie do udziału w spektaklu Tradycja. Z Teatrem Żydowskim współpracuję do dziś. Później przez dwa sezony w Teatrze Rampa grałam w spektaklu Jaskółka według Turgieniewa w reżyserii Żanny Gerasimowej. Zrobiłam muzykę do spektaklu i wcieliłam się w jedną z dwóch postaci głównych. Tam odkryłam teatr w sobie. Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA.

Na początku dostałam warunek: żadnej statyczności – a wówczas, jak większość muzyków, miałam problem ze zrobieniem kroku na scenie! Od kiedy odnalazłam teatr w sobie, nie potrafię już na scenie ustać w miejscu. Mnie nosi!

Teatr też daje ci swobodę do tego stopnia, że na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja. (…)

Jak postrzegasz to, co dzieje się w Ukrainie?

Przeżywam to bardzo. Moi niektórzy rodacy aktorzy, reżyserzy i muzycy są na froncie. Są wdzięczni nam, działającym poza ojczyzną, bo tworzymy bardzo ważny propagandowy front ukraiński. Już widać efekty naszej pracy, bo przecież jeżeli na płycie belgijskiego muzyka pojawia się kompozycja napisana do słów naszego poety Iwana Franko, to jest to żywy dowód, że – w tym wypadku moja – misja przynosi efekty. Ukraina musi być promowana. My, Ukraińcy, sami jeszcze nie wiemy, na co nas stać – powtarzam te słowa z wywiadu na wywiad. Sytuacja w moim kraju jest bardzo ciężka, ale dzięki niej dowiadujemy się, czym jest dla nas niepodległość i niezależność, w tym od Rosji. To nieprawda, że nasza tożsamość narodowa jest krótka. Ukraińskość była w nas od dawna, tylko skutecznie była niszczona. Na przykład Rosjanie nigdy nie dopuszczali, aby nasza tożsamość rosła, narzucając nam od setek lat swoją wolę.

Jazz w Kijowie, 2016 | Fot. Oleksandr Zubko

W czasach sowieckich mój tata był wykładowcą na Akademii Medycznej i swoje zajęcia prowadził wyłącznie w języku ukraińskim, za co był tępiony przez kierownictwo Akademii. Jednak ponieważ częściowo był Żydem, nie wiedzieli, co z nim zrobić. Przez setki lat nie wolno było Ukraińcowi przejawiać miłości do swojego kraju. Język był tępiony, a każda proukraińska inicjatywa twórcza karana była ostro do końca lat ʼ80, także łagrami. Nie wolno było pisać wierszy o miłości do Ukrainy, bo natychmiast takich śmiałków wysyłano na Syberię. Ukraina zawsze stanowiła dla Rosji kolosalne niebezpieczeństwo z powodu genetycznie uwarunkowanej olbrzymiej siły świadomości i dlatego z taką mocą i tak brutalnie i konsekwentnie ta świadomość była niszczona. Ukrainiec miał żyć w ciągłym strachu. Teraz Kreml również pozostaje wierny swoim krwawym tradycjom: w dniu dzisiejszym liczbę ukraińskich więźniów politycznych przebywających w więzieniach okupanta szacuje się na około 75, a niektórzy, jak reżyser Oleg Sencow, są w łagrach. Droga Ukraińców do odbudowania niepodległości i tożsamości jest jeszcze długa i bardzo mozolna. Powinniśmy znać swoją historię. Nauczyć się żyć ze świadomością tych bardzo ciężkich jej wątków, ale przy tym nie emanować nienawiścią, by budować kraj z sercem pełnym wiary. Na dzień dzisiejszy jest to niewyobrażalnie trudne.

Jak oceniasz Wasze relacje z Polską?

Aby wszystko między nami się zabliźniło, potrzeba czasu. Trudno jest mówić o równoprawnym dialogu Ukrainy z Polską w momencie, kiedy nasze kraje dzieli ekonomiczna przepaść, a na dodatek trwa wojna w Ukrainie. My, Ukraińcy, sami musimy zbudować naszą hierarchię wartości i chcemy to zrobić bez podpowiadania. W naszej wspólnej historii po obu stronach zawsze były postacie, które dla jednych były bohaterami, a dla drugich zbrodniarzami. Podobnie działo się w historii wielu innych narodów. W naszych relacjach do dziś istnieje wiele niewyjaśnionych sytuacji, które, wierzę, z czasem sobie wyjaśnimy.

Cały wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” znajduje się na s. 14 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” na s. 14 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

My czerpaliśmy szczerą radość z grania. Dziś muzyka jest wypychana na piedestał za pomocą pieniądza, a nie jakości

Po rozpadzie Yardbirds Jimmy Page zaproponował Chrisowi pozycję basisty w nowym zespole, który otrzymał później nazwę… Led Zeppelin! Chris Dreja jednak odmówił, aby oddać się pasji fotografii.

Sławek Orwat
Mark „Bestia” Olbrich

Eric Clapton, Jeff Beck, Jimmy Page… czym przyciągaliście najwybitniejszych gitarzystów solowych? Którego z nich darzysz największą sympatią jako człowieka i jako artystę?

Graliśmy bardzo dobrą muzykę, więc wszyscy chcieli z nami grać. Eric był z tej samej szkoły artystycznej, do której chodziłem ja i Topham. Szybko zrobiliśmy własny materiał. Byliśmy odkrywczy i nowatorscy, a zarazem superszybcy i energiczni. Keith był wtedy najlepszym wokalistą w Londynie. Byliśmy tak popularni, że nawet inni grali nasze kawałki, przez co musieliśmy potem kilka rzeczy formalnie prostować. Zawsze miałem dobrą współpracę z gitarzystami. Ja i Eric mieliśmy nawet wspólny pokój do spania. Jimmy natomiast z początku był tak nieśmiały, że chował się za aparaturę. Beck był najbardziej utalentowany. Keith i Jimmy mieli mini morrisa, w którego pakowaliśmy cały nasz sprzęt plus cztery osoby! Nie było wtedy autostrad i to wszystko podczas jazdy skakało.

Eric był purystą bluesa. Grał wprawdzie nasze piosenki, ale jak już stały się słynne… odszedł. Yardbirds chciał eksperymentować we wszystkich kierunkach. Eric poszedł do Mayalla, ale jako ciekawostkę powiem, że i ja miałem kiedyś z Mayallem długą trasę we Francji. (…)

Po rozpadzie The Yardbirds Jimmy Page zaproponował ci pozycję basisty w nowym zespole, który otrzymał później nazwę… Led Zeppelin. Ty jednak odmówiłeś.

Przez sześć lat istnienia The Yardbirds graliśmy w Anglii i USA non-stop (dosłownie!) – codziennie. Stąd narodziła się w nas chęć zmian. Widziałem wiele rzeczy przez te lata. Wtedy była wojna w Wietnamie. Było okropnie. Durni ludzie pluli na powracających żołnierzy, kiedy tam byliśmy. Pewnego dnia wraz z Jimmym poszliśmy zobaczyć w Birmingham zespół, w którym grali Bonham i Plant. Plant nie bardzo wówczas nam się spodobał. Wtedy poznaliśmy też Johna Paula Jonesa i… ja z nim nie chciałem konkurować. Kiedy Jimmy zakładał z nimi nowy zespół, to najpierw nazwali się New Yardbirds, bo mieliśmy z Jimmym wspólne kompozycje, ale wówczas powiedziałem, że to ja mam moralne prawo do tej nazwy, przez co zmienili ją na Led Zeppelin. Zrobili Led a nie Lead dlatego, aby także Amerykanie wymawiali ją poprawnie. Zresztą to ja przyczyniłem się do powstania pierwszej okładki Led Zeppelin. Pojawiła się nawet kiedyś w „The Times” taka karykatura – stary człowiek siedzi z dziećmi i… najpierw jest Yardbirds, z którego jest Cream i Led Zeppelin, a z innego pnia wychodzą Deep Purple i Black Sabbath.

Podczas wręczania Polish International Musicmakers Hall of Fame widziałem w twoich oczach szczere wzruszenie. Czym dla ciebie jest ta nagroda?

Zaczęło się od Rock and Roll Hall of Fame w LA. Wprowadzili nas tam dopiero za trzecim razem. Nasz stół był obok stołu Stax, w którym grał min. świetny gitarzysta Steve Cropper i musieliśmy ubrać się w smokingi (śmiech). W końcu usłyszałem o Polskim International Hall of Fame. Super! Miło być tak wyróżnionym – niesłychane i nieoczekiwane. Osiem lat temu grałem jako Reunion Yardbirds w Polsce. (…)

Powiedziałeś, że Yardbirds jak na realia tamtej epoki grał muzykę popularną. Wtedy jakość takiej muzyki była bardzo wysoka. Jak myślisz, dlaczego teraz popularne granie jest tak marne? Dlaczego wysokiej jakości pop nie przebija się dziś do tej rangi popularności, jak wasza twórczość w latach 60. lub muzyka takich grup jak Smokie czy ABBA w latach 70.?

Mieliśmy wiele hitów, w tym mnóstwo top-ten, ale wtedy była inna motywacja – czerpaliśmy szczerą radość z grania. Dziś muzyka jest wypychana na piedestał za pomocą pieniądza, a nie jakości. Ludzie lubią pop, ale wraz z upływem czasu nie potrafią już połapać się, jakie powinny być jego standardy.

Cały wywiad Sławka Orwata i Marka „Bestii” Olbricha z Chrisem Dreją pt. „Czerpaliśmy szczerą radość z grania” znajduje się na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata i Marka „Bestii” Olbricha z Chrisem Dreją pt. „Czerpaliśmy szczerą radość z grania” na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żadnych prób. Sam musiałem się połapać, jak się gra. Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje

Ktoś napisał, że na koncercie w Marquee Club zerwałem trzy struny i skończyłem z jedną. Prawdą jest, że miałem silne palce i czasami trzeba było szarpać mocniej, ale wtedy zerwałem tylko dwie – D i G.

Sławek Orwat
Alex Dmochowski

Alex Zygmunt Stanisław „Erroneous” Dmochowski jest synem żołnierza armii gen. Andersa. Alex zaczął być niezwykle poważany w Wielkiej Brytanii od czasów jego gry dla Aynsley Dunbar Retaliation. Byli absolutnie kultowym zespołem bluesowym, a wydane przez nich albumy, które bardzo szybko stały się hitami, do dziś sprzedają się za duże sumy w renomowanych sklepach muzycznych. Cena niektórych z nich dochodzi nawet do 60 funtów! W konsekwencji tej popularności Alex został zaproszony do John Mayall Bluesbrakers, z którym grywał w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. W pewnym momencie Alex dołączył do zespołu Franka Zappy, gdzie grał, nagrywał i tworzył pod pseudonimem Erroneous. Kultowe albumy Franka Zappy jak Waka Jawaka, Hot Rats, Grand Wazoo, Quaudiophiliac i Apostrophe są także produktami geniuszu Alexa Dmochowskiego. Jego praca jest obecna również na albumach The Lost Episodes 1972, 1974, 1996, 2004. Aleks Dmochowski grał także z takimi legendami rocka jak brytyjscy pionierzy bluesa – Long John Baldry i Graham Bond, a także stworzył własny zespół, do którego min. należał sam Peter Green (ex. Fleetwood Mac), a także wziął udział w nagraniu albumu Petera Grrena The End of the Game. Wielkość Alexa Dmochowskiego można dodatkowo podkreślić faktem, że jego numer Warning został nagrany przez legendarny zespół Black Sabbath na jego debiutanckiej płycie! Z Alexem Dmochowskim rozmawiałem w Londynie nieopodal Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego.

Jesteś synem polskiego żołnierza armii gen. Andersa. Twoja mama też była Polką. Co wiesz o przeszłości swojej rodziny?

O ojcu nie wiem za dużo. Rodzice się rozwiedli, a tata potem umarł. Generalnie ci, którzy przeżyli wojnę, nie rozmawiali między sobą zbyt wiele o tym, co się działo. Co wiem o Polskiej historii? To, że Polacy zostali fucked over przez Rosjan i zdradzeni przez Anglię. Takie jest moje myślenie o tym, co się stało. Poza tym… jak może jeden aliant okupować drugiego?! Moja mama, ojciec i siostra (sporo starsza) byli zesłani na Syberię do niewolniczej pracy. Mówili żartem – zostaliśmy „wyzwoleni”. Po dwóch latach wyszli przez Persję. Z tego, co mi mówili, była to zasługa Sikorskiego, który wywierał presję na Anglię i w końcu się udało. Mama opowiadała (mieli gospodarstwo), że z samego rana ruskie wojsko wywaliło drzwi z okrzykiem: „wstawać i wynocha!”. Pozwolili wziąć tylko trochę rzeczy, które można było nieść w rękach i… na Sybir! Zabili psa i wszystkich, których spotkali po drodze do naszego gospodarstwa.

Czujesz się Polakiem?

Jestem Polakiem wtopionym w brytyjską kulturę. (…)

W jakich okolicznościach dołączyłeś do zespołu Franka Zappy i jak wspominasz postać tego genialnego artysty?

Graliśmy kiedyś w Belgii z The Aynsley Dunbar Retaliation, a on akurat tam zapowiadał. W pewnym momencie poprosił o jam z nami i to wtedy zdecydował, że chce z nami współpracować. Frank najpierw zabrał Aynsleya Dunbara. Ja potem byłem w Nowym Jorku i szukałem lepszego układu. Rozmawiałem o tym z Aynsleyem i ten zapytał Franka o mnie. Zappa powiedział, że jak będę w Los Angeles w styczniu, to chętnie ze mnie skorzysta. Planował tylko nagranie jednego numeru, który nosił roboczy tytuł Think it over („Przemyśl to sobie”) i który na płycie nazywa się Grand Wazoo. Pierwotnie miała to być piosenka, ale w trakcie pracy zdecydowaliśmy, że będzie to utwór instrumentalny. Byłem w LA w styczniu, a Frank był wtedy w gipsie po tym, jak spadł ze sceny, co dla mnie było nawet korzystne, bo nagle z krótkiego pobytu zrobiło się aż sześć miesięcy!

Muzyka Franka Zappy nie jest łatwa i wymaga od instrumentalistów dużych umiejętności technicznych. Łatwo było Ci przejść od bluesa do karkołomnej progresji?

Zaczęło się od przesłuchania. Album zakładał udział 12 muzyków, a Frank planował grać wszystko z nut. Ja nie czytam zbyt szybko, więc dokładnie mnie przesłuchał, aby dowiedzieć się, jak szybko łapię to, co trzeba. Trwało to cały dzień! Pamiętam, że pierwszy numer był na 7/8. Potem przejechał się po mnie na wszystkich riffach. Było ¾, ½ – bardzo szybko i nie pozwolił powtarzać. Potem dodał coś na ⅝, a potem… kazał grać mi to wszystko razem bez żadnego wgrania się. Zagrałem wszystko (śmiech)! Zespół, który się temu wtedy przyglądał, powiedział potem, że byłem w zupełnym transie. Na koniec Frank spytał: „Chcesz to grać? Próby raz w tygodniu – stawki związkowe”. To był też jedyny moment, kiedy Frank powiedział mi komplement, co nie było jego bajką. Wychodząc, jeszcze o kulach, mruknął: „szybko łapiesz”. (…)

Zostałeś też zaproszony do John Mayall Bluesbreakers, z którym grałeś w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. Jak wspominasz postać Johna Mayalla, którego nie tak dawno miałem okazję podziwiać na koncercie w St. Albans, a nawet zrobić z nim krótki wywiad?

Mayall dwa razy oferował mi członkostwo w czasie Retaliation, ale odmówiłem mu mówiąc, że to honor dla mnie, ale muszę dotrzymać zobowiązań. Dla basisty najważniejszą sprawą jest też dobry pałker, a Aynsley był najlepszy. U Johna był Keith Hartley – niezbyt dobry.

A jednak później występowałeś z nim.

Tak. Zadzwonił kiedyś do mnie nagle jego menedżer z prośbą, aby następnego dnia zrobić z nimi gig w Niemczech w Nürnbergu, bo ich basista złamał palec. Jakoś doleciałem. Zdążyliśmy dojechać na 10 minut przed wejściem na scenę! Nie znałem nawet materiału, ale wszystko poszło jak należy. Dali mi nawet zagrać solo, a John powiedział: „You motherf…er I didn’t know you could play like that!!!” Potem kontynuowałem z nimi trasę Niemcy, Francja i jeszcze gdzieś tam. Kilka lat później grałem z nimi też w LA. Żadnych prób. To była dobra szkoła jazdy, bo sam musiałem się połapać, jak się gra, bez YouTube i bez szkół muzyki popularnej. Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje.

Współudział i tłumaczenie: Mark „Bestia” Olbrich

Cały wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” znajduje się na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Media bez misji. Gra się tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten

Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

Media bez misji

Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat.

Adam Nowak z Raz Dwa Trzy powiedział kiedyś, że bardzo nie lubi określenia „poezja śpiewana”, dodając: „zamiast robić poezję śpiewaną, lepiej śpiewać dobre piosenki”. Adam zwrócił też uwagę na utratę rangi festiwalu opolskiego, jaką posiadał on w latach 60., 70. i 80., kiedy było to miejsce, gdzie spotykały się niemal wszystkie nurty muzyczne reprezentowane przez zwycięzców przeróżnych konkursów i festiwali, w tym także przez laureatów Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.

Debiuty składały się niegdyś wyłącznie z laureatów studenckiego konkursu.

Czy to się zmieniło, bo dziś studenci słuchają disco polo?

Nie dlatego. Nie tylko. Studenci słuchają DP, bo to przestało być obciachem, bo suweren objawił swoje przaśne oblicze, oblicze prawdziwe. Polacy w masie swej słabo rozróżniają dźwięki. Nie wiedzą, kto fałszuje, kto nie. Kto ma wielki głos, kto mały. Edukacja artystyczna upadła wraz ze zmianą ustroju i nie ma jej w szkołach powszechnych ani w mediach. Geneza tej choroby, choroby festiwalu opolskiego, jest inna i warto o niej mówić. Opole jako festiwal polskiej piosenki jest dzisiaj perspektywą mylną i cząstkową, to coś, co się skończyło. Wyczerpało. Festiwal opolski został dlatego osadzony w Opolu, że tam była największa mniejszość niemiecka na całym terytorium Polski. Chodziło więc o oswojenie, o inkorporację kulturową „niemczyzny” zdobytej w ramach drugiej wojny światowej. Miało się to zapoczątkować poprzez najłatwiejszą, najbardziej ekspansywną formę artystyczną, jaką w dwudziestym wieku stała się piosenka.

Piosenka nie jest wymysłem przedwiecznym. Taka, jaką znamy, pochodzi z paryskiego kabaretu Czarny Kot i ma dopiero dwieście lat. Dzięki mediom nagle stała się ekspansywna w dwudziestym wieku. Posłużono się nią także, montując festiwal w Opolu, żeby spolonizować te tereny, czyli Opole jako festiwal miało misję państwotwórczą.

I w pewnym momencie ta misja się wyczerpała. Festiwalem zaczęły zarządzać grupy kolegów, grupy osób prywatnych, które dostrzegły silny związek pomiędzy wylansowanym przebojem a stanem portmonetek ich żon. I panowie: taki, taki i taki (mogę wymienić nazwiska, bo jak jeździłem z moimi wychowankami, to poznałem niektórych „reżyserów” jego mać) sprywatyzowali to.

Festiwal opolski został sprywatyzowany, jeszcze zanim sprywatyzowano polskie zakłady pracy, a działo się to w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, bo Opolem zarządzali wtedy ludzie działający na tzw. obrzeżach i w powiązaniu z mediami publicznymi. Były to grupy osób działające w radiach, w każdym programie poza Programem 2, gdzie duch misji nigdy nie umarł i trwa do tej pory. Wszędzie indziej wszystkie polskie programy zostały sprywatyzowane. Każda stacja ma grupę „swoich” wykonawców przez siebie lansowanych. Jeśli nie jesteś w którejś stajni, to cię nie ma. Tam są pozory misji, zaledwie pozory! Nie było nigdy żadnej Rady Kultury, która radziłaby nad tym wszystkim i mówiła: „no tak, to osiągnęło pewien poziom muzyczny, a to i to nadaje się do radia”. Nie było niczego takiego. Zobaczcie, ile dziś jest dziennikarskiego korowodu nad tym, kogo wysłać na Eurowizję. Przecież to jest oczywiste. Powinni tam jechać najlepsi, nawet jeśli przegrywają; powinni to być ludzie z najbardziej oryginalnym pomysłem reprezentującym Polskę.

Druga sprawa, to gdzie jeszcze na świecie jest taka sytuacja, że przychodzisz do Polskiego Radia – publicznego, opłacanego ze składek społeczeństwa, i redaktor prowadzący audycję ma takie koszyki: zagraniczne (a dokładnie anglojęzyczne, bo francuskiego ani węgierskiego tam nie spotkasz), angielskie, angielskie słabsze, polskie i polski chłam. Większość polskich utworów, które są wysyłane pocztą, nigdy nie zostaje tam odtworzona. Gra się natomiast tylko te polskie kawałki, które zgłaszają duże firmy i takie, które są dogadane z szefami anten. Majorsi rządzą. Radio musi to puścić! Będzie cierpiało, że to, co puszcza, jest bez sensu i przyczyny, ale wie, że cierpi za miliony. Grube miliony. I dlatego cały czas antenowy wypełniony jest brytyjską muzyką.

I teraz spróbujcie wyobrazić sobie sytuację odwrotną. Przyjeżdżamy my do Londynu i w Londynie we wszystkich rozgłośniach, w BBC leci wyłącznie Lubelska Federacja Bardów, Budka Suflera, Maanam i… jest koszyk z brytyjskim chłamem. Wyobrażacie sobie coś takiego? Gdzie w ogóle jeszcze coś takiego na świecie zrobiono? Nigdzie! Jak jedziesz po Europie i masz włączone radio, to na Węgrzech po kolei włączają ci się stacje z muzyką węgierską, a w Chorwacji to w ogóle poprzerabiali cały brytyjski pop na język chorwacki. To jest karykaturalne, ale o czym to świadczy? Świadczy o tym, że istnieje polityka kulturalna, która ma jakieś zadania, ma jakąś misję.

A wracając do Opola… ten festiwal na pewno nikomu już nie służy, poza niewielką grupą osób, i nie ma żadnej misji. Jest to komercyjny festiwal z tradycyjną nazwą, której desygnat już dawno umarł. Festiwalem Polskiej Piosenki na pewno już nie jest. Z jednej strony dzieje się tak dlatego, że wchodzą tam w grę pieniądze, a słabo się dzieje dlatego, że państwo polskie nie sięga po instrumenty prawne, żeby wyregulować ten rynek, bo te pieniądze są tam jednak za małe. Huty miedzi mają jednak stokrotnie wyższe obroty w sensie gospodarczym i to tym się zajmuje polski parlament i rząd, a taką gałęzią, która nie ma większych szans na eksport, na pomnażanie dóbr doczesnych kraju, po prostu się nie zajęto. Tym zarządzają Brytyjczycy, odkąd Radio Luksemburg odniosło sukces, potajemnie kształtując umysły i gusty DJ-ów radiowych. Jaki jest sens puszczania bezzębnych dziadków z Delty Missisipi rzępolących jakieś bluesy? Jaki to ma sens poza sensem szkoleniowo-muzealnym? A dlaczego nie puszcza się bezzębnych dziadów z Kurpiów, którzy też grają w pentatonice swoje kurpiowskie bluesy? Dlaczego nie ma pana Chopina, który wymyślił polską muzykę. Polską! Połowa Chińczyków potrafi polszczyznę muzyczną odszukać na mapie świata i wyłuskać bez trudu rytmy polskie, melodykę polską, bo pan Chopin był uprzejmy wymyślić i swym geniuszem wypromować coś, co jest charakterystyczne tylko dla Polski Czy tego nie ma już w Polsce?

To jest w dalszym ciągu, ale Polska się do tego nie odwołuje. My jesteśmy do szczętu anglosascy. Selim jest anglosaski, Andrzejewski jest anglosaski, Wasilewska jest anglosaska, ja jestem w połowie anglosaski. Ja się burzę na to, bo jak ja byłem mały, to w radiu komunistycznym zawsze o szóstej rano puszczano miniatury klasyczne. W Programie I zawsze leciały jakieś krótkie klasyczne formy muzyczne i to była misja. To było skomentowane i rodziło snobizm pozytywny.

Był też i taki moment w historii polskiej telewizji i polskiego radia, kiedy to dogadały się te dwie instytucje (tam jednak ponoć parę światłych osób jest) i były pieniądze państwowe przeznaczone na taką comiesięczną giełdę. Kompozytorzy, autorzy wysyłali nowo stworzone utwory i co miesiąc kilka z nich wybierano do lansowania w radiu i zrobienia teledysku, który szedł w oprawie programów telewizyjnych. Teraz już nawet nie wiecie pewnie, co to jest oprawa, ale kiedyś było coś takiego, że gdzie teraz są reklamy, mogły iść teledyski. W TVP Kultura jeszcze istnieje coś takiego, że jakieś teledyski chodzą zamiast reklam. I wtedy Telewizja Polska zakwalifikowała Andrzejewskiemu aż dwa numery do zrobienia teledysków, które powstały za państwowe pieniądze w profesjonalnych warunkach. Kiedy w roku 1998 całe media lubelskie: dwie gazety codzienne, radio publiczne i telewizja publiczna chodziły za nami co miesiąc, wszystko nagrywały i potem puszczały urobek na antenie, to myśmy się w Lublinie stali szybko sławni. Ja mogłem jeździć taksówką na przykład i nie płacić. Płaciłem. Na weselach grano nasze kawałki, a my do tej pory dwa razy w roku sprzedajemy pełne sale w lubelskiej filharmonii. My nie możemy grać w małych salach w Lublinie. Czyli, krótko mówiąc, na naszym przykładzie widać, że jeśli tego typu piosenkę raz się zaprezentuje całej społeczności, to ona się lansuje bardzo łatwo, bardzo szybko.

Dożyliśmy czasów, że każdy może napisać książkę, a to, czy ona potem zostanie bestsellerem, kompletnie nie wynika z jej poziomu literackiego, tylko z pieniędzy wyłożonych na jej promocję.

Kiedyś też była nadprodukcja grafomanii na wszystkich polach, tylko wtedy nie wszyscy mieli okazję usiąść koło kierowcy. Dziś media pozwalają wszystkim usiąść koło kierowcy, a nawet tego kierowcę udawać, wskutek czego robi się tyraliera i nie ma hierarchii.

Kiedy słyszę, że pani Wałęsa napisała jedną z najbardziej czytanych książek ostatnich lat, to w geście rozpaczy zadaję Grabażowe pytanie: „Co się z nami stało?”

No co się stało? W latach pięćdziesiątych to samo stało się w Ameryce, a Allen Ginsberg protestował przeciwko zhomogenizowaniu kultury. Andy Warhol zrobił natomiast inną rzecz. Postanowił adaptować wszystkie wzory sztuki konsumpcyjnej i przenieść je w rejony sztuki, co stało się najbardziej prowokacyjnym faktem w całej historii sztuki i choć pewne znamiona dzieła artystycznego ma, to umówmy się, że fotografia puszki z zupą Campbell sztuką jest taką sobie, i to bardzo daleko umowną.

Czy jako zanurzony w kulturze chrześcijańsko-judaistycznej i antycznej bard zgadzasz się na islamizację naszego kontynentu? Dożyliśmy czasów, że kobieta idąca ulicami niemieckiego miasteczka, w pojęciu przedstawicieli całkowicie obcej nam kulturowo cywilizacji jest własnością publiczną i może zostać zgwałcona w obecności męża. Czegoś takiego na naszym kontynencie dotychczas nie było.

To jest daleko idące uproszczenie. Większość krajów europejskich to były kiedyś kraje niewolnicze. Pojedź sobie na Słowację i dowiedz się, jak wyglądały stosunki między dworem słowackim (polskim zresztą też) a warstwą poddanych, czyli chłopami. Co z prawem pierwszej nocy? Chłopki były notorycznie gwałcone, całymi zastępami były dostarczane na dwór pana feudalnego, gdzie były wykorzystywane. Podstawa jest w Starym Testamencie, który jest całkowitym, powtarzam całkowitym nakazem supremacji męskości nad żeńskością, czyli kobieta jest poddaną, jest niewolnicą i musi rodzić w bólu. Czyli wszystkie dzieci są poniekąd z gwałtu, można tak powiedzieć w nawiązaniu do Twojego pytania. W kulturze paternalistycznej tak jest.

W momencie, kiedy kobiety zdobyły w Europie prawa, kiedy zaczynają powoli być traktowane jak ludzie, pierwsze, czego odmawiają, to rodzenie dzieci – i to zrobiły. Co robią kultury prymitywne, gdzie kobieta jest nadal niewolnicą? One się nadal mnożą. U zarania dziejów kultura judaistyczna była taka sama, czyli równie krwiożercza i równie drapieżna. Tak samo chrześcijaństwo, które się wyłoniło i stało się religią państwową w łonie Cesarstwa Rzymskiego w 395 roku bodaj. Wszystko działo się od tego momentu niby to z nakazu jedynego Boga. Pokaż mi człowieka, który zna Boga, zna Jego imię i rzeczywiście słyszał, co Bóg mówi. Jeśli to nie jest wariat czy Minister Obrony Narodowej pewnego kraju. Sumując: wszystko, co tyczy się historii ludzkości, ma swoje fazy. Islam jest po prostu młodszą kulturą, czyli jest jeszcze w fazie drapieżnej, w jakiej jeszcze w trzynastym wieku było chrześcijaństwo, kiedy wybijano Jadźwingów.

Za Saladyna islam stał znacznie wyżej i w tym momencie rodzi się pytanie: dlaczego się cofnął?

Ja myślę, że wiem dlaczego i nauka dała mi odpowiedź. Myślę, że islam niejedno ma imię, po prostu. W Polsce też są muzułmanie, i to od kilkuset lat. Oni zachowują się całkowicie inaczej niż ISIS. Za Saladyna, kiedy tamta kultura wytworzyła niezwykłe zabytki, kiedy jej osiągnięcia naukowe były także niezwykłe, wtedy powstały też i te ciemniejsze, ortodoksyjne odłamy islamu, które (uwaga!) zabraniały kulturze się rozwijać i petryfikowały wzorce.

Mówiłem już o roli barda, że bard adaptuje pewne wzory kulturowe dla nowych czasów, żeby społeczeństwo mogło się rozwijać. Tam tego nie było. Tam stanięto w rozwoju. Tak jakby w obronie nienaruszalności zasobów matki Ziemi. Jakby ignorując biblijne hasło o potrzebie podporządkowania sobie Ziemi, kosmosu itd. Dlatego wszystkie pomniki i wytwory kultury wyższej zostały w Afganistanie zburzone. To stało się właśnie w myśl tego odłamu islamu, który rozwojowi mówi – nie! W łonie samego islamu zwyciężyły odłamy bardziej brutalne i one nadal takie są, i to dotyczy każdej kultury we wczesnym stadium rozwoju. Mówiąc jeszcze inaczej, należy się spodziewać, że ta kultura w zderzeniu z wysoką kulturą Zachodu ostrze swoje będzie tępiła.

Dygresja: Ameryka dość świadomie napędza konflikty pomiędzy poszczególnymi odłamami islamu gdzieś tam w Afryce i w Azji, i celowo wywołuje wojny lokalne po to, żeby to ostrze się samo tępiło, bo za chwilę Ameryka będzie miała ten sam problem, co Europa. Przy okazji Ameryka napędziła na nas tę falę emigracji, by Europę zdestabilizować. Ameryka chyba boi się Europy. Europa jest kontynentem o o wiele większym potencjale ludnościowym i gospodarczym niż Ameryka.

Tu trzeba pamiętać o tym, co jest rzeczywistą przyczyną zmian na geograficznej i politycznej mapie świata. Jest to potencjał gospodarczy i intelektualny. Europa, gdyby tylko chciała, mogła i umiała się zjednoczyć, w ciągu kilkunastu lat byłaby kontynentem potężniejszym niż Ameryka. Ta sobie nie może na to pozwolić. Dlatego prezydent Stanów Zjednoczonych tak drastycznie zmienił teraz front wobec Niemiec, Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Francji. Europa ma znakomite instrumenty prawne, żeby złym skutkom islamizacji zapobiegać. Prawo jest, tylko poprawność polityczna je unieruchomiła. Wystarczy nie dopuścić do nawoływania do zbrodni w wykonaniu mułłów. Wystarczy skorzystać z doświadczenia najmądrzejszych i najbardziej poszkodowanych ludzi, czyli Żydów. W Izraelu, żeby zostać obywatelem, trzeba zdać egzamin z kulturówki, który co dwa lata jest powtarzany.

Ja jestem za takim modelem przyjmowania imigracji. Egzamin z kulturówki – i proszę bardzo. Jeśli wtłoczysz nowej społeczności pewne wzory wyższej kultury, to prawdopodobnie ostrze jej agresji się stępi. Powtarzam – prawdopodobnie, bo nie wiem, jak będzie, bo być może dojdzie do przesilenia i nocy długich noży i pewnego dnia wszystkich nas wykończą. Owszem, może tak być.

Kazik Staszewski też się tego obawia.

Ja też się tego obawiam, ale trzeba przyjrzeć się temu, co wstecz, i nie być takim europocentrycznym i polonocentrycznym. Trzeba zobaczyć, jak te wszystkie procesy w historii przebiegały i wyciągać praktyczne wnioski. Pamiętać przy tym, że nigdy nie było prostej ekstrapolacji z przeszłości. To zawsze gdzieś meandrowało i zawsze wychodziła jakaś trzecia strona medalu, czyli ząbki. Awers, rewers i ząbki.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” znajduje się na s. 19 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Janem Kondrakiem pt. „Media bez misji” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl