Czym można wyjaśnić to, że Jan Matejko jest dziś często lekceważony, a Henryk Siemiradzki ma zawsze znakomite recenzje?

Kiedy narodził się pierwszy polski antysemita – nie wiadomo. Czy był to ten utrwalony w scenie z drzwi katedry gnieźnieńskiej, na której św. Wojciech wykupuje niewolnika z rąk kupca żydowskiego?

Jan Martini

„Bezpośrednim powodem ostrego wystąpienia Matejki przeciwko Żydom było oszustwo, jakiego dopuścił się student szkoły Saul Wahl w celu uzyskania konkursowej nagrody pieniężnej (przedstawił on do konkursu nieswoją pracę – przyp JM). Ten brak skrupułów moralnych oburzył do głębi Matejkę, który do spraw związanych ze sztuką odnosił się z czcią niemal religijną i od drugich wymagał podobnego postępowania”.

Cały incydent opisał sekretarz malarza Marian Gorzkowski, którego pamiętnik jest rzadkością bibliograficzną, bo cały nakład został wykupiony i zniszczony przez biografów Matejki. Artysta podczas mowy inaugurującej rok szkolny 1882 w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, zwracając się do studentów Żydów, powiedział nierozsądnie zbyt ostre słowa:

„A wy, uczniowie Hebrajczycy pamiętajcie, że sztuka nie jest handlową, spekulacyjną robotą, lecz pracą w wyższych celach ducha ludzkiego, w miłości Boga z miłością kraju złączoną. Jeśli wy chcecie tylko w naszym artystycznym zakładzie nauczyć się sztuk pięknych dla spekulacji, a nie czuć ani wdzięczności dla kraju, ani żadnych dla niego obowiązków; jeśli wy, żyjąc w naszym kraju od wieków, nie poczuwacie się do szlachetniejszych dla kraju naszego uczynków ani nie chcecie być Polakami, to wynoście się z kraju, idźcie od nas tam, gdzie nie ma żadnej ojczyzny ni wyższych uczuć miłości kraju, ni wyższych cnót ludzkich w miłości ziemi poczętych” („Czas” 1882, nr. 248). Reakcją na słowa Matejki był „jawny i głośny protest przeciw przemówieniu p. Dyrektora jako naruszającemu godność całej społeczności i wyrządzającemu jej ciężką i nieuzasadnioną krzywdę”, który opublikowali na łamach „Czasu” prominentni przedstawiciele środowisk żydowskich. Jeden z autorów protestu – adwokat Eibenschutz – spotkawszy sekretarza Szkoły Sztuk Pięknych Gorzkowskiego, zaczął wykrzykiwać: „To ten wasz łajdak Matejko myśli sobie wygadywać na Żydów, my go nauczymy, my mu pokażemy, my mu damy, my go pod Siemiradzkiego podkopiemy!”. Matejko pozwał Eibenschutza, a jako swojego rzecznika powołał znakomitego prawnika Józefa Mochnackiego. Przed sądem oskarżony „poszedł w zaparte” („protestuję najmocniej, jakobym wyraz ten stosował do mistrza naszego, nigdy na myśli nie miałem go obrazić”), ale przyznał, że wypowiedział słowa: „Zobaczysz pan, że potomność wyżej postawi Siemiradzkiego nad Matejkę, bo tamten nikogo nie obraził”. (…)

Wkrótce na Matejkę spadł cios z Rosji. Bankier Rosenblum opublikował w warszawskich gazetach (żydowskich i polskich) protest potępiający w ordynarnych słowach malarza, co z kolei spotkało się z ostrą repliką red. Jana Jeleńskiego w antysemickiej „Roli”. Matejko, dowiedziawszy się o artykule, napisał do Jeleńskiego: „Z nadesłanego mi uprzejmie nr. 4 czasopisma „Rola” dowiedziałem się o otwartym liście p. Rosenbluma, który podobnie jak i inni jego współwyznawcy, z wielkim zuchwalstwem i arogancją odzywają się o wszystkim i o wszystkich.

Ustępstwa nasze na każdym kroku i na każdym miejscu, wielki upadek ducha. Brak energii, ospałość w sprawach społecznych oraz bierne, powiedziałbym nawet służalcze poddanie się wpływom hebrajskim spowodowały, że wyznawcy Talmudu mają nas już dzisiaj za trupów chodzących, nad którymi wolno się nawet i znęcać, są to przerażające następstwa naszego bezwładu i ospałości”.

Dziś w kręgach znawców i koneserów do dobrego tonu należy wyrażanie się o Matejce cokolwiek lekceważąco. Natomiast Siemiradzki (uchodzący w Rosji i na Ukrainie za malarza… rosyjskiego!) ma niezmiennie „znakomite recenzje”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty Matejki” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kłopoty Matejki” na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wybuch I powstania śląskiego. Kunktatorstwo i niezdecydowanie Wojciecha Korfantego przyczyną niepowodzenia zrywu

„Powstańcy zapomnieli o troskach i biedzie i nie wątpili, że nadeszła chwila ostatecznego oswobodzenia ojczystej ziemi od jarzma wroga”. Uwierzyli Korfantemu. Wnet miało przyjść gorzkie rozczarowanie.

Zdzisław Janeczek

W nocy z 2 na 3 V 1921 r. Rudolf Niemczyk otrzymał zadanie opanowania Katowic wspólnie z innymi podkomendnymi Walentego Fojkisa, Adama Kocura i oddziałami Czesława Paula. Na początku bez walki zajął Zawodzie. Niemcy bronili się chaotycznie, byli zaskoczeni koncentrycznym atakiem około 5 tys. powstańców zgrupowanych w 8 baonach. W walce wyróżnił się szczególnie baon Niemczyka. O wydarzeniach tych pisał: „Już nad ranem byłem w posiadaniu dworca kolejowego, więzienia oraz całej południowo-zachodniej strony miasta”.

Jego podkomendny Henryk Kalemba w pierwszych godzinach trzeciego powstania zajął gmach policji w Katowicach. Jak wspominał hr. Maciej Mielżyński: niemiecka policja „stawiała ostry opór”, jednak rychło ją rozbrojono i „z orgeszami postawiono pod straż”. Nastąpił jednak nieprzewidziany incydent. Żołnierze włoscy, którzy znajdowali się w pociągu relacji Katowice-Pszczyna, ostrzelali podkomendnych R. Niemczyka, zabijając jednego i raniąc dwóch powstańców.

Około godziny 7 rano nadzorujące plebiscyt wojska francuskie wspierane przez czołgi i samochody pancerne skoncentrowały swoje siły, a ich dowództwo zażądało wycofania powstańczych oddziałów z Katowic. Po negocjacjach z komendantem garnizonu Dowództwo Grupy „Wschód” poleciło powstańcom wycofać się z zajętych pozycji w centrum grodu. Zawodzie pozostało jednak w rękach insurgentów. Wokół miasta wzniesiono barykady i kolczaste zasieki. Rozpoczęło się cernowanie (od francuskiego ‘cerner’: otoczyć, osaczyć, oblegać) Katowic i innych miast, celem zabezpieczenia odwodów przed ewentualnym atakiem Niemców od strony aglomeracji. W założeniu przewidywano także odcięcie wody, prądu i dostaw żywności, co miało spowodować oddanie Katowic pod kontrolę sił powstańczych.

Konstantin Fehrenbach, Kanclerz Republiki Weimarskiej, ostro zaatakowany werbalnie w Reichstagu w sprawie wydarzeń na Górnym Śląsku bronił się, twierdząc, że

„Niemcy niczego nie zaniedbali, wiedząc jak ważny jest fakt dokonany, ale niestety zostali przez Polaków zaskoczeni, gdyż działali oni mit verbrecherischer Genialität (z geniuszem kryminalnym) tak piorunująco, że niemieckie organizacje nie miały czasu połapać się w sytuacji”.

Kompania H. Kalemby zajęła odcinek od kopalni „Ferdynand” („Katowice”) do Fabryki Kremera w Zawodziu. Odezwa z 20 V 1921 r., podpisana przez Wojciecha Korfantego oraz Józefa Biniszkiewicza, Józefa Rymera i Józefa Grzegorzka – przedstawicieli Wydziału Wykonawczego – sugerowała oblężonym kapitulację jako jedyną trafną decyzję w zaistniałej sytuacji. Jednak dyktator III powstania nie był w swych deklaracjach do końca konsekwentny. Rudolf Niemczyk, odpowiedzialny za przeprowadzenie tej operacji we wspomnieniach, odnotował, że skutki cernowania „próbował złagodzić Wojciech Korfanty, polecając […] dwa razy otworzyć zawory wodociągów bez wiedzy dowództwa Grupy »Wschód«. Dowiedziawszy się o pierwszym otwarciu wody byłem wprost wściekły […] na podobną nikczemność ze strony tego pana – pisał Niemczyk – ale cóż miałem robić, gdy już puszczona woda napełniła baseny, z których zapas mógł starczyć na 5–6 dni”.

Po tym incydencie z Korfantym R. Niemczyk poprosił dowództwo Grupy „Wschód” aby jego ludzi zwolniono od obowiązku cernowania Katowic i wysłano na front. (…)

Powstańcy, dzięki zaskoczeniu przeciwnika, w pierwszej fazie walk do 10 V 1921 r. odnieśli duży sukces strategiczny. Zwycięski pochód ku Odrze zapoczątkowała operacja „Mosty” rozpoczęta w noc wybuchu insurekcji. Przeprowadziła ją grupa destrukcyjna Tadeusza Puszczyńskiego (działającego pod pseudonimem „Konrada Wawelberga”). Na odcinku 90 km jej członkowie wysadzili 9 mostów na zachodniej granicy obszaru plebiscytowego, odcinając go od zaopatrzenia z głębi Niemiec. Powstańcy w ciągu tygodnia opanowali teren wyznaczony tzw. linią Korfantego, biegnącą od granicy z Czechosłowacją na północ wzdłuż Odry do przedmieść Krapkowic, a następnie skręcającą na północny wschód w stronę Kamienia Śląskiego, Ozimka, Gorzowa Śląskiego i dochodzącą do ówczesnej granicy z Polską w okolicach Zdziechowic. W. Korfanty już 7 V w Dąbrówce Małej rozpoczął negocjacje rozejmowe z przedstawicielami Międzysojuszniczej Komisji bez udziału Niemiec, realizując swoją koncepcję powstania jako demonstracji politycznej. 9 V podpisał rozejm, który miał zapewnić korzystną dla Polski linię demarkacyjną. Niestety wskutek niemieckiego protestu alianci się wycofali, a gen. Henri Le Rond zdementował wiadomość o rozejmie.

Tymczasem 10 V W. Korfanty w specjalnej odezwie, ogłaszając dobrą nowinę o zawartym układzie, wezwał mieszkańców Śląska do powrotu do fabryk. Równocześnie skonstatował: „Godzina wolności wybiła. Stajemy się panami własnego domu”. Niestety słowa te nie miały pokrycia w rzeczywistości.

Zrobił się zamęt. Wielu uważało, iż nastąpił koniec powstania i podjęło decyzje powrotu do domu. Tymczasem czekał ich jeszcze ciężki bój o Górę św. Anny, gdyż Niemcy od strony Krapkowic i Kluczborka przygotowywali kontrofensywę.

Wyhamowanie powstańczej ofensywy za sprawą politycznych manewrów skutkowało pojawieniem się widma klęski. Bitwę o Górę św. Anny można było stoczyć albo w korzystniejszych okolicznościach, albo w ogóle do niej nie dopuścić. Gdyby wykorzystano w pełni pierwszy etap pełnego zaskoczenia Niemców, można było zająć znacznie większą część obszaru plebiscytowego i przekroczyć linię Korfantego, co sugerowali dowódcy Grupy „Wschód”. Dawało to lepszą pozycję wyjściową do odparcia kontrataku wroga i umocniłoby pozycję negocjacyjną w trakcie rokowań pokojowych, a także miałoby korzystny wpływ co do mediacji linii demarkacyjnej. Dyktator powstania jednak kategorycznie zabronił jej przekraczania. Kolejnym kardynalnym błędem był rozkaz nakazujący powstańcom opuszczenie położonego o kilkanaście kilometrów na północ od Góry św. Anny, zdobytego w ciężkich walkach (14–17 V) Gogolina, mimo iż miejscowość ta leżała za linią Korfantego, a zajęcie pobliskiego Otmętu pozwalało na kontrolę jedynego ocalałego mostu na Odrze, którym Niemcy mogli przeprawić swoje siły na drugi brzeg rzeki. Powyżej tego punktu cała linia Odry aż do granicy z Czechosłowacją była obsadzona przez powstańców.

W tych okolicznościach niemożliwy byłby atak na Górę św. Anny, gdyż Niemcy mieli przed sobą trudną do sforsowania naturalną przeszkodę, jaką była Odra. Niestety względy polityczne pokrzyżowały plany dowódców POW G.Śl. i zmusiły ich do przyjęcia boju w niekorzystnych warunkach.

Czynnikiem dodatkowo uszczuplającym siły powstańców była konieczność cernowania miast. Zgodnie z przewidywaniami powstańczych dowódców, nocą z 20 na 21 V dobrze uzbrojone niemieckie oddziały przeprawiły się na prawy brzeg Odry w Krapkowicach. Po dwóch zażartych szturmach zdobyły Górę św. Anny, tracąc do 24 V około 500 ludzi. Straty powstańców, licząc w zabitych, rannych i zaginionych, szacowano na ¼ stanu osobowego.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba. Ofiara bezprawia i niechciany bohater (III)” znajduje się na s. 6–7 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba. Ofiara bezprawia i niechciany bohater (III)” na s. 6–7 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Uważajmy na interesy robione z Instytutem Badań Marki Spółka z o.o., który z instytutem naukowym nie ma nic wspólnego

Dziennikarze portalu ngopole.pl zostali oskarżeni przez Instytut Badań Marki o naruszenie dóbr osobistych spółki. Okazało się jednak, że naruszenia prawa nie było, a… dziennikarze pisali prawdę.

Wiktor Sobierajski

16 maja 2019 roku w Sądzie Okręgowym w Opolu zapadł wyrok w sprawie o sygnaturze I C 340/18/BK. Głównymi bohaterami procesu byli: właściciel portalu ngopole.pl i redaktor naczelny Tomasz Kwiatek oraz jego ówczesny zastępca Wiktor Sobierajski. Zostali oni oskarżeni przez Instytut Badań Marki z Sosnowca z panią prezes Magdaleną Moczałą na czele o czyn z art. 24 kc, tj. naruszenie dóbr osobistych spółki. Okazało się jednak, że naruszenia prawa nie było, a… dziennikarze pisali prawdę.

Cała historia zaczęła się w Sobótce na Dolnym Śląsku w Ślężańskim Ośrodku Kultury Sportu i Rekreacji, którego dyrektorem był Wiesław Drozdowski. Osoba wyjątkowo uczciwa i bardzo mocno angażująca się w swoją pracę zawodową. Ponad dwa lata temu dyrektor Drozdowski posiadał ważne szkolenia BHP dla pracodawców, postanowił jednak skorzystać z oferty Instytutu Badań Marki z Sosnowca, aby pogłębić swoją wiedzę z zakresu BHP. Forma szkoleń to „samokształcenia kierowane”. Jest bardzo atrakcyjna, bo pozwala pracodawcom zaoszczędzić czas i pieniądze, pod warunkiem, że oferent szkoleń zachowuje się uczciwie.

W przypadku IBM Sosnowiec nie można mówić o uczciwości, ponieważ okazało się, że firma ta stosuje niedozwolone metody sprzedaży swoich szkoleń, a same szkolenia są bardzo niskiej jakości. Trudno to jednak sprawdzić, bowiem kontrahent otrzymuje zamkniętą w przezroczystej kopercie płytę CD. Jej otwarcie powoduje, że płyty nie można już zwrócić. Należy za nią tylko zapłacić.

Czy jest to uczciwe? Ocenę pozostawiam Czytelnikom. Warto dodać, że szkolenie takie kosztuje 690 zł. Może ktoś powie, że to niewiele, ale jak wiadomo, w instytucjach kultury bądź sportu liczy się każdy grosz.

Cykl artykułów na temat Instytutu Badań Marki z Sosnowca można przeczytać na stronie www.ngopole.pl.

Cała historia skończyła się w sądzie, bowiem pani prezes Instytutu Badań Marki Sosnowiec Sp. z o.o, Magdalena Moczała, w Rybniku pretendująca do kariery samorządowej z ramienia PO, poczuła się urażona publikacjami na temat działalności kierowanej przez siebie spółki. Z pewnością nie przewidziała, że sąd nie da wiary jej wyjaśnieniom i orzeknie, że dziennikarze mieli prawo do publikacji krytycznych artykułów, bowiem sposób działalności Instytutu Badań Marki Sp. z o.o jest dość niejasny i wyczerpuje znamiona stosowania nieuczciwych praktyk w biznesie. Polegały one na sprzedaży fikcyjnych certyfikatów i szkoleń dla przedsiębiorców.

Proces sądowy był monitorowany przez Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Po blisko dwuletnim procesie Sąd Okręgowy w Opolu oddalił powództwo w całości i zasądził obciążenie kosztami procesu stronę pozywającą dziennikarzy, czyli Instytut Badań Marki Sp. z o.o. Tomasz Kwiatek ma otrzymać 5 300 zł a Wiktor Sobierajski 4 000 zł tytułem zwrotu kosztów procesowych.

Wyrok nie jest prawomocny, ale uważajmy na interesy robione z Instytutem Badań Marki Spółka z o.o, który z instytutem naukowym nie ma nic wspólnego. Żadnych badań także nie prowadzi.

Wiktor Sobierajski: Dziennikarz śledczy z Kędzierzyna-Koźla na Opolszczyźnie. Ostatnio zatrudniony w portalu ngopole.pl. Po publikacji materiałów na temat Instytutu Badań Marki stracił pracę, ale niczego nie żałuje. Po jego publikacjach firma z Sosnowca znacznie ograniczyła swoje obroty, co wskazuje, że publikacje zawarte na ngopole.pl przyniosły zamierzony skutek.

Artykuł Wiktora Sobierajskiego pt. „Instytut Badań Marki z Sosnowca przegrał w sądzie z dziennikarzami ngopole.pl” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wiktora Sobierajskiego pt. „Instytut Badań Marki z Sosnowca przegrał w sądzie z dziennikarzami ngopole.pl” na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Utrzymanie polskości w Polsce jest możliwe tylko pod warunkiem, że Polacy częściej będą się rodzić niż umierać

Celem jest osiągnięcie zastępowalności pokoleń, czyli powyżej 2,1 dziecka na kobietę. Strasznie trudne zadanie! Żadne państwo europejskie nie osiąga takich parametrów bez pomocy imigrantów.

Andrzej Jarczewski

Demokracja nie zapewnia państwom wiecznej szczęśliwości. Przeciwnie. Narażona jest na różne choroby i w historii niejednokrotnie padała pod ciosami bardziej zdyscyplinowanej dyktatury. Demokraci pragną więc demokrację wzmacniać i nieustannie naprawiać nieuniknione jej wady, a oligarchowie po prostu chcą rządzić jako mniejszość nad większością i chętnie służą zewnętrznym mocodawcom. Warto odnotować, że Platon – Ateńczyk – gardził demokracją i gotów być służyć Sparcie przeciw… Ateńczykom.

Obydwie strony mają mocne argumenty. Historia przyznawała rację raz jednym, raz drugim. Nierzadko decydowały względy estetyczne: herbertowska „sprawa smaku”. Jedni brzydzą się kolaboracją z obcymi, inni się brzydzą własnym narodem. Najnowszy wyborczy sukces polskich komunistów dowodzi, że nie ma znaczenia, komu oni służą: Wschodowi czy Zachodowi, komuniście czy kapitaliście. Ważne jest tylko, żeby to był ktoś obcy, mocny i bogaty. I obca musi być idea, której niewolniczo służą.

Co zrobić, by konglomerat drobnych, ale krzykliwych mniejszości nie rządził większością? Najprostsza – na krótką metę – odpowiedź kazałaby zabiegać o kolejne procenty elektoratu i pełniejsze zapanowanie nad sytuacją w kraju. Kierunek trudniejszy – to wzmacnianie takiej większości, jaka jest, czyli złożonej z mnóstwa różnorodnych, ale równorzędnych mniejszości, bez preferencji dla żadnej z nich. Chodzi o wzmacnianie ekonomiczne (co jest dziś doskonale realizowane) i wzmacnianie kulturowe (co idzie jak po grudzie, jeśli nie wstecz). (…)

Prawdopodobnie wyczerpują się możliwości bodźcowania ekonomicznego. Tą drogą już osiągnięto wiele. Przede wszystkim – odwrócono wyglądającą na nienaprawialną tendencję do obniżania dzietności Polek. Przed „500+” było 1,3 dziecka na kobietę, teraz jest 1,45.

W roku 2020 może wzrośnie jeszcze do 1,5–1,6. Więcej bym się nie spodziewał. A to wciąż za mało. Celem jest osiągnięcie zastępowalności pokoleń, czyli powyżej 2,1 dziecka na kobietę. Strasznie trudne zadanie! Żadne państwo europejskie nie osiąga takich parametrów bez pomocy imigrantów. Czy Polska da radę?

Moim zdaniem – jest to możliwe w dłuższym terminie, ale pod warunkiem, że do obecnych i przyszłych zachęt finansowych dołączymy pakiet zmian cywilizacyjnych. Czekać z tym nie możemy, bo opóźnianie macierzyństwa i dłuższe panowanie niskiej dzietności prowadzi do takich zmian w rodzinach, w społecznej mentalności i w infrastrukturze wychowawczej, że wyjście z tego korkociągu staje się coraz mniej prawdopodobne. Dziś jeszcze szanse istnieją.

Nie da się istotnie zmienić mentalności młodych kobiet, kształtowanej od trzydziestu lat przez ideologię „róbta, co chceta”. Telewizje komercyjne i niemieckie kolorówki dla dziewcząt kompletnie przeorientowały myślenie młodego pokolenia, czego wciąż nie mogą zrozumieć moraliści i utopiści. W ostatnich latach doszły smartfony, bez których młodzież nie wiedziałaby chyba, co robić.

Zamiast walczyć z tą nową cywilizacją, zamiast na nią narzekać i obrzucać brzydkimi rzeczownikami – powinniśmy obserwować rozwój technologiczny, uczestniczyć w nim i nadawać mu wektor ku dobru. Obszernie wyjaśniam to w książce Czasownikowa teoria dobra (2018), a tu tylko przypominam z fizyki, że każda zmiana, każdy ruch odbywa się w jakimś kierunku. Nie da się zatrzymać wszelkiego ruchu, ale można mu nadać kierunek, zwrot i odpowiednią wartość.

W rozpatrywanej dziś tematyce chodziłoby o nadanie całej kulturze kierunku i zwrotu: ku większej dzietności. Konkretnie oznacza to całkowite zaprzestanie propagandy antyrodzinnej i finansowanie takich działań w kulturze, które promują dzietność.

To nie może odbywać się w atmosferze wojny ideologicznej np. w sprawie aborcji, bo będzie przeciwskuteczne. Tu argumenty moralne nie zadziałają, co widzimy na przykładzie Irlandii, Malty, Kanady i wielu innych krajów. Tylko nieodpowiedzialni fantaści mogą dążyć do jakichkolwiek rozwiązań referendalnych. Sprawę przegrają, ale będą cieszyć się opinią moralnie niezłomnych, porównywalną ze sławą wodzów, którym łatwiej poświęcić całą armię w jednej widowiskowej klęsce, niż wziąć się do ciężkiej i niewdzięcznej pracy, obliczonej na lata i pokolenia. Taką postawę nazywam „sawonarolką”.

Wiedza o aktualnych trendach demograficznych i o ograniczeniach ekonomicznych skłania mnie do przypomnienia idei powołania multimedialnego organu polityki pronatalistycznej o roboczej nazwie „Matka Polka”. Wezwanie kieruję do rządu, ale nie spodziewam się entuzjastycznego odzewu, bo już kilka razy wysyłałem tam programy i uzasadnienia. Rząd preferuje pierwszy, wspomniany tu na wstępie, wariant: zdobywanie wyborców.

Może więc w prywatnym biznesie znajdzie się ktoś, kto zauważy, że „Matka Polka” może być interesem… dochodowym! Tak. Flagowym produktem powinien być miesięcznik parentingowy, który by konkurował z zalewającym kioski (i Pocztę Polską!) chłamem. Ale do młodzieży dotrzemy dziś tylko za pomocą aplikacji mobilnych. I tam należałoby skierować główne zainteresowanie, by stopniowo ewoluować w kierunku „starej” telewizji i takich nowych wynalazków, o których jeszcze nic nie wiadomo poza jednym: one za chwilę będą!

Cel jest ważny: polskość w Polsce. Środki muszą być godne, a praca rzetelna.

W konfrontacji demokratów z oligarchami zachodzi zmiana nieznana historii: oligarchowie przestali się reprodukować. Oni pierwsi uwierzyli, że dzieci to zbędne obciążenie w ich karierze.

Chcieli tą wiarą zakazić cały naród. I to się może udać, jeżeli naród nie wyda z siebie mocniejszej wiary i szlachetniejszej idei. Nie wiem, kto zwycięży. Wiem tylko, że – w ostatecznym rachunku – zwycięży demografia!

W poprzednim numerze „Kuriera WNET” (60/2019) przez niedopatrzenie przy artykule Pana Andrzeja Jaczewskiego pojawił się niewłaściwy podtytuł, pochodzący z innego tekstu, a w nim nieużywane w odniesieniu do Polski ani przez Autora, ani w naszej gazecie  sformułowanie „ten kraj”. Najmocniej przepraszamy Autora za tę pomyłkę.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zwyciężymy demografią!” znajduje się na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zwyciężymy demografią!” na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Francuska scena polityczna po eurowyborach 2019. Około 25% wyborców nie będzie reprezentowanych w europarlamencie

Francuska scena polityczna znajduje się w stanie głębokiej dekonstrukcji i nieprędko się to zmieni. Rozwiązanie konfliktów powstałych na tle społeczno-gospodarczym staje się więc coraz trudniejsze.

Zbigniew Stefanik

Najwyższa frekwencja nad Sekwaną w eurowyborach od 25 lat. Najwięcej komitetów wyborczych (34) w całej historii V Republiki w eurowyborczym wyścigu. Obóz polityczny Emmanuela Macrona przegrywa z politycznym ugrupowaniem Marine Le Pen. Tradycyjna francuska centroprawica zalicza największą w swojej historii porażkę. Partia Zielonych (ELV) osiąga wysoki, choć nie najwyższy w jej historii eurowyborów wynik. Podzielona lewica w odwrocie. Rządząca dwa lata temu Francją Partia Socjalistyczna Françoise Hollande’a i skrajnie lewicowa partia La France Insoumise z trudem przekraczają pięcioprocentowy próg wyborczy.

Ostatnio frekwencja wyborcza przekroczyła nad Sekwaną 50% podczas eurowyborów w 1994 roku, czyli krótko po przyjęciu traktatu z Maastricht, który przekształcał Wspólnotę Europejską w Unię Europejską, zapowiadał przyjęcie wspólnej waluty i wprowadzał istotne zmiany do wspólnej przestrzeni gospodarczej i rynku wspólnotowego. Dlaczego Francuzi postanowili masowo zagłosować w tegorocznych eurowyborach? (…) Decyzje podejmowane przez unijne instytucje mają czasem decydujący wpływ na życie Francuzów, ale skutki tych decyzji coraz częściej budzą nad Sekwaną kontrowersje i niezadowolenie…

Kolejna przyczyna wyższej niż zwykle frekwencji w eurowyborach we Francji to trwający od ponad pół roku kryzys społeczny. Wybory stały się więc okazją do wyrażenia opinii o dwuletniej prezydenturze Emmanuela Macrona i rządach premiera Edouarda Philippe’a.

Prezydent Francji zresztą spotęgował to zjawisko, biorąc osobiście udział w kampanii wyborczej poprzedzającej eurowybory 2019, co przerodziło się w dużym stopniu w plebiscyt dla samego Emmanuela Macrona i jego prezydentury – który zresztą przegrał.

Po ogłoszeniu jeszcze wówczas sondażowych wyników eurowyborów premier Philippe, zwracając się do działaczy La République en Marche podczas wieczoru wyborczego stwierdził, że „trudno mówić o zwycięstwie, kiedy zajęło się drugie miejsce”. Ugrupowanie Emmanuela Macrona uplasowało się bowiem na drugim miejscu za partią Marine Le Pen. (…)

Pomimo zwycięstwa ugrupowania Marine Le Pen, trudno mówić o znaczącym sukcesie frontystów. Wynik wyborczy potwierdził, że poparcie dla tej partii sytuuje się na poziomie ponad 20%, podobnie jak w pierwszej turze francuskich wyborów prezydenckich dwa lata temu, jak w wyborach regionalnych z grudnia 2015, wyborach samorządowych czy eurowyborach z roku 2014. Frontyści nadal nie są w stanie przekroczyć we Francji pułapu 30% poparcia społecznego, co źle rokuje dla nich w nadchodzących wyborach samorządowych w roku 2020 i wyborach prezydenckich i parlamentarnych w roku 2022. Co więcej, analizy powyborcze sporządzone po tegorocznych eurowyborach pokazują, że Zrzeszenie Narodowe nie jest partią pierwszego wyboru dla przeciwników Emmanuela Macrona, spośród których większość głosuje na inne niż RN ugrupowania.

Marine Le Pen i jej obóz polityczny nie jest więc uznawany przez większość Francuzów za alternatywę wobec obecnie rządzących Francją.

Dla tradycyjnej francuskiej centroprawicy eurowybory 2019 zakończyły się największą klęską polityczną w historii tej formacji. Nigdy w historii V Republiki centroprawica nie uzyskała wyniku jednocyfrowego. Tym razem Partia Republikanie Laurenta Wauquieza oraz lista kandydatów tej partii pod przywództwem Françoise-Xaviera Bellamy’ego uzyskała wynik zaledwie ośmioprocentowy. (…) Krajowy lider listy kandydatów do europarlamentu w tegorocznych eurowyborach, François-Xavier Bellamy, jest politykiem kojarzonym z konserwatywną prawicą. (…)

Zdaniem wyborców Bellamy dyskredytuje się jako lider z powodu swojego zaangażowania w debaty natury religijno-światopoglądowej, co zaprzecza neutralności państwa w kwestiach religijnych.

(…) Uznając klęskę swojego przywództwa i kierunku, jaki nadał ugrupowaniu republikanów, 2 czerwca br. wieczorem Laurent Wauquiez podał się do dymisji. (…)

Wyniki eurowyborów 2019 potwierdzają stan francuskiej lewicy, która – od dwóch lat głęboko podzielona – znajduje się w odwrocie i zmierza ku politycznemu upadkowi. Zarówno Partia Socjalistyczna (jeszcze dwa lata temu partia władzy nad Sekwaną), jak i La France Insoumise (ugrupowanie, którego Jean-Luc Mélenchon był jednym z czterech liderów politycznych pretendujących do drugiej tury wyborów prezydenckich w 2017), uzyskały wynik sześcioprocentowy i ledwie przekroczyły próg wyborczy. (…) Można wręcz postawić pytanie, czy tworzące ją ugrupowania nie należą po prostu do przeszłości? (…)

Ruchowi żółtych kamizelek nie udało się przekształcić działalności demonstracyjno-protestacyjnej w polityczną. W styczniu 2019 roku wszystkie sondaże nad Sekwaną zapowiadały, że jeśli eurowybory odbyłyby się w styczniu, potencjalna lista żółtych kamizelek mogłaby liczyć na co najmniej 13% poparcia. Jednak od stycznia tego roku ruch żółtych kamizelek tracił popularność.

Żadna lista kandydatów, która występowała w wyborach 2019 pod szyldem żółtych kamizelek, nie uzyskała nawet jednego procentu głosów.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Krajobraz po bitwie. Francuska scena polityczna po wyborach” znajduje się na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Krajobraz po bitwie. Francuska scena polityczna po wyborach” na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dyptyk „Czterej Apostołowie” Alberta Dürera: cztery ludzkie temperamenty w postaciach Piotra, Jana, Pawła i Marka

W renesansie wyznawano hipokratesową teorię humorów, regulowanych przez płyny ustrojowe: flegmę, krew, żółć i czarną żółć i rozróżniono temperamenty: flegmatyka, sangwinika, choleryka i melancholika.

Barbara Maria Czernecka

Albert Dürer uznawany jest za największego malarza niemieckiego epoki renesansu. Mało znany jest fakt, iż był on pochodzenia węgierskiego. Mieszkał w Norymberdze. W jego czasach w tymże mieście działał także Wit Stwosz, wybitny autor rzeźbiarskich kompozycji Ołtarza Mariackiego w Krakowie. (…)

Kompozycja „Czterej Apostołowie” jest dyptykiem podarowanym przez artystę władzom rodzinnego miasta tuż po uznaniu przez nich protestantyzmu jako obowiązującego ich wyznania. Dodać należy, że malarz krytykował zarówno hierarchię Kościoła rzymskokatolickiego, jak i radykalnych zwolenników luteranizmu. (…)

Święty Piotr, wyglądający na bladego i raczej zniechęconego starca z siwą brodą, prezentuje typ flegmatyka spokojnie obserwującego bieg wydarzeń. On, zastępca Chrystusa na ziemi i zarazem pierwszy biskup Rzymu, założyciel tamtejszej gminy chrześcijańskiej; wydaje się być znużony prześladowaniami. Jest też ledwo widoczny za młodszym od siebie towarzyszem. Mocno jednak dzierży powierzone mu klucze do nieba. Charakteryzuje go łysina z siwym lokiem nad czołem.

Święty Jan, ponoć ulubiony Ewangelista Marcina Lutra, młody, o rumianej twarzy z wyrazem żarliwości, jest typem sangwinika. Jego oblicze o raczej pogodnym wyrazie zdaje się wskazywać, że Apostoł nie przejmuje się tym, co dzieje się obok. Jan ubrany jest w czerwony płaszcz, spod którego widać tunikę o jasnozielonej barwie. Wpatruje się w otwartą Biblię. Sam jest przecież autorem czwartej Ewangelii, trzech listów oraz Apokalipsy, czyli ostatniej księgi Pisma Świętego, będącej wizją końca czasów.

Święty Paweł, z którym identyfikował się artysta, robi wrażenie spokojnego, melancholijnego, acz surowego i szlachetnego. Przedstawia on uczuciowego introwertyka. W przenikliwym spojrzeniu ukrywa się cała jego przeszłość: od prześladowcy chrześcijan do gorliwego wyznawcy Chrystusa. Długi biały płaszcz nadaje mu mistycznej dostojności. Gruba, zamknięta księga czyni zeń prawdziwego mędrca. Wreszcie miecz dzierżony w prawej dłoni wskazuje na jego męczeńską śmierć przez ścięcie głowy, co było przywilejem skazańca będącego obywatelem Wiecznego Miasta.

Święty Marek, który chociaż bezpośrednio nie należał do grona Apostołów, ale jest autorem jednej z Ewangelii, nerwowym spojrzeniem i grymasem ukazującym zęby obrazuje choleryka. Energicznie spogląda na Świętego Pawła, któremu towarzyszył w jego pierwszej podróży misyjnej, a potem w Rzymie. On w swojej dłoni mocno, acz nieco nerwowo ściska zwój napisanej przez siebie Ewangelii.

Cały artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Czterej Apostołowie” znajduje się na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary Marii Czerneckiej pt. „Czterej Apostołowie” na s. 12 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kto przejmie władzę w Rosji w roku 2024? Czy Putin ustąpi – zgodnie z prawem? Przegląd stanowisk rosyjskich ekspertów

Biorąc zapisy rosyjskiej konstytucji na poważnie, Putin winien przekazać władzę w 2024 roku politykowi, który wygra wybory. Obecnie w Rosji mało kto wierzy, że zdecyduje się on na taki krok.

Marek Budzisz

Rok 2024, czyli pytanie o perspektywy odejścia Putina

W rosyjskiej polityce rok 2024 jest datą kluczową, a stać się może nawet, używając terminologii Sołżenicyna, węzłem historii, kiedy wypadki ulegają przyspieszeniu, a konsekwencje podejmowanych decyzji mogą przesądzić o losie kraju, a przynajmniej następnego pokolenia.

Zgodnie z obowiązującą w Rosji konstytucją, ale także znacznie bardziej bezlitosnymi prawami natury, ma to być ostatni rok drugiej i z legalnego punktu widzenia ostatniej kadencji Władimira Putina. Będzie on miał wówczas 72 lata, co oczywiście nie przesądza o jego odejściu, ale też zdaniem wielu Rosjan przybliża czas transferu władzy. Redakcja popularnego w środowiskach rosyjskiej inteligencji moskiewskiego tygodnika i portalu internetowego „Nowoje wriemia” rozpoczęła w związku z problemem roku 2024 dyskusję o tym, jak obóz władzy zamierza przeprowadzić zmianę (o ile w ogóle) na stanowisku rosyjskiego prezydenta. Dyskusja jest warta obserwacji. Z dwóch przynajmniej powodów. Sam problem ewolucji rosyjskiego systemu jest niezmiernie ciekawy, a z polskiej perspektywy istotny. Ale również warto wiedzieć, co na ten temat myślą uczestniczący w debacie zwolennicy rosyjskiej opozycji, intelektualiści i eksperci, bo to daje wgląd w to, jak wygląda dziś istotna część rosyjskiej opozycji antyputinowskiej, w jaki sposób diagnozuje sytuację w Rosji i czego spodziewa się w najbliższych latach.

Tatiana Stanovaya,

wybitna rosyjska politolog i niezwykle przenikliwy obserwator rosyjskiego obozu władzy jest zdania, iż zasadniczym problemem i wyzwaniem, przed którym dziś i w perspektywie najbliższych kilku lat stoi Władimir Putin, jest brak w rosyjskim systemie władzy mechanizmów, które umożliwiłyby zagwarantowanie bezpieczeństwa emerytowanemu prezydentowi i zapewnienie kontynuowania linii politycznej ukształtowanej w ostatnich latach. Z formalnego punktu widzenia, tzn. biorąc zapisy rosyjskiej konstytucji na poważnie, Putin winien przekazać władzę w 2024 roku politykowi, który wygra wybory. Obecnie w Rosji mało kto wierzy, że zdecyduje się on na taki krok. Ale niezależnie od tego, jaka będzie jego ostateczna decyzja, zdaniem rosyjskiej politolog trzeba poważnie traktować deklaracje prezydenta o odejściu. Pytanie tylko, czy wewnętrzne mechanizmy systemu putinowskiego umożliwią przekazanie władzy, a nie wymuszą jego trwanie na stanowisku do samego końca, to znaczy do czasu, kiedy natura rozwiąże problem zmiany rosyjskiego przywództwa.

Dylemat, przed jakim dziś stoi Putin, jest natury fundamentalnej – co trzeba będzie zdemontować – państwo czy fundamenty zbudowanego przez siebie systemu? Przyjęcie jakiejkolwiek formuły przedłużenia władzy Putina, czy to w trybie zmiany konstytucji, czy jakichkolwiek rozwiązań pośrednich, oznacza zdaniem Stanovej demontaż ustrojowy państwa, a przynajmniej rozpoczęcie procesu fundamentalnej przebudowy instytucji państwowych, który nie wiadomo do czego doprowadzi. Druga strona tej alternatywy oznacza nie tylko brak gwarancji bezpieczeństwa dla byłego prezydenta i jego najbliższych współpracowników, bo niezależnie od deklaracji i uzgodnień, wraz z przyjściem następców trzeba będzie się liczyć z ukształtowaniem nowej elity władzy i nowego podziału stref wpływów oraz nowego rozkładu interesów, ale również możliwość zakwestionowania obecnej linii politycznej zarówno w sprawach wewnętrznych, jak i zagranicznych. Zarówno dążenie do zagwarantowania swojego bezpieczeństwa, jak i kontynuowania obecnej linii politycznej państwa, będą, zdaniem Stanovej, prowadziły do koncentrowania się Kremla w najbliższych latach na dwóch kwestiach – wyboru następcy oraz wpisania do rosyjskiego ustroju i szerzej instytucji prawno-państwowych mechanizmów mogących zagwarantować stabilizację systemu i bezpieczeństwo „byłych” z putinowskiego otoczenia po roku 2024.

Za tym, że reżim rzeczywiście będzie szukał następcy, jej zdaniem przemawia biologia. Co paradoksalnie nie musi oznaczać odejścia Putina, ale może też równać się przedefiniowaniu jego roli w państwie rosyjskim.

Biorąc pod uwagę wypowiedzi samego Putina, jak również ewolucję jego zainteresowania sprawami publicznymi oraz zmianę systemu, najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz odejścia rosyjskiego prezydenta, ale nie z polityki, tylko rezygnacja z obowiązku interesowania się sprawami Rosji, a skoncentrowanie uwagi na rozgrywkach międzynarodowych, które już dziś zajmują najwięcej czasu lokatorowi Kremla. W takiej konstrukcji przyszły rosyjski prezydent będzie technokratą, zajmującym się przede wszystkim gospodarką i sprawami społecznymi, a dla Putina zostanie zbudowane nowe stanowisko, które pozwoli mu skoncentrować uwagę na sprawach rozgrywek globalnych.

Andriej Kolesnikow,

jeden z najpopularniejszych rosyjskich dziennikarzy politycznych i współpracownik moskiewskiego Centrum Carnegie jest zdania, że Putinowi nie pozwoli odejść wewnętrzna logika zbudowanego przezeń systemu. W największym skrócie sprowadza się ona do równoważenia dwóch rodzajów grup interesów, klanów czy sitw, które dziś kontrolują Rosję. Z jednej strony mamy do czynienia z „księstwami” rozbudowanych i konkurujących ze sobą resortów i formacji siłowych. Ich rywalizacja o wpływy, pozycję, zasoby była i jest nadal równoważona przez putinowskich oligarchów – bogate rodziny, które uwłaszczyły się na publicznym majątku lub bogacą się na kontraktach rządowych. Zwornikiem chwiejnej równowagi jest sam Putin. Jego sytuacja jest trudniejsza niż jeszcze kilka lat temu, np. w roku 2007, bo brak jest obecnie perspektyw przyspieszenia w rosyjskiej gospodarce czy powtórzenia naftowego boomu z czasów pierwszej jego kadencji. A zatem klany i grupy interesów rywalizują o kontrolę nad kurczącymi się zasobami. Mało tego, muszą więcej uwagi i energii poświęcać na stabilizowanie całego systemu, bo nastroje ludzi są dziś zdecydowanie mniej przychylne władzy niźli przed końcem drugiej putinowskiej kadencji. W takiej sytuacji perspektywa zmian systemowych musi oznaczać wzrost niepewności jutra dla części obecnych elit władzy.

Zdaniem Kolesnikowa to poczucie zagrożenia będzie powodowało wzrastającą presję na Putina – zwornika systemu – aby pozostał na swoim stanowisku. Aż do momentu, kiedy wzorem Breżniewa, biologia rozwiąże kwestię następcy na Kremlu.

Zdaniem Aleksandra Morozowa,

rosyjskiego socjologa związanego z opozycją, dziś na emigracji w Pradze, z trzech możliwych scenariuszy – pierwszy: Putin odchodzi, drugi: Putin zostaje i trzeci: Putin nagle umiera, dla opozycji jakiekolwiek znaczenie może mieć tylko ten ostatni. I do niego trzeba się przygotowywać i nań czekać. Dlaczego to takie ważne? Bo wówczas, zgodnie z rosyjską konstytucją, w terminie 90 dni trzeba będzie zorganizować i przeprowadzić następne wybory, a w razie niespodziewanej śmierci dzisiejszego lokatora Kremla obóz władzy nie będzie do nich przygotowany. Te wybory będą tym ważniejsze, że w ich trakcie rozstrzygnie się przyszłość kraju na następne 20, a może 30 lat i opozycja nie może stracić swej szansy. Dziś ani społeczeństwo, ani obóz władzy o roku 2024, jego zdaniem, nie myślą, a przygotowania zaczną się rok przed tą datą.

Ale co będzie, jeśli Putin nie odejdzie przedwcześnie? Zdaniem Morozowa nic się nie stanie. Przede wszystkim dlatego, że problemem nie jest transmisja władzy w inne ręce ani ostateczna forma ustrojowa państwa, ale to, czy system Putinowski, system relacji władza – społeczeństwo jest na tyle stabilny, że zmiana władzy będzie przebiegać bez większych wstrząsów. Rok 2024 jest w tym sensie datą umowną; ta próba może nastąpić zarówno wówczas, jak i np. w roku 2030, kiedy Putin będzie miał już 78 lat i ponownie, po chwilowym interregnum, będzie chciał wrócić do pełni władzy. Zdaniem Morozowa nazwisko tego, kto w 2024 roku zmieni Putina (może na jedną kadencję, może na dłużej), jest już Rosjanom znane. Zważywszy na politykę personalną reżimu, która charakteryzuje się zadziwiająca trwałością, przynajmniej na najwyższych szczeblach władzy, następcą obecnego prezydenta Rosji będzie doświadczony urzędnik, który zarządzał już albo wielką korporacją, albo dużym regionem, albo sprawdzał się w rządzie. Musi być oficerem, nie tylko dlatego, że siłowicy odgrywają w rosyjskiej polityce kluczową rolę, ale również z tego powodu, że będzie on głównodowodzącym rosyjską armią. Musi też być człowiekiem doświadczonym w sprawach międzynarodowych, zdrowym i uporządkowanym.

A teraz nazwiska, bo lista nie jest długa. Mogą to być, zdaniem Morozowa, Czemiezow (szef Rostechu – broń i uzbrojenie, kolega Putina z czasów wspólnej służby w Dreźnie), Kudrin (były minister finansów, obecnie szef rosyjskiego odpowiednika NIK), Kirijenko (szef administracji Prezydenta, wcześniej prezes Rosatomu), Kozak (wicepremier nadzorujący sektor paliwowy), Miedwiediew oraz Sobianin (mer Moskwy, wcześniej następca Miedwiediewa w funkcji szefa administracji Putina i wicepremier, kiedy Putin objął funkcję premiera). Może to też być, zdaniem Morozowa, któryś z „młodych wilków” rosyjskiego obozu władzy.

Ale dziś nie ma sensu bawić się w tę giełdę nazwisk, bo brak jest jakichkolwiek sygnałów świadczących o tym, że Putin rzeczywiście szuka następcy. I czy taki moment w ogóle nastąpi, będzie zależeć od szeregu czynników. Spośród nich chyba najistotniejszym jest sytuacja międzynarodowa.

Jeśli Putinowi uda się w ciągu najbliższych 3 lat zmniejszyć stopień międzynarodowej izolacji Rosji i osłabić znaczenie sankcji oraz spoistość kolektywnego Zachodu, to problem roku 2024 w ogóle nie wystąpi. Będzie wówczas realizowany scenariusz Nazarbajewa, to znaczy Putin, niezależnie od prawnego opakowania, będzie rządził, a formalne funkcję będzie sprawował „prezydent techniczny”.

Jeśli napięcie wokół Rosji nie opadnie, problem następstwa zejdzie na plan drugi, bo najważniejsze będzie to, czy system i liczący z grubsza 20 mln ludzi szeroko rozumiany rosyjski obóz władzy przez najbliższe 20 lat będzie w stanie tak się skonsolidować, aby z tym naporem walczyć i mu się przeciwstawiać. Zdaniem Morozowa taki jest polityczny horyzont działań Putina – najbliższe 20 lat, kiedy chce on doprowadzić do nowego pozycjonowania Rosji w systemie światowym. Chyba, że przypomni o sobie biologia.

Fiodor Kraszeninnikow,

rosyjski dziennikarz i politolog pracujący w Deutsche Welle, jest zdania, że w rosyjskich realiach w ogóle nie ma „problemu roku 2024”. Według niego do Rosji należałoby zastosować analogię do Uzbekistanu, kiedy po wyborach, w których zwyciężył tamtejszy dyktator Islam Karimow, okazało się, że gdyby poważnie traktować obowiązującą wówczas w kraju konstytucję, nie tylko nie miał on prawa wygrać wyborów, ale nie powinien nawet w nich uczestniczyć. I co z tego – przecież nikt nie protestował i Karimow sprawował swą funkcję aż do przedwczesnej i dość niespodziewanej śmierci. W tym sensie zapisy konstytucji nie stanowią, zdaniem Kraszeninnikowa, problemu dla rosyjskiego obozu władzy. W gruncie rzeczy zdrowie Władimira Władimirowicza przy obecnym stanie medycyny też nie jest wielką przeszkodą, zwłaszcza że nie ma informacji, prócz plotek, o tym, aby znany ze swego zdrowego trybu życia i niechęci do alkoholu Putin na coś chorował. A nawet jeśli, to Rosja zna przypadki rządów ciężko chorych przywódców, i to przez długie lata.

Co innego jest, a raczej może być problemem: rankingi popularności. Bo w jego opinii, reżim Putina jest ciekawym i rzadko spotykanym połączeniem archaicznego zamordyzmu i współczesnych, bardzo zaawansowanych technologii socjotechnicznych. Badania opinii publicznej prowadzone są dla władzy w Rosji na bieżąco i bardzo dokładnie. Są potrzebne, aby wiedzieć, na jakich siłach społecznych opiera się władza, kto ją popiera, na kogo może liczyć. Ostateczny kształt uprawianej przez Kreml polityki związany jest z dążeniem do utrzymania wysokiego poparcia u części rosyjskiego społeczeństwa. Jest to potrzebne po to, aby z jednej strony niwelować niekorzystne efekty błędów i chybionych posunięć, a z drugiej – nie dopuścić do powstania antyputinowskiej alternatywy. Zarówno wśród opozycji, jak i, a może przede wszystkim, w obozie władzy.

Prognoza, jaką formułuje Kraszeninnikow, jest następująca: jeśli ranking popularności Putina spadnie na tyle, że będzie on w zasięgu innych pretendentów albo tak się obniży, że w niektórych głowach powstanie myśl, iż jego odsunięcie wywoła większy entuzjazm społeczny niźli sprzeciw, wówczas dni Władimira Władimirowicza będą policzone.

Osobną sprawą jest, czy system putinowski przetrwa bez samego Putina. Na to Kraszeninnikow nie daje odpowiedzi.

I jeszcze jedna kwestia. Czy protesty, demonstracje mogą spowodować zmianę władzy w Rosji? Otóż, jego zdaniem, nie mogą. Władza nie odejdzie, nie rozpocznie zmian pod wpływem ulicy. Ale protesty mogą być katalizatorem przyspieszającym z jednej strony spadek popularności Putina, a z drugiej – myślenie części przedstawicieli obecnego obozu władzy, czy czasem zmiana na stanowisku prezydenta nie wyjdzie temu obozowi na korzyść. I to może być początek zmian.

Grigorij Gołosow,

niezależny publicysta i profesor petersburskiego Uniwersytetu Europejskiego jest przekonany, że jedynym czynnikiem, który może spowodować oddanie przez Putina władzy, może być szybko pogarszający się stan jego zdrowia.

A zatem w umownym 2024 roku będziemy mieli do czynienia – dowodzi – z osobistą decyzją rosyjskiego prezydenta. A to w praktyce oznacza przeprowadzenie operacji, którą Gołosow określa mianem manipulacji instytucjonalnych. Mają one polegać na takich zmianach systemu prawno-instytucjonalnego Rosji, które pozwolą przedłużyć kadencję obecnego prezydenta, nie narażając go na krytykę łamania obowiązującej konstytucji. Z tego przede wszystkim powodu nierealistyczny jest kreślony przez niektórych publicystów scenariusz wchłonięcia Białorusi przez powołanie nowego państwa związkowego, na czele którego stanąłby Putin. Nie byłby on już prezydentem Federacji Rosyjskiej, ale w hierarchii władzy znacząco by awansował, robiąc też pierwszy, istotny krok w kierunku odbudowy Imperium Rosyjskiego. Opcja ta jest zdaniem Gołosowa nierealna nie tylko dlatego, że elity Białorusi tego nie chcą. Z rosyjskiej perspektywy związane z tego rodzaju przedsięwzięciem ryzyka są nie mniejsze. Połykanie Białorusi, jeśliby odejść od figur publicystycznych, w praktyce musiałoby polegać na gruntownej przebudowie ładu prawnego i instytucjonalnego Federacji Rosyjskiej, co w pewnym uproszczeniu można by nazwać budowaniem nowego państwa. I ten proces, zdaniem petersburskiego publicysty, jest dziś ponad siły putinowskiego reżimu. Przede wszystkim dlatego, że sam fakt przebudowy uruchamia procesy politycznej rywalizacji związane z pozycjonowaniem się lokalnych i ponadlokalnych grup interesów, a to z kolei zwiększa, a nie redukuje ryzyko podziału elit i politycznej rywalizacji. A zatem przedsięwzięcie, którego celem miałoby być stabilizowanie systemu putinowskiego przez zapewnienie personalnej kontynuacji władzy, przeistoczyłoby się w działanie sprzyjające jego dekompozycji.

Leonid Gozman,

jeden z byłych liderów Sojuszu Sił Prawicowych, a wcześniej doradca Jegora Gajdara i Anatolija Czubajsa jest przekonany, że problemem dla Rosji nie jest cezura roku 2024. Jeśli Putin podejmie decyzję, że chce pozostać u władzy, to ma do dyspozycji co najmniej kilka wariantów, zarówno prawnych, jak i politycznych, które mogą mu ułatwić osiągnięcie celu. Ważne jest co innego.

Otóż zdaniem Gozmana przedłużenie panowania obecnego prezydenta Rosji nie rozwiąże problemu, który określa on mianem „próżni egzystencjalnej władzy”, czyli grubsza rzecz biorąc, polegającego na braku racjonalnego uzasadnienia, po co się rządzi.

Kiedy czas rozwieje ostatnie złudzenia, okaże się, że rosyjska władza opiera się na „gołej sile”. Zdaniem Gozmana rosyjska elita ucieknie się do jednego, ostatniego argumentu, jakim dysponuje – obrony kraju przed spodziewaną agresją wrogich sił. Tylko że ta ideologia oblężonej twierdzy, która już dziś zaczyna dominować w rosyjskim dyskursie publicznym, prędzej czy później przekształci się w teorię „obronnego uderzenia wyprzedzającego”, czyli nazywając rzeczy po imieniu, rozpoczęcia przez Federację Rosyjską wojny. I to jest zasadniczy problem umownego roku 2024.

Georgij Satarow,

politolog i publicysta, w przeszłości doradca Borysa Jelcyna, a obecnie członek władz opozycyjnej partii Parnas, jest właściwie jedynym – co wydaje się symptomatyczne – uczestnikiem tej debaty, który dostrzega możliwość odegrania przez opozycję jakiejkolwiek roli w czekającej Rosję transmisji władzy. Nie ulega wątpliwości, że wewnętrzna równowaga systemu zostanie wówczas osłabiona, a dodatkowo zjawisko to wzmacniać mogą protesty społeczne, nasilające się w związku z pogarszającą się sytuacją gospodarczą kraju.

Ani protesty, ani opozycja nie są, jego zdaniem, w stanie odegrać samodzielnej roli czy choćby czynnika przyspieszającego upadek systemu.

„Jesteśmy tylko ziarnkami piasku pod butami Gwardii Narodowej Zołotowa”, pisze pesymistycznie. Ale nie znaczy to, że przed opozycją brak jest jakiejkolwiek perspektywy. Otóż jego zdaniem transmisja władzy zawsze, a w Rosji szczególnie, zwiększa poczucie niepewności elity. Jeśli temu towarzyszyć będą protesty, a opozycja – i to jest warunek konieczny jej politycznego sukcesu – dokona dzieła zjednoczenia, to wówczas bardziej realny staje się dziś nieprawdopodobny scenariusz. Jaki? Część obecnej elity władzy, obawiająca się dekompozycji systemu i chaotycznego, niekontrolowanego jego rozpadu, może dojść do wniosku, że jedynym ratunkiem jest porozumienie ze zjednoczoną opozycją, choćby po to, aby uspokoić ulicę. I to jest ta szansa, której nie można przeoczyć, uważa Satarow. Wówczas można będzie rozpocząć proces demontażu putinizmu.

Dyskusja rosyjskich intelektualistów, przedstawicieli ruchów wolnościowych i liderów opozycji nie kończy się. Umowny rok 2024 w istocie jest pytaniem o trwałość istniejącego w Rosji reżimu i spoistość obozu władzy. Uderzające jest w tych diagnozach to, że zwolennicy opozycji właściwie nie widzą możliwości demontażu systemu, o ile władza nie popełni fundamentalnych błędów i nie nasilą się jej wewnętrzne podziały. Rola społeczeństwa w tym procesie, a opozycji demokratycznej w szczególności, w oczach samych jej sympatyków jest dość pasywna. A jeśli sami zwolennicy opozycji w ten sposób oceniają własne możliwości, warto postawić nie pytanie, czy zmiana rosyjskiego systemu nastąpi, ale czy – jeśli nastąpi – zmieni się jego istota i jego polityka? A zatem, czy kreślone przez opozycję scenariusze odejścia Putina w razie ich realizacji nie oznaczają paradoksalnie wzmocnienie systemu, który Putin zbudował?

Marek Budzisz – historyk i menedżer, dziennikarz. W latach 1997-2001 doradca ministra Szefa Kancelarii URM i ministra finansów. Obecnie pracuje w prywatnym biznesie.

Artykuł Marka Budzisza pt. „Rok 2024” znajduje się na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Budzisza pt. „Rok 2024” na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy ‘ruski’ i ‘rosyjski’ oznacza to samo? W jaki sposób tę dwuznaczność wykorzystuje współczesny język rosyjski?

Skoro ZSRS potocznie bywał nazywany Rosją, to wygodnie było uważać, że sięgając w 1945 r. po Grodno, Brześć, Łuck i Lwów owa „sowiecka Rosja” sięgała po „swoje”, rzekomo „odwiecznie rosyjskie” ziemie.

Konrad Turzyński

Współcześnie Białoruś jest nazywana po angielsku Byelorussia, nawet adresy internetowe w tym kraju kończą się na „by”, tak jak np. w Polsce na „pl”, a w Niemczech na „de”. Po angielsku to brzmi jak „Rosja” (Russia) z niezrozumiałym (dla Anglosasów) „przedrostkiem” byelo, w każdym razie: jakiś szczególny przypadek Rosji. (…)

Skoro ZSRS potocznie bywał nazywany Rosją, to jakże wygodnie było uważać, że sięgając w 1945 r. po Grodno, Brześć, Łuck i Lwów owa „sowiecka Rosja” sięgała po „swoje”, rzekomo „odwiecznie rosyjskie” ziemie. W tym samym duchu została w Londynie wymyślona po I wojnie światowej tzw. linia Curzona, w znacznej mierze (wzdłuż Bugu) będąca pierwowzorem granicy Polski po II wojnie światowej.

(…) Uczony brytyjski Arnold Toynbee w 1952 r. wyraził niesłychaną opinię, że to Rosja była przedmiotem zaborczości ze strony Zachodu, a konkretnie Polski (!), i dopiero w 1945 r. odzyskała resztę utraconych w ten sposób ziem aż po linię Curzona.

Nazwa ‘Byelorussia’ sugeruje rosyjskość Białorusi, czyli bycie częścią Rosji o przydomku „Biała” (jak: „Wielkopolska” i „Małopolska” są częściami Polski). W niemieckich tekstach pleni się ten sam błąd: „Weißrussland” zamiast poprawnego „Weißruthenien”. Te błędne nazwy korespondują z rosyjskimi nazwami „Małoruś” dla Ukrainy i „Wielkoruś” dla Rosji, które weszły w użycie jeszcze w Rosji carskiej. W Związku Sowieckim, kiedy w 1944 r. zmieniono hymn tego państwa, zastępując „internacjonalistyczną” w treści Międzynarodówkę, w nowej pieśni umieszczono słowa: „Niezłomny jest związek republik swobodnych,/ Ruś wielka na setki złączyła je lat”. W rosyjskim oryginale brzmi to tak: «Союз нерушимый республик свободных сплотила навеки Великая Русь», czyli znowu – „Ruś Wielka” w znaczeniu „Rosji”. (…)

Współczesny język rosyjski wyzyskuje dwuznaczność przymiotnika русский (russkij), który zależnie od kontekstu znaczy albo „rusiński” = „wschodniosłowiański”, albo „rosyjski” (np. o języku). Taka dwuznaczność może być zasadna tylko przy założeniu, że wszyscy Słowianie wschodni są jednym narodem, a wśród nich Ukraińcy i Białorusini po prostu mówią lokalnymi odmianami, zaledwie dialektami języka rosyjskiego, którego literacką, oficjalną wersją jest русский язык (russkij jazyk). Za tym założeniem kryje się oczekiwanie (które jeszcze za sowieckich czasów w swoich publikacjach wyrażał słynny rosyjski pisarz, laureat literackiej nagrody Nobla, Aleksander Sołżenicyn), że Białoruś i Ukraina, oderwawszy się, potem dobrowolnie (albo przymusowo, ale udając dobrowolność, co w historii państwowości moskiewskiej zdarzało się wielokroć) – wrócą do Rosji.

Tymczasem językiem „ruskim” o starej tradycji nie jest język rosyjski, lecz język starobiałoruski.

To na ten język (z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego) przetłumaczył Biblię Franciszek Skaryna (Францішак Скарына), poddany Wielkiego Księstwa Litewskiego narodowości białoruskiej, wyznania katolickiego, żyjący na przełomie wieków XV i XVI, a więc na dobre kilka dekad przed pierwszym katolickim przekładem tego dzieła na język polski, dokonanym przez jezuitę, ks. Jakuba Wujka pod koniec XVI wieku. Język starobiałoruski był językiem urzędowym Wielkiego Księstwa Litewskiego nominalnie de iure aż do konstytucji majowej z 1791 r. (de facto krócej), która Pierwszą Rzeczpospolitą z państwa quasi-federalnego przeistoczyła w państwo unitarne, w szczególności z jednym (polskim) językiem urzędowym.

Cały artykuł Konrada Turzyńskiego pt. „O myleniu Rusi z Rosją” znajduje się na s. 8 i 9 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Konrada Turzyńskiego pt. „O myleniu Rusi z Rosją” na s. 8 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

100-lecie ładu wersalskiego. O swoim miejscu na mapie trzeba myśleć zawczasu / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 60/2019

To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.

Piotr Sutowicz

100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju

Główny traktat pokojowy z Niemcami po zakończeniu I wojny światowej został podpisany 100 lat temu, 28 czerwca 1919 roku. Nie był on jedynym tego typu dokumentem, który ustalał granice i zasady pokoju w powojennej Europie. Z naszego, polskiego punku widzenia był on jednak zasadniczy, a dla Europy symboliczny, przy czym bardzo szybko jego symbolika zaczęła przybierać cechy negatywne. Dziś właściwie bywa łatwo zapominany, choćby dlatego, że jego postanowienia bardzo szybko przekreśliła historia, a właściwie ci, którzy się z jego zapisami ex definitione nie godzili. Dla nas, Polaków, powinien być więc przede wszystkim lekcją tego, że o swoim miejscu na mapie trzeba myśleć z naprawdę dużym wyprzedzeniem, a zagrożenia likwidować, zanim przybiorą realne kształty.

Dzieło Romana Dmowskiego

Pisałem o tym kilka miesięcy temu w „Kurierze WNET” (Panie Dmowski, ma pan głos!, KW 54/2018), więc niektórych rzeczy nie będę powtarzać. Bez wątpienia polskie elementy zapisów traktatowych, jakkolwiek mogły wzbudzać niezadowolenie, były ogromną zasługą umiejętności dyplomatycznych Romana Dmowskiego i całego sztabu ludzi, którzy dostarczali na obrady dowodów na etniczną polskość danych ziem tudzież na ich niezbędność dla żywotnych interesów przyszłego państwa polskiego. Do tego należy dodać fundamentalną rolę Ignacego Paderewskiego, który te działania podbudowywał swoim autorytetem. Wreszcie nie można zapomnieć, że niepodległa Polska była celem wojennym prezydenta Stanów Zjednoczonych Wilsona, który mógł ulegać różnym podszeptom w kwestii jej granic, ale nie pozwoliłby na to, by ten postulat wzięto w nawias.

Oczywiście to, co dla jednego słuszne, drugiemu wydaje się krzywdą. Pokonanym Niemcom odbierano znaczne obszary na wschodzie, co w żaden sposób nie mogło budzić w tamtych sferach politycznych, a i pewnie wśród tzw. opinii publicznej, pozytywnych uczuć. Na razie Niemcy były pokonane, ale wiadomo było, że doznane poczucie krzywdy i dążenia do panowania w Europie każą im sięgnąć po utracone obszary przy najbliższej okazji, która, biorąc pod uwagę, że państwo to nie zostało rozczłonkowane, jak ich słabszy, naddunajski sojusznik, musiała nadejść prędzej niż później. Jeśli chodzi o drugiego zaborcę, czyli monarchię Habsburgów, to problem w zasadzie przestał istnieć. Bałkańsko-środkowoeuropejskie imperium upadło, a jego państwa sukcesyjne nie były chyba zainteresowane obszarami Małopolski, które stawały się integralną częścią Polski.

Problem był z sąsiadem wschodnim, gdzie po roku 1917 sytuacja mocno się skomplikowała. Rewolucja bolszewicka ufundowana Rosji przez Niemcy początkowo znakomicie zmieniła tu układ sił. Zawarty przez Lenina jeszcze z II Rzeszą układ pokojowy w Brześciu cofał terytorialnie państwo bolszewickie daleko od aspiracji Dmowskiego, ale chyba też od jakichkolwiek rozsądnych, choćby tylko w stopniu niewielkim, roszczeń terytorialnych polskich środowisk niepodległościowych. Oczywiście bolszewicy nie byli jedynym czynnikiem państwowotwórczym na tym obszarze. Jednak lokalne rządy sprawowane przez tzw. białych nie miały uznania międzynarodowego, zdawały się też być odległe od wzajemnego dogadania się. Ich deklaracje o jednej i niepodzielnej Rosji w roku 1919 nie mogły być więc traktowane całkowicie poważnie, co nie znaczy, że w przyszłości, która ostatecznie się nie wydarzyła, gdzie zwycięstwo byłoby po ich stronie, z takim postulatem trzeba by było się zmierzyć i jakoś się do niego odnieść. Trzeba przyznać, że środowiska te nie były przeciwne państwu polskiemu, natomiast ich opinia w kwestii tego, na jakich ziemiach owa Polska winna się znajdować, nie mogły u nas budzić uznania. Koniec końców, w kwestii polskiej granicy wschodniej Dmowski mógł postulować cokolwiek, jego oponenci na paryskiej konferencji nie istnieli, a o realnych granicach państwa i tak zdecydowała mieszanka wojenno-polityczna w ideologią z tle.

Fakt jest faktem – Dmowski zrobił wszystko, co mógł, a przyszłość należała nie tylko do niego.

Konflikty

Na zachodzie postulowane przez Dmowskiego granice trzeba było i tak wyrąbać zbrojnie. Na pierwszym miejscu należy wymienić powstanie wielkopolskie z końca roku 1919, którego wynikiem było przesunięcie polskiego obszaru posiadania na terenie byłej II Rzeszy, oraz cały szereg powstań śląskich, zakończonych częściowym sukcesem. Faktem jest, że Polakom nie udało się oderwać od Niemiec Prus Wschodnich, doprowadzić do inkorporacji Litwy (Kowieńskiej) i zająć całego obszaru Śląska, na którym mówiono po polsku. Nie powiodło się nawet wcielenie w granice II RP Gdańska, którego dziwaczny status okazał się ostatecznie skrajnie konfliktogenny i zgubny. Nie brak dziś głosów publicystycznych mówiących, że Dmowski, zgłaszając polskie postulaty graniczne od początku blefował, żądał dużo, tak naprawdę chcąc mniej. Gdyby tak było, to źle by o panu Romanie świadczyło, ale zdaje się, nic nie przemawia za czymś podobnym. Dmowski pewnie miał swoje wady, ale czytać z mapy potrafił i widział, co może wyniknąć z Polski ściśniętej pomiędzy dwoma wrogimi państwami. To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.

Po pierwsze, od końca roku 1918 Polska wpadła w nieuchronny konflikt z bolszewikami. Bardzo zresztą specyficzny, gdyż nie była to ani wojna, ani pokój. Po prostu polski stan posiadania na wschodzie pod wpływem lokalnych działań samoobronnych i nacierania odbudowującej się szybko armii polskiej przesuwał się ku wschodowi. Faktem jest, że bolszewicy w najmniejszym stopniu nie zamierzali poprzestać na terytoriach wynikających z traktatu brzeskiego, próbując przemieścić się na zachód. Wynikało to oczywiście nie z chęci odbudowy przez nich imperium rosyjskiego, lecz przede wszystkim z wrodzonej ideologii komunistycznej, potrzeby eksportu rewolucji, której Polska stanęła na drodze, tak jak siły zbrojne Białej Rosji. Najpilniejszym celem bolszewików było przerzucenie jej do Niemiec, gdzie koniec roku 1918 kazał spodziewać się przewrotu komunistycznego, który co prawda został zduszony, niemniej rewolucyjne Niemcy były naturalnym partnerem dla Lenina i jego ekipy.

Rosja bowiem – wbrew pewnemu stereotypowi, któremu ulegamy – nie była nośnikiem, a ofiarą nowego systemu.

Rozważania na temat, jak bardzo bolszewizm upodobnił się do cywilizacji, którą w Rosji zastał, są ważne i należy je czynić, ale wykraczają one znacznie w tamtym czasie poza realia myślenia Trockiego, Lenina, Marchlewskiego czy Dzierżyńskiego.

Faktem pierwszym jest, że bolszewizm, od początku wrogi państwu polskiemu jako przeszkodzie w światowej rewolucji, chciał jego zniszczenia. Drugim natomiast jest to, że chwilowo nie miał sił, by swe zamierzenia przeprowadzić. Stąd front polski przesuwał się przez cały rok 1919 z zachodu na wschód, a nie na odwrót.

Na pewno jednak Sowieci od początku nie traktowali Polaków podmiotowo. Dość długo liczyli na to, że robotnicy polscy pod wodzą miejscowych komunistów przyłączą się do rewolucji, tak jak częściowo stało się to w roku 1905. Nie spodziewali się i nie akceptowali tego, że naród coraz mocniej stawał po stronie niepodległości i nawet fakt radykalizacji nastrojów społecznych, wywołanych częściowo przez propagandę bolszewicką, nie był czynnikiem wystarczającym do rezygnacji z postulatu niepodległości. Traktat wersalski okazał się dla Polaków kropką nad „i”, dając im poczucie bycia częścią wolnych narodów i kształtowania swych granic w oparciu o wszechpolskie, a nie klasowe interesy. W ten sposób stawało się jasne, że światowa rewolucja może się rozszerzać dopiero po zanegowaniu zapisów traktatowych, w tym przede wszystkim tego o niepodległej Polsce.

Kluczowy 1919 rok

Sowieci przez cały rok 1919 walczyli o przetrwanie. Już to z Kołczakiem, Judeniczem czy Denikinem – przywódcami poszczególnych frontów antysowieckiej krucjaty w Rosji. W tym czasie niepodległość uzyskała Finlandia, w wyniku powikłanych perypetii suwerenne stały się kraje bałtyckie: Litwa, Łotwa i Estonia. Polska natomiast jesienią tego roku ustanowiła linię frontu na wschód od Mińska Białoruskiego, mniej więcej na linii Dmowskiego. W tej sytuacji logiczne wyjścia były dwa, no może dwa i pół, choć Naczelnik Państwa Józef Piłsudski zdecydował się na wybór trzeciego. I tak można było przyjąć propozycję pokoju, jaką składał Lenin i skierować całą aktywność państwa na zachód, gdzie przed nami były plebiscyty na Śląsku, Warmii i Mazurach. Przed polskimi czynnikami jawiła się konieczność blokowania czeskich aspiracji do Zaolzia czy też możliwa zbrojna odpowiedź na prowokacje niemieckie na obszarach plebiscytowych.

W tej kwestii dochodzimy do dość wyświechtanej dyskusji na temat tego, czy bolszewicy by pokoju dotrzymali, czy nie. Zwolennicy odrzucenia propozycji Lenina stawiają tezę, że władze radzieckie chciały jedynie zyskać na czasie i po pokonaniu śmiertelnego zagrożenia w postaci prącego na Moskwę Denikina skierowałyby się przeciwko Polsce. W tej sytuacji odrzucenie warunków pokojowych było ze strony Piłsudskiego dalekowzrocznością. Nie wiadomo, czy to prawda. Wydaje się, że wręcz przeciwnie – pokój dałby oddech Polsce. Poza tym w rękach Polaków byłby argument o osiągnięciu linii wersalskiej, i tyle.

Skoro jednak propozycje sowieckie zostały odrzucone, to można było wybrać drugie wyjście – uznać Lenina za bandytę, z którym się nie pertraktuje. Konsekwencją tego byłaby odmowa jakiejkolwiek legitymizacji władzy radzieckiej i dalszy marsz na wschód, a konkretnie do Smoleńska, gdzie Polacy mogliby na przykład ustanowić własny marionetkowy rząd rosyjski, z którym podpisaliby stosowny pokój, jaki uznaliby za słuszny. Takiej koncepcji nie wysunął nikt wówczas, a i dzisiaj nie słyszałem, by ktoś do takiej możliwości sięgnął, analizując rzeczone kwestie. Józef Piłsudski miał na uwadze coś takiego w roku 1920, ale na pewno swych rosyjskich sojuszników nie traktował poważnie, a szkoda.

Przez cały okres wojny polsko-bolszewickiej byli poddani cara nie będący Polakami napływali do polskiej służby dość licznie, brali udział w poszczególnych etapach walk, ich jakość moralna była różna, ale zdrada tych ludzi, jakiej dokonaliśmy po roku 1920, chluby nam nie przynosi.

Była jeszcze droga bardziej klasyczna, czyli walka z bolszewizmem w sojuszu z Denikinem. Ta opcja miała dobre i złe strony. Dobre, bo bolszewizm był złem, które należało zniszczyć, złym – bo Denikin nie oferował Polakom korzystnych granic. Z drugiej strony, w razie wspólnego zwycięstwa, w sytuacji, gdy Polacy siedzieliby w Witebsku, Smoleńsku i gdzie tam jeszcze by doszli (może np. Moskwę zajęliby pierwsi), jego pozycja negocjacyjna nie byłaby specjalnie mocna, a władza białych w Rosji tak słaba, że na pewno nie mogliby zwycięskiej armii polskiej mówić, gdzie ma sobie stawiać granice.

Zamiast tych możliwości wykorzystano trzecią. Piłsudski rozpoczął negocjacje z bolszewikami, śmiertelnymi wrogami ładu wersalskiego, którego celem był cichy rozejm pozwalający im na zniszczenie Denikina, co też rychło nastąpiło.

Rok 1920 – kolejne pęknięcia

Jak pokazały wydarzenia roku 1920, Piłsudskiemu nie chodziło o budowę wielkiej Polski, lecz o sposób zorganizowania Europy Środkowej w oparciu o system niepodległych państw. Być może Polska miała tu do odegrania rolę zasadniczą, ale i tak była to koncepcja całkowicie odmienna od tej wersalskiej. Z niej wynikło wiosenne uderzenie wojsk polskich na Ukrainę, zdobycie Kijowa i proklamowanie państwowości ukraińskiej, która wszakże w żaden sposób nie mogła się przerodzić w trwały konstrukt. Wynikło to chyba stąd, że Piłsudski wymyślił sobie byt polityczny, którego nikt nie chciał ani nikt swą wolą nie był w stanie go zrealizować. Akcja omal nie zakończyła się tragedią na wschodzie, a na pewno jej skutkiem były straty na zachodzie. W najgorszych dla Polski chwilach Czesi zajęli zbrojnie Zaolzie w stylu, którego powinni się wstydzić do dziś. Niepowodzeniem zakończyła się polska próba pokojowego odzyskania południowej części Prus Wschodnich. Nie najlepiej wyglądała też sytuacja na Górnym Śląsku. Rok 1920 był tym, w którym wydawało się, że ład wersalski w odniesieniu do Polski całkowicie się załamie.

Stało się inaczej. Polacy, przy wszystkich słabych stronach swojej organizacji i penetracji przez bolszewików środowisk robotniczych, nie okazali się zainteresowani rewolucją. Inwazja Sowietów w lecie 1920 roku była napaścią czynników zewnętrznych i tak była przez większość społeczeństwa postrzegana, co nie zmienia faktu, że bolszewicy dysponowali oddziałami rewolucyjnymi złożonymi z ludności polskojęzycznej, w tym także z polskich komunistów. Polska kontrofensywa i odzyskanie większości utraconych ziem ponownie odmieniła losy wojny. Tym razem, podobnie jak przed rokiem, zwycięstwo nie zostało użyte do próby zniszczenia władzy bolszewików, których koncepcje międzynarodowej ekspansji po trupie Polski zdaje się lekceważono, zaś dobrej woli Piotra Wrangla, ostatniego wodza Białej Rosji, nie brano na poważnie.

Pokój ryski, w którym Polska oddawała na pastwę nieludzkiego systemu znacznie więcej niż musiała, był wynikiem naszych wewnętrznych sporów i błędów, które zemściły się bardzo szybko.

Rapallo – kleszcze, które się zwarły

Polska sięgająca sto pięćdziesiąt kilometrów dalej na wschód niż granica „ryska”, panująca nad Litwą, sporym pasem wybrzeża Bałtyku i nad całym górnośląskim węglem jest obrazem, który może działać na wyobraźnię. Z drugiej jednak strony, można go łatwo zaburzyć pytaniami, jak takie państwo poradziłoby sobie z mniejszościami narodowymi, w jaki sposób budowałoby swoją tożsamość itp. Rządy polskie w dwudziestoleciu międzywojennym nie dają w tym względzie dobrego przykładu, ale w kwestii wielkiej, bezpiecznej Polski nie daliśmy sobie szansy. Tymczasem czas działał na naszą niekorzyść. O ile Polacy w roku 1921 mogli się cieszyć – może nieco przez łzy, na zasadzie lepsze coś niż nic – z granicy wschodniej i niejakich sukcesów na zachodzie, to bardzo szybko okazało się, że państwo nasze posadowione zostało między dwoma rosnącymi w siłę śmiertelnymi wrogami, przy skonfliktowaniu z niemal wszystkimi pozostałymi sąsiadami. Traktat dał nam państwo, ale system, w jakim się ono znalazło, był skonstruowany na fundamencie z tykającej bomby. Symbolem upadku sytemu wersalskiego jest dla nas układ Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku, a w jeszcze tragiczniejszym wymiarze słowa tego drugiego polityka o końcu Polski jako „pokracznym bękarcie traktatu wersalskiego”.

Powstanie sowiecko-niemieckiej granicy było jednak jedynie uwieńczeniem długiej współpracy obu krajów, których znakiem okazał się traktat w Rapallo z roku 1922, w ramach którego Rosja bolszewicka, po ostatecznym pokonaniu tej dawnej i zlikwidowaniu większości separatyzmów, dokonała kroku, który wyrwał ją z międzynarodowej izolacji. Co ważniejsze, nawiązała ona, przy milczącej zgodzie Ligi Narodów i wszystkich tych czynników, które mogły wiedzieć, czym to się skończy, bezpośrednią polityczną i militarną współpracę z Niemcami.

Oczywiście w Polsce zdawano sobie sprawę ze skali niebezpieczeństwa. Sam Józef Piłsudski w pełni widział zagrożenie, nazywając traktat „faktem nie do odrobienia”.

Zdaje się, że tu miał całkowitą rację, niemniej naród, który cieszył się pierwszym rokiem pokoju, nie był chyba zainteresowany w rozbudzaniu w sobie strachu. Z drugiej strony nasze elity nie umiały znaleźć sposobu, jak ów system z Rapallo, który zastąpił ład wersalski, unieszkodliwić. Sprzeczności międzynarodowe taką akcję skutecznie blokowały. Jedynym wyjściem byłaby w miarę szybka wojna Zachodu z Niemcami, do której Polska mogłaby się przyłączyć lub włączyć się w jedną z dwu rysujących się stref wpływu. Pierwsze wyjście było z gatunku science fiction. Drugie dokonało się bez naszej woli, rzutując na historię reszty XX wieku, a być może i dłużej. Wraz z Rapallo Polska zaczęła przegrywać swoją niepodległość, mimo że politycznie istniała i zdolna była do wewnętrznych osiągnięć wielkiej wagi. Jest to tym smutniejsze, że chwilę wcześniej kleszcze, które miały nas zniszczyć, najprawdopodobniej można było unieszkodliwić na dłużej, a może nawet raz na zawsze. Nie wiem, czy na pewno historia się powtarza, ale przykład powyższy pokazuje, że na pewno za błędy się mści.

Dziś

Przykład ładu wersalskiego zdaje się być dziś dobry, by na nowo myśleć o bezpieczeństwie Polski, a na mapę Europy patrzeć bez uprzedzeń opartych na przekonaniu o istnieniu takich czy owakich sojuszy.

Suwerenność kosztuje. Przede wszystkim trzeba się zdobyć na odwagę, by ją utrzymać. Po drugie, trzeba mieć wolę do tego. A po trzecie, interes narodowy musi stać na pierwszym miejscu nawet wtedy, gdy z pozycji zagranicznej opinii publicznej czy polityki innych mocarstw jego realizacja „wygląda nieładnie”. Dziś na pewno nie można pozwolić sobie na kleszcze drugiego Rapallo ani innych układów, które organizują naszą część Europy naszym kosztem. To chyba najważniejsza nauka, jaka płynie z 100. rocznicy traktatu, który miał nam, jak i całej Europie, przynieść długi pokój, a stał się traktatem rozejmowym na niecałe 20 lat.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” znajduje się na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Waszyngton toczy z Pekinem wojnę nie o handel, lecz sposób życia: nieograniczona demokracja czy komunistyczna dyktatura

Jeśli gospodarka nie okaże się dla KPCh przeszkodą, świat stanie w obliczu nieokiełznanych ambicji Pekinu, który chce przejąć świat nie tylko ekonomicznie, lecz także politycznie i militarnie.

Peter Zhang

Rok 2019 to Rok Świni. Legenda głosi, że pewnego dnia Nefrytowy Cesarz, legendarny władca Nieba i Ziemi, postanowił nazwać znaki zodiaku imionami pierwszych dwunastu zwierząt, które przybędą do jego pałacu. Powolna świnia, która zatrzymała się po drodze na długi posiłek, dotarła jako ostatnia; stąd świnia znajduje się na końcu 12-letniego cyklu chińskiego zodiaku zwierzęcego.

Podczas gdy większość Chińczyków oczekuje bezpiecznego i dostatniego Roku Świni, Komunistyczna Partia Chin (KPCh) wydaje się być zaniepokojona oraz zdenerwowana sytuacją ekonomiczną.

Możliwe, że dzieje się tak z ważnych powodów. Rzeczywiście wydaje się, że w pierwszych trzech miesiącach Roku Świni prawo Murphy’ego zadziałało w przypadku chińskiej gospodarki.

Trwający spór między USA a Chinami ma na to znaczący wpływ. Chińskie inwestycje w Stanach Zjednoczonych spadły o ponad 70 proc. w 2018 roku i według raportu McKinseya w roku 2019 będą prawdopodobnie nadal spadać. Na razie w świetle ograniczeń nałożonych na firmy, tj. Huawei i ZTE, chińskie korporacje będą także miały ograniczony dostęp do rynku w Ameryce. Co więcej, taryfy USA skutecznie zmusiły niektóre zagraniczne firmy do przeniesienia swoich zakładów produkcyjnych z Chin do południowo-wschodnich krajów azjatyckich i innych regionów. (…)

W 2010 roku Chiny wyprzedziły Japonię jako drugą pod względem wielkości gospodarkę na świecie i liczyły, że zastąpią Stany Zjednoczone w roli lidera już w 2030 roku, co przewidywali niektórzy chińscy analitycy. Opierając się na swoich badaniach nad chińską ekonomią, Yi Fuxian, starszy pracownik naukowy z Uniwersytetu Wisconsin w Madison, stanowczo się z tym nie zgadza. Twierdzi, że gospodarka Chin nigdy nie awansuje na pierwsze miejsce, a w rzeczywistości jedynie się skurczy.

Yi powiedział: „Chiny stoją obecnie w obliczu problemu gwałtownego starzenia się społeczeństwa. Odsetek populacji w wieku powyżej 65 lat wzrośnie z 12 proc. w 2018 roku do 22 proc. w 2033 roku i 33 proc. do roku 2050. Dla porównania, w Stanach Zjednoczonych odsetek ten wyniesie w roku 2050 tylko 23 proc.”. (…)

Według ostatniego raportu Brookings Institution „Rewizja chińskich rachunków narodowych” (ang. „A Forensic Examination of China’s National Accounts”) gospodarka Chin ma właściwie o 12 proc. gorsze wyniki, niż podają oficjalne dane Pekinu. (…) Przez lata wielu zachodnich analityków finansowych, ekonomistów i inwestorów z Wall Street ewidentnie zadowalało poleganie na spreparowanych przez Pekin danych podczas podejmowania decyzji biznesowych i tworzenia prognoz gospodarczych. Jednak obecnie ta sytuacja może się zmieniać, ponieważ zadłużenie Chin rośnie. (…)

Liczni wieloletni obserwatorzy Chin stanowczo ostrzegli kraje zachodnie, aby te podjęły szybkie kroki w celu zerwania stosunków z chińską gospodarką dla zmniejszenia ryzyka związanego z nadchodzącym kryzysem gospodarczym w Chinach.

Tymczasem jeśli gospodarka nie okaże się dla KPCh główną przeszkodą, świat stanie również w obliczu ryzyka nieokiełznanych ambicji Pekinu. Jego inicjatywa „Jednego pasa, jednej drogi” jest nastawiona na przejęcie świata, nie tylko ekonomiczne, lecz także polityczne i militarne. Jak powiedział w wywiadzie dla Bloomberga Peter Navarro, asystent prezydenta i przewodniczący Narodowej Rady Handlu w Białym Domu: „Nie ma dla mnie znaczenia, który kraj jest najpotężniejszym lub najbardziej dochodowym krajem na świecie. Wszystkie kraje chcą być zamożne. Ma miejsce gra o sumie zerowej między Chinami a USA, w której ich zysk jest naszą stratą”.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „USA–Chiny. O co tak naprawdę toczy się spór?” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Petera Zhanga pt. „USA–Chiny. O co tak naprawdę toczy się spór?” na s. 2 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego