Mimo obfitości specjałów z Zachodu wraca moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne. Kuchnia polska znowu w łaskach

Do łask wracają bary mleczne, modne stały się pierogarnie, lokale serwujące nasze smaczne kiełbasy i jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać, a właściwie odradzać się, lokalne browary i gorzelnie.

Michał Bąkowski

Kilkanaście dni temu odwiedziłem polski lokal franczyzowy serwujący przede wszystkim kiełbasę pod różnymi postaciami i w kilku konfiguracjach. Posiłek był smaczny, sama kiełbasa dobrej jakości, a brak wolnych stolików i długa kolejka oczekujących na ich zwolnienie świadczyła o tym, że rodzime przysmaki wracają do łask.

Z wielką radością obserwuję coraz większe zainteresowanie polskimi produktami na rynku (nie tylko) kulinarnym w naszym kraju. Duża część społeczeństwa (w tym wielu młodych ludzi) coraz częściej korzysta z lokali gastronomicznych serwujących typowo polskie posiłki. (…)

Dlaczego tak się dzieje? Pierwszy powód jest prozaiczny: po co iść po raz setny do sieci, która jest obecna prawie na cały świecie i wszędzie serwuje prawie to samo? Ale najważniejszy powód jest taki, że w nas, Polakach, głęboko zakorzeniona jest tradycja, także dotycząca jedzenia. Przez wiele lat niewoli musieliśmy chronić potajemnie to, co jest naszym rdzeniem, i dzięki temu nasza tradycja jest dla nas szczególnie ważna

Kiedy byłem w Anglii, dużym powodzeniem wśród Brytyjczyków cieszyły się właśnie polskie pierogarnie, kiełbasy – tak inne, lepsze od angielskich parówkopodobnych tworów oraz nasze piwa; a akurat, jeśli chodzi o ten trunek, Anglicy mogą uchodzić za ekspertów.

Cieszy również fakt, że pojawiła się aplikacja Pola, która wskazuje nam, czy produkt został wyprodukowany w Polsce, w firmie z rodzimym kapitałem etc i jaki jest jego procent „polskości”. Te wszystkie zmiany świadczą o jednym: Polacy zaczynają czuć się dumni z własnej kultury, tradycji, chcą wspierać krajowy biznes.

Dawniej Polacy pożądali tego, co przychodziło z Zachodu, bo kojarzone było z wolnością. Dziś, kiedy tę wolność odzyskujemy, nasze wybory, także te kulinarne, są bardziej „polskie”, nawiązujące do naszej tradycji. A przecież są i mniej prozaiczne, jak chociażby kultywowanie pamięci o Żołnierzach Wyklętych czy akcja „Różaniec do granic”.

Cały artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne – czyli powrót do tradycji” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Michała Bąkowskiego pt. „Moda na kiełbasę, pierogi i bary mleczne – czyli powrót do tradycji” na s. 2 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wydarzenia 1956 roku – ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów, jedyny taki w ówczesnej komunistycznej Europie

Tylko w Polsce i na Węgrzech doszło w 1956 roku do tak daleko idącego sprzeciwu wobec rządzących. Nie było też drugiego takiego przykładu solidarności i przyjaźni między dwoma narodami w tym okresie.

Brunon Podlacha

Początek brzemiennych w skutkach wydarzeń roku 1956 w Polsce i na Węgrzech to dzień 28 czerwca, kiedy to na ulice Poznania wyszli robotnicy, do których później dołączyli również inni mieszkańcy miasta. Demonstracja na początku miała charakter pokojowy, ale po kilku godzinach przemieniła się w zbrojne powstanie. Hasła, które wznosili demonstrujący poznaniacy, też szybko się zmieniały, przechodząc od żądań o charakterze ekonomicznym przez postulaty zmian politycznych, aż po hasła niepodległościowe. (…)

Premier Józef Cyrankiewicz 29 czerwca wygłosił przemówienie, w którym ogłosił, że „Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji (…)”.

Wydarzenia w Polsce wywołały reakcję społeczeństwa węgierskiego i zradykalizowały nastroje. (…) Kolejne wydarzenia w Polsce: Śluby Narodu Polskiego 26 sierpnia 1956 r. (wydarzenie religijne, mające wymiar patriotyczny, na którym zgromadziło się nawet ok. miliona osób), procesy uczestników poznańskich walk, a także obrady VIII Plenum KC PZPR (19–21 października 1956 r.), zakończone ostatecznym wyborem Władysława Gomułki (który uchodził wówczas za symbol zmian i reform w państwie), również były obserwowane przez Madziarów. Widoczna była solidarność z Polakami, zwłaszcza wśród młodzieży i protestujących studentów. (…)

22 października 1956 r. na Politechnice w Budapeszcie miał miejsce wielki wiec studentów, który wzywał do opracowania programu przemian, wyrażał solidarność z Polakami i poparcie dla przemian nad Wisłą. Zdecydowano także o organizacji następnego dnia demonstracji pod pomnikiem Józefa Bema, a niezadowolenie społeczne na Węgrzech sięgało zenitu.

Początek tragicznych w skutkach październikowych wydarzeń w Budapeszcie to manifestacja, która rozpoczęła się po południu 23 października 1956 r. (…) Wzorem wcześniejszych wydarzeń w Poznaniu demonstrujący tłum po pewnym czasie zaczął wznosić coraz bardziej radykalne hasła, w tym również usunięcia Sowietów z terenów węgierskich. Liczba manifestantów stale rosła i w godzinach wieczornych liczyła ok. 200 tys. ludzi.

(…) Zebrany tłum przeszedł do czynów, obalając pomnik Stalina i odbierając broń żołnierzom. Powstanie zbrojne, które historia zapamiętała jako rewolucję 1956 r., rozpoczęło się, gdy demonstranci odpowiedzieli ogniem na ostrzelanie ich przez ochronę rozgłośni radiowej. (…)

Został ogłoszony strajk generalny. Powstańcy zapowiedzieli kontynuację walki, dopóki władza nie spełni konkretnych żądań, przede wszystkim wycofania armii ZSRR okupującej terytorium Węgier i uniezależnienia wobec Moskwy w dziedzinie polityki, gospodarki, czy w zakresie wewnętrznych stosunków społecznych. Lud domagał się, aby rządzący działali na rzecz wystąpienia Węgier z Układu Warszawskiego i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej i zaczęli dbać o podstawowe wolności obywatelskie.

Działania wojsk sowieckich nie dały oczekiwanych przez komunistyczną władzę efektów. Demonstracje antyrządowe zaczęły rozprzestrzeniać się na cały kraj. Toczyły się walki, przede wszystkim w Budapeszcie; w innych rejonach kraju dochodziło do nich rzadziej. (…)

Chruszczow już wtedy informował osoby stające na czele państw znajdujących się pod kuratelą ZSRR o decyzji stłumienia „wystąpień kontrrewolucyjnych” przy użyciu siły. Jedynym, który tej decyzji nie zaaprobował, był Władysław Gomułka.

Ostateczne zdławienie powstania węgierskiego z 1956 roku miało swój początek 4 listopada o 4 rano. Wojska ZSRR i węgierskich komunistów pokonały dzielnie broniących się powstańców (poza Budapesztem bronili się nawet do końca miesiąca), a ich wygrana niosła za sobą bardzo dotkliwe skutki. Efektem krwawego tłumienia oporu było ok. 3 tysiące śmiertelnych ofiar i kilkadziesiąt tysięcy rannych wśród powstańców i cywilów, przy o wiele mniejszych stratach sowieckich (ok. 700 zabitych i zaginionych, 1450 rannych). Kolejnym następstwem była masowa emigracja Węgrów z kraju, licząca 200 tysięcy osób. Pozostałych w kraju uczestników powstania spotkały represje.

W okresie między 4 listopada 1956 roku a 31 lipca 1957 roku zostało wydanych 6321 wyroków (w tym 70 wyroków śmierci). Imre Nagy ukrył się w ambasadzie Jugosławii. Został Jednak odnaleziony i skazany na śmierć. Karę wykonano 19 czerwca 1958 r. Kardynał Mindszenty znalazł schronienie w ambasadzie USA.

Węgierską jesień 1956 roku bacznie obserwowano w Polsce. Sympatię do Węgrów można było zauważyć nawet wśród ekipy rządzącej. Komuniści w Polsce, którzy nie poparli oficjalnie decyzji o stłumieniu węgierskiego ruchu oporu, okazali się pod tym względem jedynymi w całym bloku wschodnim. To jednak przede wszystkim wsparcie, jakiego udzieliło społeczeństwo polskie walczącym węgierskim powstańcom, było bezprzykładne. Solidarność Polaków z walczącymi ze wspólnym wrogiem Węgrami przejawiała się głównie w oddawaniu krwi. Reakcja społeczeństwa była imponująca. Najwięcej krwiodawców-ochotników, wśród których najliczniejsi byli studenci, zgłaszało się w dużych miastach: Warszawie, Krakowie, Katowicach, Wrocławiu, Poznaniu czy Łodzi. Chętnych było tak dużo, że pomimo utworzenia nowych punktów pobierania krwi (większe stacje działały całą dobę), nie wszystkim udało się oddać krew.

Dzięki tej mobilizacji do Budapesztu wysłano prawie 800 litrów krwi. W tym samym czasie prowadzono zbiórkę pieniędzy, żywności i lekarstw, i trwało to wiele tygodni. Szacunki wartości przekazanej pomocy są różne, ale badacze tematu podają kwotę nawet 2 mln dolarów amerykańskich.

Według danych Polskiego Czerwonego Krzyża należy mówić o 42 ciężarówkach i 104 wagonach zawierających pomoc dla Węgrów. Trzeba też wspomnieć o organizowanych w trakcie węgierskiego powstania wiecach poparcia, a także o wywieszaniu w wielu miejscach Polski węgierskich flag (niejednokrotnie przewiązanych czarną wstążką) na znak solidarności z narodem węgierskim.

Cały artykuł Brunona Podlachy pt. „Rok 1956. Ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów” można przeczytać na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Brunona Podlachy pt. „Rok 1956. Ewenement przyjaźni Polaków i Węgrów” na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na czym polega fenomen wiary, który znalazł wyraz w ogólnopolskiej modlitwie różańcowej o pokój dla świata i Polski?

Wypełnione wiernymi kościoły w Polsce nie dziwią nikogo, jednakże tak nieprzebranych tłumów w sobotnie przedpołudnie, jak w dniu 7 października, nikt chyba się nie spodziewał.

Tadeusz Puchałka

Różaniec jako jedyny oręż, który pozwala zniszczyć zło tego świata, zadeklarowało się odmawiać tego dnia (jak informują organizatorzy) wiele ważnych instytucji w Polsce, np. porty lotnicze w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, Katowicach, Wrocławiu, Ożarowicach, Jasionce i Łodzi. Wszędzie tam ceremoniom modlitewnym przewodniczyli miejscowi kapelani. (…)

Warto także wspomnieć o ludziach, którzy wsparli owo wydarzenie, występując między innymi w spotach radiowych i telewizyjnych, zachęcając do uczestniczenia w różańcowej modlitwie. Są to: Cezary Pazura, Jerzy Zelnik, Dominika Figurska, Ewa Ziętek, Marcin Mroczek, Przemysław Babiarz, Katarzyna Olubińska, Krzysztof Ziemiec, Wojciech Modest Amaro, o. Benedykt Pączka.

Swoje miejsce na mapie modlitewnej miał także Górny Śląsk, a jednym z tych miejsc szczególnych było sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej w Turzy Śląskiej. Tłumy rozmodlonych pielgrzymów dotarły na czas modlitwy z wielu regionów kraju, nie tylko Górnego Śląska. – Pracuję w służbie porządkowej już od 15 lat, jednak nigdy jeszcze nie widziałem takich tłumów zgromadzonych wokół naszej świątyni – informował pracownik ochrony.

Hasłem przewodnim, jak wszędzie w tym czasie, była intencja pokoju. Wznoszono wiele próśb do Matki Bożej, by wspomogła swoją opieką i wstawiennictwem do Boga prośby skierowane o pomoc rodzinie i zachowanie jej statusu. Nie brakło gorzkich słów mówiących o odarciu ludzi z ich godności, zabieraniu podstawowych środków egzystencji. (…)

Dawno pewnie Matka Boża w Turzy nie oglądała tylu rozmodlonych Polaków. Podobnie wyglądała sytuacja na południowej granicy, w Gminie Krzyżanowice. Tam w miejscowości Chałupki, graniczącej z czeskim Bohuminem, w sąsiedztwie mostu Cesarza Franciszka Józefa, który łączy Polskę z Czeską Republiką, zorganizowano nabożeństwo różańcowe, w którym uczestniczyły tłumy wiernych. Podobnie jak w Turzy i tam w różańcu brały udział rodziny, młodzież, osoby duchowne. Obecni byli także parlamentarzyści PiS.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „O pokój dla świata i Polski” można przeczytać na s. 3 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „O pokój dla świata i Polski” na s. 3 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komu należy się w Niemczech palma pierwszeństwa za brzemienne w skutkach zdanie: „Islam należy do Niemiec”?

Ciekawa jest historia tej wypowiedzi i wiele mówi o wpływach islamskich w Niemczech i lobbingu na rzecz „religii pokoju”, za jaką uważa się ta popierana przez lewicę państwowa doktryna polityczna.

Jan Bogatko

Otóż w dniu 3 października, w 20. rocznicę zjednoczenia Niemiec, prezydent Wulff powiedział: „Chrześcijaństwo bez wątpienia należy do Niemiec. Judaizm bez wątpienia należy do Niemiec. To jest nasza chrześcijańsko-żydowska historia. Ale tymczasem islam także należy do Niemiec”.

W środowisku dziennikarskim opowiada się, że wypowiedź prezydenta Christiana Wulffa na temat islamu jako elementu niemieckiej kultury ma swe źródło w działaniu producenta telewizyjnego pochodzenia afgańskiego, Walida Nakschbandiego. Nakschabandi, urodzony w Kabulu, jest managerem Grupy Wydawniczej Georg von Holtzbrinck, pisze także dla lewicowych gazet, jak „Der Tagesspiegel” czy „Süddeutsche Zeitung”.

Otóż do Nakschabandiego miał podczas pisania przemówienia dla Wulffa zadzwonić (nie wiemy jednak, dlaczego, lecz możemy się jedynie domyślać) rzecznik prezydenta, Olaf Glaesecker. Po tejże rozmowie Nakschabandi napisał do Wulffa list, a w nim o problemach i lękach islamskich imigrantów wywołanych debatą wokół książki Thilo Sarrazina, byłego polityka SPD, swego czasu szefa Bundesbanku, „Niemcy w samolikwidacji”. W liście tym urodzony w Afganistanie syn dyplomaty napisał, że jego zdaniem islam należy do Niemiec. Wulff miał się przejąć tym listem i zdanie to znalazło się w jego kontrowersyjnym przemówieniu w dniu jedności Niemiec. (…)

Ziarno, raz zasiane i podlewane, z reguły wschodzi. Jak wypowiedź ministra spaw wewnętrznych, Wolfganga Schäuble’a, kładąc w określonych okolicznościach mocniejszy akcent, powtórzył prezydent Niemiec Christian Wulff, mówiąc o islamie jako elemencie niemieckiej kultury, tak z kolei słowa byłego prezydenta – niejako idąc za ciosem – rozszerzył aktualny minister spraw wewnętrznych w rządzie Angeli Merkel, znowu polityk CDU, Thomas de Maiziere.

W tym miejscu pozwolę sobie na pewną anegdotę. Pewien niemiecki historyk kultury podał Prusy jako przykład wielkiej tolerancji, bo przyjmowały zbiegłych z Francji hugenotów. Przodkowie pana ministra de Maiziere należeli do tych emigrantów. Sęk w tym, że Prusy były państwem protestanckim, więc przyjmowanie hugenotów, także protestantów, to taka sama tolerancja, jak przyjmowanie przez Stalina komunistów zbiegłych z Hiszpanii po wojnie domowej – odpowiedziałem zdziwionemu uczonemu.

Jak minister Thomas de Maiziere rozszerzył wypowiedzi Wolfganga Schäuble’a i Christiana Wulffa na temat Niemiec i miejsca w nich islamu? Otóż szef MSW na imprezie wyborczej w Dolnej Saksonii (gdzie zresztą CDU przegrała z kretesem mimo dobrych kart w rękawie) powiedział, że nadeszła pora na wprowadzenie do kalendarza islamskich świąt. (…)

Sporym zaskoczeniem dla Thomasa de Maiziere musiała być wypowiedź szefa przyszłego (?) koalicjanta CDU, partii Zielonych, Cema Özdemira. Polityk, urodzony w Niemczech syn czerkieskich imigrantów z Turcji, uzyskał niemieckie obywatelstwo i wszedł do polityki: „Jestem obywatelem niemieckim tureckiego pochodzenia. Ale Szwabia jest mi nawet bliższa niż Niemcy; z tym tureckim pochodzeniem sprawa nie jest wcale taka łatwa”. O sobie mówi: „Nie jestem imigrantem, lecz tubylcem. Tu się urodziłem”.

Na łamach gazety „Passauer Neue Presse” polityk Zielonych udzielił odprawy postulatowi Thomasa de Maiziere. W Niemczech nie potrzeba wprowadzać islamskich świąt, ponieważ (czy nie wiedział o tym szef MSW?) muzułmanie już dzisiaj mogą brać wolne w swe święta. W niektórych landach, na przykład w Berlinie, Hamburgu czy w Bremie (te rządzone przez lewicę miasta są odrębnymi krajami związkowymi) już dzisiaj zwalnia się uczniów z obowiązku szkolnego w ważne święta islamskie, podobnie zresztą jak i pracowników.

Alexander Dobrindt, szef grupy krajowej CSU (siostrzana partia CDU, a właściwie 4. koalicjant), skomentował wypowiedź szefa MSW w gabinecie Angeli Merkel krótko i zwięźle: „Islamskie święto w Niemczech? Nie wchodzi w grę!”. „Nasza chrześcijańska spuścizna nie podlega dyskusji” – dodał polityk z Bawarii. Wtóruje mu ekspert ds. polityki wewnętrznej z ramienia CSU, Stephan Mayer: „Niemcy są od wieków kształtowane przez chrześcijańską tradycję. I pod tym względem po dziś dzień nic się nie zmieniło”.

Wiceprzewodniczący CSU, Manfred Weber, na łamach gazety „Passauer Neue Presse” odpowiada swemu koledze z CDU, że „dni świąteczne są przede wszystkim wyrazem religijnej tradycji kraju a nie poszczególnych grup mieszkańców”. A do tego – zauważa Weber – „integracji obywateli mahometan nie przyśpieszy wprowadzenie świąt islamskich”.

Cały felieton Jana Bogatki, pt. „Salam alejkum, almania!” – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera Wnet”, nr listopadowy 41/2017, s. 3, wnet.webbook.pl.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Bogatki „Salam alejkum, almania!” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy opuścić Francję, gdzie 14% obywateli żyje poniżej progu ubóstwa? Sytuacja dojrzała, aby ktoś postawił to pytanie

Czy należy zatem wyprowadzić się z kraju, gdzie wysocy funkcjonariusze publiczni cieszą się monarchicznym przepychem kosztem biednych i średniaków okładanych coraz wyższymi podatkami?

Piotr Witt

Niedawno Florent Pagny przeniósł się z trzaskiem do Portugalii. W wywiadzie dla prasy kompozytor i piosenkarz wyjaśnił bez żenady motywy przeprowadzki, tak jak przed nim zrobił to Gerard Depardieu. Nie miał dłużej zamiaru oddawać państwu lwiej części swoich dochodów. Depardieu mówił o 85% zabieranych przez fiskusa. Florent Pagny dodał: – Przenoszę się jako jeden z ostatnich, wszyscy już dawno wyjechali. Później dowiedziałem się, że poprzednio Pagny biwakował w Patagonii, w Argentynie.

Kiedy się wyjdzie na ulicę Paryża, jednego z najbardziej przeludnionych miast świata, można naocznie stwierdzić, że mimo wszystko sporo ludzi jeszcze pozostało. Ale to nie ich – szarych przechodniów – miał na myśli zamożny piosenkarz. Istotnie, bogaci od dawna odpowiedzieli sobie na pytanie, gdzie mają mieszkać. Aznavour, Delon są podatnikami i obywatelami szwajcarskimi, podobnie jak tenisiści Joe Wilfried Tsonga, Arnaud Boetsch, Leconte, Clement, Mauresmo, Monfils… Johnny Hallyday, też Szwajcar, mieszka w Gstaad, jego syn David także. Ogółem 49 Francuzów posiada w Szwajcarii majątek w wysokości 55 miliardów euro. (…)

Bogaci opuścili Francję, aby nie płacić podatków najwyższych w Europie. Po pierwszych zamachach Żydzi ze swej strony masowo opuszczali Francję z obawy o życie. Pisałem o tym w poprzednich latach. Z półmilionowej wspólnoty wyznaniowej wyjechało co najmniej 10%.

Co do emerytów, ci urządzili się w Maroku, niektórzy w Tunisie. Skoro mają żyć wśród Afrykańczyków, niech to będzie przynajmniej w Afryce. I klimat łaskawszy.

W magazynie Leroy Merlin z artykułami budowlanymi w warszawskiej Arkadii byłem uderzony ilością klientów rozmawiających między sobą w obcych językach. Najwyraźniej instalowali się na nowe życie w Polsce.

Podstawowa trudność dla rządu Macrona-Phippe’a sprowadza się, jak sądzę, do odpowiedzi na pytanie: co zrobić, aby ludzie zamożni płacili podatki we Francji, podobnie jak wielkie konglomeraty przemysłowe i handlowe, które korzystają obecnie z zamętu globalizacji. Odpowiedzi, które przenikają do wiadomości publicznej, nie dają wielkich nadziei na przyszłość: zniesienie podatków od wielkich fortun nie zmieni sytuacji bogaczy, uderzy za to znowu w średniaków. Opodatkowane pozostaną nadal nieruchomości, co przy cenach mieszkań w wielkich miastach i ziemi w atrakcyjnych miejscowościach dotyka przede wszystkim drobnych właścicieli.

Nie budzą otuchy również wypowiedzi Ministra Gospodarki. Jest nim obecnie Bruno Le Maire, zwolennik teorii, że to polscy hydraulicy i węgierscy szoferzy są przyczyną dekadencji gospodarczej Francji, gdyż zabierają pracę tubylcom. Wyśmiałem niegdyś te brednie na spotkaniu z panem Le Maire, kiedy był jeszcze tylko deputowanym europejskim, o czym mówiłem i pisałem w „Kronikach Paryskich” (19 XI 2014). Sądziłem, że jako minister gospodarki będzie ważył słowa. Przeliczyłem się. Nie tylko podtrzymuje dawne stanowisko, ale nawet stara się podnieść je do rangi francuskiej doktryny ekonomicznej.

W „Kronikach Paryskich” przypomniałem pytanie postawione panu Le Maire podczas wspomnianego spotkania: – Dlaczegóż to eurodeputowany zaprząta uwagę swoich wyborców problemem, który stanowi margines marginesu kłopotów gospodarczych Francji, zamiast zająć się trudnościami istotnymi, którymi są podatki bogatych płacone za granicą oraz podatki wielkich, globalnych korporacji przemysłowych i handlowych, często nie płacone nigdzie? Eurodeputowany w odpowiedzi rozpłynął się w zapewnieniach o sympatii dla Polski i Polaków, co było miło słyszeć, ale nijak nie odniósł się do meritum i nie wytłumaczył swojego stanowiska. (…)

Do tej pory żaden socjalista nie oskarżył otwarcie François Mitterranda o doprowadzenie kraju do katastrofy. W gazetach podobnej informacji nie znajdziecie. Trzeba należeć do wąskiego kręgu wtajemniczonych ekonomistów, żeby wiedzieć coś o idei „kraju bez fabryk”, lansowanej przez nieboszczyka Prezydenta i jego otoczenie. Chodziło o stopniowe wyeliminowanie przemysłu i oparcie ekonomii Francji na usługach – bankach, wielkiej dystrybucji, masowych restauracjach… hotelarstwie.

W usługach powiodło się tylko częściowo. Leclerc, Auchan, Carrefour zdobyły światową pozycję na własną rękę, bez pomocy państwa, chociaż daleko im do fenomenalnego sukcesu Amazona. W masowym restauratorstwie pozycja Amerykanów wydaje się niczym niezagrożona jeszcze przez długie lata, z ich Mac Donaldem, Starbuckiem, Kentucky Fred Chicken. Hotele Accor i Ibis również nie odebrały pola na świecie Hyattowi ani Mariottowi.

Najlepiej udała się likwidacja przemysłu. Kopalnie Okręgu Północnego zamknięto i zasypano, a hałdy górnicze przekształcono w zielone wzgórza spacerowe. Wielkie piece Lotaryngii łatwo było wygasić.

Że w obecnej sytuacji socjaliści nigdy tych planów geniusza znad Sekwany nie wspominają, rzecz jest wytłumaczalna. Efekty każdy widzi: masowe bezrobocie i uzależnienie od obcych kapitałów; nie ma się czym chwalić.

„Czy należy opuścić Francję?”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera Wnet”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w listopadowym „Kurierze Wnet” nr 41/2017, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta pt. „Czy należy opuścić Francję?” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

 

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasza Ojczyzna jest sumą wielu maleńkich Ojczyzn, tak małych, że nie stać ich na postawienie pomników

Zwykli ludzie, ich „nieciekawe” historie tworzą tożsamość Rzeczpospolitej. Zniszczone, zdeptane przez zaborcę, nie miały szansy na sztandar w czasach komuny ani na pomnik w czasach nam współczesnych.

Marcin Niewalda

Jednak ilu z nas ma wśród swoich pradziadków postacie pomnikowe? Ilu z nas przyjdzie na uroczystość odsłonięcia tablicy ze wspomnieniem, że ten spiżowy człowiek był kiedyś żywy, że jadł makowiec na święta, że bał się spadających bomb, że chronił wątłymi ramionami swoje dzieci – naszych dziadków i babcie? Ile osób o potężnej rzeźbie powie „tak uśmiechał się mój pradziadek”?

„Odtwarzanie Ojczyzny”. Okładka

Projekt „Z kuferka prababci” to unikalny program, w którym dzieci opowiadają swoim rówieśnikom historie żywe i prawdziwe o swoich przodkach. Odtwarzając i zachowując to, co naprawdę wydarzyło się w ich „Małych – domowych Ojczyznach”, wypełniają kresową rzeczywistość własnymi słowami opartymi na prawdzie i autentyczności. Mówią, że babcia mieszkała w ziemiance, że dziadek nie miał co jeść. Dzielą się tym, co mają i o czym myślą, że jest „nieciekawe”. (…)

Co czują dzieci biorące udział w konkursie, gdy widzą napisane przez siebie opowiadanie wydane w sposób profesjonalny? Przede wszystkim dumę. Te dzieci, które myślą często o sobie jako o kimś, kto przecież nie mieszka w Polsce, więc jest jakby niepełnym Polakiem; które są przez sąsiadów innych narodowości często określane jako ktoś, kto „tu nie należy” – te dzieci widzą, że są autorami odtwarzania prawdy, budzi się w nich motywacja i umiłowanie tych wartości, jakie niosła Rzeczpospolita, i ochota do wysłuchania tego, co ma do powiedzenia babcia czy dziadek.

Czy nie należy stawiać pomników? Należy! Wielu wspaniałym bohaterom należą się cokoły, miejsca w encyklopediach. Pamięć o tych niezwykłych osobach trzeba zachowywać i pokazywać jako wzorce. Ale dumę z ich bohaterstwa czujemy dlatego, że patrzymy przez pryzmat żywej historii naszych rodzin, wiosek, kamienic, parafii. Nasza Ojczyzna jest sumą wielu maleńkich Ojczyzn, tak małych, że nie stać ich na postawienie pomników.

Projekt „Z kuferka prababci” jest tani. Nie wymaga gigantycznych funduszy. A jednak potrzebuje zaangażowania firm czy zwykłych ludzi, którzy zrozumieją, jak nietypowy i niezwykły to pomysł edukacyjny. Nagrody dla dzieci i młodzieży biorących udział będą wspaniałym trofeum, a jeśli byłyby one związane z Polską i historią, tym bardziej jest o co walczyć.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odtwarzanie Ojczyzny na Kresach” można przeczytać na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Odtwarzanie ojczyzny na Kresach” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rowerowa pielgrzymka przez Europę w stulecie objawień fatimskich: Zaczęliśmy w Fatimie, a trasa wiodła m.in. przez Rosję

Doszliśmy do takiego wniosku, że to, co było złe, po prostu musi umrzeć, że w Rosji to, co było naganne, co było zakażone tą chorobą komunizmu – po prostu nie ma wyjścia, to jest pogrzeb, degeneracja.

Aleksander Wierzejski
Zbigniew Czajka

Powiedzmy o przygotowaniach do wyprawy.

Zaplanowanie takiej trasy naprawdę nie jest łatwe. Na dystansie od 200 do 1000 km w ciągu pięciu dni łatwo sobie poradzić, mamy doświadczenie, ale zaplanować, jaką drogą chcemy jechać dzień po dniu przez 2 miesiące, uwzględnić różnice wzniesień – bo były Pireneje, Alpy, były fiordy norweskie… Więc z trasą nam zeszło dosyć sporo.

Ale najważniejszym wyzwaniem były dla nas miejsca objawień Matki Bożej i miejsca kultu maryjnego, w których chcieliśmy być. Do tego musieliśmy dostosować terminarz – żeby znaleźć się tam w odpowiednim czasie. Na przykład w Berlinie chcieliśmy być w kościele w pierwszy piątek miesiąca i uczestniczyć w pierwszej sobocie miesiąca. To było nasze podstawowe wyzwanie. Z kolei, żeby uczcić pięć pierwszych sobót, zgodnie z tym, o co prosiła Matka Boża, założyliśmy sobie, że pierwsze trzy soboty odprawimy w Polsce, następna będzie w Belinie i ostatnia w Rosji. Dlatego te odcinki musiały mieć po 200 i ponad 200 km dziennie. (…)

Nasz plan składał się jakby z trzech wątków. Pierwszy to wyzwanie duchowe, czyli uczestnictwo we mszy świętej i obecność w miejscach kultu maryjnego. Drugim był wątek rowerowy – wszystko, co się wiązało z przejazdem, w tym odcinek głównie skandynawski, gdzie dotarliśmy na North Cape. To było takie nasze rowerowe marzenie. North Cape to jest mekka rowerzystów. Każdy marzy i śni o tym, żeby tam dotrzeć; my też takie sny mieliśmy i chcieliśmy je urzeczywistnić.

Był jeszcze trzeci, bardzo ważny element – tło historyczne. Bo wiadomo, że objawienia maryjne miały przełożenie na to, co się działo od początku I wojny światowej poprzez rewolucję październikową, okres II wojny światowej, aż do obalenia komunizmu. I w tę setną rocznicę chcieliśmy to wszystko zobaczyć, przypomnieć sobie, nawiedzić te miejsca. W tym wątku był cmentarz w Miednoje, obóz koncentracyjny w Dachau, był Katyń i jeszcze jedno miejsce, o którym – powiem szczerze – nie miałem pojęcia, a mianowicie Bykownia koło Kijowa. Cmentarz ofiar terroru komunistycznego z czasów przedwojennych i wojennych. (…)

Jakie było najciekawsze spotkanie?

Tych spotkań było wiele. Może powiem o duchowym spotkaniu w Sankt Petersburgu. Dotarliśmy tam w pierwszą sobotę lipca. Właśnie w lipcu Matka Boża prosiła o modlitwę za Rosję. Mieliśmy wizę od pierwszego lipca, byliśmy na granicy o północy. Do Sankt Petersburga dojechaliśmy do kościoła Katarzyny Aleksandryjskiej; na szczęście znaliśmy go, byliśmy tam rok wcześniej. Dotarliśmy tam o 8:45. Trwała msza, nie byliśmy pewni, czy to jest nasza msza dziękczynna, miałem nadzieję, że nie. Tuż po zakończeniu pobiegłem do zakrystii, do księdza, którego znałem z ubiegłego roku. Powiedziałem: proszę księdza, niech ksiądz mi tylko nie mówi, że to była ta msza dziękczynna! On stwierdził ze stoickim spokojem, że nie. Ta będzie o 12. No więc udało nam się zrealizować jeden z najważniejszych punktów.

Byliśmy w pełni usatysfakcjonowani, po mszy, że tak powiem, wyluzowani, a siostra zakonna przygotowywała nam nocleg. Podeszła jakaś pani i mówi: a może byście chcieli zatrzymać się u mnie, to taka ciekawa historia, chciałabym posłuchać… Była Rosjanką, ale mówiła dosyć dobrze po polsku. Trochę się wahaliśmy, ale siostra zakonna stwierdziła: nie wypada wam odmówić, powinniście pójść. Tak też było. Poszliśmy najpierw na miasto, pokazała nam Sankt Petersburg, zjedliśmy obiad. Jedziemy do niej domu. Akurat tak szczęśliwie się złożyło, że to było na obrzeżach Sankt Petersburga od strony Moskwy, a następny kierunek to była Moskwa; po drodze chcieliśmy jeszcze Carskie Sioło zobaczyć i Puszkin.

Fot. z archiwum Z. Czajki

Jak dojeżdżaliśmy do jej domu, ona stwierdziła, że idzie dzisiaj do pracy na noc i zostaniemy z jej mężem, ale rano wróci i pójdziemy sobie na 11 do kościoła właśnie w Puszkinie, tam jest katolicki kościół. Byliśmy zaskoczeni, bo wcześniej o tym nie było mowy.

Wychodzi gospodarz, czyli mąż Iriny, w stanie, że tak powiem, weekendowym. A my mieliśmy pomysł, żeby wziąć jakiś alkohol, bo jak tu rozmawiać w Rosji o czymkolwiek bez takiego atrybutu? Byłem tyle razy i nigdy się to nie udawało. Irina szybciutko przekazała nam klucz i już była na progu gotowa do wyjścia. Poczuliśmy się lekko zdezorientowani. Zapytaliśmy, czy można tutaj pić alkohol, bo chcielibyśmy porozmawiać i tak dalej. Na to ona powiedziała, że on w tym stanie jest już od 20 lat. Daliśmy więc spokój z tym pomysłem. On był trochę obruszony i zaskoczony całą tą sytuacją. Patrzyliśmy na siebie lekko skonsternowani, ale zainteresował się tym, co robimy, zaczęła się opowieść, coraz bardziej go wciągała, coraz więcej nas dopytywał, a my mu opowiadaliśmy. Stworzył się fajny klimat, o alkoholu nie było mowy.

Poszliśmy spać. Rano Janek z nim parzył herbatę. On ciągle był pod wrażeniem naszego wyczynu. Patrzył na to głównie w kategoriach sportowych. Jego żona wróciła z pracy, bardzo zaskoczona miłą atmosferą. Powyciągała z lodówki chyba wszystko, co tylko mieli, ugościła nas pięknie. Ponieważ klimat się zrobił taki fajny, zaproponowaliśmy, że może Jurij, czyli jej mąż, pojedzie z nami do kościoła. Ona parsknęła śmiechem i powiedziała, że on nigdy w kościele nie był i dobrze, że chociaż jej pozwala chodzić. Ale poprosiłem Janka, żeby z nim pogadał. Po 20 minutach patrzymy, a on idzie do łazienki, ubiera się i pojechaliśmy do tego kościółka wspólnie.

Przed kościołem spotkaliśmy proboszcza. Też oczywiście zafascynowany naszym pomysłem, od razu usadził nas w pierwszych ławkach. Rozpoczęła się msza święta. Po mszy oczywiście duże zainteresowanie. Zawsze tak było, jak się pojawiliśmy w jakimś miejscu i tylko rozpoczęliśmy naszą historię, to się robił tłum chętnych do zdjęć, do rozmowy. Tam też tak było, a ja sobie pomyślałem – no to pięknie, wykorzystamy to polsko-rosyjskie spotkanie, w dodatku z proboszczem Hiszpanem.

Po polsku mówił?

Mówił po rosyjsku, ale my sobie radziliśmy po rosyjsku dosyć dobrze. Odbiegając na chwilę od tego wątku; ciekawą historią było, że kiedy szukałem w Moskwie noclegów, to pisałem do Polskiej Misji Katolickiej. Miałem adres siostry zakonnej o imieniu Agnes; napisałem, dzwoniłem, ona nie odpowiadała. Potem, na dwa tygodnie przed tym Puszkinem, dodzwoniłem się z Finlandii do pewnego księdza, który stwierdził, że siostry Agnes nie ma, ale ona się tym zajmuje, a jak wróci, to na pewno nam tam coś przygotuje, tylko że on nawet nie jest w stanie powiedzieć kiedy ona wraca, ale żebyśmy byli spokojni, bo jeszcze jest dużo czasu.

No i wracając teraz do tego Puszkina i do kościółka, ksiądz proboszcz, zadowolony i ciekawy naszej historii, mówi: słuchajcie, dobrze trafiliście, bo mamy ikonę Matki Bożej Fatimskiej. To jest szczególny obraz, był pisany, kiedy żyła jeszcze siostra Łucja, powstawał w konsultacji z nią. Będzie cudowną rzeczą, jak się przy tym obrazie pomodlimy, a ja wam opowiem historię tego obrazu.

Zaproponowałem różaniec. Zrobiła się niesamowita atmosfera. W kapliczce przed tym obrazem wspólnie z Rosjanami odmawialiśmy różaniec w taki sposób, że my pierwszą część mówiliśmy po polsku, a oni odpowiadali po rosyjsku.

Ale jakby clou sprawy i głównym wątkiem, bardzo zaskakującym, było to, że właśnie Jurij został ze swoją żoną przed tym obrazem, uklęknął, przygotowując się do modlitwy, a ksiądz proboszcz, kończąc historię tego obrazu, stwierdził, że ta Matka Boska jest patronką ludzi uzależnionych od alkoholu.

Modlitwa była naprawdę przecudowna, ludzie byli pod dużym wrażeniem, my zresztą też. Na koniec podeszły trzy siostry zakonne, mówiły po polsku. Jedna z nich zapytała, czy mamy w Moskwie przygotowane miejsce na nocleg. Powiedziałem, że w zasadzie nie mamy, bo pisałem do takiej siostry Agnes, ale nie odpowiedziała. Na to ona wyciąga rękę i mówi: dzień dobry, to ja jestem siostra Agnes. Takie to było niesamowite; tak że miejsce mieliśmy już przygotowane.

 

Cały wywiad Aleksandra Wierzejskiego ze Zbigniewem Czajką pt. „Opatrzność była naszym najważniejszym drogowskazem” można przeczytać na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Aleksandra Wierzejskiego ze Zbigniewem Czajką pt. „Opatrzność była naszym najważniejszym drogowskazem” na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem / Wywiad „Kuriera WNET” 41/2017

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto brzmi: Dzień bez upokorzenia to dzień stracony. Mam jeszcze św. Augustyna: Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Wyschłe kości, hipisi i Syberia

Ks. Piotr Paweł Łapa, były hipis, obecnie misjonarz na Syberii, opowiada historię swojego życia. Wysłuchali Marek Karolak i Wojciech Sobolewski.

Co było na początku?

Słowo. Urodziłem się 13 lipca. Kiedy moja mama była w stanie błogosławionym, otrzymała słowo – list od swojej matki, Petroneli. Babcia napisała: śniło mi się, że urodzisz syna, dasz mu na imię Piotr Paweł i będzie księdzem. Urodziłem się o godz. 15:00, w godzinę Miłosierdzia Bożego. Poród trwał 12 godzin, było ciężko. Od czwartego roku życia chodziłem do przedszkola i na religię. Nasz katecheta uczył nas hojności: każde dziecko musiało codziennie przynieść na lekcję coś dla biedniejszych od siebie: jajko, trochę cukru…

Od kiedy myślałeś, żeby zostać księdzem?

Od zawsze. Jedną z moich ulubionych zabaw było budowanie kościołów z kloc­ków. Gdy w przedszkolu pytano dzieci: kim chcą być w dorosłym życiu, zawsze odpowiadałem: – Księdzem!

Kiedy miałem siedem lat, zamieszkaliśmy w Krakowie. W Nowej Hucie zostałem ministrantem; kościół był w budowie, a ja chodziłem pomagać na budowie. W niedzielę służyłem do wszystkich mszy. W domu byłem grzecznym dzieckiem, pomagałem wszystkim dookoła. Za to w szkole – nudziłem się potwornie.

Potem między rodzicami zaczęło się psuć. Pamiętam ostatnią wspólną Wigilię: rodzice już od dawna nie byli w jedności, teraz nawet nie podzielili się opłatkiem. Dlatego do dzisiaj nie lubię składania życzeń.

Rozwiedli się?

Tak. Ojciec wyprowadził się z domu, zabierając cały majątek. Sąd przydzielił moje rodzeństwo – brata i siostrę – ojcu, ja zostałem z matką. Jeszcze przed rozwodem w domu zaczęło się piekło: powstały dwa obozy… Dwoje przeciw trojgu. Był alkohol, straszne kłótnie, wyzywanie się.

Kiedy ojciec z rodzeństwem wyprowadzili się, nastała taka bieda i głód, że przez pierwszy tydzień żywiłem się kapustą kradzioną na działkach. W tym czasie przes­tałem chodzić na religię i do kościoła. Akurat był to moment na bierzmowanie; mama dosłownie wypłakała – i wybłagała – zgodę, żeby proboszcz dopuścił mnie do sakramentu. Na szczęście pamiętał mnie z czasów mojej gorliwości – i zgodził się; zapytał tylko, czy wiem, co to jest bierzmowanie i czy znam „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Maryjo”.

Na patrona wybrałem sobie imię ojca, Stanisław. Pewnie chciałem go w ten sposób, podświadomie, zatrzymać w domu. Sam sakrament był dla mnie uroczystym, ale jednak pożegnaniem z Kościołem. Kupiłem sobie czerwony spray i na moim parafialnym kościele napisałem „Księża na Księżyc!”. Dorastał we mnie bunt. Zostawiłem szkołę. Z poukładanego (w miarę) dzieciaka zrobił się agresywny młodzieniec, negujący wszystko co dobre. Na półrocze miałem jeszcze dobre oceny, na koniec szkoły średnią 2,0 – czyli zawaliłem na całego. Do szkoły wpadałem rzadko. Nauczyciele byli nawet zadowoleni, gdy mnie nie było. Gdy się pojawiałem, odstawiałem swoje numery.

Gdzie szukałeś szczęścia?

Wszędzie. Najpierw w pieniądzu: mieliśmy taką fikcyjną firmę od deratyzacji: mrówki faraona, karaluchy… Zacząłem zarabiać, i to dużo: jakieś 300 $ dziennie – w tamtych czasach to były naprawdę duże pieniądze! Miałem własnego kierowcę, rozbijałem się po knajpach, mogłem mieć każdą dziewczynę, kupić sobie to, na co miałem ochotę, dobrze zjeść, dobrze wypić, bawić się do rana…

Więc – byłeś szczęśliwy?

Absolutnie – nie. Więc poszedłem w drugą stronę: zacząłem uciekać z domu, sypiać po klatkach, trafiłem do środowiska hipisów. Nawet wydawało mi się to bardzo chrześcijańskie: każdy się dzielił z drugim, ktoś poczęstował kanapką, ktoś inny łykiem piwa. Potem okazało się, że hipisi dzielą się wszystkim: dziewczyną, narkotykami… Równia pochyła.

Nosiłeś dzwony?

Tak! I do tego „alternatywną”, pomarańczową koszulę. I oczywiście miałem długie włosy. U hipisów było tak, jak w tym porzekadle: „hulaj dusza, piekła nie ma!” – narkotyki, alkohol, a dla podniesienia adrenaliny – kradzieże.

Przed pójściem na całość w narkotyki Pan Bóg obronił mnie w bardzo prosty sposób: na nasze imprezy co i rusz wpadała policja; wynosiła moich martwych kolegów i koleżanki. A ci nie pohipisowali długo – dwa tygodnie, góra miesiąc, a potem przedawkowali to czy tamto. Inni trafili do więzienia lub poszli w prostytucję, żeby mieć na towar. Albo sami zajęli się „dilerką”. W sumie – moich znajomych zmarło około czterdziestu: jedni przedawkowali, kilku ktoś zadźgał, bo nie zapłacili za towar.

Jacy to byli ludzie?

Większość pochodziła z dobrych, „poukładanych”, zamożnych rodzin: mieli rodziców lekarzy, adwokatów. I mieli w domu dostatek. Mnie także niczego nie brakowało: jeździliśmy całą rodziną na zagraniczne wczasy, ojciec z matką dorobili się i wybudowali wielki dom (16 pokoi!). Ale nigdy w nim nie zamieszkałem.

Pozornie mieliśmy wszystko, ale brakowało nam miłości – i dlatego lądowaliśmy u hipisów. W pewnym momencie zacząłem mieć coraz więcej myśli samobójczych. Któregoś dnia rzuciła mnie dziewczyna (jedna z wielu, bo dziewczyny zmieniały się co kilka tygodni). Przyszedłem do domu. Myślałem, żeby się zabić, ale zacząłem się rozglądać po domu: coś mi nie pasowało… Odkąd mama poznała pewną kobietę, nasz dom się zmienił; teraz był zawsze posprzątany, a mama była trzeźwa. Każdego dnia czekała na mnie z obiadem, a ja – czasem wpadałem i jadłem, a czasem nie. Ale nigdy nie usłyszałem słowa pretensji.

I właśnie kiedy przyszedłem do domu, ta kobieta dzwoniła z ulicy domofonem. Myślałem, że to ktoś z towarzystwa, więc obrzuciłem ją wyzwiskami. Później się poznaliśmy.

Co to za kobieta?

Kilka miesięcy wcześniej moja mama zaczepiła ją pod sklepem z piwem. Mam wylała przed nią swój żal, mówiąc, że już nie może tak żyć. Rzadko się zdarza, żeby człowiek w takiej sytuacji nie uciekł przed natrętem, ale tamta kobieta nie uciekła.

Po pewnym czasie nieznajoma zaprosiła nas na katechezy przy parafii. Powiedziałem mamie, co myślę o księżach i Kościele.

Ale poszedłeś?

Zająłem bezpieczne, ostatnie miejsce, pod długimi włosami skryłem słuchawki do mojego Walkmana i puściłem muzykę. Już nie pamiętam – Dżem albo The Doors: Come on baby light my fire. Słuchałem tego w kółko przez okrągłą godzinę (bo tyle trwała katecheza) i miałem matkę „z głowy”. Potem poszedłem na imprezę. I tak to się kręciło: przychodziłem, żeby mama mi głowy nie suszyła. Na jedną z katechez spóźniłem się. Tłum był niemożliwy, wszystkie miejsca zajęte, zostało tylko miejsce w pierwszej ławce. Usiadłem, ale tym razem bez słuchawek (odezwały się we mnie resztki kultury). Usłyszałem coś, co mnie powaliło: jest Ktoś, kto kocha mnie mimo moich grzechów! Kilka razy usłyszałem też: Odwagi! Nie bój się!

To było kazanie?

Nie, bo te katechezy prowadzili zwykli ludzie (chociaż był z nimi ksiądz i też czasem coś mówił). Najbardziej uderzała mnie darmowość tej przepowiadanej miłości, bo w domu nigdy nie czułem się kochany za darmo – zawsze było „coś za coś”. Nawet moją miłość rodzice kupowali prezentami (i do dzisiaj czekam na rower, który mi obiecali w nagrodę za same piątki na świadectwie).

Nawróciłeś się wtedy?

Nie tak od razu: nagle w czasie słuchania coś we mnie zbuntowało się, chciałem wykrzyczeć wszystkie moje żale, w końcu – wyszedłem. Ale Słowo przepowiadane w kościele już zaczęło działać. Szedłem ulicami mojego osiedla i nagle zacząłem się modlić: – Panie Boże, jeżeli w ogóle jesteś (i prawdą jest to, co usłyszałem na tej katechezie) – to zmień moje życie.

I w jednej chwili… zacząłem się cieszyć jak wariat! Miałem napad ogromnej radości i pokoju – byłem przeszczęśliwy! Tak właśnie działa Duch Święty. Czułem też przymus, żeby na te katechezy wracać. I wróciłem. Ale teraz dosłownie pożerałem każde usłyszane słowo. Pamiętam z dzieciństwa, gdy na Pierwszą Komunię dostałem Biblię w obrazkach, to pożarłem ją w dwa dni. Teraz było tak samo. Na końcu tych katechez był wyjazd.

Pojechałeś?

Tak, ale najbardziej interesowały mnie tam dziewczyny. Nie myślałem, że mam się z czegoś nawracać.

Na wyjeździe powstała wspólnota. Prowadzący ją katechiści byli dla mnie bardzo cierpliwi, bo widzieli z kim mają do czynienia. Mówili tylko: przychodź na spotkania wspólnoty, na liturgie. Niczego więcej nie wymagali. Więc przychodziłem na liturgię… A potem szedłem na imprezę.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że kiedy mam iść do wspólnoty, to mi się zwyczajnie nie chce. Ale potem budzi się we mnie jakaś nadzieja na lepsze życie. A kiedy szedłem na imprezę – gdzie nawet fajnie się bawiłem – było odwrotnie: na koniec zawsze byłem smutny, zgaszony.

To miałeś podobne doświadczenie, jak św. Ignacy…

…I podobnie jak on nadal ciągnęło mnie w obie strony, prowadziłem takie podwójne życie. W szkole nastąpiła radykalna zmiana – zostałem najlepszym uczniem, miałem 100% frekwencję. Do kościoła chodziłem teraz codziennie, chciałem zostać świętym. W tym neofickim okresie przyprowadziłem do Kościoła wielu znajomych. Z drugiej strony – nie rozmawiałem z rodzicami, sądziłem ojca i nie potrafiłem powiedzieć o nim niczego dobrego; to moja historia wlokła się wciąż za mną.

We wspólnocie usłyszałem, żeby szukać oblicza Chrystusa w drugim człowieku. A był w mojej parafii obraz, Ecce homo Alberta Chmielowskiego. I gdy zbliżało się Boże Narodzenie, usiadłem przed tym obrazem, zadając sobie pytanie: Czy mogę znaleźć to oblicze Chrystusa w moim ojcu? Pan Bóg pozwolił mi wtedy zobaczyć cierpienie mojego ojca. Zapragnąłem pójść i prosić go o przebaczenie. Wszyscy, którzy znali moją historię i słyszeli o moim zamiarze, pukali się w czoło: – Nie bądź głupi! To ojciec powinien przepraszać ciebie!

A jednak się uparłeś?

A jednak pojechałem do niego. Kiedy ojciec otworzył mi drzwi, był w ciężkim szoku. Z kolei ja – zaniemówiłem, potem zacząłem płakać. Cała przygotowana wcześniej mowa na nic się nie przydała. Zdołałem tylko wykrztusić z siebie: – Tato, chciałem prosić Cię o przebaczenie: za to, że cię nie kochałem, że pogardzałem tobą, że cię sądziłem, patrząc na ciebie oczami mojej mamy.

Podaliśmy sobie ręce, nic więcej nie trzeba było mówić. I tak w jednej chwili Bóg odebrał mi to poczucie krzywdy, które nosiłem w sobie przez lata.

Ale diabeł nie spał. Po latach, kiedy nie bałem się już ojca, postanowiłem porozmawiać z nim znowu. Ale tym razem nie po to, żeby szukać jedności, ale żeby wszystkie trudne sprawy „wyjaśnić”. A tak naprawdę – rozdrapać rany. Kiedy się spotkaliśmy, zacząłem wyliczać wszystkie jego grzechy. W pewnej chwili ojciec przerwał mi tę litanię: – Jak się gówniarzu nie zamkniesz, to ci tak przyp…, że nie wstaniesz!

Może byśmy się pozabijali, ale przyszedł Duch Święty, który natchnął mnie, abym zaakceptował ojca – takim, jakim jest. I nie wracał do jego trudnej historii. Potem już rozmawialiśmy o rzeczach, które on lubi, które są mu bliskie…

Na przykład?

O gołębiach. Ojciec hodował ich całe mnóstwo, był w tym prawdziwym mistrzem. Potem jeszcze raz czy drugi postawiłem mu się, ale tylko wtedy, gdy broniłem dobrego imienia mojej mamy. Ta trudna relacja z ojcem pokutuje do dzisiaj: zawsze mam kłopot z autorytetami. Trudno jest mi być posłusznym, zawsze chcę postawić na swoim.

Tak więc – Pan Bóg wyrywał cię ze śmierci, z grzechów? Pomagał?

Cały czas. Ogromną pomocą było pewne spotkanie młodzieży należącej do wspólnot takich, jak moja, które miało miejsce w Warszawie. W drodze do Warszawy popsuł nam się autobus, odpadła mi podeszwa od buta. Na spotkanie przyjechałem zmęczony, zasnąłem gdzieś na ławce. Gdy się przebudziłem, odbywało się tzw. wołanie: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa, aby wstali i przyszli na podium. I wtedy – wstałem. Poszedłem, nawet gdzieś po drodze przewróciłem się. Ale byłem zadowolony. Od tamtej chwili zacząłem bardziej świadomie iść tą drogą, na którą Bóg mnie powołał. Miałem też dużą gorliwość w nawracaniu; raz chciałem nawrócić dziewczynę, skinheadkę, ale spodobała mi się. Ktoś zapytał mnie wtedy: – Kogo bardziej kochasz: ją czy Chrystusa?

Wiedziałeś, co odpowiedzieć?

Oczywiście. A on dalej drążył: – Skoro bardziej kochasz Chrystusa, zadzwoń do tej dziewczyny i powiedz jej właśnie to. I powiedz, że z nią kończysz.

Po powrocie do domu (jeszcze nie było „komórek”!) tak właśnie zrobiłem: powiedziałem – i natychmiast odłożyłem słuchawkę. To się potem rozeszło po znajomych i w szkole wielu miało niezły ubaw, ale ja byłem zadowolony.

W tym czasie ktoś polecił mi codzienne czytanie Biblii: po jednym rozdziale ze Starego i z Nowego Testamentu. Gdy zdarzyło mi się zaniedbać czytanie, stawiałem kropkę – żeby pamiętać i nadrobić. Kiedyś uzbierało mi się tych kropek aż osiem; to oznaczało, że kolejnych osiem wieczorów spędziłem na imprezach. Chciałem nadrobić, więc na kolejną imprezę postanowiłem nie pójść. Zamiast tego siedziałem parę godzin i czytałem Biblię – aż się popłakałem.

Imprezowałeś ze Słowem Bożym…

Miałem wtedy okresy lepsze i gorsze. Nie radziłem sobie z emocjami, a mama znowu zaczęła nadużywać alkoholu. Rodzeństwo uciekło z domu ojca. Chciałem z Panem Bogiem pohandlować: ja się szybko nawrócę – a Ty, Panie Boże, załatwisz mi kilka spraw: mamę wyciągniesz z alkoholu, dasz pojednanie rodzicom.

Nie rozumiałem, że Bóg chce przede wszystkim m o j e g o nawrócenia. Zacząłem znowu szukać pocieszenia w alkoholu, imprezach, kobietach. Chciałem wtedy jak najszybciej opuścić dom – nawet znalazłem sobie narzeczoną i zaręczyłem się. Na szczęście wtedy nie obowiązywał jeszcze konkordat, a do ustawowych 21 lat (żeby móc się ożenić) brakowało mi kilku miesięcy…

W klasie maturalnej znowu miałem bunt, nie chciałem się uczyć. Obiecałem Bogu, że jeśli zdam maturę, to jednak pójdę do seminarium.

Widocznie zdałeś…

Za to z maturą próbną miałem przygodę… Dwie nauczycielki oceniały moją pisemną pracę z polskiego; jedna była zachwycona, druga wprost przeciwnie, była zdania, że to dno. Ta druga miała bardzo poważny zarzut: pracę oparłem tylko na jednej lekturze, a była to… Bib­lia. Ale na czym miałem się oprzeć, pisząc historię mojego nawrócenia? Było tego jedenaście stron!

Ale jednak zdałeś.

Tak. I z narzeczoną – zerwałem. Próbowałem wchodzić w inne związki, zaręczać się. Nic z tego nie wyszło. W 1997 r. pojechałem na Światowe Dni Młodzieży do Paryża. Akurat tym samym autokarem pielgrzymowała moja była narzeczona… Już na miejscu, w Paryżu, spotkałem inną moją byłą dziewczynę (ze Słowacji), której proponowałem małżeństwo pół roku wcześniej… Obie były gotowe i chętne wziąć ze mną ślub natychmiast, w Paryżu. Byłem w tym wszystkim bardzo rozdarty.

Kiedy zaczęło się spotkanie powołaniowe naszych wspólnot (dzień po spotkaniu z Janem Pawłem II), ukryłem się w przenośnej toalecie i tam – przez radio – słuchałem tłumaczonej na język polski katechezy. W końcu nadszedł kulminacyjny moment spotkania: wzywano chłopaków, którzy czują powołanie do kapłaństwa. Mocno trzymałem się deski klozetowej, aby nie wstać i nie pójść, ale Pan Bóg okazał się mocniejszy – wyrwał mnie z tego kibla: wstałem i poszedłem. W jednej chwili Bóg dał mi wolność wobec tych wszystkich dziewczyn.

Po spotkaniu w Paryżu pojechałem do włoskiego Porto San Giorgio, gdzie tacy jak ja kandydaci do kapłaństwa biorą udział w losowaniu seminarium, do którego
zostaną posłani.

Można wylosować…

…Jedno ze stu miejsc, bo te seminaria (misyjne) są rozsiane po całym świecie.  Ich obsada też jest międzynarodowa: Hiszpanie, Włosi, Polacy, Latynosi… Ja wylosowałem Warszawę. Bardzo mnie to ucieszyło, bo ze znajomością języków obcych zawsze było u mnie krucho.

Od początku seminarium nie było łatwo: odkryłem, jak silny jest mój związek z matką; nie było dnia, żebym do niej nie dzwonił. Przez rozwód rodziców przyjąłem na siebie wszystkie męskie role: głowy domu, ojca, męża, gospodarza, zaopatrzeniowca…

Zbawiciela po prostu!

Chciałem nawet rzucić seminarium i wrócić do narzeczonej. Jakimś cudem – pozostałem. Nawet zaliczyłem pierwszy rok, głównie dzięki wstawiennictwu św. Rity, której powierzałem sprawę beznadziejną, czyli moje studia. Pewnego razu nauczyłem się na egzamin tylko jednego zdania. Przed wejściem na sprawdzian ucałowałem relikwie świętej – i wylosowałem właśnie to jedyne, wyuczone przeze mnie zdanie.

Kiedy zbliżały się wakacje, dwaj seminarzyści – Włoch i Hiszpan, obaj w kryzysie, zwierzyli mi się, że w czasie wakacji odchodzą „do cywila”. Postanowiłem i ja pójść ich śladem.

Akurat nazajutrz do seminarium przyjechali założyciele naszych wspólnot (pochodzący z Hiszpanii świeccy katechiści: Kiko Argüello i Carmen Hernández). Byłem poruszony widząc, jak Duch Święty daje im światło.

A było tak: najpierw każdy seminarzysta krótko przedstawiał się, mówił swoje imię, skąd pochodzi, jak długo jest we wspólnocie. Kiedy przyszła kolej na jednego z tych, co chcieli odejść, katechista (który go w ogóle nie znał) z miejsca przerwał: – Jesteś w kryzysie!

Tak samo było, kiedy wypadła kolej na drugiego: – I ty jesteś w kryzysie!

Ponieważ obaj byli smutni, postanowiłem, że kiedy przyjdzie kolej na mnie, ukryję mój kryzys pod maską wesołości. Nic z tego nie wyszło: – Jesteś w kryzysie! – Usłyszałem.

Potem wysłuchaliśmy katechezy o tym, co wyróżnia chrześcijanina: to dar rozeznania. Na odchodnym katechista powiedział mi: – Piotr, wystarczy jedno słowo, abyś zaczął się nawracać.

Co to za słowo?

I ja chciałem to wiedzieć. Od tamtej chwili zacząłem słuchać Słowa Bożego z nową gorliwością: aby znaleźć to jedno słowo.

Wkrótce potem było Zesłanie Ducha Świętego i nocne czuwanie we wspólnocie. Poruszyło mnie słowo, które wtedy usłyszałem: proroctwo z księgi Izajasza, mówiące o wyschłych kościach. Te kości na głos proroka zaczynają zbliżać się ku sobie, łączyć. Potem oblekają się w mięśnie, ścięgna i skórę. Na koniec stają się żywym człowiekiem.

Nazajutrz po czuwaniu dotarło do mnie, że to słowo – będące kluczem do mojego nawrócenia – brzmi: posłuszeństwo. Suche kości z wizji Izajasza dostają życie, bo są posłuszne wezwaniu proroka. Większość moich problemów i grzechów młodości wynikała właśnie z nieposłuszeństwa.

Zostałeś w seminarium?

W ostatniej chwili przed wakacjami szukano w seminarium kogoś, kto byłby gotowy pojechać na trzy miesiące na Syberię. Zgłosiłem się. Moim socjuszem (towarzyszem) był ksiądz Nikos, człowiek gorliwy i wielkiego humoru. Miał zapał do modlitwy, przy każdej okazji – gdy modliliś­my się brewiarzem lub sprawował Eucharystię – mówił homilię – tylko dla mnie! Te dość intensywne rekolekcje powoli wyciągały mnie z kryzysu. Niestety w końcu Nikos wyjechał. Niestety – bo ksiądz, który zjawił się na jego miejsce, był głównie zajęty swoim doktoratem i właściwie nie mieliśmy żadnych relacji. W dniu moich urodzin poszedłem na mszę do katedry w Nowosybirsku. Tu dowiedziałem się, że ten dzień – 13 lipca – to także rocznica trzeciego objawienia fatimskiego, w którym Maryja po raz pierwszy mówiła o nawróceniu Rosji. Do seminarium wróciłem głęboko pocieszony. Po kolejnych dwóch latach studiów przyszedł czas na ewangelizację (w naszym seminarium ten etap stanowi część formacji do kapłaństwa). Akurat otwierała się katolicka misja w Nowosybirsku – znowu zostałem posłany na Syberię.

Przyszedł czas kolejnej próby: znowu się zakochałem.

Wróciłeś do seminarium?

Tak, ale moje serce było podzielone, nie widziałem tam swojej przyszłości. Chciałem odejść, byłem już dosłownie w drzwiach, gdy nasz seminaryjny formator rzucił mi ostatnią deskę ratunku: trzydniowe rekolekcje.

Pojechałem. U kapucynów nie było lekko: zakaz palenia, post. Zauważyłem też, że moi gospodarze, którzy modlili się o wstawiennictwo do wielu świętych, mają specjalny kult do św. Leopolda Mandicia. Ten niezwykły Chorwat, bardzo niski (135 cm wzrostu!), całe życie marzył, by ewangelizować Rosję. Kiedy więc kapucyni w swoich modlitwach wezwali wstawiennictwa tego świętego – we mnie jakby piorun strzelił! Ocknąłem się. A właśnie miałem wracać do seminarium i oświadczyć, że się żenię.

A tu – zmiana decyzji…

Tak: zostaję! No i zostałem, chociaż nadal nie było pewne, że skończę seminarium. Ale gdybym miał skończyć, to jedno miałem już gotowe: cytaty na obrazek do święceń kapłańskich; wybrałem je już na początku pobytu w seminarium: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jeszcze drugi: Nie bój się! Odtąd ludzi będziesz łowił. W kapłaństwie pociągała mnie zawsze nie tyle możliwość sprawowania Eucharystii, co udzielania sakramentu pokuty i pojednania. Mnie samemu spowiedź tyle razy ratowała życie, dostałem tyle miłosierdzia…

Wracając do Leopolda: chociaż to dzięki niemu postanowiłem pozostać w seminarium, serce nadal miałem podzielone.

Co ci pomogło przetrwać?

Jeden z naszych formatorów powiedział mi ważną i mądrą rzecz: – Nawet jeśli mąż zakocha się w obcej kobiecie, nie znaczy to, że ma dla niej zostawić żonę. Podobnie ksiądz: nawet jeśli się zakocha – nie musi zrzucać sutanny.

Ogromna pomoc przyszła też z najbardziej nieoczekiwanej strony; do naszego seminarium trafił Grisza, młody neofita z Kazachstanu. Już będąc w seminarium, Grisza zachorował na raka kości. Ten rak czynił wielkie spustoszenie i sprawiał chłopakowi ogromny ból; Grisza miał chemioterapię, która okazała się nieskuteczna.

Kiedy wróciłem – w kryzysie – z pobytu na Syberii, chłopak był już umierający. Odwiedzałem go, modliliśmy się razem, dużo rozmawialiśmy. Pan Bóg dał mu trudne doświadczenie, a demon Griszy też nie odpuszczał. Podsuwał mu myśli samobójcze: – Chciałeś być księdzem? Nic z tego! Zobacz, twoje życie i cierpienie nie ma sensu! Wyskocz z okna!

Ale Grisza nie wyskoczył?

Ofiarowywał swoje cierpienie: za Kazachstan, za misje, za takich jak ja, skryzysowanych seminarzystów. W pewnym momencie stało się jasne, że Grisza niedługo umrze. Gdy przyjechali rodzice i zaczęli nad nim płakać, Grisza rzekł im twardo: – Jeśli jeszcze raz zobaczę was płaczących – lepiej wracajcie do domu!

Owoce tego cierpienia Griszy były dla wszystkich widoczne; w czasie, kiedy cierpiał – żaden z nas nie porzucił seminarium.

Przyszły kolejne wakacje; na praktykę trafiłem na wyspę Murano pod Wenecją. Wszyscy byli przeszczęśliwi, a ja znowu byłe w kryzysie. Miałem czarne myśli i było mi coraz gorzej; tylko jadłem, piłem – i uciekałem w sen. W tej walce prosiłem Pana Boga, aby dał mi jakiś znak. Niedługo zadzwoniła mama Griszy z wiadomością, że chłopak zmarł. A stało się to o trzeciej w nocy, 13 lipca – dokładnie w moje 27. urodziny…

Czym prędzej popędziliśmy do Polski na pogrzeb. Przez całą mszę stałem blisko trumny; z homilii pogrzebowej usłyszałem tylko jedno zdanie: – Kto go zastąpi? – Pamiętam, że płakałem wtedy jak małe dziecko. Wiedziałem, że muszę zostać w seminarium.

W końcu – zostałeś wyświęcony.

Na pierwszą parafię trafiłem na warszawski Rakowiec; tam przydzielono mi kurs przygotowania do bierzmowania. Za karę! (śmiech). Musiałem odpracować moje bierzmowanie. Pan Bóg dawał mi teraz wiele cierpliwoś­ci do tych młodych, często podpitych, którzy nie wiedzieli, po co tak naprawdę przychodzą. Po ludzku nieraz miałem ochotę ich powyrzucać za drzwi kościoła, ale zawsze wtedy przypominałem sobie to, jaki byłem w ich wieku – i to mi pomagało.

Żeby urozmaicić kurs przygotowania, postanowiliśmy zrobić teatr – spektakl jasełek. Wielu młodych z chęcią włączyło się w ten projekt, w efekcie powstała nieformalna grupa – duszpasterstwo – „Młodzi Gniewni” (oni sami zaproponowali taką nazwę). Nazwa nie wszystkim pasowała, niektórzy duchowni się nawet gorszyli.

A jasełka?

Udały się nadzwyczajnie, „Młodzi Gniewni” mimo skończonego kursu trzymali się nadal razem (i trzymali się Kościoła); robiliśmy wspólne wyjazdy, pielgrzymki. Wkrótce większość z nich trafiła do wspólnoty – takiej, jak ta, do której trafiłem ja. Potem była kolejna parafia pw. Zesłania Ducha Świętego. Gdy ktoś pytał, gdzie teraz jestem, odpowiadałem: na Zesłaniu…

Byłem też (na Zesłaniu) kapelanem „Przymierza Wojowników” – co miesiąc odprawiałem msze, ale tylko dla mężczyzn (śmiech)… No, dla równowagi były też msze dla kobiet, w ramach projektu „Serce Kobiety”. Razem z pewnym małżeństwem prowadziłem też cudowny kurs małżeński „Przepis na miłość”.

Dużo tego było…

No, to jeszcze dodajmy, że zainicjowałem tydzień ewangelizacji – świadectw na Zesłaniu: „Wielka Kumulacja Łaski”.

Na parafiach siedziałeś...

…Równe dziesięć lat; w tym czasie miałem wiele sukcesów, ale też Pan Bóg pozwolił mi dostrzegać własną słabość: to, że zawsze jestem gotowy zmarnować, zaprzepaścić wszystko, co mi dał.

W końcu trafiłeś na Syberię… Jak?

Do misji zawsze czułem powołanie – byłem misjonarzem nawet, gdy siedziałem na parafii w Warszawie. Kiedy dostałem sygnał, że można jechać na Syberię – sam się zgłosiłem. Nie było oczywiste, że w ogóle wyjadę – byłem zadłużony po uszy i, mimo wielu prób, nie umiałem się z tego wygrzebać. Jednak gdy tylko powiedziałem Bogu, że jestem gotowy jechać – udało się spłacić długi w krótkim czasie. I dzisiaj jestem na pięknej Syberii.

W parafii pod wezwaniem…?

Nie ma tu kościoła ani parafii takich, jakie znamy z Polski – mieszkam w zwykłym bloku, na ósmym piętrze. Tabernakulum jest dosłownie za ścianą – może ze względu na moje lenistwo.

Życie tutaj jest zupełnie inne; gdy w Polsce miałem dom otwarty i zawsze było w nim tłoczno – na Syberii chwilami wiodę życie pustelnicze, gryzę puste ściany.

Jesteś tu sam jak palec?

Na szczęście nie. Ogromnym wsparciem są dla mnie wielodzietne rodziny – z pięciorgiem, sześciorgiem czy ośmiorgiem dzieci, które też przyjechały na misję na Syberię. Widzę, że ci ludzie zaryzykowali o wiele więcej niż ja. Jesteśmy tu w wielkiej kruchości, całe to stado trzeba wyżywić, często przewieźć. Ciągle jesteśmy w potrzebie: a to przydałby się nowy samochód, a to trzeba kupić bilety do domu. Ale Pan Bóg się troszczy, uczy, żeby zaufać i nie opierać na sobie.

Jaka jest ta Syberia?

Niesamowita. W ogóle – Wschód zawsze mnie pociągał: już jako dziecko jeździłem z rodzicami za wschodnią granicę, gdzie widziałem te wszystkie kościoły przerobione na stajnie i magazyny. Gdy było możliwe – przywoziliśmy stamtąd ikony.

Ludzie na Syberii mają niezwykły zmysł Boga; wielu gorliwie Go szuka. Mimo prześladowań wielu nie zatraciło wiary; bywało i tak, że mimo braku księdza, organizowali tzw. suche msze: wyciągali szaty kapłańskie, ustawiali na ołtarzu naczynia liturgiczne, otwierali mszał – taka msza odprawiana bez księdza. Gdy nadchodził moment konsek­racji – klękali. I płakali z głodu księdza. Bo przecież księży – katolickich, prawosławnych, innych obrządków, nawet pastorów – wywieziono, uwięziono, pozabijano. Zniszczono świątynie.

Czyli „Księża na księżyc”…

W Polsce ludzie tego nie doceniają, ale tu, na Wschodzie, sam widok księdza dla wielu jest wielkim przeżyciem. Spotkałem raz staruszkę, która na mój widok bardzo się ucieszyła: chciała wyspowiadać się przed śmiercią, a miała już swoje lata. Poprzedni raz spowiadała się przed Pierwszą Komunią…

Kiedy widzę, że jeden czy drugi młodzieniec dzięki świadectwu rodzin na misji rzuca narkotyki – myślę, że warto, choćby dla jednego człowieka, warto tu być.

No, ciekawe masz życie…

Moje życie jest ciągłym polem walki z demonem; często przegrywam, ale moje ulubione motto, które codziennie powtarzam, brzmi: „Dzień bez upokorzenia – to dzień stracony”. Mam jeszcze drugie, św. Augustyna: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Ufam, że zakocham się w Chrystusie, bo wierzę, że On sam wystarczy, żeby wytrwać do końca – nawet za cenę męczeństwa, głosząc Ewangelię.

Dziękujemy za rozmowę – i życzymy dobrych owoców Twej misji!

Módlcie się za mnie grzesznika –  o łaskę nawrócenia i wierności krzyżowi.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą, misjonarzem na Syberii, pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” można przeczytać na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Marka Karolaka i Wojciecha Sobolewskiego z ks. Piotrem Łapą pt. „Wyschłe kości, hipisi i Syberia” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Eliminacja Tatarów krymskich. Rosja jednych pozbywa się w białych rękawiczkach, innych eliminuje brutalnie

Ilmi Umerow trzy tygodnie spędził w zakładzie psychiatrycznym Przez tydzień nie miał możliwości umyć się ani spać. Umerow ma 60 lat, chorobę Parkinsona i w czasie rozprawy przeżył atak serca.

Wojciech Jankowski

Dwóch najważniejszych w swojej społeczności Tatarów krymskich, Mustafa Dżemilew, lider Tatarów i pełnomocnik prezydenta Ukrainy do spraw Krymu, i Refat Czubarow, przewodniczący Medżlisu Tatarów krymskich, mają zakaz wjazdu na Krym. Następnie skazano wieceprzewodniczących Medżlisu – Achtema Czijgoza na 8 lat kolonii karnej, a Ulmiego Umerowa na 2 lata. W ten sposób wyeliminowano czterech najważniejszych działaczy samorządu Tatarów krymskich. (…)[related id=39720]

Mimo że 26 lutego 2014 Federacja nie uznawała Krymu za część Federacji Rosyjskiej, wbrew zasadzie, że prawo nie działa wstecz, piękna prokurator Natalia Pokłowska, będąca maskotką „rosyjskiej wiosny”, oskarżyła sześć osób o udział w blokowaniu Rady Najwyższej. Czijgoz został oskarżony o zorganizowanie tej akcji. Aresztowano go 29 stycznia 2015 roku i przebywał w więzieniu aż do dnia, kiedy odbył lot do Ankary. Przesiedział w więzieniu dwa i pół roku.

Ilmi Umerow został oskarżony o nawoływane do naruszenia integralności terytorialnej Federacji Rosyjskiej w oparciu o nowy artykuł 180.1, który wprowadzono do kodeksu karnego po aneksji Krymu. Oskarżenie nastąpiło po tym, jak udzielił wywiadu krymskotatarskiej telewizji ATR. Umerowa nie więziono, za to trzy tygodnie spędził w zakładzie psychiatrycznym w celu przeprowadzenia „ekspertyzy psychiatrycznej”.

Ekspertyza była na tyle traumatycznym doświadczeniem, że Umerow określił ją jako znęcanie się. Przez tydzień nie miał możliwości umyć się ani spać. Przebywając w zakładzie, który przypominał dom obłąkanych z XIX-wiecznych powieści, nie był w stanie prowadzić normalnego życia. Umieszczono go w prawdziwym „domu bez klamek”, gdzie nie miał żadnej szansy odizolować się od szalonych pacjentów, którzy nie pozwalali mu na chociażby chwilę intymności. Ilmi Umerow ma 60 lat, chorobę Parkinsona i w czasie rozprawy przeżył atak serca.

Nieoczekiwanie 25 października działacze Medżlisu zostali odwiezieni na lotnisko. Odbyli lot do Kanapy w kraju krasnodarskim, a stamtąd do Ankary. Po krótkim pobycie w Turcji polecieli do Kijowa. Zostali uwolnieni.

Wśród Tatarów zapanowała radość, ale w ten sposób Federacja Rosyjska pozbyła się osób nr 3 i 4, po Mustafie Dżemilewie i Refacie Czubarowie, w samorządzie Tatarów krymskich. Prawdopodobnie działacze tatarscy nieprędko wrócą na Krym. W więzieniach i aresztach na Krymie znajduje się jeszcze 40 więźniów politycznych. (…)

Rafat Czubarow, przewodniczący Medżlisu, w wywiadzie dla telewizji ATR powiedział, że starano się o poparcie sprawy uwolnienia działaczy tatarskich z pomocą wielu głów państw, ale najwięcej zrobił prezydent Turcji, Recep Erdoğan. Wywiad przeprowadzono w trakcie lotu. Wiadomość pojawiła się już w ukraińskich mediach, tymczasem Czijgoz i Umerow przebywali w samolocie i nie wiedzieli jeszcze, dokąd lecą. (…)

Recep Erdoğan był z wizytą w Kijowie na początku października 2017 roku. Jego rozmowa z prezydentem Petrem Poroszenką trwała ponad 3 godziny. Wyraził wówczas swe poparcie dla integralności terytorialnej Ukrainy i zaznaczył, że Turcja nie uznaje aneksji Krymu. Bliskie relacje Turcji z Rosją z pewnością nie są mile widziane przez liczną diasporę Tatarów krymskich w Turcji. Pomoc Erdoğana w uwolnieniu Tatarów jest z pewnością ukłonem w stronę tatarskiej mniejszości.

Na tle 80 milionów mieszkańców Turcji Tatarzy nie są najliczniejszą mniejszością. Sami Tatarzy krymscy z Turcji, potomkowie uchodźców z Krymu, oceniają siebie na ponad 2 miliony. Niekiedy mówi się o pięciu milionach. Być może jest to jeden z elementów gry z Putinem, z którym prezydent Turcji ma dobre relacje, ale też wiele rozbieżnych poglądów. Rola obrońcy Tatarów z pewnością może przydać się mu w kolejnych politycznych rozgrywkach. Erdoğan w rozmowie z Umerowem w Ankarze zapewnił, że z chęcią weźmie udział w procesie uwolnienia kolejnych tatarskich więźniów politycznych na Krymie. Czas pokaże.

Cały artykuł Wojciecha Jankowskiego pt. „W białych rękawiczkach. Eliminacja Tatarów krymskich” można przeczytać na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Jankowskiego pt. „W białych rękawiczkach. Eliminacja Tatarów krymskich” na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Liceum nie-ogólnokształcące. Reforma systemu edukacji utrzymała prawie wszystkie złe rozwiązania poprzednich rządów

Dopiero za dwa lata, na wiosnę 2019 r., uczniowie kończący klasę ósmą szkoły podstawowej i ich rodzice zorientują się, że zostali oszukani, że nie ma „dobrej zmiany” w liceum ogólnokształcącym.

Barbara Hapońska

Ogromną nadzieję wiązaliśmy z obecnym rządem, że wprowadzi on dobrą zmianę w oświacie. I na początku, w pierwszym roku, wszystko szło w dobrym kierunku.

–                  6-latki pozostawiono w przedszkolach;
–                  zmieniono strukturę szkół, likwidując gimnazja i przywracając 8-letnią szkołę podstawową oraz 4-letnie liceum ogólnokształcące;
–                  przywrócono należne miejsce nauczaniu historii.

Jeszcze 27 czerwca ubiegłego roku w Toruniu Pani Minister Anna Zalewska publicznie deklarowała powrót do idei liceum ogólnokształcącego.(…)

Liceum ogólnokształcące nie będzie kształciło ogólnie, tylko będzie szkołą głęboko profilowaną. Zostają utrzymane przedmioty rozszerzone realizowane już od klasy pierwszej.

Od 2019 r. uczniowie kończący szkołę podstawową, w wieku 15, a nawet 14 lat (dotyczy to uczniów, którzy rozpoczęli naukę jako 6-latki w szkole podstawowej) będą musieli dokonywać wyboru przyszłego kierunku studiów. Uczeń w tym wieku ma za małą wiedzę, dojrzałość i rozeznanie, by zdecydować, co będzie chciał studiować za cztery lata. Nie wie, co to jest socjologia, politologia, psychologia, a nawet prawo (chyba, że rodzice są prawnikami). (…)

Oferta szkół zależy od tego, jacy nauczyciele tam pracują, jakich uczą przedmiotów, który z nauczycieli dostanie więcej godzin.

Uczeń nie znajdzie klasy z rozszerzoną matematyką, wos, historią, a takie przedmioty są potrzebne przy aplikowaniu na socjologię. Kandydat na medycynę powinien znać nie tylko biologię i chemię, ale i fizykę, a klasy z rozszerzoną jednocześnie biologią, chemią i fizyką trudno znaleźć. (…)

W najbardziej niekorzystnej sytuacji jest młodzież na prowincji, gdzie istnieje jedno lub dwa licea, stąd oferta jest ograniczona.

Zmiana przez ucznia planów dalszego kształcenia i związana z tym konieczność zmiany – w trakcie nauki – klasy na klasę z innymi przedmiotami rozszerzonymi będzie praktycznie niemożliwa. A co w sytuacji, gdy uczeń z powodu zmiany miejsca zamieszkania będzie musiał zmienić szkołę? Czy i gdzie znajdzie klasę z takimi samymi przedmiotami rozszerzonymi? Do tego dochodzi problem znalezienia tych samych języków obcych. (…)

 

Dobre wykształcenie ogólne, nie profilowane, jest dla młodego człowieka niezbędne. Pozwala w razie potrzeby na łatwiejsze przekwalifikowanie się, co jest wymogiem obecnych czasów.

Ponadto należy zauważyć, że postęp dokonuje się na pograniczu dyscyplin naukowych, a nie przez wąską specjalizację.

Do 1 września 2019 r. są jeszcze dwa lata. Jest czas, aby uratować nowe liceum ogólnokształcące, by nie było czteroletnim kursem przygotowawczym do matury.

Cały artykuł Barbary Hapońskiej pt. „Liceum nie-ogólnokształcące” można przeczytać na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary Hapońskiej pt. „Liceum nie-ogólnokształcące” na s. 2 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego