W wyniku starań dziennikarza Pawła Zastrzeżyńskiego miejsce kaźni Polaków w Limanowej nie zniknie z powierzchni ziemi

Sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Spytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją…

Magdalena Zastrzeżyńska

6 XII 2019 r. mój mąż Paweł skierował do Burmistrza Miasta Limanowa, Wójta Gminy Limanowa, Starosty, Rady Miasta Limanowa, Rady Gminy Limanowa, Rady Powiatu Limanowa, Proboszcza Parafii w Limanowej, Marszałka Województwa Małopolskiego oraz ok. 200 redakcji prasowych w Polsce informację: „Przesyłam moje artykuły na temat limanowskiej katowni UB oraz środowiska limanowskiego, które pomimo odzyskania niepodległości, nadal milczy na temat zbrodni, która miała miejsce w Pałacyku »Pod Pszczółką« w Limanowej. (…) artykuły były publikowane w mediach ogólnopolskich i lokalnych. (…) załączam odnalezione niedawno zeznania świadków, którzy przeżyli gehennę tego miejsca. Przekazuję te materiały, aby nikt w przyszłości nie powiedział, że był nieświadomy. (…)”.

Kilka dni temu mąż otrzymał pismo od Małopolskiego Konserwatora Zabytków, że Pałacyk, dzięki jego staraniom, został wpisany na listę zabytków i nie zostanie zburzony.

Myślę, że odkrywanie faktów z historii i współczesności limanowskiej katowni UB, która mieściła się właśnie w Pałacyku „Pod Pszczółką”, to było jego osobiste Westerplatte. Jan Paweł II na Zaspie powiedział: „Każdy musi mieć swoje Westerplatte”. Dla Pawła to właśnie jest Pałacyk. Gdy kilka tygodni temu na teren Pałacyku wjechały koparki, które zaczęły wyburzanie, powiedział: „zasypują mnie”. (…)

IPN w Krakowie wszczął śledztwo w sprawie ludzkich kości odnalezionych w Pałacyku. Na ten temat powstało kilkadziesiąt tekstów, które ukazywały coraz kolejne fakty, jak to, że UB wrzucało ludzi do szamba, które było tuż obok Pałacyku, o tajnych pochówkach, o zakopanym na trenie Pałacyku księdzu, paleniu ludzkich kości, ścianie śmierci w Pałacyku… Akta z roku na rok piętrzyły się, a świadkowie ukazywali coraz to nowe przerażające historie.

Zacząłem budować obraz limanowskiej katowni UB, jednak towarzyszyła mi niepewność, czy to jest prawdziwe, bo jest przecież niemożliwe, aby nikt wcześniej przede mną tego nie odkrył. W trakcie mojej pierwszej rozmowy z prokuratorem IPN ten zapytał, czy nie boję się zaczynać ze środowiskiem limanowskim? (…)

W komentarzach pod tekstami o katowni pojawiały się obrzydliwe komentarze. Pamiętam komentarz „Hieny” pod artykułem „Pałacyk pod Pszczółką” – zawłaszczona historia niepodległości z 2018-07-22: „niedługo zeżre Ciebie i tego ułomka autora debilnego pseudo felietonu, który albo o Wajdzie i pszczółkach pisze albo się modli czyli nie robi nic. A Was prawicowi fanatycy mam w śmierdzące d(…)e s(…)m Waszym przetrawionym ścierwem”. To nie był jedyny taki komentarz Hieny. Pod artykułem Adres piekła: ul. Stalina 269 Limanowa napisał: „autor tych flaków z olejem nie ma prawa legitymować się tytułem reżysera gdyż zdobył wykształcenie w szkole filmowej Wajdy a na tego s(…)a i wyzywa od komuchów zatem delegalizuje ową placówkę i przeznacza do likwidacji i tak z każdą do jaki ej uczęszczał gdyż je wszystkie zawiązał miniony ustrój”. Pod tekstem Potrzeba odwagi a nie biurokracji w sprawie katowni UB w Limanowej: „Niestety skrajna prawica nie ma bohaterów, którzy cokolwiek znaczyliby dla historii, stąd odkopuje się bandytów, wypacza prawdę historyczną i stawia ich za wzór cnót wszelakich. Tymczasem to zwykli bandyci”… (…) Pamiętam, jak ktoś od takich komentarzy wszedł do redakcji portalu limanowa.in, napluł na podłogę i wyszedł.

Zaskakujące, że kluczowe informacje co do konkretnych miejsc, w których mogą być zakopani ludzie, przynosili byli funkcjonariusze, którzy pracowali w limanowskim budynku SB.

6 IX 2019 r. przed południem do redakcji portalu Limanowa.in wszedł starszy mężczyzna. Nie przedstawił się, powiedział jedynie, że jest emerytowanym pracownikiem Policji. Przyznał, że z zainteresowaniem czyta publikacje, które dotyczą służb PRL działających na tym terenie. Pytał, czy portal nie obawia się poruszać tak niewygodnych tematów. Ten człowiek był w strachu, bo do dziś mija byłych pracowników SB na ulicach Limanowej. Opowiadał, że pracował w Pałacyku „Pod Pszczółką”. Raz miał okazję być w piwnicy budynku. Już wtedy znał historię tortur i grzebania więźniów w tym miejscu oraz w znajdującym się na posesji „dole kloacznym” (szambie). Powiedział też, że w pobliżu Pałacyku, „pod asfaltem”, pochowani są ludzie, a w jednym z pomieszczeń w piwnicach budynku jest domurowana ściana, jego zdaniem, by przykryć tę, w której znajdują się ślady po pociskach. (…)

Skończyłem pisać książkę ORMO Limanowa i przekazałem do recenzji. Powiedziałem o tym na antenie Radia Wnet 8 VI 2020 r. Tydzień później otrzymałem list z kancelarii prawnej. Nowi inwestorzy uznali, że artykuł na portalu wnet.fm i rozmowa w radiu naruszyły ich dobre imię. Wydawca usunął kwestionowane treści, a ja otrzymałem pozew sądowy z żądaniem 20 000 zł, pokrycia kosztów oraz zakazem publikacji jako zabezpieczeniem. Podkreślam, że do czasu wezwania nie byłem świadomy, kto konkretnie z imienia i nazwiska stoi za zakupem katowni. Znałem tylko nazwę firmy. Przygotowałem odpowiedź na pozew – 750 stron wraz z załącznikami, w trzech kopiach to kilka kilogramów papieru: cała historia Pałacyku „Pod Pszczółką”. Załączyłem dowody. Wówczas kancelaria powodów zaproponowała ugodę. (…)

Zanim sprawa trafiła na wokandę, minął rok. Podczas procesu sędzia powiedziała, że przeczytała całą dokumentację. Podkreśliła, że to zaniedbanie, że katownia nie jest objęta ochroną. Zapytała, w czyim interesie działam. Odpowiedziałem, że te osoby już nie żyją… Sędzia zaproponowała ugodę. Zgodziłem się. Gdy po rozprawie wychodziliśmy z sali, sędzia napomknęła, że oszczędziliśmy dwa lata życia. Jednak mnie przekonały jej słowa, że można uratować katownię.

Dr Mariusz Lutkowski, mój obrońca z urzędu, podobnie jak sędzia zasugerował, abym napisał wniosek do konserwatora zabytków, który może doprowadzić do wstrzymania rozbiórki. (…)

Razem z dr. Mariuszem Lutkowskim przygotowaliśmy wniosek do Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie. Odpowiedź przyszła w ekspresowym tempie, 13 maja 2021: „Na wstępie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i pismo w sprawie ochrony budynku Willi „Pod Pszczółką” przy ul. Matki Boskiej Bolesnej 15 w Limanowej. Podobnie jak Pan, także Wojewódzki Urząd Ochrony Zabytków w Krakowie w pełni podziela opinię, iż jest to obiekt godny zachowania i ochrony prawnej z uwagi na jego niezwykłe dzieje i rolę, jaką pełnił w dziejach miasta, ale przed wszystkim z uwagi na fakt, iż jest on bez wątpienia symbolem martyrologii mieszkańców Limanowszczyzny oraz ma charakter Miejsca Pamięci Narodowej.

Z tych właśnie względów Delegatura WUOZ w Nowym Sączu włączyła budynek do Wojewódzkiej Ewidencji Zabytków oraz zwróciła się z wnioskiem do Urzędu Miasta w Limanowej o włączenie tegoż do opracowywanej właśnie Gminnej Ewidencji Zabytków. Ponadto Postanowieniem z dn. 6.04.2021 r. „Kierownik Delegatury WUOZ w Nowym Sączu, działający z upoważnienia Małopolskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, postanowił odmówić rozbiórki budynku usługowego zlokalizowanego na działce ewid. nr 463/3 obr. ewid. 5, jednostka ewid. miasto Limanowa”. (…)

Nie spodziewałem się zwycięstwa. Nowi inwestorzy nie chcieli powiedzieć, czy katownia zostanie zburzona. Takie pytanie zadałem na sali sądowej. Dostałem odpowiedź, że to ich sprawa i nic mi do tego.

Tymczasem Robert Kowalski, Kierownik Urzędu Ochrony Zabytków w Nowym Sączu (delegatury Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Krakowie) stwierdził:

„W obszernym uzasadnieniu do postanowienia o odmowie zgody na wniosek o jego wyburzenie, złożonym przez Starostwo Powiatowe w Limanowej, wskazano na wartości artystyczne, historyczne i naukowe, które stanowią podstawę do ochrony prawnej tego budynku i zachowania dla kolejnych pokoleń. Materiał dokumentacyjny, który raczył Pan dołączyć do swojego wniosku, jest niezwykle cenny i bez wątpienia pozwoli uzupełnić naszą dotychczasową wiedzę w przedmiotowej sprawie, ale także będzie dla WUOZ stanowił dodatkowy materiał uzasadniający w sposób jednoznaczny nasze dotychczasowe stanowisko”.

Pismo zostało przekazane do wiadomości Łukasza Kmity, Wojewody Małopolskiego, oraz Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie.

Cały artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Magdaleny Zastrzeżyńskiej pt. „Twierdza” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy we współczesnym świecie jest jeszcze miejsce na obiektywną normę? / Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. I wiadomo, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza.

Zygmunt Zieliński

W polityce, kulturze, w życiu codziennym, w rodzinie, którą powoli wchłaniają wolne związki, konkubinat, czasowość i tymczasowość; czy w naszym świecie, gdzie najpewniejsza jest niewiadoma, agnostycyzm już nie tylko aplikowany Bogu i naturalnemu porządkowi świata – czy w takim świecie znajdzie się jeszcze miejsce na obiektywną normę, na jakiś constans, na coś, co mogłoby przywrócić nadzieję, wszak niezbędną w planowaniu życia, tak doczesnego, jak i wiecznego?

Stereotyp jest to „nadmierne uogólnienie, generalizacja, schemat poznawczy, który przyjęty może być przez jednostkę w wyniku własnych obserwacji, przejmowania poglądów innych osób, wzorców przekazywanych przez społeczeństwo, może być także wynikiem procesów emocjonalnych (na przykład przeniesienia agresji)”. Taka definicja, trzeba przyznać uwzględniająca najistotniejsze elementy sytuacyjne, może jednak nie przemawiać do kogoś preferującego pojęcia bliższe rzeczywistości, którą wyrażają. Dlatego lepiej rozumiemy stereotyp jako „pogląd lub wyobrażenie utrwalone w świadomości dużej grupy osób, często o charakterze wartościującym”. Wyjaśnienie to figuruje na różnych portalach internetowych i warto, by sobie je przyswoili wszyscy, którzy stereotyp traktują jako wyrocznię w wielu kwestiach wymagających czegoś znacznie więcej niż szablonu szufladkującego ludzkie myślenie, a jakże często także aktywność, wartościowanie i oparte na nim widzenie świata. Jednemu nie można zaprzeczyć: stereotyp jest niezastąpiony w pojmowaniu wielu spraw i sytuacji. Determinuje człowieka, uwalnia go od trudu przemyśleń.

Stereotyp jest zatem narzędziem przydatnym także do tworzenia różnego rodzaju atrap, będących w ofercie dla wszystkich, którym ciąży trud samodzielnego dociekania prawdy, zarówno tej jedynej, kształtującej życie człowieka, jak i – nazwijmy to – prawd użytkowych, pomagających człowiekowi w znalezieniu jego własnej drogi.

Takie atrapy pojawiają się niemal zawsze, kiedy zachodzi konieczność tworzenia mitów nadających rzeczywistości określony kształt. (…) Stereotyp tym się charakteryzuje, że sprawdza sam siebie. Jest to błędne koło, w którym obracają się wszyscy zobowiązani do prawowierności wbrew przysłowiu zawierającemu prawdę skądinąd oczywistą: nemo iudex in causa sua. Stereotyp bowiem weryfikuje się wyłącznie sam. (…)

Dawne stereotypy – prawda, że często niewytrzymujące próby rzeczywistości – miały jedną zaletę: były zrozumiałe i funkcjonowały w ramach systemów, które je stworzyły. Obecnie stereotypy jawią się na poczekaniu, a rozdęte do rozmiarów wręcz absurdalnych środki przekazu pozwalają na stałą ich fluktuację. Mutują się jak wirusy. Każdy każdego może uderzyć, powołując się na ad hoc sklecone racje. Najbardziej atakowane są instytucje odwołujące się do tzw. imponderabiliów, tzn. do zjawisk, rzeczy i spraw nieuchwytnych, niewymiernych, o dużym znaczeniu i wpływie na rzeczywistość. Tak się składa, że należą do nich zasady nie będące produktem ludzkiego intelektu. Odrzucenie imponderabiliów stwarza możliwość uprawiania „wolnoamerykanki” w każdej dziedzinie, zwłaszcza w sferze idei, zatem także we wszystkim co dotyczy sumienia, obrazu świata i przeznaczenia człowieka.

Kiedy podważa się niemal wszystkie zasady sprawdzone tradycją sięgającą wstecz poza pamięć ludzką, a to znaczy, że odrzuca się stereotypy będące owocem tej tradycji, w ich miejsce wchodzą pozorne racje, które stosowane ad hoc narzucają punkt widzenia sytuacji, nad którą ktoś pragnie arbitralnie zapanować.

Wówczas nieważne staje się łamanie zasad strony przeciwnej. Przykłady takiego łamania uświęconych tradycją zasad są tak liczne, że trudno tu o choćby tylko reprezentatywny wybór. Na przykład w państwie de nomine demokratycznym, uczulonym aż do przesady na tzw. prawa człowieka, nie dopuszcza się do szkoły kogoś, komu zarzuca się bycie chrześcijaninem. Działo się tak, mutatis mutandis, w ZSRR, a teraz zdarzyło się ponoć w Kanadzie. O wykluczaniu mediów chrześcijańskich nawet nie warto mówić. (…)

Hiszpania uchodząca do niedawna za kraj o silnej tradycji chrześcijańskiej i mająca do dziś większość (66%) ludności wyznającej katolicyzm, musi się godzić nie tylko na mord nienarodzonych zaordynowany przez lewicę, która dysponuje poparciem w granicach 5–6%, ale także na karanie tych, którzy przeciwko tej hekatombie publicznie protestują.

W Polsce nie dzieje się lepiej. Póki co nie ma jeszcze zielonego światła na zabijanie różnego asortymentu, od niemowlaków do starców, którzy wyrok śmierci na siebie podpisują sami albo ktoś usłużnie prowadzi ich rękę. W tej chwili linksliberalen biorą się za najmłodszych, robiąc im wodę z mózgu.

Opanowanie szkoły i dokształcanie małolatów na breweriach w wykonaniu „postępowego” strajku kobiet ma za główny cel wypranie serc i umysłów młodych Polaków z zasad moralnych i wiary, z chrześcijaństwa. W pustkę tak osiągniętą będzie można wlać wszelkie obscena, włącznie z wołaniem o aborcję, co w ustach dziatwy budzi wprost przerażenie.

Diabeł najczęściej jawi z dłonią pełną łakoci, nieważne jakiego gatunku. Chrystusowi na pustyni oferował wszystkie królestwa. Wiadomo, że zawsze oferuje nieswoje. Wiadomo też, że każda jego oferta okazuje się w końcu zwodnicza. Miłe złego początki, lecz koniec żałośliwy. Zaufajmy naszej mądrości ludowej. (…)

Przypomnę o harmidrze wokół deklaracji, jakiej zażądał od kandydatów do bierzmowania pewien proboszcz. A wezwał ich do złożenia oświadczenia, iż nie są zwolennikami aborcji. Kiedyś taki wymóg nie był po prostu potrzebny, ale po występach szeregu młodych ludzi w czasie ulicznych popisów strajkujących kobiet, okazuje się, że istnieje konieczność upewnienia się, iż przyjmujący sakrament bierzmowania nie jest w stanie tak ciężkiego grzechu. Oczywiście protestowano przeciwko naruszeniu sfery prywatności, praw człowieka… Jednego nie brano pod uwagę: że do bierzmowania przystępują ci, którzy tego chcą i godzą się spełnić warunki stawiane przez Kościół. Tak rozumianej wolnej woli nie uznają ludzie gotowi kruszyć kopie o wolność rozumianą według własnej receptury.

Mniejszej wagi są perypetie, jakie zdarzają się niejednokrotnie przy pochówkach. Onet.pl24 przekazuje żale matki, której syna kapłan nie chciał po katolicku pochować, gdyż, jak miał powiedzieć kobiecie: nie zna jej syna. Matka oświadczyła, że syn był wierzący „tylko może niepraktykujący”. Są to sprawy niezmiernie delikatne i wymagające tak ze strony duchownego, jak i bliskich zmarłego taktu i zrozumienia sytuacji, jaka wytworzyła się nie w momencie, kiedy potrzebny był pochówek, ale znacznie wcześniej, kiedy był czas, by jasno się zdeklarować, kim się jest. I tylko to powinno być brane pod uwagę. Ale wiadomej maści media nie pominą takiej okazji, by manifestować swą pogardliwą obojętność na wszystko, co pochodzi od wrogiej im instytucji, jaką jest Kościół, a właściwie religia jako taka.

To jest właśnie narzucaniem stereotypów ludziom wyznającym wartości wypierane na sposób totalitarny przez nową wizję świata, człowieka, sensu życia i obowiązujących w nim zasad.

Słowem, chodzi o wyparcie chrześcijaństwa, możliwie przy pomocy zdeprawowanych chrześcijan. Ta presja swoistego nihilizmu chętnie powołuje się na praworządność, przy czym starannie unika się ścisłego jej zdefiniowania.

Praworządność w rezultacie polegać ma na rezygnacji z suwerenności, zwłaszcza tej, jaka broni tożsamości narodu. Tak powstał kiedyś „człowiek sowiecki”, tak dokonała się w III Rzeszy „Gleichschaltung”, czyli coś w rodzaju obywatela sklonowanego na modłę szaleńczej antropologii Himmlera, Rosenberga, uznaną za naukę podobnie, jak dziś gender i obłąkańcze teorie z niego wyrastające. Czy rzeczywiście narody gotowe są dobrowolnie włożyć głowę w pętlę, z której o własnej sile już się nie wydobędą?

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” znajduje się na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Czy mamy jeszcze grunt pod nogami?” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt instrumentu polityki demograficznej, nawiązujący do praktyki „wiana” / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 85/2021

O ile posag był pewną wartością materialną, wnoszoną do małżeństwa przez pannę młodą, to wiano – przeciwieństwo posagu – pozwalało bez strachu o przyszłość rodzić i wychowywać dzieci.

Andrzej Jarczewski

Wiano 2022

Szósty doroczny raport demograficzny, publikowany w środku roku na łamach WNET, poświęcam kobietom i… matematyce. Podsumuję 5 lat programu „Rodzina 500+” i zaproponuję rozszerzenie nowej „Strategii demograficznej” o rozwiązanie ważne dla kobiet, które mogą i chcą rodzić dzieci.

Pragnę przedstawić i uzasadnić projekt nowego instrumentu polityki demograficznej, nawiązującego do staropolskiej teorii i praktyki „wiana”, czyli sposobu zabezpieczenia kobiety na starość. O ile posag był pewną wartością materialną, wnoszoną do małżeństwa przez pannę młodą, to wiano – przeciwieństwo posagu – pozwalało bez strachu o przyszłość rodzić i wychowywać dzieci, bo nawet gdy mąż zgra się w karty lub zginie na wojnie, wywianowana część majątku pozostanie przy żonie niezależnie od roszczeń innych spadkobierców czy wierzycieli. Sporządzano odpowiedni dokument i ogłaszano to publicznie, by ukrócić spekulacje.

500+=250 000

Najskuteczniejszy w naszej historii instrument polityki demograficznej, czyli program „500+”, dał Polsce ćwierć miliona obywateli, których bez tego programu by nie było! Nie ma innych przyczyn tego skutku, choć ta przyczyna wywołała również inne wartościowe skutki w gospodarce i sferze socjalnej. Dokładna suma rozpatrywanych tu „nadwyżek” z lat 2016–2020 wynosi 252 529. Tyle dzieci urodziło się ponad prognozy GUS z roku 2014 (w scenariuszu zakładającym, że nie będzie żadnej polityki prourodzeniowej ani proaborcyjnej).

Opracowanie własne autora

Wyliczona suma zależy od definicji przedmiotu zliczania. Na prezentowanym tu wykresie widzimy populację kobiet, uważanych przez GUS za obywatelki Polski, według stanu na 1 stycznia 2021. Nieco inne liczby podają organy wyborcze. Z samorządowych urzędów stanu cywilnego otrzymujemy inne sumy niż z biur meldunkowych. Spis powszechny przyniesie kolejną korektę. Ale nawet te różnice nie zakłócają megatrendu (cyklu wyżów i niżów), na którego skutki dziś zwracam uwagę.

Ostrze głównej krytyki wymierzonej obecnie w program „500+” dotyczy jego domniemanej nieskuteczności. Bo w roku 2019 urodziło się 375 000 dzieci, a w roku 2020 tylko 355 000. Spadek o ok. 20 000. Fakt jest prawdziwy, interpretacja fałszywa z dwóch powodów. Po pierwsze: względny spadek liczby urodzeń w roku pandemicznym dotknął wiele państw rozwiniętych. I to silniej niż Polskę, która odczuje to dopiero w roku 2021.

Po drugie: w Polsce z roku na rok ubywa matek. To jest czynnik decydujący, bo – patrzmy na lata dziewięćdziesiąte na wykresie – ok. 30 lat po niżu potencjalnych matek nieuchronnie przychodzi niż dzieci i tego nie da się odwrócić. Można tylko łagodzić skutki. Warto też przypomnieć, że w roku 2020 urodziło się i tak o 26 700 więcej dzieci niż prognozował GUS we wspomnianym raporcie. Ważne w tym punkcie jest dostrzeżenie, że instrumenty polityki demograficznej jednak działają, że nie jesteśmy bezradni i bezsilni. Podobnie: dziś możemy odpowiedzialnie stwierdzić, że stłumienie trzeciej fali Covid-19 jest skutkiem masowych szczepień, bo innych przyczyn nie było.

Megatrendy

Na tegorocznym wykresie zanikły już ślady I wojny światowej, ale widać jeszcze spustoszenia, jakie poczyniła II wojna. Powojenna „kompensacyjna” fala urodzeń zakończyła się w roku 1956. Wtedy to wprowadzono w PRL ustawę o aborcji niemal na życzenie. Było to niespotykane na świecie w tej skali działanie procykliczne (wzmacniające różnice między wyżami a niżami), którego skutki ponosimy przez wszystkie kolejne pokolenia.

Powojenny wyż, który w roku 1955 osiągnął maksimum (793 800 dzieci płci obojga) i tak powoli by wygasał z braku matek, które nie urodziły się lub zostały zabite względnie porwane przez Niemców w czasie wojny. W tej dziejowej chwili (po 1957) należało wzmocnić działania pronatalistyczne (wspierające dzietność). Postąpiono przeciwnie, a kolejne kosztowne cykle niżów i wyżów są już tylko wielokrotnie pogłębianym następstwem tamtej decyzji.

Dlaczego kosztowne? Ano dlatego, że gdy dzieci szybko przybywa, trzeba budować szkoły i inne obiekty, a gdy pogłębia się niż – te same szkoły stają się niepotrzebne. To samo dotyczy całej gospodarki i życia społecznego. Inne są potrzeby niżu, inne wyżu. Sam – jako wiceprezydent Gliwic – musiałem w latach 1990. zlikwidować kilka szkół, w tym nawet „tysiąclatki” i wiele przedszkoli, bo stały puste.

O żłobkach nawet nie wspominam, bo jakiś bęcwał – z dnia na dzień – nadał wtedy polskim żłobkom status zakładów opieki zdrowotnej, co natychmiast wykluczyło część placówek, zakładanych w czasie wyżu byle gdzie, na miarę PRL-owskich możliwości. Po prostu nie można było ich tak wyremontować, by od razu spełniały europejskie standardy. To jakby z dnia na dzień zamknąć PRL-owską kopalnię „Turów”. Z kolei w tych żłobkach, które udało się utrzymać, koszty wzrosły tak, że rodzice sami rezygnowali.

Samorządy te koszty w dużym stopniu teraz ponoszą, ale szkody – znów procykliczne – były ogromne, bo w połowie lat dziewięćdziesiątych (spójrzmy na wykres), uzasadniony wspomnianą historią niż powinien już samoistnie przechodzić w wyż, ale politycy znów przedłużyli pogłębianie niżu. Zachwiali zaufaniem do państwa.

Rozdawali fabryki, media, banki i nieruchomości, a dziś program „500+” najgłośniej przezywają „rozdawnictwem”. Ci, którzy rozdawali bogatym, żałują teraz biednym.

Tu trzeba dodać to, o czym wiedzą matematycy. Że w pewnych okolicznościach nawet bardzo małe zakłócenia na wejściu jakiegoś systemu mogą spowodować chaos lub katastrofę na wyjściu („efekt motyla”). Najlepszy przykład daje giełda, gdzie drobna zmiana stopy procentowej prowadzi do wielomiliardowej przeceny aktywów. Z drobnych przyczyn – wielkie skutki. Podobnie w polityce społecznej, która decyduje o wielkości lub zaniku narodów. Dalekie następstwa drobnych decyzji wodzów i królów sprawiały, że po wiekach jedno państwo tworzyło imperium, a drugie znikało z mapy świata. Dla nas jest ważne, czy nasze drobne kroczki prowadzą do wielkości, czy do upadku, czy podejmowane są z myślą o Polsce, czy o… nie-Polsce.

Mierniki kłamią

Obserwujmy megatrendy, a nie tylko wskaźniki, bo te są mylące. Oto ogłoszono, że w ciągu minionego roku średnia długość życia w Polsce zmniejszyła się o więcej niż rok. I już matematyczni analfabeci podnieśli larum, że rząd morduje ludzi. Tymczasem tablica trwałości życia jest tylko zbiorem liczb, pozwalającym ZUS-owi obliczać emerytury zgodnie z obowiązującym wzorem. To tylko liczby. Naprawdę żyjemy dłużej, ale wzór dał w tym roku akurat wynik ujemny, bo 94% nadmiernych zgonów w roku pandemicznym (było ich w Polsce 58 533) stanowiły zgony osób w wieku 65 lat i starszych.

Dziś mamy więcej babć niż ich wnuczek (sprawdź na wykresie), ale algorytm wypełniania zawartości ZUS-owskiej tablicy tego nie rozumie. Podobnie jest ze współczynnikiem dzietności.

Mamy wzór, obowiązujący na całym świecie, służący do różnych porównań. Ale mało kto zdaje sobie sprawę, że również ten wzór ma w sobie zaszytą piramidę wieku ludności w ten sposób, że tylko gdy struktura jest regularna – wzór daje wynik prawidłowy (wtedy współczynnik dzietności jest poprawnie wyważoną sumą rzeczywistych, rocznikowych współczynników cząstkowych). Piramida polska ma jednak te straszne cykle wyż/niż, najgłębsze na świecie, bo powiększane kolejnymi błędami rządów, popełnianymi w najgorszych momentach. Procykliczna kumulacja skutków tych błędów przekroczyła wyobraźnię twórców i użytkowników wzoru na współczynnik dzietności.

W czasie 35 lat płodnego życia kobiety (w statystyce przyjmuje się przedział wieku od 15 do 49 lat) przeszliśmy nieznane historii przemiany cywilizacyjne. W tym czasie na płodność kobiety wpływały różne czynniki ekonomiczne, kulturowe i wszelkie inne. Od beznadziejnego marazmu końca PRL-u do stanu obecnego, gdy wszystko się zmieniło po kilka razy.

Zgrubne mierniki demograficzne (a w konsekwencji również ekonomiczne), oparte na hipotezach i presupozycjach, w Polsce się słabo sprawdzają. Nie uwzględniają wpływu drastycznych i cyklicznych zmian populacyjnych.

Najlepszy przykład dają lata 2003–2010. Ze wzoru wyszło, że nagle wzrosła dzietność: od 1,22 do 1,4 dziecka na kobietę. Tymczasem nie to wzrosło naprawdę. Po prostu 30 lat wcześniej (patrz na wykres; lata 1975–85) mieliśmy wyż. Po 30 latach urodziły się więc dzieci wyżu, ale w latach 2003–2010 dzietność rzeczywista się nie zmieniła. Może tylko w tym punkcie, że przez pokolenia przenoszone są wzorce dzietności: matki z rodzin wielodzietnych rodzą więcej dzieci niż jedynaczki i akurat przyszła pora, by to się ujawniło. Z kolei obecny wzrost dzietności jest niedoważony z tego samego powodu. Wzór na dzietność oszukał nawet specjalistów. To temat na doktorat, więc tylko zalecam ostrożność w ferowaniu ocen.

Mit stanu wojennego

Mądra polityka demograficzna dąży do ustabilizowania zdrowej piramidy ludnościowej. Gdy narasta wyż, nie należy zbytnio zachęcać rodziców. Można nawet – z punktu widzenia rachmistrza, a nie moralisty – dyskutować o ustawie aborcyjnej. Gdy jednak zaczyna się niż – trzeba wszystkie wysiłki państwa skierować na kompensowanie okresowych demograficznych niedoborów. Program „500+” rozważam właśnie w tym kontekście. Przyszedł w ostatniej chwili, gdy jeszcze było względnie daleko do miejsca, skąd już naród nie ma powrotu, czyli do roku, w którym kolejny niż zbliży się do zera.

Taki punkt za kilka pokoleń osiągną aborygeni (ludy rdzenne) starych narodów europejskich, które już wpadły w demograficzny korkociąg. Wyjdą z tego jako potomkowie aborygenów zupełnie innych kontynentów. Na Zachodzie dzietność jest względnie duża, ale już tylko wśród świeżych imigrantów.

W Polsce byliśmy o włos od wprowadzenia aborcji na życzenie zamiast 500 plus. I byłoby 250 000 minus!

Wcześniej mieliśmy stan wojenny i maksimum urodzeń w roku 1983 (znów proszę rzucić okiem na wykres). Prostacka interpretacja mówi, że Jaruzelski zgasił światło i od tego przybyło dzieci. Tymczasem znajomość tamtych realiów i rzetelne badania wskazują na coś przeciwnego. Naturalny wyż lat siedemdziesiątych i tak by wygasał. Należało wtedy powoli wdrażać różne działania prourodzeniowe, by złagodzić opadającą falę. Niestety wdrożono internowanie, więzienie i zastraszanie. Przede wszystkim – rządy generałów i innych bałwanów zmaksymalizowały trudności w życiu codziennym. Znów w złym (demograficznie) czasie totalnie podważono zaufanie do państwa i zabrano ludziom nadzieję nawet na małą stabilizację. Skutki narastały długo i nieubłaganie.

Praca kobiet

Co więc robić? Nie wiemy jeszcze, co przyniesie nowa „Strategia Demograficzna”. Może tam znajdą się przełomowe rozwiązania? Na przykład ustawowe potwierdzenie, że praca matek (w roli matek!) jest pracą. Obecnie bowiem „pracę” utożsamia się z „zatrudnieniem”.

Jeżeli kobieta wykonuje pracę w domu, to znaczy, że nie jest zatrudniona, czyli że nie pracuje! Tu znów przydadzą się doświadczenia najnowsze.

Mnóstwo różnych specjalistów (np. nauczyciele, informatycy, dziennikarze i wielu innych) musiało przejść na zdalny sposób wykonywania zawodu. Niektórzy już pozostaną przy tej formie na stałe. Zauważmy: oni pracowali w domu, ale byli gdzieś zatrudnieni i to pozwalało im otrzymywać wynagrodzenie, ZUS itd. Mój wniosek brzmi następująco: zatrudnić matki do pracy nad wychowaniem dzieci! Wielkim „zdalnym” zatrudniającym może być tylko państwo.

Wynagrodzenie powinno na razie ograniczać się do zasad znanych z „500+”, żeby nie zepsuć sprawnego mechanizmu. Nowość polegałaby na formalnym zatrudnieniu z pewnymi obowiązkami pracowniczymi i z opłacaniem ZUS-u przez państwo! W obliczu wygaśnięcia narodu za kilka pokoleń – jest to konieczność dziejowa. Kobieta, która wychowywała dzieci i przez to nie mogła podjąć formalnego zatrudnienia, wie, że na stare lata, gdy coś się w życiu nie powiedzie, skazana będzie na nędzę. Źli doradcy mówią: „nie rodzić, pracować!”. A przecież matka wykonuje najważniejszą dla narodu pracę: rodzi i wychowuje dzieci! Uznanie tej pracy za równoważną zatrudnieniu zapewni kobiecie jaką taką stabilizację i uporządkuje dużą sferę życia społecznego.

Praca dzieci

Odnotujmy, że jeszcze niedawno pracę dzieci, choćby tylko pomaganie rodzicom, zwłaszcza w gospodarstwie rolnym, uważano powszechnie za normę społeczną. W krajach rolniczych i bardzo biednych nawet dziś taką pracę podejmują dzieci dziesięcioletnie, jeśli nie młodsze. W Nigrze, gdzie połowa populacji ma mniej niż 15 lat, zakaz pracy dzieci oznaczałby głodową śmierć narodu. Tam dzieci przynoszą dochód lub jakąś korzyść materialną bardzo szybko i dlatego warto mieć dużo dzieci. I tam swój upiorny sens ma termin, którego ja nigdy nie używam: „posiadanie dzieci”.

W nowoczesnym społeczeństwie dzieci się nie „posiada”, bo one nie są przedmiotem konsumpcji ani towarem eksportowym, ani środkiem produkcji. Dzieci nie są kapitałem. Pod względem ekonomicznym dzieci są tylko kosztem. Dokładniej: dzieci są kosztem rodziców i kapitałem narodów! Koszty można – w języku polskim – mieć, ale nie można ich posiadać. Dzieci są kosztem, dopóki nie wyjdą z domu, co przychodzi im nieraz z trudem (Włochy). Rodzice w takich krajach na ogół jakoś pomagają dzieciom finansowo do końca swego życia, ale w drugą stronę działa to słabo

Tak więc w krajach bogatych dzieci są, owszem, kochane, kształcone i wspierane, ale same wsparcia nie zapewniają. Są więc „nieopłacalne” i – z uprzejmości dla rodziców – rodzą się nieczęsto.

ZUS, czyli zaufanie

Tu dwa słowa o ZUS-ie, który też jest przedmiotem niewybrednych ataków i bardzo słabej obrony. Wszyscy wiemy, że ZUS nie jest Sezamem ani żadnym skarbcem, ani nawet bankiem. ZUS jest umową społeczną. My coś tam teraz wpłacamy, a emeryturę otrzymamy z wpłat naszych uogólnionych dzieci i wnuków. ZUS nie przechowuje pieniędzy, ale zaufanie! Przecież ta – powstała w roku 1934 – instytucja działała nawet w czasie wojny (na terenie Generalnej Guberni, bo na ziemiach formalnie przyłączonych do innych państw obowiązywały prawa tych państw).

Co więcej – przedwojenne i nawet wojenne zobowiązania ZUS-u były honorowane (na miarę możliwości) przez komunistów w PRL. Tak było również po roku 1955, gdy na 5 lat ZUS zlikwidowano. Wtedy zamknięto tylko Zakład, ale zobowiązania, czyli zaufanie, przejął budżet państwa.

Po prostu nie da się zniszczyć ZUS-u (jako umowy społecznej), bo zniszczyłoby się zaufanie do państwa w skali absolutnie masowej i ponadpolitycznej.

Tego nie robi się nawet w państwach bankrutujących (Grecja), choć wtedy wybujałe świadczenia bywają przycinane do rzeczywistych możliwości. Popierane przeze mnie dobrowolne podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn, gdy przymusowo dotyka również kobiety, obniża ich zaufanie do państwa i znów negatywnie oddziałuje na dzietność jako kolejny ruch skrzydeł złowrogiego „motyla”. To się w Polsce stało w roku 2012.

Piszę o ZUS-ie, pomijając inne formy oszczędzania na starość, bo tylko ta instytucja może uwzględniać postulat powszechnego ozusowania domowej pracy matek jako instrumentu wspierania dzietności. Rzecz jasna – nie będzie to łatwe, bo trzeba uwzględnić różne złożone sytuacje życiowe, np. gdy matka urodziła dziecko, ale go nie wychowuje albo gdy ojciec poświęca się wychowaniu osieroconych dzieci itd. Pierwsza część składki – za urodzenie dziecka – powinna płynąć aż do emerytury, druga może być uzależniona od czasu zatrudnienia przy wychowywaniu dziecka w Polsce itd.

Idea ozusowania pracy matek nawiązuje do staropolskiej instytucji „wiana”, czyli zabezpieczenia majątkowego na wypadek śmierci męża. Naród powinien solidarnie wywianować swoje matki! Dzięki temu, gdy los będzie niełaskawy, kobiecie pozostaną środki do życia, których nawet ona sama nie może zniszczyć ani zagubić.

Nowe WIANO – co ważne – nie obciążałoby od razu budżetu państwa, bo składki byłyby tylko formalnym zapisem, a nie przelewem pieniędzy. Naprawdę zapłacą za nie dopiero dzieci i wnuki dzisiejszych matek. Pod warunkiem, że ktoś te dzieci na czas urodzi. A właśnie o to chodzi.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiano 2022” znajduje się na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Wiano 2022” na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fotografia patriotyczna jako manifestacja polskiej tożsamości narodowej / Tadeusz Loster, „Śląski Kurier WNET” 85/2021

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich pojawiła się w latach 1860–1864, przedstawiając głównych aktorów ówczesnych wydarzeń, rysunki propagandowe, ilustracje potyczek, bitew i agitacyjne ryciny.

Tadeusz Loster

Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli

Wszystkie zdjęcia ze zbiorów Autora

Rozkwit fotografii patriotycznej na terenie Polski nastąpił na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku w latach poprzedzających powstanie styczniowe, w okresie jego trwania oraz po jego upadku, w czasie żałoby narodowej. Fotografia patriotyczna była modna do czasu odzyskania przez Polskę niepodległości. Fotografujący się Polacy w narodowych ubiorach czy udekorowani emblematami narodowymi uważali, że jest to dowód wskazujący na ich przynależność narodową. Wykonanie takiej fotografii z zaborze rosyjskim było odwagą, a w zaborze austriackim i pruskim – demonstracją patriotyczną.

Opiekunki z dziećmi. Na zdjęciu chłopczyk ubrany w strój narodowy – rogatywkę i czamarę, z tyłu zdjęcia ręcznie wypisany wierszyk: „Jak się to dzieje, żem przestał być sobą / Kto mnie mógł wydrzeć ze mnie! / Jakaż władza może beze mnie / Rozrządzać moją osobą. Sobkowi dn. 28/II 1904 r. K.”. Zdjęcie wykonane w pracowni fotograficznej J. Rudnickiego w Częstochowie, Wykonanie takiej fotografii w tym czasie w Kongresówce było karalne

Kiedy świat zobaczył zdjęcie fotograficzne, zdziwił się niepomiernie. Nie wierzył, że to nie ręka artysty, lecz światło promieni słonecznych namalowało ten mały obrazek. Ten blask był bardziej precyzyjny niż oko ludzkie i rysował takie szczegóły, których nie dostrzegał człowiek.

W 1837 r. Louis Daguerre odkrył, jak można wykonać fotografię w kilka zaledwie minut. Dwa lata później angielski chemik William Henry Fox Talbot wynalazł fotograficzny proces negatywowo-pozytywowy, zwany talbotypią. Pierwszy aparat fotograficzny zbudował Alfons Giroux w 1839 roku. Przypominał drewnianą, rozsuwaną skrzynkę, którą wyposażono w kasetę na materiał światłoczuły. Jednak przełom w fotografii nastąpił w 1851 r. dzięki wynalezieniu tzw. metody mokrej, wykorzystującej proces kolodionowy. Ten wynalazek umożliwił stworzenie fotografii masowej. Fotografowanie zwane było wówczas „zdejmowaniem” wizerunku (stąd słowo „zdjęcie”).

Polka ubrana w „czarną sukienkę” oraz biżuterię patriotyczną z okresu powstania styczniowego. Na piersiach krzyżyk zawieszony na łańcuchu imitującym kajdany, w uszach kolczyki symbolizujące wiarę, nadzieję i miłość (krzyż, kotwica i serce). Z tyłu zdjęcia napis: „Na pamiątkę od kochającej cię Tekli, Strzeliska Stare 1865”. Zdjęcie wykonane w Zakładzie E. Trzemeskiego we Lwowie Autorami tych zdjęć było pierwsze pokolenie zawodowych fotografów. Prezentowali oni bardzo wysoki poziom wiedzy zawodowej i ogólnej, a ich dzieła, powstałe w „magicznych” atelier, porównywano do dzieł sztuki.

Najzdolniejsi, o dużym wyczuciu artystycznym, robili nie tylko kariery, ale i zarabiali duże pieniądze. Do czołowych rzemieślników – artystów fotografii drugiej połowy XIX wieku na ziemiach polskich – należeli w Kongresówce: Karol Beyer, Konrad Brandl, Melencjusz Dudkiewicz, Jan Mieczkowski i Marian Olszyński. Kraków mógł się pochwalić Walerym Rzewuskim, Anitem Szubertem oraz Ignacym Krygerem. Lwów – Edwardem Trzemeskim oraz Józefem Ederem, a Poznań pracownią braci A. i F. Zauschnerów. W miarę upływu lat przybywało pracowni oraz znanych nazwisk fotografów. Do takich należał artysta fotografii Bernard Henner, który posiadał pracownie w Przemyślu, Lwowie i Jarosławiu, a zdjęcia jego na początku XX wieku nosiły notatkę Cesarsko-Królewski Nadworny Fotograf”. Do miana wybitnych należy zaliczyć śląskich fotografów Wilhelma Blandowskiego oraz Maxa Steckla.

Te stare zdjęcia, odbijane na cienkim papierze fotograficznym, przyklejane były na kartoniki. Owe pierwsze passe-partout miały jeszcze ozdoby monobarwne, a na winiecie nazwisko fotografa i adres pracowni. Niekiedy zdobione były medalami, które otrzymywał „mistrz” na krajowych i zagranicznych konkursach fotograficznych.

Członkowie Komitetu Budowy Krzyża Pamiątkowego w parku pałacowym w Chodorowie w pow. Bóbrka (woj. lwowskie): jeden w kontuszu szlacheckim trzyma chorągiew z orłem, drugi siedzi z ręką opartą na tarczy z napisem: „Poległym za wiarę i wolność Ojczyzny młodzież polska Chodorów”; obok stoi trzeci mężczyzna w czamarze. Na krzyżu daty 1772 (I rozbiór Polski), 1791 (II rozbiór Polski), 1793 (Konstytucja 3 maja), 1795 (III rozbiór Polski), 1831 (powstanie listopadowe), 1863–1864 (powstanie styczniowe). Z tyłu zdjęcia pieczątka o treści: Komitet Budowy Krzyża Pamiątkowego w Chodorowie”, obok data „6/V 1906” oraz podpisy: „Franciszek Struczak”, „Na pamiątkę J. Macewicz” oraz „Lewicki”

Fotografia patriotyczna na terenie ziem polskich pojawiła się w przestrzeni publicznej w latach 1860–1864 r., przedstawiając głównych aktorów ówczesnych wydarzeń, rysunki propagandowe, ilustracje potyczek i bitew oraz agitacyjne ryciny.

Fotografie tego typu rozprowadzane były w dużych nakładach. Można je było początkowo kupić za grosze w zakładach fotograficznych, aptekach oraz wszelkiego rodzaju sklepach na ziemiach polskich we wszystkich zaborach. Stwierdzenie przez władze Rosji, że tego typu fotografia jest krzewieniem patriotyzmu wśród ludności Królestwa Polskiego, spowodowało zakaz jej wykonywania i sprzedaży. Przykładem tej restrykcji stał się wybitny warszawski fotograf Karol Beyer, który za fotografowanie, a tym samym dokumentowanie wydarzeń tamtych lat, w październiku 1861 r. został aresztowany i osadzony w twierdzy modlińskiej. Zwolniony w kwietniu 1862 r., ponownie został aresztowany w 1863 r. i zesłany do Nowochopiorska, skąd powrócił dopiero w 1865 r. Od tego czasu fotografie patriotyczno-polityczne sprzedawane były na bezimiennych kartonikach konspiracyjnie.

Z tego okresu istnieje jeszcze bardzo rzadki rodzaj fotografii patriotycznej pamiątkowej, wykonywanej w bardzo małej ilości przez przyszłych powstańców przed wyruszeniem do powstania. Takie fotografie spotyka się we wszystkich zaborach polskich. Te wykonywane w Kongresówce są tylko portretowe, niekiedy w ubiorze „polskim” – w rogatywce oraz czamarze. W Poznańskiem były wykonywane nawet w mundurach powstańczych. Najbardziej wojskowy charakter mają zdjęcia z terenów Galicji, gdzie na przykład krakowska pracownia Walerego Rzewuskiego była wyposażona w ekrany przedstawiające leśny krajobraz, a wyruszający w bój przyszły powstaniec mógł się uzbroić do zdjęcia w przygotowane przez fotografa rekwizyty.

Tego typu fotografia, mimo pamiątkowego charakteru, była bardzo niebezpieczna. Znaleziona podczas rewizji przez carską policję u rodzin podejrzanych o sprzyjanie powstaniu, była pomocna przy identyfikacji osób oraz stanowiła dowód przestępstwa.

Bracia Bogumił i Wiesław Broekere, fotografia wykonana ok. 1908 r. w pracowni K. Ignatowicza w Poznaniu. Chłopcy są ubrani w rogatywki oraz czamary, z szabelkami u boku. Wiesław Broekere, ur. W 1905 r., członek niepodległościowego podziemia, został zamordowany przez Niemców w 1944 r. w K.L. Mauthausen-Gusen. Bogumił Broekere, ur. w 1904 r., oficer WP, uczestnik kampanii wrześniowej, jeniec obozu Oflag II A w Prenzlau, zmarł w 1969 r. na uchodźstwie w Anglii

Nieprzypadkowo w albumie noszącym nazwę „Pamiat’ miatieża” generalnego policmajstra barona Platona Aleksandrowicza Frederiksa, naczelnika Warszawskiego Okręgu Żandarmerii, znalazło się kilkaset zdjęć powstańców oraz sybiraków-zesłańców, uczestników powstania i osób związanych z polską rebelią. No i zdjęcia „Polskich Szkatuł” – kobiet ubranych w żałobne, czarne sukienki niekiedy przystrojone biżuterią patriotyczną.

W Kongresówce chodzenie w takiej sukience było karalne, a fotografię uważano za dowód na wrogie zaborcy propagowanie polskości. Album Frederiksa jest świadectwem wykorzystywania fotografii przez policję i rosyjskie wojsko.

W Kongresówce jeszcze do czasu Wielkiej Wojny niepożądane było, a nawet uważane za przestępstwo, noszenie przez mężczyzn rogatywki i czamary, a robienie sobie zdjęcia w takim polskim ubiorze wymagało odwagi. Wobec zakazu używania pod zaborami wszelkich polskich symboli, rogatywka stała się symbolem manifestacji tożsamości narodowej. Tego typu rogata czapka – jak rogata polska dusza – mocno wrosła w krajobraz miejski i wiejski. Rozpowszechniona w XVIII wieku przez konfederatów barskich, zwana również konfederatką, noszona była przez chłopów, mieszczan, rzemieślników, kupców, a przede wszystkim przez szlachtę i wojsko polskie. W rogatywce do boju polskich kosynierów prowadził pod Racławicami Tadeusz Kościuszko. Czapkę taką na emigracji demonstracyjnie nosił Adam Mickiewicz. Zabrał ją do Turcji i w niej kazał się pochować w 1855 r.

W konfederatce kazał się portretować nasz wielki emigracyjny poeta Cyprian Kamil Norwid, który w jednym ze swoich listów 1862 r. napisał: „Amarantową włożyłem na skronie/ Konfederatkę, Bo jest to czapka,/ którą Piast w koronie/ Miał za podkładkę”.

Trzy pokolenia. Najstarszy mężczyzna w mundurze „Sokoła”, obok niego siedzi porucznik w mundurze austriackim w czapce uformowanej na kształt rogatywki (przypuszczalnie II Brygada Legionów Polskich), po lewej stronie dziewczynka z wpiętymi w płaszczyk polskimi orłami. Stoją: dwaj żołnierze w mundurach austriackich oraz młody mężczyzna w mundurze słuchacza Akademii Wojskowej. Zdjęcie wykonane około 1915 r. w pracowni Cesarsko-Królewskiego Nadwornego Fotografa B. Hennera w Przemyślu

Do grona zdjęć patriotycznych tamtego okresu należy zaliczyć fotografie przedstawiające wybitnych Polaków, a wśród nich wizerunki wojskowych: Tadeusza Kościuszki, księcia Józefa Poniatowskiego, generała Henryka Dąbrowskiego; działacza politycznego, wolnomularza Joachima Lelewela czy np. zdjęcia Henryka Sienkiewicza, rozprowadzane po otrzymaniu przez pisarza nagrody Nobla; i zdjęcia wielu innych zasłużonych Polaków.

Kolportowanie i rozprowadzanie tych fotografii w okresie niewoli miało na celu pobudzenie ducha patriotycznego Polaków, a wykonywanie ich było manifestacją tożsamości narodowej.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli” znajduje się na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Fotografia patriotyczna na ziemiach polskich w okresie niewoli” na s. 8 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Paskudne bohomazy szpecą ściany naszych świątyń i deformują wiarę – dlaczego!? / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Zakonnicy zbierają na misje w Afryce, sprzedając słonie z podniesioną trąbą jako symbol szczęścia, to dlaczego wierni nie mają ich stawiać w domach? Jak to zabobon? Przecież w kościele kupiliśmy!

Fot. J.A. Kowalski

W małym kościółku na Pomorzu widnieje to malowidło. Rzekomo przedstawia Matkę Bożą w ciąży. W rzeczywistości celowo wykoślawia prawdy naszej wiary. I symbolikę z naszą chrześcijańską wiarą związaną. Wiem, nie jesteśmy w tym względzie tak purystycznie kostyczni jak chrześcijanie prawosławni. W naszym zachodnim obrządku zawsze było miejsce na mniej i bardziej udane popisy artystów pędzla. Ale symbole królowania Maryi w Niebie i na Ziemi oraz symbol jej władzy nad szatanem nie mogą być deformowane, wykoślawiane i wyśmiewane.

Na przedstawianym obrazie na płaszczu Maryi nie ma gwiazd. Nie tylko maryjnych, ośmioramiennych. Nie ma nawet, co stanowi już prawie normę, gwiazdek pięcioramiennych; chociaż dużo trudniej jest je namalować niż przynajmniej sześcioramienne.

W miejsce gwiazd jakiś znakomity i uznany przez kurię gdańską artysta (inaczej nie mógłby malować w kościele) wstawił hinduistyczne sutry. Spadają na nas, wiernych, z jakiegoś hinduistycznego nieba.

Rzekoma Maryja nie miażdży swoją stopą głowy węża (szatana). Przeciwnie, to jej stopy są zniewolone przez wielką dżdżownicę. Cała sylwetka zaś mogłaby równie dobrze przedstawiać hinduską księżniczkę. Nie wnikając w walory artystyczne dzieła, na pewno nie powinno znajdować się w świątyni katolickiej.

Gdy zwróciłem księdzu proboszczowi uwagę na te niezgodności, najpierw popatrzył uważnie, czy nie ma do czynienia z wariatem. Następnie odesłał mnie do poprzedniego proboszcza, za którego to malowidło powstało. Po usilnych sugestiach, aczkolwiek grzecznych i delikatnych, obiecał, że sprawdzi rzecz całą w odpowiedniej kościelnej instancji.

Minął równo rok i nie zrobił nawet tego. Pomyślicie pewnie: prosty, wiejski proboszcz, czego od niego wymagać? Moi Drodzy, bardzo się mylicie. Ten ksiądz wykłada w seminarium w Pelplinie. Uczy kleryków, którzy za chwilę zostaną księżmi. Wielu z nich było w tym kościele. Wielu księży z Polski i z Warszawy również. Wielu głosiło uczone kazania.

Dlaczego żaden z nich nie krzyknął z oburzenia, że to skandal? Że nie można tak wypaczać wizerunku Matki Bożej?

Powód jest prosty. Nikt tych księży nie nauczył szacunku do symboliki chrześcijańskiej. Oni nie przywiązują do niej żadnej wagi. To są księża, którzy potrafią Boże Narodzenie przyozdobić masońskimi (= szatańskimi) gwiazdkami. Wcale nie dlatego, że są masonami (wtedy tylko udają księży). Nasi pasterze nie mają podstawowej wiedzy i dlatego nie szanują naszej chrześcijańskiej tradycji. Zatem jak mają przewodzić stadu zwykłych wiernych?

Jak mają nas uczyć i wychowywać?

Jaki jest skutek takiego wykoślawionego prowadzenia? Proste dzieci boże, pozbawione opieki mądrych i światłych pasterzy, zwyczajnie głupieją. Widzą w kościele hinduską księżniczkę jako Matkę Bożą, to dlaczego nie mają wchodzić do newageowskich sekt odwołujących się do takich samych wyobrażeń? Zakonnicy zbierają na misje w Afryce, sprzedając słonie z podniesioną trąbą jako symbol szczęścia, to dlaczego wierni nie mają ich kupować i ustawiać w swoich domach? Jak to zabobon? – oburzą się – przecież w kościele kupiliśmy!

W oficjalnie chrześcijańskich mediach reklamuje się ajuwerdyjskie specyfiki (ściśle związane z religią hinduistyczną), to dlaczego ich nie kupować? W chrześcijańskich mediach reklamuje się jogę, tak samo ściśle związaną z hinduizmem, to dlaczego my, chrześcijanie, nie mielibyśmy jej uprawiać dla zdrowia?

Wróćmy do Matki Bożej. Te deformacje jej wizerunku, dokonywane przez diabełki mniejsze i większe, w żaden sposób nie mogą jej dotknąć. Nie mogą jej dosięgnąć. To nie o nią chodzi. Tu chodzi o nas. Świadome deformacje wykoślawiają nasze widzenie. A przez to czynią spustoszenie w naszym postrzeganiu Wiary.

Przypomnijmy sobie, ile wysiłku i czasu poświęciła święta Faustyna na namalowanie obrazu Jezusa. Takiego, jaki jej się ukazywał. Gdyby to nie miało znaczenia, nie zawracałaby tak długo głowy malarzowi. Tylko poprosiła o jakiś kolorowy bohomaz.

Jeżeli prawdy naszej wiary, wyrażane od wieków chrześcijańską symboliką, uznamy za nieistotne, to nasza wiara zwietrzeje do reszty. Zniknie tym samym konkretna moc boża zawarta w symbolu. Pomoc dla każdego z nas, chrześcijan, do tego symbolu się odwołujących. Bo przecież to nie są nic niewarte kawałki metalu, paciorki nawleczone na sznurek, kawałek suchego wafelka lub woda mineralna.

I dowód nie wprost – gdyby te chrześcijańskie symbole nie miały znaczenia, to żadne małe i duże diabełki nie walczyłyby z taką zapiekłością, żeby je zdeformować, ośmieszyć i zniszczyć. A jeżeli tak usilnie to robią, to zapewne po to, żeby zniszczyć nasze postrzeganie Wiary i tym samym ją samą. I jeżeli im się to uda, to biada nam. Sami pozbawimy się ochrony i (po)mocy Bożej w tych symbolach zawartych.

Jan Azja Kowalski

PS Samego ks. Proboszcza bardzo lubię.

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. – modelowy przykład stopniowej likwidacji mediów opiniotwórczych

Następował proces – od niemal całkowitej swobody na początku funkcjonowania redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” – po niemal całkowitą kontrolę po przejęciu przez Polska Presse.

Jolanta Hajdasz

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. to modelowy wręcz przykład rozłożonej w czasie likwidacji mediów opiniotwórczych, pełniących w swoim regionie funkcje inne niż komercyjna, tzn. przede wszystkim funkcję informacyjną oraz kontrolną w stosunku do władz samorządowych.

Do 1990 r. w Poznaniu ukazywały się 3 dzienniki: „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Poznańska” i popołudniówka „Express Poznański”. Były one własnością Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. 22 marca 1990 r. w stan likwidacji postawiono RSW „Prasa-Książka-Ruch”, a więc także należące do niego Wielkopolskie Wydawnictwo Prasowe. Trzy tygodnie później, 11 kwietnia 1990 r., został rozwiązany Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk wraz z jego terenowymi przedstawicielstwami.

W tym czasie Poznań należał do kilku miast w Polsce z najsilniej rozwiniętą prasą drukowaną oraz dobrze działającymi ośrodkami państwowego radia i telewizji, biorąc pod uwagę realia ukształtowane w czasach PRL-u. W poznańskich mediach zatrudnionych było około 300 dziennikarzy, dalszych 100 pracowało w ościennych województwach Wielkopolski.

Znamienne są dzieje zmian własnościowych zachodzących w wielkopolskiej prasie; tzw. rys historyczny jest w tym wypadku wyjątkowo wymowny. Szczegółowo opisywał to na bieżąco m.in. były sekretarz redakcji „Expressu Poznańskiego”, dr Jan Załubski, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, z którego opracowań pochodzą m.in. dane liczbowe cytowane w niniejszym opracowaniu.

Po burzliwym okresie zmian własnościowych w latach 90., w Poznaniu, w roku 2000, rynek codziennej prasy drukowanej zdominowany był już przez 2 podmioty: Oficynę Wydawniczą „Głos Wielkopolski” oraz spółkę Polskapresse, będącą własnością niemieckiego wydawnictwa Passauer Neue Presse, którego oddział regionalny w Wielkopolsce nosił nazwę „Prasa Poznańska”. Oficyna Wydawnicza „Głos Wielkopolski” była wówczas spółką następujących podmiotów: Centrax Press Holandia (46%), Piotr Voelkel (30%), Marian Marek Przybylski (16%) i Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy, której Prezesem był też M.M. Przybylski (8%).

Spółkę utworzono w marcu 1991 r. Wówczas jej największym współwłaścicielem była firma zagraniczna, szwajcarska Lako Industrie Consulting (30%), ale tylko nieco mniej posiadali: spółka Kora, reprezentująca Zarząd Regionu NSZZ „Solidarność” (25%), i Czytelnik, który odzyskał cześć utraconego majątku w postaci 22% udziałów w Oficynie. Pozostali członkowie ówczesnej spółki to Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy (18%) i Piotr Voelkel (5%). Koral i Czytelnik sprzedali później wszystkie swoje udziały, podobnie postąpiła spółdzielnia dziennikarska. Jeszcze wrócimy do tego, w jaki sposób odbywało się przejmowanie tych udziałów w wydawnictwie.

Tak więc 10 lat po utworzeniu Oficyny Wydawniczej „Głos Wielkopolski” większość udziałów w spółce mieli jeszcze polscy udziałowcy, ale ich stan posiadania zmniejszył się z 70% do 54%.

Marian Marek Przybylski, pytany w 1998 r. o to, jak długo będzie opierał się m.in. zakusom Passauer Neue Presse na zakup wielkopolskich gazet, jednoznacznie określił swoją strategię słowami: „długo, a może nawet zawsze”. To samo powtarzał na zebraniach redakcyjnych dziennikarzom, co potwierdzili rozmówcy wypełniający ankiety na potrzeby niniejszego opracowania. Nie dotrzymał słowa, późniejsze fakty to potwierdziły.

Passauer Neue Presse działający wówczas w Polsce jako spółka Polskapresse, wykupił w lipcu 1996 r. swoją pierwszą gazetę w regionie – „Gazetę Poznańską”. Niemieckie wydawnictwo nabyło ją od jej pierwszego prywatnego właściciela, Wojciecha Fibaka. Początkowo miał 95%, a wkrótce 100% udziałów. W późniejszym czasie stał się właścicielem popularnej wówczas w Poznaniu popołudniówki „Express Poznański”, ale szybko z popołudniówki zamienił ją w dziennik poranny, po to, by w grudniu 1999 r. zlikwidować ten tytuł jako samodzielny dziennik. „Express Poznański” stał się wtedy wkładką „Gazety Poznańskiej”. W 2000 r. „Gazeta Poznańska” była jedną z niewielu gazet, której sprzedaż w ostatnich dwóch latach nie zmniejszyła się.

Ówczesny prezes Polskapresse Oddział Poznański, Yann Gontard, deklarował, iż Wielkopolska jest dla wydawnictwa trzecim rynkiem prasowym po Warszawie i Śląsku; niemiecki wydawca zainwestował na nim w samym tylko 1999 r. roku 80 mln zł. Kwota jest imponująca nawet na dzisiejsze warunki finansowe. Tak więc na początku roku 2000, dziesięć lat po rozpoczęciu prywatyzacji prasy, w Poznaniu, czyli stolicy regionu liczącego około trzy i pół miliona mieszkańców, wychodziły tylko dwa dzienniki prasowe. Ich łączna sprzedaż wynosiła wówczas około 100–120 tysięcy egzemplarzy.

Ciekawe są prawne kulisy transakcji, których skutkiem stała się koncentracja rynku prasy regionalnej w Wielkopolsce już w roku 2003, bo wtedy realnie dokonało się scalenie obu gazet – „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego”.

Wyglądało to tak, jakby obie gazety połączyły się bezkonfliktowo i jakby to „Głos Wielkopolski” przejął będącą w rękach niemieckiego Verlagsgruppe Passau „Gazetę Poznańską”, a generalnie było na odwrót, co boleśnie odczuli dziennikarze „Głosu”. Ale sprawa prosta nie była, co widać po postępowaniu sądowym, jakie toczyło się w tej sprawie przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć ostatecznie Sąd Apelacyjny orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

Ale po kolei. Oficyna Wydawnicza Wielkopolski, ówczesny wydawca „Głosu Wielkopolskiego” – dziennika powiązanego kapitałowo z grupą wydawniczą Polskapresse – nie musiała zgłosić do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) zamiaru przejęcia tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak zdecydował właśnie Sąd Apelacyjny w Warszawie. Utrzymał on w mocy wyrok Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (SOKiK).

Przypomnijmy, że w lutym 2004 r. prezes UOKiK wydał decyzję, która nakazywała Oficynie Wydawniczej Wielkopolski m.in. zbycie majątku nabytego w 2003 r. od Prasy Poznańskiej Sp. z o.o., w tym prawa do wydawania tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak również zobowiązała oficynę do zapłaty kary pieniężnej w wysokości 235 850 zł z tytułu niezgłoszenia zamiaru koncentracji. Oficyna odwołała się od tej decyzji do SOKiK, który w marcu 2005 r. zdecydował o umorzeniu postępowania w całości.

Sąd uznał, że nie było podstaw do zgłoszenia koncentracji, bo przedmiotem sprzedaży nie było całe przedsiębiorstwo, lecz jego część, oraz że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie przejęła kontroli nad Prasą Poznańską. W kwietniu 2005 r. prezes UOKiK zaskarżył wyrok SOKiK, wnosząc o jego uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Apelacyjny w Warszawie, oddalając apelację prezesa UOKiK, uprawomocnił wyrok SOKiK i orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

„Głos Wielkopolski” jest pierwszym tytułem polskiej gazety, który ukazał się pod koniec II wojny światowej w Poznaniu, jeszcze w czasie trwania bitwy o miasto (nr 1 ma datę 1 lutego 1945 r.) W 1947 r. postanowiono odbudować kamienicę przy ul. Grunwaldzkiej róg Marcelińskiej, wykupioną za 8,5 miliona zł. Powstał tu dom prasowy, otwarty 1 maja 1950 r., również dla „Gazety Poznańskiej”. Od 2003 r. tytuł należał do Oficyny Wydawniczej Wielkopolski. Średnia sprzedaż w tygodniu (ponad 200 tys. egzemplarzy w samym tylko Poznaniu) postawiła „Głos” w czołówce polskich dzienników regionalnych.

4 grudnia 2006 r. „Głos Wielkopolski” połączył się ostatecznie z „Gazetą Poznańską”. Redaktorzy naczelni „Głosu Wielkopolskiego” to: Józef Pawłowski, Mieczysław Halski, Jan Brzeski, Eugeniusz Żytomirski, Jan Zgierski, Józef Kołodziejczyk, Wincenty Kraśko, Wojciech Knittel, Eugeniusz Kitzmann (p.o.), Józef Konecki, Leonard Wąchalski, Lesław Tokarski, Wiesław Porzycki, Marek Marian Przybylski, Helena Czechowska, Jarosław Piotrowski, Adam Pawłowski.

„Gazeta Poznańska” to wielkopolski dziennik ukazujący się od 16 grudnia 1948 do 4 grudnia 2006 r. Przez ponad 40 lat była organem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Poznaniu. Tytuł został sprywatyzowany na początku lat 90. XX wieku i przejęty przez Fibak Press – wydawnictwo Wojciecha Fibaka. Ostatnim właścicielem była Oficyna Wydawnicza Wielkopolski. Średnia wysokość sprzedaży tytułu wynosiła w 2006 r. ponad 178 tysięcy egzemplarzy. 4 grudnia 2006 r. „Gazeta Poznańska” została wchłonięta przez „Głos Wielkopolski”. Ostatnim redaktorem naczelnym gazety był Adam Pawłowski.

To są dane, do których można dotrzeć, analizując powszechnie dostępne materiały piśmiennicze. Ale obraz uzyskany na ich podstawie będzie niepełny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z pracą redakcyjną, ma świadomość tego, że często to, co w niej najistotniejsze i najprawdziwsze, nie ma swojego odzwierciedlenia w dokumentach ani oficjalnych materiałach publicystycznych. Dlatego równie istotnym źródłem wiedzy o tym, jakie relacje panowały w redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” po ich przejęciu przez podmioty związane z niemieckim wydawcą, są rozmowy i wywiady przeprowadzane z aktualnymi i byłymi pracownikami gazet, które ostatecznie stały się własnością Polska Press, a wcześniej były własnością związanych z tym wydawcą firm. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Przestałem mieć poczucie, że pracuję w samodzielnym, niezależnym, autonomicznym dzienniku regionalnym. Z upływem czasu postępowała centralizacja działań i funkcjonowanie gazety sprowadzało się coraz bardziej do pozycji jedynie oddziału regionalnego „centrali”. Gazeta zatracała swój indywidualny charakter, przestawała być z czasem cenionym, samoistnym, odrębnym ośrodkiem regionalnej refleksji intelektualnej, społecznej, kulturalnej. Traciła opiniotwórczy charakter, a przez to prestiż i w konsekwencji także uznanie czytelników. To już nie „ta” gazeta – takie panowały opinie. Gorsze stały się również, i to zdecydowanie, relacje na linii przełożony–podwładny. Szeregowy dziennikarz stał się „maszynką” do wykonywania norm pracy, postępował centralizm w wydawaniu decyzji i poczucie, że wszystko zależy od „centrali”, a redaktor naczelny jest głównie wykonawcą woli właścicieli. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Gazeta było dość jednoznacznie usytuowana politycznie i światopoglądowo, głównie poprzez bezpośrednie i osobiste relacje kierownictwa redakcji oraz podejmowane akcje i inicjatywy – z lokalnym układem władzy samorządowej (powiat i województwo) oraz państwowej (parlamentarzyści, ministrowie itp.). To budowało sieć wzajemnych powiązań i zależności. Tworzyło to pewien jednoznaczny klimat polityczno-ideowy i budowało poczucie tkwienia w określonym, zdefiniowanym układzie. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Ograniczanie tej swobody odbywało się dość nieformalnie, ale skutecznie. Głównie poprzez wytwarzanie wyraźnie odczuwalnej presji – w postaci opinii formułowanych podczas kolegiów redakcyjnych, uwag rzucanych nawet niby mimochodem, głośne wyrażanie ocen, formułowanie pochwał i przygan czy nawet dowcipów lub ironii lub szyderstw pod adresem określonych osób, grup, formacji, środowisk. Podczas dyskusji dochodziło da „zakrzykiwania” niektórych opinii, wykazywania, że to postawy i poglądy mniejszościowe, nieuznawane przez większość, dziwne, śmieszne, głupie, skrajne itp. Panował pewien niepisany wzorzec postaw, poglądów, wartości. (…)

Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”

Sytuacja różniła się w zależności od charakteru zatrudnienia. Osoby na etatach miały przewidziane prawem uprawnienia, ale ich dużym problemem były niskie płace, obniżane na przestrzeni lat. Dziennikarzy na etatach sukcesywnie zwalniano. Dziennikarze na umowach „śmieciowych”, o dzieło i zlecenie, byli pozbawieni jakichkolwiek uprawnień socjalnych, byli eksploatowani ponad wszelkie normy bez dodatkowego wynagrodzenia. (…)

Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.

Dla mnie i chyba dla wszystkich moment sprzedaży nas Niemcom był szokujący. Było to w roku 2003. W grudniu 2002 roku na przedświątecznym spotkaniu red. nacz. Marian Marek Przybylski zapewniał nas jeszcze, że nie będzie sprzedaży, a na pierwszym zebraniu w nowym roku już przedstawił nowego członka Zarządu, którym była p. Tochowicz, reprezentująca Passauera. Rozjechała nas wszystkich jak ruski czołg. Klęła jak szewc. To był język, którym przełożeni się do nas nie zwracali. Teoretycznie była podwładną Przybylskiego, ale od razu jakby rządziła całą redakcją. Przybylski wkrótce się dowiedział, że ma nawet nie przychodzić do pracy, będą mu płacić, ale nie musi się nawet pojawiać w redakcji, był bardzo rozżalony, że go wysłali „na zieloną trawkę”. Niemcy dziennikarzy sprowadzili do pozycji gońców, np. znany komentator z dnia na dzień miał zakaz pisania komentarzy i dostał propozycję „sztyfta”, takie, jakie mają praktykanci. Ludzie popadali w depresje, nie mogli się w tym wszystkim odnaleźć.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” znajduje się na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krótka historia polskiej prasy lokalnej na Pomorzu po 1989 roku / Maria Giedz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 85/2021

1 III 2021 r. PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce…

Maria Giedz

Polska Press na Pomorzu

30 lat, i starczy

Okrągły stół, czyli rozmowy toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. pomiędzy stroną rządową a demokratyczną opozycją oraz przedstawicielami Kościołów, a następnie pierwsze częściowo wolne wybory w czerwcu 1989 r. rozpoczęły w Polsce transformację na wszystkich płaszczyznach. Nie obyło się również bez zmian w mass mediach. Pod koniec marca 1990 r. sejm uchwalił ustawę likwidującą Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”, a 11 kwietnia tegoż roku ustawę znoszącą cenzurę.

Również w kwietniu (6 kwietnia) 1990 r. powstała Komisja Likwidacyjna ds. RSW „Prasa-Książka-Ruch”. To przyczyniło się do budowy nowego systemu medialnego, a w dalszej perspektywie niestety kolejnego monopolu, ale już nie polskiego, lecz dla prasy regionalnej w ostatecznym kształcie – niemieckiego. Taki stan rzeczy trwał do grudnia 2020 r., a właściwie do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce.

Do 1989 r. większość gazet w Polsce znajdowała się pod polityczną kontrolą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a ich wydawcą był monopolista RSW „P-K-R”. W Gdańsku wychodziły wówczas trzy gazety: „Dziennik Bałtycki” (ukazujący się od maja 1945 r.), „Głos Wybrzeża” (ukazujący się od czerwca 1947 r.) i „Wieczór Wybrzeża” (popołudniówka ukazująca się od lutego 1957 r.). Od końca lutego 1990 r. ponownie zaczęła się ukazywać „Gazeta Gdańska”, która nie miała nic wspólnego z RSW. „Głos Wybrzeża” był oficjalnym organem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pod tytułem gazety znajdował się zapis: „Pismo Polskiej Partii Robotniczej”, a od grudnia 1948 r. „Organ Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. W każdym województwie ukazywała się przynajmniej jedna taka gazeta.

Rozbić komunistyczny monopol

Komisja Likwidacyjna w swoim założeniu miała rozbić monopol peerelowskiej prasy, rozpoczęła więc proces uwłaszczania. W projekcie przekształceń RSW znalazło się podstawowe założenie – „likwidacja Spółdzielni RSW oraz budowanie nowoczesnego, pluralistycznego rynku prasowego”.

Założono, że mają powstać silne kapitałowo wydawnictwa. Miały one nie tylko utrzymać się na rynku, ale i inwestować, prowadzić działalność marketingową. Miały też konkurować ze sobą oraz z wydawcami zachodnimi. Uznano, że „gminy, komitety obywatelskie, Solidarność, partie polityczne mogłyby stać się udziałowcami lub akcjonariuszami w spółkach wydawniczych”. Natomiast „rozproszenie udziałów kapitałowych poszczególnych partnerów mogłoby zapewnić niezbędny stopień autonomii redakcjom i w konsekwencji niezbędny stopień niezależności prasie”.

Aby zrealizować te założenia, konieczne było sprywatyzowanie majątku RSW. Mówiło się wówczas o preferencyjnej sprzedaży, a nawet o nieodpłatnym przekazaniu akcji lub udziałów m.in. pracownikom. Kilka podmiotów RSW zaczęło więc zakładać spółdzielnie. Część z nich tworzyły zespoły dziennikarzy, którzy wcześniej pracowali na usługach rządu, również stanu wojennego. Wywoływało to wiele kontrowersji i protestów ze strony środowiska dziennikarskiego, które po 13 grudnia 1981 r. zostało negatywnie zweryfikowane i zerwało współpracę z władzą. Protestowały też nowe ugrupowania polityczne, powstające po 1989 r., a także Solidarność. Taką spółdzielnię – dla wykupienia „Dziennika Bałtyckiego” – stworzono m.in. w Gdańsku. Nazywała się Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego”. Reżimowi dziennikarze z Wybrzeża znaleźli nawet partnera w postaci inwestora z dalekiego Zamościa (Krzysztofa Dudę, wówczas właściciela dużej firmy transportowej „Kadex”, który oferował, jak podaje prof. Wiktor Pepliński, 16 mld zł i 53 mld na poligrafię. [Kapitał zagraniczny w prasie Wybrzeża po 1989 roku. – Zeszyty Prasoznawcze – 1998, nr 1/2, s. 57–69.]).

Kiedy na przełomie roku 1990 i 1991 Komisja Likwidacyjna RSW „Książka-Prasa-Ruch” ogłaszała przetargi na poszczególne tytuły, przystąpił do nich także „Przekaz” Sp. z o.o. – spółka utworzona przez grupę dziennikarzy byłego „Tygodnika Gdańskiego” (pisma członków i sympatyków Solidarności) oraz Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność. Przetarg na „Dziennik Bałtycki” odbył się w lutym 1991 r. „Prasa Gdańska” (podmiot utworzony przez „Przekaz” dla kupna „Dziennika”) nabyła pismo za 12 mld ówczesnych zł, poligrafię zaś za 43 mld zł, wygrywając ze Spółdzielnią Dziennikarską. Tak samo stało się w przetargu na „Wieczór Wybrzeża” (tu podmiotem była „Prasa Wybrzeża” – w której skład wchodziło, oprócz „Przekazu”, także Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie – która wygrała przetarg i zapłaciła za tytuł 5 mld zł).

Do obu tych transakcji strona polska zaprosiła, nawiązując wcześniej współpracę, znanego francuskiego magnata prasowego, Roberta Hersanta. (Ciekawostką jest fakt, że interesy Roberta Hersanta pojawiły się na polskim rynku za namową jego doradcy i przyjaciela, Michaela d’Ornano – francuskiego arystokraty i polityka o polskich korzeniach, potomka słynnej pani Marii Walewskiej. Jego sentyment do drugiej ojczyzny i zafascynowanie rewolucją Solidarności miały tu swoje znaczenie).

Walka o tytuł oparła się nawet o sąd, bowiem Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego” skierowała sprawę do sądu. – Stawiliśmy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, gdzie rozstrzygała się sprawa, komu przyznać „Dziennik Bałtycki” – mówi Jan Jakubowski, były redaktor naczelny DB. – Sąd przyznał go nam, czyli spółce niezależnych dziennikarzy i Zarządu Regionu NSZZ S – z jednej strony, a Hersantowi z drugiej. Te spółki zostały założone z grupą prasową Hersanta, która nazywała się Socpresse.

Komisja Likwidacyjna oraz Wysoki Sąd mieli „nosa”, ponieważ rychło potem okazało się, że właściciel „Kadexu” jest przekręciarzem, poszukiwanym listem gończym. Ostatecznie przywieziony został w kajdankach do Polski z zagranicy, dokąd wcześniej uciekł. Przypadek ten raz jeszcze potwierdzał, na jakie zasoby polskiego kapitału można było wtedy liczyć – albo na „lewe”, albo z szybkich postkomunistycznych uwłaszczeń, które zaczęły się właśnie w Polsce panoszyć. Mimo wszystko Spółdzielnia nie dała za wygraną i dzięki kolejnym procesom sąd wydał postanowienie o wstrzymaniu sprzedaży tytułu. „Przekaz” stał się na jakiś czas dzierżawcą gazety. Proces ciągnął się przez kolejny rok, nie przynosząc żadnego rozwiązania. Hersant złożył Spółdzielni ofertę zawiązania spółki „Baltic-press” i wydawania innego pisma – „Tygodnika Bałtyckiego” (wychodził bardzo krótko), na co Spółdzielnia się zdecydowała. Owo porozumienie z Hersantem doprowadziło do wycofania pozwu sądowego i sfinalizowania werdyktu Komisji Likwidacyjnej o sprzedaży „Dziennika Bałtyckiego” spółce „Prasa Gdańska” w czerwcu 1992 r. Wówczas „Przekaz” posiadał 49% udziałów, a francuski Socpresse 51%.

Nie dla lewicy i nie dla Niemców

W założeniach Komisji Likwidacyjnej znalazł się zapis o dopuszczeniu na polski rynek zagranicznych wydawców. Jednym z powodów było ewidentne zacofanie polskich mediów. Redakcjom czy drukarniom wyraźnie brakowało nowych technologii i metod pracy. Zecerzy w polskich drukarniach wciąż składali czcionkę ręcznie. Poza tym w kraju, znajdującym się w „popeerelowskiej” zapaści gospodarczej i rosnącym katastrofalnie bezrobociu, chodziło o ratowanie firm i miejsc pracy.

Poza oficjalnymi założeniami Komisja Likwidacyjna miała swoje preferencje – nie popierała aspiracji środowisk postkomunistycznych. Była też cicha umowa, że na Śląsk i na Pomorze, czyli m.in. do Gdańska, nie wprowadza się koncernów niemieckich. Niemcy początkowo dostosowywali się do takich ograniczeń – interesowała ich głównie prasa kobieca i rodzinna, a także magazyny dla młodzieży. Chociaż doszło do pewnego podstępu, ale to dopiero w 1993 r. i nie na Pomorzu, tylko na Dolnym Śląsku, kiedy to nieznana firma ze Szwajcarii o nazwie Interpublication kupiła połowę udziałów w spółce wydającej regionalny dziennik z Wrocławia. Okazało się, że za Szwajcarami stał niemiecki koncern prasowy Neue Passauer Presse.

Kilka miesięcy później Passauer wykorzystał Interpublikacion w Krakowie, kupując 25% udziałów w „Dzienniku Polskim”. W obu przypadkach chodziło o świadome zmylenie opinii publicznej, do czego po latach przyznał się właściciel Polska Press.

W Gdańsku na początku odbyło się wszystko zgodnie z przyjętymi założeniami: dwie gazety przejęło środowisko Solidarności (grupa dziennikarzy skupionych wokół „Tygodnika Gdańskiego” – ukazywał się od 20 sierpnia 1989 do 1 grudnia 1991 – którzy w 1989 r. wydawali „Tygodnik Wyborczy”, oraz zalegalizowana ponownie NSZZ Solidarność). Natomiast kapitał zagraniczny pochodził z Francji, a nie Niemiec.

– Nie byliśmy też zainteresowani „Głosem Wybrzeża” – mówi jeden z ówczesnych redakcyjnych szefów. – Nie można było żądać wszystkiego. „Dziennik” był najmocniejszą gazetą pod względem reklamy i nie miał odium organu PZPR. Natomiast „Wieczór Wybrzeża” był popołudniówką. Łącznie dawało to odpowiednią siłę na rynku.

– W ofercie przetargowej trzeba było zaproponować konkretne pieniądze za tytuł prasowy. Ale nie tylko pieniądze grały rolę – mówi Tomasz Hołdys, pierwszy prezes spółek, w skład których wchodziły obie gazety. – Były też określone, dodatkowe warunki, dotyczące możliwości rozwoju gazety. Hersant wchodził wówczas do Polski, kupując i inne tytuły, i oferował, bo to też było w ofercie, różne techniczne nowinki, a także własne drukarnie, które zresztą postawił.

Umowa z Francuzami

Kiedy w 1991 r. zawierano umowę między głównym udziałowcem – koncernem Socpresse – a mniejszościowym – spółką „Przekaz”, znalazł się w niej zapis, że: „sprawy kierowania redakcjami (…), w tym w szczególności dotyczące mianowania redaktorów naczelnych i obsadzanie stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez Przekaz”. Tym wiceprezesem został Maciej Łopiński, ale i prezesem (na początku) został Polak, Tomasz Hołdys.

– Przed wpływem zagranicznego kapitału na redakcję zabezpieczaliśmy się – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – Takim zabezpieczeniem było to, że kompetencję do mianowania redaktora naczelnego miał polski członek zarządu. Z technicznego punktu widzenia to był majstersztyk prawnika, który nas wspierał.

Paragraf 14 umowy określał, że „Każdy członek zarządu ma prawo i obowiązek prowadzenia spraw spółki, z tym zastrzeżeniem, że sprawy dotyczące kierowania redakcjami tytułów prasowych wydawanych przez spółkę, w tym w szczególności dotyczących mianowania redaktorów naczelnych i obsadzania stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez „Przekaz”, spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”. Inaczej mówiąc, umowa ta gwarantowała autonomiczność profilu gazet i obsady kierownictwa redakcji. Wygasła dopiero na początku 1996 r., kiedy już nie francuski, a jego następca, czyli niemiecki wydawca wykupił wszystkie udziały spółki „Przekaz”. Dzięki temu Niemiec stał się jedynym właścicielem obu gazet.

Z „Wieczorem” było nieco inaczej. Niemiecki wydawca czekał aż do odejścia z „Wieczoru Wybrzeża” redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, czyli do końca 1999 r. Nie ingerował też w sprawy redakcji. Niestety tego nie można powiedzieć o „Dzienniku Bałtyckim”. Z wejściem kapitału zagranicznego na rynek trójmiejski wiązały się też inwestycje zapisane w umowie. Obie redakcje zostały wyposażone w najnowszej generacji komputery Macintosha. Zbudowano również nowoczesną drukarnię dla „Prasy Bałtyckiej” w Pruszczu Gdańskim, co umożliwiło druk techniką offsetową. „Dziennik Bałtycki” zmienił się nie do poznania.

– Na tamte czasy był to ewenement – stwierdza Hołdys. – My w Gdańsku znaleźliśmy się wśród kilkudziesięciu (dwudziestu, trzydziestu) redakcji na świecie, które posiadały taki system. Komputeryzacja redakcji – to był wkład sfinansowany wyłącznie przez Francuzów. To był ten jeden z punktów, który Francuzi wpisali do oferty przetargowej. Obiecali tę komputeryzację i się z tego wywiązali.

Od Socpresse do Polska Press

W roku 1993 ponownie do władzy w Polsce doszły partie będące kontynuacją ugrupowań z PRL-u. Osłabła siła i autorytet Solidarności oraz postsolidarnościowych ugrupowań politycznych jako pewnych partnerów do prowadzenia interesów w mediach. Tym samym zmieniła się pozycja strony polskiej w układzie z Hersantem. Dodatkowo rynek prasowy stawał się coraz trudniejszy. Socpress domagał się pokrycia strat przez obie strony. „Przekaz”, nie mając środków, sprzedał Francuzom 15% udziałów. Również Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie odsprzedało swoje 22% w „Wieczorze Wybrzeża”. W wyniku tych transakcji udziały Hersanta znacznie się powiększyły.

– Wszystkie gazety, które były w ręku Hersanta, Francuzi przekazali bezpośrednio z Socpresse’u do powołanej spółki, która się nazywała Polska Press – tłumaczy Tomasz Hołdys. – To była spółka powołana jeszcze przez Francuzów. Oni wnieśli tam wszystkie swoje udziały w polskich gazetach. Tę operację przeprowadzili dość szybko. To dość sensownie wyglądało. Stworzyli takie połączone centrum właścicielskie dla Polski. Czyli stworzyli Polska Press. Nie pamiętam, w którym to było roku. To miało sens, bo mogło choćby pomóc we wspólnym nabywaniu dużych pakietów reklam.

Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym okresie Hersant popadł w długi na skutek bankructwa jednego z banków we Francji i zaczął wysprzedawać wszystko, co się da, z wyjątkiem swojego sztandarowego „Le Figaro”.

– Sprzedał niektóre francuskie dzienniki, telewizję Tele-5 i zaczął się rozglądać za kimś, komu mógłby sprzedać swoje udziały w Polsce – mówi Jan Jakubowski.

Hersant, mając kłopoty we Francji, musiał się pozbyć tego majątku, żeby spłacić długi. Postanowił więc sprzedać „całą Polskę”. Michael d’Ornano, przyjaciel i doradca Hersanta, już nie żył, zginął, potrącony przez samochód. Wtedy zgłosił się Franz Hirtreiter, prezes zarządu mniej znanej niemieckiej grupy wydawniczej Verlagsgruppe Passau. Komisja Likwidacyjna już nie istniała, w mediach działał właściwie niczym nieograniczony wolny rynek, więc Niemcom – wbrew poprzednim cichym ograniczeniom – wolno było już wszystko.

Hersant chyba po raz pierwszy, a zarazem ostatni, nie poinformował polskich partnerów o ważnej sprawie dotyczącej ich wspólnego przedsięwzięcia. Sprzedał wszystko przez zaskoczenie. To dla strony polskiej był szok. Tym bardziej, że – jak się szybko okazało – Niemcy mieli zupełnie inne podejście do dalszej współpracy. Kupili całość Polska Press i w ten sposób stali się właścicielem wszystkich spółek, które były z kolei właścicielami tytułów, m.in. w Gdańsku. Miało to miejsce we wrześniu 1994 r. Zapłacili Francuzowi 80 mln marek zachodnich, ale musieli kolejnych 20 mln marek zainwestować. Na przełomie 1994 r. i 1995 r. „Przekaz” odsprzedał resztę swoich udziałów. W ten sposób Passauer stał się pełnym właścicielem obu gazet w Gdańsku. Następnie w styczniu 1996 r. doprowadził do fuzji wszystkich spółek, powołując Polskapresse.

W 2007 roku Polskapresse zmieniła nazwę w 6 regionalnych dziennikach, w tym w „Dzienniku Bałtyckim”, na: „Polska The Times Dziennik Bałtycki”. 27 lutego 2015 r., po połączeniu Polskapresse z Mediami Regionalnymi, powstała Grupa Polska Press. Zrezygnowano z niemieckiej nazwy Polskapresse, która źle kojarzyła się polskiemu społeczeństwu.

Potęga reklamowa

– „Dziennik Bałtycki” był przede wszystkim gazetą ogłoszeniową – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – To była potęga ogłoszeniowa. Dla mediów i dzisiaj jest ważne, skąd wziąć pieniądze na utrzymanie. Otóż „Dziennik” był drugą bodajże w Polsce, po którejś katowickiej, chyba „Dzienniku Zachodnim”, gazetą ogłoszeniową w Polsce. Miał największą ilość przychodów z reklam, głównie z ogłoszeń drobnych. Dziennikarze trochę na to narzekali – że zbyt duża powierzchnia idzie na komercję – tym niemniej ogłoszenia pozwalały „Dziennikowi” się rozwijać, również redakcyjnie.

– „Dziennik”, będąc gazetą z tradycją, miał niepisany monopol na ogłoszenia drobne. To wieloletnia tradycja skłaniała ludzi, żeby dawać ogłoszenia do naszej gazety – mówi Jan Jakubowski. – Najwięcej mieliśmy ogłoszeń o pracy, o zatrudnieniu, o chęci sprzedaży czy kupna… Wtedy nie było dużych reklam, rynek reklamowy był słaby. Poza tym „Dziennik” jako jedyna gazeta publikowała nekrologi ze znaczkiem „śp.” „Głos Wybrzeża” tego nigdy nie uwzględniał, a ludzie wierzący chcieli zaznaczyć, że ich bliski jest już „świętej pamięci”. Dzięki tym drobnym ogłoszeniom rosła objętość „Dziennika”. Niestety nakład powoli malał.

– Udało się nam, może w nieco sztuczny sposób, podnosić poziom nakładu – dodaje Hołdys. – Zaczęliśmy akcjami zdrapek. Publikowało się kupony zdrapkowe i kolportowało je razem z gazetą. Ten pomysł został przywieziony z Zachodu przez Francuzów. Do podniesienia nakładu przyczynił się kolejny manewr Francuzów, którzy od 1994 r. zaczęli wydawać wydania mutacyjne dla Gdańska, Gdyni, Sopotu, Kociewia, Kaszub, Pruszcza Gdańskiego, a także Elbląga.

Nowe porządki

Nowy właściciel, dr Axel Diekmann, dentysta z Pasawy, a zwłaszcza jego przedstawiciel Franz Xaver Hirtreiter, który od 1988 r. był szefem Passauer Neue Presse, nie byli zainteresowani wydawaniem w Polsce ambitnych, opiniotwórczych gazet.

– Niemcy klepali nas po plecach, zapewniając o poparciu w staraniach o członkostwo w UE, a zarazem, gdzie mogli, ograniczali nam pole manewru w redakcjach i wydawnictwach – wspomina jeden z byłych redaktorów gazety. – Nie dbali o niezależność redakcji wobec polityków, łasząc się do nich. Przeprowadzali np. badania dotyczące ilości tekstów poświęconych partii rządzącej, w tym przypadku SLD. Coraz częściej dyktowali, co mamy robić, jaką tematykę w gazecie poruszać, wtrącali się także do polityki kadrowej w redakcjach, co w umowie spółki było akurat zastrzeżone dla strony polskiej. Liczyła się tylko kasa i dobre stosunki z władzą, czyli – w sumie – nie misja, lecz święty spokój.

Wiktor Pepliński w swoim opracowaniu (Kapitał…) pisze: „W sierpniu 1996 r. Mathieu Cosson, prezes Polskapresse, przekazał gdańskiemu wydawnictwu kilkustronicową, kuriozalną analizę treści »Dziennika Bałtyckiego«, zawierającą wybór publikacji przedstawiających krytyczne oceny dotyczące polityki rządu, a kończącą się stwierdzeniem: »Niechęć do rządzącej koalicji przejawia się najczęściej w złośliwych tytułach, ironicznych komentarzach i drwiących wtrętach do informacji o aktualnych wydarzeniach«”.

Kiedy na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, w okresie kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego, pojawiły się teksty ukazujące m.in. brak wyższego wykształcenia u przyszłego prezydenta, w listopadzie 1996 r. z pracy musiał odejść redaktor naczelny Jan Jakubowski.

– Prezentowaliśmy kandydatów, a zwłaszcza dwóch najważniejszych: Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego – mówi Jan Jakubowski. – Wysłałem reporterów do matecznika Kwaśniewskiego na Pomorzu (chodzi o Białogard), którzy przywieźli mi reportaż o nie najchlubniejszej roli jego ojca – ginekologa. Opublikowałem go, a jednocześnie opublikowałem wywiad z prorektorem Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Brunonem Synakiem, który stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie jest magistrem, nie posiada dyplomu ukończenia Uniwersytetu Gdańskiego. A tym tytułem sztab Kwaśniewskiego podkreślał jego przewagę nad „elektrykiem” Lechem Wałęsą, ustępującym prezydentem. Zaczęła się potworna zadyma. O ważności wyborów debatował Sąd Najwyższy, który jednak, co prawda niejednogłośnie, uznał wygraną Kwaśniewskiego.

– Po tej publikacji ze strony SLD nastąpiła taka ofensywa na wydawcę, że Niemcy się poddali, bo chcieli zbudować drukarnię w Gdańsku, a tamci nie pozwalali – kontynuuje Jakubowski. –Dla przedstawicieli Kwaśniewskiego (lokalnych struktur SDRP) był to sygnał, by przypuścić na nas atak. Poseł Longin Pastusiak wprost interweniował, by nie przyznawać pozwolenia na jej budowę. Jak tylko mnie zwolnili z funkcji redaktora naczelnego w listopadzie 1996 r., od razu dostali to pozwolenie.

Kolejny naczelny, Andrzej Liberadzki, podzielił ten sam los rok później, po ukazaniu się również słynnego materiału, czyli Wakacji z agentem. Został on przygotowany we współpracy z „Życiem”, a dotyczył dziwnych kontaktów w Cetniewie Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Ałganowem. Przy tej historii z Niemcami nie dało się już współpracować. Zaczęli się zachowywać brutalnie wobec dziennikarzy i stanęli po stronie przeciwnej niż autorzy publikacji. Ten wątek zostanie rozwinięty dalej.

Po odejściu wtedy (rok 1997) z „Dziennika Bałtyckiego” jej naczelnego oraz polskiego wiceprezesa wydawnictwa, skończyła się polsko-niemiecka współpraca, a zaczął się „ordnung”.

Niemiecki właściciel postanowił zreformować gazety, co początkowo przynosiło pewne sukcesy. Zaczęło się od wykorzystania francuskiego pomysłu wychodzenia w teren, czyli tworzenie oddziałów gazety w różnych rejonach Pomorza. Wiązało się to z przejmowaniem istniejących już tam lokalnych gazet, a więc w Kartuzach, Wejherowie, Lęborku, Pruszczu Gdańskim, Pucku. Przejęte gazety lokalne wydawano pod starymi tytułami. Zaczęto też tworzyć nowe oddziały, jak „Dziennik Kociewski”, „Dziennik Tczewski”. Powstała także sieć dwunastu tygodniowych dodatków do „Dziennika Bałtyckiego”, jak: „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Puckiej”, „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Lęborskiej”, „Nasz Tygodnik Gryf Kociewski”, „Nasz Tygodnik Gryf Wejherowski”. Dodatki te ukazywały się w weekendowej edycji „Dziennika Bałtyckiego”.

Wiktor Pepliński twierdzi, że „doprowadziło to niekiedy do kilkakrotnego wzrostu nakładów tygodników (np. puckiego z 2 do 6,3 tys.) oraz do 50% wzrostu sprzedaży piątkowego wydania »Dziennika Bałtyckiego« w miejscowościach objętych siecią tygodników”. Na przykład w listopadzie 1997 r. piątkowe wydanie „Dziennika” osiągnęło nakład 186 390 egzemplarzy.

Przejęto też kaszubskie pismo „Norda”, wydawane częściowo w języku kaszubskim. Stało się ono dodatkiem dla tygodników „Dziennika” ukazujących się w 6 miastach na Kaszubach. W październiku 1997 r. nakład tygodników z „Nordą” wynosił 37 tys. egzemplarzy. Podobnie rzecz miała się z piątkowym wydaniem „Wieczoru Wybrzeża”, dzięki czemu w listopadzie 1997 r. nakład popołudniówki wynosił 132 256 egzemplarzy.

Kolejnym działaniem Polskapresse było przeniesienie w 1998 r. obu redakcji z Domu Prasy do przyległego budynku po dawnej drukarni prasowej przy Targu Drzewnym 9/11 – narożnej kamienicy przy ul. Garncarskiej, która została kupiona przez Niemców na potrzeby redakcji. Stała się własnością Polskapresse. Obecnie jest to własność rodziny Diekmannów.

Koniec parasola

Ostateczna rozgrywka zaczęła się od wspomnianych wyżej, słynnych tekstów wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, których zakończeniem było odejście z kierownictwa znakomitych trójmiejskich dziennikarzy. Prof. Pepliński uważa, że miało to związek z wszczęciem 28 sierpnia 1997 r. przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwa przeciwko „Dziennikowi Bałtyckiemu”. A także wniesieniem 1 września tegoż roku cywilnego pozwu przeciwko gazecie i żądania przeprosin oraz zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Sprawa ta dotyczyła również redakcji „Życia” z Warszawy. Kilka dni później ukazało się, wymuszone przez niemieckiego wydawcę na redaktorze naczelnym „Dziennika”, oświadczenie osłabiające wymowę reporterskiego dochodzenia w części dotyczącej bezpośredniego, w cztery oczy kontaktu Kwaśniewskiego z Ałganowem.

Następnie, jak pisze Pepliński: „rzecznik prezydenta Antoni Styrczula rozdał tekst listu Franza Hirtreitera skierowanego do Aleksandra Kwaśniewskiego, w którym niemiecki wydawca stwierdził m.in.: »Jestem zaszokowany pozbawionym skrupułów sposobem, w jaki atakowany jest Prezydent RP, bez podania przekonywających dowodów. [..] Za to chciałbym przeprosić Pana we wszelki możliwy sposób«”.

Wtedy redaktor naczelny „Dziennika” zabrał ponownie głos, stwierdzając m.in.: „List szefa grupy prasowej z Passau budzi smutek, a zawarta w nim kategorycznie negatywna ocena znanej publikacji o Aleksandrze Kwaśniewskim w Cetniewie – sprzeciw. (…) Ze strony reprezentanta naszego właściciela usłyszeliśmy wczoraj ton ostry w stosunku do mediów, a uległy w stosunku do polityków. W ramach zastosowanej frazeologii o wolności i odpowiedzialności, pan Hirtreiter wydaje się być wyraźnie po stronie odpowiedzialności. Historia prasy pokazuje jednak, że często kończyło się to ograniczeniem jej wolności”.

Po tym oświadczeniu, jak się później okazało – proroczym, Andrzej Liberadzki złożył rezygnację ze swojej funkcji. Odszedł także solidarnie polski wiceprezes zarządu gdańskiego wydawnictwa, Maciej Łopiński. Zrezygnowało również z pracy 12 dziennikarzy z Działu Informacji. W ramach reakcji na list Franza Hirtreitera gdański oddział SDP wydał oświadczenie, w którym czytamy: „Zgodnie z naszymi przekonaniami i statutem naszej organizacji oświadczamy, że przedstawiona w liście wizja stosunków między wydawcą a dziennikarzami nie odpowiada zasadom funkcjonowania wolnych mediów w demokratycznym społeczeństwie i grozi wprowadzeniem nowych form cenzury prasowej”. Oświadczenie to na niemieckim wydawcy nie zrobiło żadnego wrażenia.

Sprawa „Dziennika Bałtyckiego”, a przede wszystkim treść listu Hirtreitera do prezydenta RP była na tyle głośna, że omawiano ją na konferencji Rady Europy.

Po tych wydarzeniach podobno doszło do rozłamu pomiędzy właścicielem gazety – rodziną Diekmannów a prezesem Franzem Hirtreiterem, w wyniku czego Hirtreiter przejął w 1998 r. „Gazetę Olsztyńską” i przeniósł się na Warmię. Wśród dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego” mówiło się jednak, że chodziło raczej o fikcyjne podzielenie niemieckiego monopolu prasowego.

Po odejściu Andrzeja Liberadzkiego ze stanowiska redaktora naczelnego jego miejsce zajął Krzysztof Krupa, dotychczasowy szef działu sprzedaży reklam, o którym było wiadomo, że pod rządami gen. Jaruzelskiego, w latach 80. pisywał w prasowym organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sam zresztą się tym chwalił.

Od tego czasu w redakcji zmieniło się wiele. Gazeta przeobraziła się z opiniotwórczej w stricte informacyjną, i to wybiórczo informacyjną. Dziennikarze zaczęli tracić pracę, stosowano mobbing, zarobki też poszły w dół… Nie było już parasola – w postaci polskiego wspólnika czy szanowanych doświadczonych szefów redakcji, z opozycyjną kartą z okresu komuny oraz znajomościami wśród polityków z dawnej Solidarności. Teraz więc, z punktu widzenia zagranicznego kapitalisty na „dzikim” wschodnim rynku, można było już robić wszystko.

Sam na sam z obcym kapitałem

– Podczas mojej pracy jako wydawcy gazety dochodziło wielokrotnie do merytorycznych sporów, dotyczących wizji gazety na dzień następny (sposobu doboru i prezentacji materiałów) – podaje anonimowy respondent w jednej z ankiet sporządzonych na użytek niniejszego opracowania. – Moim zdaniem wynikało to niestety li tylko z powodu niekompetencji redaktora naczelnego (był nim wówczas Krzysztof Krupa), który awansował z działu reklam na szefa gazety. Nie znał się na dziennikarstwie i nie rozumiał mediów. Konflikt z redaktorem naczelnym, który – o zgrozo – został potem mianowany prezesem Polskapresse w Gdańsku, spowodował moje odejście z firmy w 2002 roku, po 11 latach pracy.

– Nic ci nie opowiem, nie chcę wracać do tamtych czasów, a poza tym zakazano mi na ten temat cokolwiek mówić pod groźbą skrzywdzenia mojej rodziny – twierdzi jeden z dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, pracujący przez lata na kierowniczym stanowisku. To on był poniżany przez Krzysztofa Krupę. Godzinami, przez kilkanaście dni wystawał przed jego gabinetem, aby spróbować rozwiązać konfliktową sytuację. My, starzy dziennikarze, przyglądaliśmy się temu z przerażeniem. Jedna z koleżanek stwierdziła, że w redakcji zapanowały iście faszystowskie układy i rzuciła tę „szacowną” pracę.

– Za Hersanta atmosfera w gazecie była dobra – mówi kolejna osoba. – Pracowałam na pełnym etacie. Za właściciela niemieckiego zaczął się mobbing. Powoli obniżano zarobki. Potem zmniejszono zatrudnienie do pół etatu, wreszcie, za „słynnego” Macieja Siembiedy, przywiezionego w teczce ze Śląska, zaproponowano mi przejście na działalność gospodarczą, a następnie na zasiłek przedemerytalny (wystarczyło mieć ukończone 50 lat życia) i kontynuowanie pracy na czarno, na nazwisko pracowników administracyjnych z wyższej półki, mimo że „pachniało” to prokuraturą. Jeśli ktoś nie przyjął proponowanych warunków, był wyrzucany z pracy, a na rynku trójmiejskim nie miał szans na zatrudnienie w dziennikarstwie. Wiele osób godziło się więc na poniżenie. Czasem chodzono do prezesa czy naczelnego i skamlano, błagając o pozostawienie ich w zespole w zamian za całkowite posłuszeństwo.

Redaktor naczelny konkurencyjnego z „Dziennikiem” pisma dodał: – Kiedyś powiedziałem w oczy Krzysztofowi Krupie, który był w Polska Press wiodącą figurą przez lata – opowiadał mi wówczas, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” jesteśmy spóźnieni: – Teraz to już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. Dlatego tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. Nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego.

Od Krupy poprzez Siembiedę, aż do czasów obecnych w „Dzienniku” panuje bida z nędzą, śmieciówki, wyzysk, mobbing, cały katalog negatywnych zjawisk współczesnego rynku pracy w Polsce – mówi kolejny dziennikarz.

Zlikwidowanie popołudniówki, czyli „Wieczoru Wybrzeża”, wiązało się ze zwolnieniem z pracy co najmniej kilkunastu dziennikarzy, a dotyczyło to również dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, gdyż dokonywano wówczas najróżniejszych roszad. Niektórzy tego nie wytrzymywali, załamywali się, popadali w alkoholizm, dostawali zawałów (dwie osoby miały problemy z sercem, po jedną nawet przyjechała do redakcji karetka), kolega dostał dziwnego napadu, chyba udaru – niedługo potem zmarł. U koleżanki uaktywniła się epilepsja. Jeden z kolegów pił alkohol, aby o wszystkim zapomnieć, a przy okazji palił papierosy. Spalił się żywcem. Inny kolega, ponoć powodem był zawód miłosny, ale miał też problemy w pracy, popełnił samobójstwo.

Jeden z kolegów zarabiał tak mało, że nie miał czym zapłacić za mieszkanie, często więc nocował w redakcji, a kiedy brakowało mu na jedzenie, próbował żebrać na ulicy. Nie chciał jednak zrezygnować z bycia dziennikarzem.

Nagminne stało się odbieranie dziennikarzom etatów i zmuszanie ich do samozatrudnienia. Około 20% dziennikarzy było zatrudnionych nie na umowach o pracę, ale jako jednoosobowe firmy prowadzące własną działalność gospodarczą. Na początku byli traktowani podobnie jak ci na umowach o pracę, udzielano im płatnych urlopów, rekompensowano składkę ubezpieczeniową, ale ponieważ odprowadzali najniższą z możliwych, wpłynęło to – po latach – na wysokość ich emerytur. Etaty były reglamentowane. Wielu dziennikarzy pracowało przez lata bez etatu, bez ubezpieczenia zdrowotnego, bez prawa do płatnego urlopu, wynagrodzenia były bardzo niskie, wyceny za materiały zmniejszane regularnie. Jeśli chodzi o kryteria dotyczące wykształcenia, to nie było żadnych. Zatrudniano osoby nie tylko bez wykształcenia dziennikarskiego, ale niemal prosto „z ulicy”. Np. na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego pracował człowiek bez wyższego wykształcenia, sekretarzem jednej z terenowych redakcji była osoba bez matury. Dziennikarzami byli ludzie po zawodówkach…

– Od początku XXI wieku widoczna była tendencja ograniczania zatrudnienia, podszyta przekonaniem ścisłego kierownictwa, że na każde miejsce pracy i współpracy czeka dziesięciu chętnych, co wprost mówiono – stwierdza jeden z dziennikarzy DB.

Fikcyjne wręczanie wymówienia i znajdowanie na to świadków, którym następnie odwdzięczano się intratnym stanowiskiem, traktowano jako normalność. Człowiek wylatywał z pracy, bo nie pasował do wyobraźni kolejnego naczelnego.

Pisanie pod dyktando

Jakieś dwa – trzy lata po sprzedaży „Dziennika” przez Francuzów Niemcom okazywało się, że nie o wszystkim można pisać. Odczuwalne były naciski na kierownictwo redakcji przez lokalnych włodarzy i polityków. Szantażowano rezygnacją z reklam, np. o przetargach przez lokalne magistraty. Wiele tekstów, po odejściu, a raczej wyrzuceniu dziennikarzy z dawnego zespołu „Tygodnika Gdańskiego”, łącznie z prezesami i redaktorami kierującymi gazetą, było ustawianych pod określone z góry tezy.

– Liczył się tylko pieniądz i aby przypadkiem nie zaszkodzić wyżej postawionym. To samo było z miejscowymi biznesmenami. Nie można było pisać o przekrętach, o układach mafijnych, bo narażało się na zniszczenie układu, który przynosił wymierne korzyści owym biznesmenom, ale i gazecie. Spore z tego profity (wyjazdy zagraniczne, specjalne szkolenia w luksusowych ośrodkach, wyjazdy z politykami po świecie) mieli ci dziennikarze, którzy pisali zgodnie z wolą ówcześnie panujących – czytamy w komentarzu do jednej z anonimowych ankiet wypełnionej na potrzeby tej publikacji.

– Trzeba było pisać tak, jak chciało kierownictwo, nawet o sprawach kultury – dodaje inny dziennikarz. – Teksty o niszowych, ale wartościowych wydarzeniach nie ukazywały się, natomiast promowane były imprezy masowe.

Ktoś inny napisał: – Zbyt wyraźne eksponowanie polskości czy tożsamości regionalnej było wyśmiewane, krytykowane. Wyjaśniano takiemu „naiwniakowi”, że w dobie globalizacji trudno jest skupiać się na własnym podwórku, że to zbyt zaściankowe, nienowoczesne, że jesteśmy Europejczykami, więc skupianie się na regionalności jest przestarzałe. Dotyczyło to również kuchni, uprawy kwiatków…. Przy tematach dotyczących II wojny światowej poprawnie było nie eksponować okrucieństw dokonywanych przez Niemców. Podobnie było z tematyką solidarnościową.

– Kierownictwo mojej gazety, a potem kierownictwo internetu nastawiały się na współpracę komercyjną, co powodowało np. w małych miejscowościach, że ważniejsze było pozyskanie ogłoszeń z urzędu miasta/gminy niż kontrola władz lokalnych – czytamy w kolejnym komentarzu do ankiety. W „Dzienniku Bałtyckim” stworzono system oceny szefów oddziałów oparty na wyniku finansowym, a nie tylko np. atrakcyjności oferty i sprzedaży gazet. W oddziałach – otrzymanie sprostowania traktowano jako błąd gazety bez względu na treść. W centrali redakcji DB nie było przyzwolenia na krytykę lubianych polityków albo dużych firm, które mogły być partnerami handlowymi. Efektem była papka informacyjna; zapowiedzi imprez i koncertów – tak, kontrola władzy – nie.

Podsumowując można stwierdzić, że dziennikarze nie byli w pełni samodzielni. Często dochodziło do ingerencji przełożonych w sprawie doboru tematów. Ci bystrzejsi, a raczej cwańsi, sami narzucali sobie autocenzurę. W gazecie nie mogło się ukazać nic, co było niewygodne dla władzy. Przedstawiciele PO byli nadreprezentowani, a o tych związanych z prawicą gazeta milczała.

Zniknęły z gazety ważne teksty publicystyczne, reportaże, dziennikarstwo dochodzeniowe. Natomiast coraz częściej odbywały się wśród „zaufanych” narady, analizy treści. Dodatkowym elementem był monitoring treści artykułów zamieszczanych w „Dzienniku” przez niektóre partie polityczne (SLD, PO), w celu wskazania niepożądanych przez te ugrupowania tematów.

Kuriozalne było powołanie nieformalnej rady programowej przy redakcji „Dziennika”, składającej się z wyselekcjonowanych lokalnych „vipów” według klucza lojalności i zbieżności z interesami biznesowymi oraz opcją polityczną kierownictwa wydawnictwa i jego właścicieli. Jak pisze jeden z respondentów: „Ta nieformalna rada spotykała się na organizowanych i finansowanych przez wydawnictwo »zakrapianych« obiadach. Pretekstem spotkań był wybór reklamy miesiąca, roku. Osoby z tej rady wchodziły w skład jury wybierającego »Człowieka Roku DB«”. Kilka razy owe rady odbywały się na ostatnim piętrze budynku redakcji, ale odkryli to dziennikarze, więc przeniesiono je do jednego z trójmiejskich lokali.

Wieczór poranny

Podobne przeobrażenia przechodziła popularna popołudniówka wydawana w Gdańsku przez spółkę „Prasa Wybrzeża”. Na redaktora naczelnego powołano wówczas Edmunda Szczesiaka, a jego zastępcą został Tadeusz Woźniak. Teoretycznie w „Wieczorze” obowiązywały te same zasady, co w „Dzienniku Bałtyckim”. Chociaż to „Wieczór” był pierwszą skomputeryzowaną gazetą w Trójmieście, jeszcze za czasów francuskich. Również to ta gazeta jako pierwsza przeszła na druk techniką offsetową.

– „Wieczór” był gazetą, która szła w stronę tzw. przeciętnego Kowalskiego – mówi Tomasz Hołdys. – Był gazetą z różnymi akcjami, całkiem fajnymi. Przypomnę wielką akcję „Wieczoru Wybrzeża” pt. „Wieczorynka”. To były konkursy miss piękności, które angażowały całe Pomorze. To było i atrakcyjne w sensie nagród, ale przede wszystkim ważne w sensie społecznym. Było eksploatowane przez gazetę codziennie. Codziennie były jakieś rozmowy z kandydatkami, wszystko się działo gdzieś lokalnie w miasteczkach, na wsiach. Był to wieloetapowy konkurs piękności, który społecznie miał spore znaczenie. Podobnych akcji było więcej.

Za francuskiego właściciela powstały interesujące działy, jak „Wieczór Seniora”, magazyn dla kobiet „Lustro”, magazyn kaszubski „Burczybas”, „Wieczór Intymny”, „Pif-paf”, „Wieczór z Rozrywką”. W 1991 r. nakład pisma zwiększył się z 45 tys. do 60 tys. egzemplarzy, a wydanie magazynowe ze 105 tys. do 140 tys. egzemplarzy. Od stycznia 1994 r. było ono rozprowadzane nie tylko w województwie gdańskim, ale i elbląskim oraz słupskim. Zasadnicza zmiana nastąpiła od września 1994 r., kiedy to „Wieczór Wybrzeża”, podobnie jak „Dziennik Bałtycki”, został przejęty przez niemieckiego właściciela.

– Wcześniej atmosfera w zespole „Wieczoru Wybrzeża” była bardzo dobra, relacje też były kapitalne – twierdzi Tadeusz Woźniak. – Niestety, nowy wydawca zrobił z nas tanią popołudniówkę, a my mieliśmy ambitne plany. Niemcy o rolę społeczną prasy dbali u siebie, a u nas zarabiali. Wszystko tak było ustawione. Choćby to wspólne biuro ogłoszeń, te wspólne reklamy… To najpierw było na zasadzie, że my mieliśmy jakichś reklamodawców i „Dziennik Bałtycki” też miał. Potem zrodziła się inicjatywa, że będą wspólne reklamy – lansowano tę formułę, stosując promocyjne ceny. Nowemu wydawcy chodziło o to, żeby przejąć rynek reklam „Wieczoru”.

A potem? A potem może te gazetę zamkniemy…

Mimo, że „Wieczór” miał charakter popołudniowy, po kilku latach zaczął ukazywać się… rano. Od początku 2000 r. znanego i szanowanego redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, zastąpił Jarosław Gojtowski. Rok później pałeczkę przejął Romuald Orzeł. W końcu, w grudniu 2001 połączono obie redakcje – „Dziennika Bałtyckiego” i „Wieczoru Wybrzeża”. Do końca 2002 r. „Wieczór” ukazywał się łącznie z „Dziennikiem Bałtyckim” jako swego rodzaju suplement; następnie został zlikwidowany.

Szokująca transakcja

Niespodziewana informacja z początku 2021 r. o sprzedaży PKN Orlen gazet i portali przez Polska Press była dla niektórych szokiem. Przecież nie sprzedaje się kury znoszącej złote jaja… Przecież oddanie aktywów medialnych we władanie prawicy to monopolizacja rynku medialnego… Przecież straci na tym środowisko dziennikarskie… Te histerie wspomagali politycy opozycji (raportując sprawę nawet do europarlamentu). Wspierały ich konkurencyjne i wypasione na braku realnego pluralizmu media mainstreamu. Głos zabrały też niezmiennie „życzliwe” dla obecnej Polski publikatory niemieckie, przeprowadzając atak na Orlen, że ośmielił się skorzystać z proponowanej oferty… Z akcją blokującą skuteczność transakcji wystartował, jak zwykle niezawodnie obiektywny, Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar.

Ale po pierwsze, kura była coraz mniej warta – skoro przez cztery lata sprzedający nie mogli znaleźć kupca. Po drugie, ten zakup jednym ruchem rozbija właśnie aż dwa monopole – obcego kapitału oraz środowisk lewicowo-liberalnych, które nadal zdecydowanie przeważają w mediach. Po trzecie wreszcie, sytuacja dziennikarzy, w tym swoboda wykonywania tego zawodu (to prawda, wszędzie coraz mniejsza), w świetle danych przedstawionych w powyższym opracowaniu, może być już tylko lepsza.

***

Redaktorzy naczelni „Dziennika Bałtyckiego” w latach 1991–2021

Tadeusz Bolduan (1990–1991) – w ramach Spółdzielni Dziennikarskiej „Dziennika Bałtyckiego”,

Jan Jakubowski (1991–1996) – pierwszy redaktor naczelny po przejęciu „DB” przez spółkę „Przekaz” i francuskiego partnera,

Andrzej Liberadzki (1996–1997),

Krzysztof Krupa (1997–2000),

Janusz Wikowski (2000–2002),

Maciej Siembieda (2002–2005),

Tomasz Arabski (2005–2006),

Maciej Wośko (2006–2010),

Grzegorz Popławski (2010–2012),

Mariusz Szmidka (od 2012 r.).

Redaktorzy naczelni „Wieczoru Wybrzeża” w latach 1991–2002

Edmund Szczesiak (1991–1999),

Jarosław Gojtowski (2000–2001),

Romuald Orzeł (2001).

Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” znajduje się na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cóż warte jest człowieczeństwo, jeśli nie umiemy bronić naszych dzieci? / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze dewiantów?

Zbigniew Kopczyński

Gra z diabłem

Wkrótce minie pół roku od umieszczenia w internecie przerażającego filmu Patryka Vegi Oczy diabła. Film dostępny jest za darmo. Naliczono już ponad sześć milionów odsłon, według informacji na stronie. Zakładając nawet, że część tych wyświetleń to wyświetlenia ponowne, dokument Patryka Vegi obejrzało wystarczająco dużo dorosłych Polaków, by rozpocząć narodową dyskusję, a w zasadzie powinna wybuchnąć burza. Nie wybuchła.

Ktoś niezorientowany w specyfice polskich dyskusji medialnych byłby zaskoczony tym, że film, będący czymś w rodzaju reportażu uczestniczącego, a opisujący okrucieństwa dokonywane na dzieciach, okrucieństwa nie mieszczące się w głowie normalnego, a nawet bardzo nienormalnego człowieka, tej burzy nie wywołał. Szczególnie jeśli porównany to z burzą po filmie braci Siekielskich. To porównanie doskonale pokazuje patologie rządzące dyskusją publiczną w wykonaniu mainstreamowych mediów.

Bracia Siekielscy przedstawili grzechy księży, zrobiono więc ich filmowi ogromną promocję. Patryk Vega wprost przeciwnie. Nie dość, że w filmie nie ma żadnego księdza, to wyraźnie wskazuje, że głównymi zbrodniarzami, organizatorami całego procederu są sataniści, a więc z definicji wrogowie Kościoła katolickiego. Tego nie da się wykorzystać do walki z Kościołem, trzeba to konsekwentnie zamilczeć.

Nie chcę relatywizować grzechów księży. Przypadki pedofilii wśród duchownych to prawdziwy wstrząs, szczególnie dla wiernych, którzy chcą i powinni ufać swoim pasterzom. Tak, wiemy, że ksiądz to też człowiek z jego ułomnościami, uleganiem słabościom i upadkami. Historia Kościoła obok godnych naśladowania świętych pełna jest przykładów słabości i upadków kapłanów, poczynając od Apostołów. Są jednak granice tolerancji. Co innego słabość charakteru, mała wiara, zabieganie o dobra doczesne czy wreszcie przerost ambicji, a czym innym jest demoralizacja dzieci. A o tym, co spotka tych demoralizatorów, mówi Patryk Vega we wstępie do swojego filmu.

Jeśli jednak pominiemy relacje księża–wierni, a pozostaniemy przy jedynie świeckim punkcie widzenia, musimy dostrzec, że przypadki księżej pedofilii w filmie Siekielskich to pedofilia w wersji light lub nawet very light w porównaniu z tym, co z dziećmi wyczyniają zboczeńcy z filmu Vegi. Dlatego tak uderzający jest słaby odzew medialny na ten film.

Patryk Vega zaskoczył chyba wszystkich, prezentując się w filmie jako człowiek wierzący, i to głęboko. Trudno byłoby to przypuszczać na podstawie jego poprzednich filmów. Również jego wygląd, zachowanie i używane słownictwo nie pokrywają się z powszechnym wyobrażeniem dobrego katolika. A jednak.

Film rozpoczyna od przytoczenia słów Chrystusa o tych, którzy staliby się powodem do grzechu dla jednego z tych małych, którzy w Niego wierzą. Dalej, ukazując perfekcyjnie zorganizowaną machinę zbrodni, jednoznacznie mówi, że mamy do czynienia z działaniem osobowego zła. Nie ogranicza się do opisu, lecz rozpoczyna z tym złem walkę, swoistą grę o uratowanie dziecka. I tę walkę wygrywa. Jest jednak świadomy, że w starciu z szatanem człowiek nie ma żadnych szans. Zwyciężyć może tylko mocą Boga. Taką boską pomoc Vega otrzymał i wykorzystał. I właśnie to ultrakatolickie przesłanie jest powodem medialnej ciszy.

Zostawmy jednak media. Uderzająca jest również powściągliwa reakcja instytucji państwa: policji, prokuratury, służb wszelakich. Być może robią coś niejawnie, ale efektów nie widać. Pojawiła się jedynie zapowiedź sprawdzenia przez policję tego, co przekazał Vega w swoim filmie, oraz informacja rzecznika policji, iż nie zanotowano porwań dzieci. To może oznaczać, że w policji filmu dokładnie nie oglądali, bo porwania dzieci podane są tam jako ostateczność, gdy nagle potrzeba dziecięcych narządów. Zamiast ryzykownych porwań stosuje się proste w sumie metody legalnego wywozu dziecka do pedofilskiego burdelu, tak by nikt go nie szukał.

Skoro Vega dotarł do uczestników tego zbrodniczego procederu, dlaczego nie mogą ich rozpracować odpowiednie służby? Co stoi im na przeszkodzie? Skoro można zastawić pułapkę na pedofila umawiającego się na randki z małoletnimi, dlaczego nie można złapać oferentów dewiacyjnych zabaw z dziećmi? A jeśli dla naszych służb niemożliwe jest namierzenie umieszczających dziecięcą pornografię w darknecie, to nie obronią nas przed komunikującymi się tam terrorystami.

Naprawdę zadziwia ta powściągliwość, tym bardziej, że nie chodzi o pojedyncze przypadki, choć skala jest rzeczywiście trudna do oszacowania. Pewien pogląd dają słowa handlarza dziećmi: „Wiesz, ile dzieci w Polsce nie ma swoich grobów?”

Ten imposybilizm służb nie jest tylko polskim problemem. Co pewien czas słyszymy o sukcesie międzynarodowej akcji przeciwko pedofilom. Słyszymy o iluś tam zatrzymanych w iluś tam krajach. Chodzi jednak o ostatnie lub przedostatnie ogniwo w przestępczym łańcuchu. O tych, którzy posiadają i wymieniają się dziecięcą pornografią. Nie słyszałem o aresztowaniu producentów tych filmików. Tych, którzy zmuszają dzieci do grania w nich. A to są prawdziwi zbrodniarze. O ile twórcy dorosłej pornografii mogą zasłaniać się mniej lub bardziej wymuszoną zgodą grających w tych filmach, o tyle każda czynność seksualna z małoletnimi to przestępstwo. Koniec, kropka.

Czemu ci zbrodniarze pozostają nieuchwytni i co, a raczej kto ich broni? Patryk Vega wie, kto.

Na początku obecnego stulecia głośno było o aferze pedofilskiej w Belgii, a raczej o działalności Marca Dutroux, pedofila i mordercy dzieci. Został skazany i dziś siedzi; zapewne w jakimś komfortowym więzieniu. W trakcie procesu mówiono dość otwarcie o jego powiązaniach z wieloma prominentami, w tym z najważniejszymi osobami w państwie. I choć skala zbrodni i sposób funkcjonowania tego procederu wyraźnie sugerowały, że nie byłby on możliwy bez co najmniej przyzwolenia wysokich czynników, skazano jedynie Marca Dutroux.

Skoro służby zawodzą, to gdzie są organizacje społeczne? Gdzie są obrońcy wszystkiego, co się rusza i co się nie rusza? Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze totalnych dewiantów?

Oburzamy się – i słusznie, choć na oburzeniu się kończy – na Chiny z ich praktyką szybkich transplantacji, podejrzewając nie bez podstaw, że przeszczepiane narządy pochodzą od zabijanych więźniów, a nie wzrusza nas ten sam proceder wobec najniewinniejszych z niewinnych.

Cóż warte jest nasze człowieczeństwo, skoro nie potrafimy bronić naszych dzieci przynajmniej tak, jak czynią to zwierzęta?

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” znajduje się na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Do czego prowadzi rozpasanie, pokazał Vega w filmie „Oczy diabła” / Jadwiga Chmielowska, „Śląski Kurier WNET” 85/2021

Zły szaleje – tylko w Bogu zbawienie ludzkości. Stwórca zadbał o swoje stworzenie, nawet o akacje, którym dał narzędzie samoobrony. Człowiekowi dał wolną wolę, ale – jak widać – niestety.

Jadwiga Chmielowska

Lipiec. Jak co roku rozkwitły lipy, a przekwitają akacje. Powietrze pachnie też białymi kwiatami jaśminu. Lato w pełni, temperatura zachęca do kąpieli. Wirus w defensywie; promienie słoneczne go zabijają. Nadszedł czas na uzupełnienie w organizmach witaminy D3 wspierającej odporność.

Ostrożność nakazuje spędzić wakacje w kraju, nie narażając się na kolejne mutacje niebezpiecznego, wyprodukowanego w laboratorium wirusa. Na ile szczepienia są skuteczne, przekonamy się w końcu października i w listopadzie. Za dwa lata koncerny farmaceutyczne zakończą badania nad swoimi produktami i wtedy dowiemy się, czy testowane obecnie preparaty medyczne zasłużą na miano szczepionek.

Warto wiedzieć, że WHO w komunikacie na dzień 3 czerwca 2021 r., na swoim portalu podała zalecenia: „W tej chwili dzieci nie powinny być szczepione. Nie ma jeszcze wystarczających dowodów na skuteczność szczepionek przeciwko COVID-19 u dzieci (poniżej 18 roku życia), aby wydać zalecenia dotyczące szczepienia dzieci. U dzieci i młodzieży choroba zwykle przebiega łagodniej niż u dorosłych”.

Człowiek zadufany w sobie, tworząc cywilizację, nie uczy się od przyrody. Nie korzysta z doświadczeń innych. Akacje, zaatakowane przez żyrafy, bronią się. Już 20 minut po pierwszym zranieniu ich liście stają się gorzkie. Informacja zostaje przekazana sąsiednim drzewom przez substancje lotne. Ich liście również gorzknieją, zniechęcając zwierzęta do konsumpcji.

Wojna tyranii z wolnym światem trwa już kilkanaście lat. Zmieniły się metody współczesnych wojen. Teraz są hybrydowe. Toczy się je na płaszczyźnie ekonomicznej, propagandy i informatyki. W połowie maja br. irlandzka publiczna służba zdrowia HSE została zaatakowania przez hakerów. Po ataku typu ransomware wyłączony został system informatyczny. W wielu szpitalach odwołano umówione wizyty. Atak rosyjskich hakerów na system sterowania rurociągiem w Teksasie zakłócił dostawy paliwa w kilku stanach. Teraz łupem wyspecjalizowanej grupy hakerskiej padła korespondencja internetowa polskiego rządu. Uderzono w kolejny kraj NATO – i nic. Przykład napaści na Estonię w 2007 roku nie spowodował radykalnych kroków – co rozzuchwaliło wrogów demokracji.

Jak na każdej wojnie, podstawą jest morale nie tylko wojska, ale i zaatakowanego społeczeństwa. Główne uderzenie idzie w warstwę przywódczą. Dlatego Sowieci i Niemcy mordowali polskich profesorów.

Współcześni profesorzy uprawiają najobrzydliwszą formę prostytucji: sprzedają nie ciała, lecz dusze. Prof. Andrzej Romanowski z UJ w „Gazecie Wyborczej” postanowił historię Polski napisać na nowo: „Polska, ojczyzna Niemców. Nauczyli nas pisać i czytać. Ofiarowali łacinę i chrześcijaństwo”.

Senator Tom Cotton (R-Ark.) ujawnił, że setki żołnierzy zostały zmuszone do odbycia szkolenia „antyamerykańskiej indoktrynacji”, w tym krytycznej teorii rasowej (CRT). Podczas przesłuchania w Senacie Cotton stwierdził, że w wojsku „spada morale, rośnie nieufność między rasami i płciami, z których żadna nie istniała jeszcze sześć miesięcy temu. Część wojskowych po tych szkoleniach odchodzi na nieplanowane emerytury bądź rezygnuje z pracy w armii USA”. Musimy przeczekać rządy lewaków w Stanach Zjednoczonych.

Umiłowanie wolności Polaków sprawia, że Niemcy rządzący Europą, aby nas złamać, uderzyli w naszą samowystarczalność energetyczną. To nie przypadek, że Czesi walczą z elektrownią Turów, a Duńczycy znaleźli na drodze naszego gazociągu myszki i nietoperze.

Ideologia genderyzmu odwraca uwagę młodzieży od spraw istotnych, ma demoralizować. Do czego prowadzi rozpasanie seksualne, pokazał Vega w swoim filmie Oczy diabła.

Zły szaleje – tylko w Bogu zbawienie ludzkości. Stwórca zadbał o swoje stworzenie, nawet o akacje, którym dał narzędzie samoobrony. Człowiekowi dał wolną wolę, ale – jak widać – niestety.

Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jadwigi Chmielowskiej, Redaktor Naczelnej „Śląskiego Kuriera WNET”, na s. 1 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Warto zauważać pomysły, które mogą przynieść szkodę zamiast pożytku/ Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 85/2021

Pani profesor z Rady Medycznej chciałaby wprowadzić odpłatność za leczenie covid-19 dla osób, które się nie zaszczepiły, co jest ideą nie do zaakceptowania. Na ten temat z pewnością warto rozmawiać.

Jolanta Hajdasz

W połowie czerwca w Domu Dziennikarza w Warszawie, czyli w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, odbyła się pierwsza konferencja prasowa przedstawicieli władz nowo zarejestrowanego Polskiego Stowarzyszenia Niezależnych Lekarzy i Naukowców. Jego członkowie przedstawili swoje opinie dotyczące pandemii, szczepień i różnych medycznych aspektów radzenia sobie z koronawirusem, które są inne niż te oficjalnie obowiązujące i przedstawiane przez Ministerstwo Zdrowia.

Wśród osób przysłuchujących się konferencji był red. Jan Pospieszalski, którego programu „Warto rozmawiać” nadal nie znajdziemy na antenach Telewizji Polskiej. Program – przypomnę – zawieszono w kwietniu po tym, gdy Komisja Etyki w TVP oceniła odcinek „Warto rozmawiać” o walce rządu z pandemią jako naruszający zasady etyki dziennikarskiej. Dziennikarz nadal nie wie, kiedy i czy w ogóle jego program wróci na antenę, ale swoją obecnością z kamerą chciał podkreślić wagę poruszanych podczas konferencji problemów. O tych sprawach z pewnością warto rozmawiać, a na pewno przynajmniej wysłuchać tych opinii, dlatego pozwolę je sobie przytoczyć.

Generalnie wszyscy wypowiadający się na konferencji lekarze zarzucili rządzącym obranie niewłaściwej strategii medycznego działania w czasie pandemii, bo zamiast leczyć chorobę we wczesnym stadium powszechnie dostępnymi lekami, zamykano przychodnie zdrowia i szpitale, a chorych przetrzymywano w domach tak długo, aż jedynym wyjściem było wywiezienie pacjenta na sygnale do szpitala i podpięcie pod respirator.

W efekcie dla wielu osób kończyło się to cięższym przebiegiem choroby, a nawet śmiercią. Lekarze na swojej konferencji przestrzegali także przed próbą przeprowadzenia masowego szczepienia dzieci, bo to nie ma żadnych medycznych podstaw, a ze względu na nieznane długoterminowe skutki działania preparatów, które służą do szczepień, jest to bardzo ryzykowne. Powtórzę: zdaniem niezależnych lekarzy nie powinno się szczepić dzieci preparatami przeciwko koronawirusowi.

Brzmi to jak głos rozsądku w covidowym świecie, w którym coraz częściej coraz większe grupy osób akceptują kontrowersyjne rozwiązania, byle tylko udało się wrócić do tzw. normalnego życia, czyli zwyczajów i zachowań, do których przywykliśmy przed pandemią.

Bez względu na naszą osobistą ocenę proponowanych i pojawiających się w przestrzeni publicznej rozwiązań powinniśmy być wobec przynajmniej niektórych z nich bardziej ostrożni i wstrzemięźliwi, niż jesteśmy. Jednym z takich kontrowersyjnych pomysłów jest np. tzw. paszport covidowy, który będzie obowiązywał w Unii Europejskiej już od 1 lipca.

To jest ograniczenie naszej wolności i prawa do prywatności oraz prosty sposób na trwały podział społeczeństwa na lepszych, czyli zaszczepionych, i tych gorszych, którzy nie mogli lub nie chcieli poddać się szczepieniom.

Zgoda na ten podział prowadzić może do jeszcze głębszych i naprawdę trwałych podziałów między tylko teoretycznie równymi obywatelami naszego kraju. Bo np. pojawił się pomysł pani profesor z Rady Medycznej, która chciałaby wprowadzić odpłatność za leczenie Covid-19 dla osób, które się nie zaszczepiły, co jest ideą nie do zaakceptowania. Na dyskusję na ten temat nigdy nie jest za późno, bo raz rozpędzoną machinę propagandową bardzo trudno będzie zatrzymać, a więc warto zauważać i wskazywać wszystkie pomysły, które mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. O nich nie tylko warto, ale i trzeba rozmawiać.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego