Górnicy zaczynają powątpiewać w sens szukania pomocy u związkowców, skoro wszystkie decyzję podejmują związki zawodowe

Najwyraźniej coś z czasem przestało się zazębiać. Przecież związki zawodowe powinny stanowić tarczę ochronną dla pracownika i taką tarczą były. Co się stało, że ludzie tracą zaufanie do związkowców?

Tadeusz Puchałka

W „Biuletynie Informacyjnym Związku Zawodowego Jedność” czytamy między innymi: „Co to za oddział, w którym związkowcy decydują, kto powinien dostać wyższą grupę zaszeregowania lub zostać skierowany na specjalistyczny kurs?”.

– Na pozór wszystko jest w porządku, jednak znów dochodzi do czegoś na wzór „ręka rękę myje”. Górnicy twierdzą, że nagradzani są nie ci, którzy na to zasługują. Tego rodzaju sytuacje powodują, że zwyczajnie tracą motywację do efektywniejszej pracy, bo i tak „koleś kolesia” na stołku będzie się piął do góry. Warto się zastanowić nad tym problemem i za wszelką cenę doprowadzić do zakończenia tego szkodliwego działania. Pamiętajmy, że górnictwo to wyjątkowo wrażliwa profesja. Brak jedności w brygadzie to potencjalne zagrożenie. Sygnały, które odbijają się echem od górniczych wyrobisk i coraz częściej wydostają się na powierzchnię, każą nam reagować. Po to w końcu jesteśmy.

Trudno przytoczyć wszystkie bolączki, które zostały wymienione w biuletynie. Trudno też uwierzyć, że ludzie w dzisiejszych czasach są nadal zastraszani, że spotykają ich groźby przeniesienia w bardzo oddalone od miejsca zamieszkania miejsca za chociażby brak zgody na płacenie składek związkowych.

To przerażające, że ojciec rodziny traci pracę w wyniku zwolnienia lub przeniesienia do tak dalekiej od domu kopalni, że nie ma jak tam dojechać i musi zrezygnować z pracy. Pamiętajmy, że to nie czasy PRL-u, gdzie autobusy pracownicze zabierały pracowników niemalże spod domu i tam po zakończeniu pracy odwoziły. Trudno zrozumieć piękne hasła wykrzykiwane w mediach, jakoby państwo prowadziło szeroko zakrojoną politykę prorodzinną, kiedy nikt nie przejmuje się losem górniczych rodzin. Skoro jednak ludzie zaczynają narzekać, należy przyjrzeć się zjawisku bliżej, zanim będzie za późno.

W normalnie działającej firmie, mówią górnicy, powinno się każdemu zatrudnionemu zapewnić bez względu na przynależność związkową uczciwą ścieżkę kariery. Stawki zaszeregowania powinny iść w parze z jego wkładem pracy, zaangażowaniem, wiedzą i doświadczeniem.

Górnikom marzą się przełożeni, którzy potrafiliby odpowiednio docenić i ocenić swojego podwładnego. Czas najwyższy, aby dyrektor mógł samodzielnie podejmować decyzje, zwłaszcza kadrowe. Powinien istnieć zarząd, który nie ulega wpływom politycznym.

Lista postulatów górniczych załóg jest długa i aż trudno uwierzyć, że takie sprawy muszą być przedmiotem dyskusji. Skoro jednak problemy istnieją, dyskusja musi zostać podjęta.

O górniczych problemach, a także losach ich rodzin, będziemy informować. Nie powinno to nikogo dziwić, bowiem górnictwo, jak kultura, jest jednym z filarów naszej tożsamości.

Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Prosto z przekopu” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Prosto z przekopu” na s. 12 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Degradując dzisiaj generałów Ludowego Wojska Polskiego potwierdzimy tylko, że uznajemy obowiązujące w PRL prawo

Spóźniona degradacja to karykatura sprawiedliwości. W III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Henryk Krzyżanowski

Gomułka nie występował do sądu o unieważnienie wyroków, na mocy których przesiedział kilka lat w polskim więzieniu – przeciwnie, „więzień sanacji” było to za komuny określenie nobilitujące.

Dziś tymczasem brak takiego odcięcia się od PRL-u nadal zatruwa nasze życie publiczne i zbiorową świadomość. Stąd tak wiele wstydliwych wydarzeń w krótkiej historii III RP, jak choćby haniebne traktowanie płka Kuklińskiego. W 1990 skazanemu na śmierć „pierwszemu Polakowi w NATO” obniżono wyrok do 25 lat więzienia, by uwolnić go od winy przez umorzenie sprawy dopiero w 1996. A z drugiej strony była niemożność (raczej niechęć) wykrycia i osądzenia winnych zbrodni takich jak masakra w „Wujku”, mordowanie księży czy liczne zbrodnie sądowe.

Powie ktoś: „No tak, za to teraz degradacja generałów ludowego wojska (wszystkich? czy wybranych?) odetnie nas wreszcie od PRL”. Niestety tak nie jest. Wręcz przeciwnie, odebranie stopnia potwierdzi tylko, że tamto prawo nadal obowiązuje. Był niezasłużony awans, delikwent się nie sprawdził, to teraz go degradujemy. A przecież w III RP nie powinno nas obchodzić, jakimi stopniami czy urzędami szczycili się dostojnicy tamtego niesuwerennego państwa – co nam do tego?

Pośmiertna degradacja będzie miała wymiar tym bardziej karykaturalny, że niedawno byliśmy świadkami państwowej celebry na pogrzebie gen. Jaruzelskiego, pochowanego z honorami na Wojskowych Powązkach. Spoczywa tam nie sam – są obok tak ciemne postacie jak Bierut, Świerczewski czy niedoszły bolszewicki namiestnik w Warszawie, Julian Marchlewski. Gdyby tak przenieść ich groby z narodowej nekropolii, byłby to krok w kierunku odcięcia się od komunistycznej przeszłości. Ale o tym trudno nawet marzyć…

Cały komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Henryka Krzyżanowskiego pt. „PRL utrwalimy degradacją” na s. 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych. Korporacje prawnicze chronią swoich, nawet w sytuacji przestępstwa

Według informacji podawanych w mediach niewinny człowiek skazany za gwałt i morderstwo spędził w więzieniu 18 lat. Oskarżał go prokurator, który przyznał się, że nie czytał akt sprawy.

Mariusz Patey

Ten sam prokurator został skazany za korupcję, bowiem za gratyfikacje pieniężne udostępniał przestępcom dane świadków i ich zeznania. Został usunięty z pracy, ale niejako w na otarcie łez i chyba w ramach rekompensaty za utratę przyszłych dochodów, w wieku 46 lat przeszedł w stan spoczynku i do końca życia będzie pobierał 75% pensji prokuratora – w jego przypadku około 6 tys. zł na rękę.

Taka praktyka dotyczy pracowników służb mundurowych, sędziów i prokuratorów. W przypadku złapania na przestępstwie, niewypełnianiu obowiązków, przekroczeniu uprawnień – przechodzą oni w stan spoczynku lub na emeryturę, o której zwykły obywatel może tylko pomarzyć. Wygląda na to, że płacimy haracz temu człowiekowi, by raczył się trzymać z dala od spraw obywateli.

Korporacje prawnicze, tak czułe na punkcie praworządności, niestety nie odczuwają dyskomfortu (odczuwanego przez większość „zwykłych ludzi”) wobec urągającej wszelkim standardom sprawiedliwości pobłażliwości dla, zdawałoby się, hańbiących zawód prawnika osobników.

System władzy elit nie poddawanych ewaluacji społecznej nie działa dobrze (przynajmniej w Polsce) i pewnie nie będzie działał, z uwagi na pogardę części (pewnie niemałej) braci prawniczej dla zwykłego człowieka. To dlatego w I Rzeczypospolitej sędziów obierali obywatele.

Dziś wydaje się, że postulat oceny pracy prokuratorów, naczelników komisariatów dzielnicowych policji i prezesów sądów rejonowych poprzez możliwość ich wyboru w wyborach bezpośrednich, może mieć sens.

Niezależnie w jakim kształcie będzie w przyszłości odbywać się rekrutacja do zawodu sędziego, prokuratora czy na komendanta posterunku dzielnicowego, już dziś należy zlikwidować przywileje finansowe tym, co sprzeniewierzyli się etyce swoich profesji, będących przecież zawodami zaufania publicznego. Obywatele dlatego godzą się na wysokie uposażenia i dodatkowe gratyfikacje w postaci środków wypłacanych do końca życia na przykład sędziom, prokuratorom, przedstawicielom służb mundurowych po ich przejściu w stan spoczynku, bowiem płacą za rzetelność i zaufanie. Jeśli ktoś stracił pracę w wyniku nadużycia tego zaufania, nie powinien korzystać z przywilejów.

Aż dziwne, że tyle lat po transformacji nie doszło do dyskusji nad tym drażliwym tematem.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Konieczność kontroli społecznej zawodów prawniczych” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Jacek Koronacki: W poszukiwaniu amerykańskiej elity społecznej

Między purytańską utopią a interesami globalnych korporacji – Jacek Koronacki analizuje rodowód i charakter amerykańskiej elity oraz koszty jakie Amerykanie płacą za politykę światowej dominacji

 

 

 

Jacek Koronacki

W poszukiwaniu amerykańskiej elity społecznej

Amerykańska nowa klasa wyższa

Siedemdziesiąt siedem lat temu, w 1941 roku, amerykański uczeń wybitnego włoskiego socjologa Wilfryda Pareta, James Burnham, pisał o rewolucji menedżerskiej. W USA i na całym rozwiniętym świecie miał zapanować nowy ustrój – menedżerski liberalizm. I miała powstać zupełnie nowa wyższa klasa, stanowiąca swego rodzaju elitę państwa. Pięćdziesiąt lat później najchętniej określano tę nową klasę terminem „merytokracja”. Jej członkowie mogli pochwalić się wysokim ilorazem inteligencji i elitarnym wyższym wykształceniem.

Znakomity amerykański badacz Charles Murray uznaje dziś za merytokratyczną klasę wyższą te 5% pracujących osób z wyższej klasy średniej wraz z ich rodzinami, którym powodzi się najlepiej. Członkowie wyższej klasy średniej to osoby zajmujące stanowiska kierownicze, lub będące lekarzami, prawnikami, inżynierami, naukowcami spoza uczelni lub należącymi do grona uczelnianych profesorów, wreszcie pracownikami prasy, radia i telewizji tworzącymi treści przekazywane przez te media. Wśród nich, członkowie merytokratycznej klasy wyższej to warstwa licząca w USA ponad 1,4 miliona osób. Jeśli uwzględnić, że 69% tych osób jest żonatych lub zamężnych i dołączyć współmałżonków do rzeczonej warstwy wyższej, otrzymujemy populację liczącą około 2,4 miliona osób.

Cała wyższa klasa średnia zachowuje tradycyjny kod moralny. Gdy chodzi o małżeństwa, wśród osób w wieku 30 do 49 lat 94% osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960 i 90% w roku 2010. Rozwodów prawie nie było w roku 1960, kiedy to ich liczba zaczęła rosnąć, by zbliżyć się do 5% w latach 80-tych i na tym poziomie zatrzymać. Dzieci uczą się w dobrych szkołach, zaś ich rodzice często aktywnie współpracują ze szkołą. Tylko w 3% gospodarstw domowych dzieci są wychowywane przez osoby rozwiedzione lub takie, które nigdy nie były w związku małżeńskim.

Gdy chodzi o religijność, ta zaczęła spadać w USA w latach 70-tych, podobnie w prawie wszystkich warstwach społecznych. W roku 1972 tylko 4% białych Amerykanów w wieku 30 do 49 lat odpowiadało, że nie wyznaje żadnej religii, w roku 1980 już 10%, zaś w roku 2010 aż 21%. Gdy dodać do nich tych, którzy pojawiają się w kościele nie częściej niż raz w roku, dla wyższej klasy średniej otrzymamy w roku 2010 liczbę prawie dwukrotnie większą, bo 41%. Z tym, że odrzucenie religii (wyznania) nie oznacza ateizmu. W USA procent zadeklarowanych ateistów jest praktycznie niezmienny i wynosi 4.

Niestety dobre prowadzenie się nawet poważnej części narodu to za mało. Każdy naród potrzebuje elity, która potrafi promieniować wzorcami przez nią uosabianymi na cały naród i tym sposobem sprawować misję przewodzenia mu na polu kultury. Bez takiej elity naród ulega degeneracji. I oto amerykańska węższa nowa klasa wyższa, która powinna stanowić taką elitę, jest doskonale odcięta od reszty Ameryki. Żyje w gettach ze swoimi szkołami, kościołami, klubami, tylko tam tworząc żywe, ale zamknięte dla innych wspólnoty. Zachowuje się schizofrenicznie – zamiast sprzeciwić się wulgaryzacji języka, obyczajów i sztuki, im sprzyja. Mówi językiem współczesnego liberalizmu i na zewnątrz popiera moralny nihilizm. Jest nieznośnie politycznie poprawna, ulega lewicowemu terrorowi i popiera najbardziej absurdalne idee współczesnych lewaków.

… I niższa

Średnia klasa Amerykanów została zostawiona sama sobie w kraju, którego elity nie reprezentują własnego narodu i odrzuciły misję przewodzenia mu. Co jeszcze gorsze, biali z warstwy robotniczej, pozbawieni przewodników, częściowo ulegli moralnej degeneracji. Powstała także nowa biała klasa niższa.

Postępowa inżynieria społeczna dawno temu zrobiła ze zbyt wielu czarnych Amerykanów nieszczęśników bez rodzin i godności, żyjących z państwowego zasiłku. Podobna klęska dotyka dziś także białych robotników. W tej robotniczej warstwie, w grupie osób w wieku 30 do 49 lat, 84% osób żyło w związku małżeńskim w roku 1960, ale tylko 48% w roku 2010. Procent rozwodów wzrósł w tej grupie z 4% w roku 1960 do 33% w roku 2010. Aż 22% dzieci są wychowywane przez osoby rozwiedzione, żyjące w separacji lub przez matki, które nigdy nie miały męża. Wśród białych matek, które nie ukończyły szkoły średniej, procent dzieci nieślubnych sięgnął 60. W roku 2010 procent dzieci żyjących w pełnej biologicznej rodzinie, gdy matka osiągnęła 40. rok życia, spadł do 35 (w wyższej klasie średniej jest to 85%). W warstwie białych robotników aż 60% populacji albo nie wyznaje żadnej religii, albo nie pojawia się w kościele częściej niż raz w roku.

Jeśli za nową klasę niższą uznać za Charlesem Murrayem tę część mężczyzn z populacji robotników, która nie potrafi lub nie chce zarobić na utrzymanie dwuosobowego gospodarstwa domowego powyżej tzw. progu ubóstwa, to okaże się, że takich białych mężczyzn w wieku 30 do 49 lat było w populacji robotniczej 8% w roku 1967 i odtąd procent ten stale rósł, by w roku 2007 osiągnąć 27%. Kilkadziesiąt lat temu biali Amerykanie nie zarabiający na utrzymanie dwuosobowej rodziny nie stanowili klasy, która mogłaby wyznaczać obyczaje i sposób życia warstwy pracowników fizycznych. Żyli na marginesie, bez własnej winy, albo skutkiem własnego wyboru. Dziś zbudowali nową klasę niższą współwyznaczającą cywilizacyjny wzorzec dla niemałego segmentu amerykańskiego społeczeństwa.

Wielki biznes, bank centralny, postępowa era i … religijna utopia

Amerykańskie społeczeństwo znalazło się w stanie rozkładu. Czy nowa klasa wyższa dostrzeże swoją klęskę i z czasem włączy się w ratowanie narodu, którego jest członkiem? Czy opamięta się widząc, że ostatnim okresem społecznej konsolidacji i spójności było pierwsze dziesięciolecie po II wojnie światowej? Odpowiedź na pytanie o szanse społecznego odrodzenia – z koniecznym tego elementem w postaci zdrowej społecznej elity – wymaga rozpoznania przyczyn kryzysu.

Trochę tylko upraszczając, historia USA to od początku spór federalistów z Północy, nade wszystko Alexandra Hamiltona – zwolenników silnej władzy centralnej i wspieranego przez państwo rozwoju przemysłowego – z federalistami i tym bardziej antyfederalistami z rolniczego Południa – prowadzonymi przez Thomasa Jeffersona zwolennikami suwerenności luźno skonfederowanych stanów. Polityka tych pierwszych od początku istnienia Stanów Zjednoczonych cieszyła się poparciem ludzi biznesu oraz bankierów ze stanów północno-wschodnich. Ziemianie z Południa byli przeciwni centralizacji władzy, w tym centralnie sterowanej polityce fiskalnej państwa, wielkim programom infrastrukturalnym oraz merkantylizmowi, który wspierał produkcję przemysłową kosztem produkcji rolnej.

Gdy w 1829 roku prezydentem został Andrew Jackson, kandydat powstałej rok wcześniej na Południu Partii Demokratycznej, władza znalazła się w rękach zwolenników leseferyzmu, polityki wolnorynkowej oraz „twardego” pieniądza, mającego pokrycie w złocie. W roku 1836 jacksonowscy Demokraci zamknęli Bank Centralny (dokładniej, Kongres nie zgodził się na jego dalsze trwanie). Nowa Partia Republikańska, powstała w 1854 roku, wraz z objęciem władzy przez Abrahama Lincolna rozpoczęła realizację zupełnie innego programu ekonomicznego – nacjonalistycznego i protekcjonistycznego, z czasem subsydiującego wielkie programy infrastrukturalne (np. koleje transkontynentalne). Odeszła od standardu złota, wprowadziła papierowy pieniądz (tzw. „greenbacks”) i po dwóch latach trwania wojny z Południem zaczęła finansować tę wojnę długiem publicznym.

Ostatnie dekady XIX wieku przyniosły tzw. pozłacany wiek (c. 1870 – 1900) i w jego ramach dynamiczny rozwój wielkiego biznesu, kontynuowany podczas tzw. postępowej ery (c. 1890 – 1920). Jednym z fundamentów owego rozwoju było korupcyjne i wówczas bezprecedensowe związanie tegoż biznesu i coraz potężniejszych banków z klasą polityczną.

O pierwszeństwo na polu biznesu i bankowości rywalizowały rodziny Morganów i Rockefellerów, wspomagając się swoimi biznesowymi koalicjantami. John Pierpont Morgan i John Davison Rockefeller zwalczali się bez pardonu w sferze biznesu, przeszkadzając sobie w budowaniu coraz potężniejszych karteli i trustów, mających zniszczyć mały i średni biznes. Ale współpracowali w dziele stworzenia bankowego giganta w postaci Banku Centralnego, który został utworzony w 1913 roku. W świecie wielkiej polityki aż do prezydentury Franklina Delano Roosevelta (1933 – 1945), więcej do powiedzenia miał dom Morganów (F. D. Roosevelt był mocno związany z kręgami biznesowymi J. D. Rockefellera, ale także z rekinem biznesu Josephem P. Kennedym, rodziną Gianninich z Kalifornijskiego Banku Ameryki i mormońskimi bankierami z Utah). Ludzie Morganów byli w najbliższym otoczeniu prawie każdego prezydenta od początku postępowej ery (wcześniej, z Morganami był związany prezydent Grover Cleveland i to J. Pierpont Morgan zorganizował wsparcie finansistów dla Williama McKinleya w wyborach prezydenckich w latach 1896 i 1900). Największy z prezydentów postępowej ery, Theodore Roosevelt (1901 – 1909), owocnie współpracował – choć ich cele wydawały się stać na antypodach – z samym J. P. Morganem. Ci dwaj tytani – jeden wielkiej polityki, drugi finansów – mieli wiele wspólnego. Pochodzili z tej samej klasy społecznej, łączył ich wiktoriański moralizm, ambicja przewodzenia krajowi oraz poczucie misji – chcieli zaprowadzenia w kraju ładu i dobrobytu. Postępowy prezydent, w zasadzie przeciwny trustom, w praktyce nie przeszkadzał wielkiemu finansiście rozbudowywać jego trusty – dla dobrobytu wszystkich i fortuny finansisty (za prezydentury Roosevelta przywrócona została do życia antytrustowa ustawa Shermana, ale została głównie skierowana przeciw Rockefellera Standard Oil Company i liniom kolejowym Edwarda Henry’ego Harrimana – konkurenta J. P. Morgana). Tak powstawał nowy ład łączący w sposób systemowy i uporządkowany wielką politykę, finanse państwa i wielki biznes.

Słowem, co najmniej od początku postępowej ery Stany Zjednoczone doświadczały przyspieszonej państwowej centralizacji i etatyzacji, dążenia do państwowej regulacji na polu ekonomicznym, takiej jednak, która nie zagroziłaby wielkiemu biznesowi. Strażnikiem stabilnego wzrostu ekonomicznego, minimalizacji bezrobocia oraz stabilności systemu finansowego, w tej ostatniej kwestii nie mającego nad sobą żadnej kontroli, stał się Bank Centralny (Rezerwa Federalna). Okres ten oznaczał także postępującą kartelizację – wzrost potęgi już nie korporacji, ale ich trustów. Zaś stale rosnąca federalna administracja stała się czwartą gałęzią władzy (o jej obecnej wszechwładzy świadczą np. takie liczby: rząd to 15 ministerstw, ale społeczeństwo jest ponadto kontrolowane przez około 70 agencji federalnych; zbiór federalnych regulacji liczył w 2012 roku 174 545 stron, i to nie licząc wielu tysięcy stron prawa podatkowego, ustaw Kongresu oraz wykonawczych zarządzeń Prezydenta).

W takiej Ameryce nie było dość miejsca dla politycznej myśli amerykańskiego Południa, jankeskich konserwatystów, czy szerzej, przeciwników uczynienia z Ameryki imperium mundi z silną władzą federalną (centralną). W swojej mowie pożegnalnej w roku 1961 prezydent Dwight Eisenhower przestrzegał naród przed obdarowaniem kompleksu wojskowo-przemysłowego zbyt dużym wpływem na rząd. Na darmo. Kompleks wojskowo-przemysłowy, bank centralny i ponadnarodowe korporacje uczyniły z Ameryki światowego hegemona, nie licząc się z narodem i niewiele sobie robiąc z zadłużania Ameryki na niebotyczną skalę. Dziś hegemon stara się za wszelką cenę zachować kontrolę nad światowym przemysłem wydobycia ropy i gazu, oraz utrzymać pozycję dolara jako waluty światowej.

Zwracałem już wcześniej uwagę na łamach portalu Teologii Politycznej, iż wraz z nastaniem postępowej ery, w USA zadomowiła się postępowa inżynieria społeczna. W sferze kultury i obyczajów inżynieria ta nabrała rozmachu dopiero na przełomie lat 60-tych i 70-tych XX wieku. Natomiast wśród elit uniwersyteckich i prasowych zapanowała niezwykle szybko, za swoich pionierów mając Herberta Croly’ego i Johna Deweya. Obydwaj wywarli ogromny wpływ na amerykańską myśl (Croly) i praktykę (Dewey) postępowego liberalizmu. Pierwszy z nich wychodził od analiz Auguste’a Comte’a, w tym jego religii ludzkości (z czego przyszłość już nie skorzystała), oraz podziwu dla bismarckowskiego państwowego socjalizmu. Drugi był twórcą szczególnie rozumianego pragmatyzmu, w istocie bliskiego neo-marksistowskiej teorii krytycznej. Obydwaj zgadzali się, że myśl nowoczesna nie miała odtąd służyć zrozumieniu świata i człowieka, lecz ich zmianie.

Ale jak w ogóle mógł się etatystyczny progresywizm zadomowić w USA, prędzej czy później? Otóż mógł, albo i nieomal musiał na protestanckiej Północy. Historycy religii przypominają, że purytanie, którzy dotarli do brzegów Nowej Anglii w latach 30-tych i 40-tych XVII wieku, umykali z angielskiej ojczyzny przekonani, iż dzieło reformacji zapoczątkowane przez Lutra, kościół anglikański i nawet przez Kalwina nie zostało dokończone. Uważali, że zbyt wiele było w nim wciąż elementów katolickich. Purytanie przywieźli ze sobą tzw. postmillenaryzm, według którego Ameryka stawała się dzięki danemu im Bożemu powołaniu narzędziem stałej poprawy świata aż do ziszczenia się Królestwa Bożego na ziemi (inaczej niż w młodszym o dwa wieki tzw. premillenaryzmie, powtórne przyjście Chrystusa i Sąd Ostateczny mają nastąpić dopiero po tysiącu lat trwania Królestwa, a nie z chwilą powstania tego Królestwa, z Chrystusem jako jego Królem). Zacząć należało od wyrugowania resztek papizmu, likwidując na przykład katolickie święta, cały kalendarz liturgiczny i unieważniając ortodoksyjną sakramentologię. Wyeliminowawszy rok liturgiczny, purytanie usunęli szkielet, który pozwalał nabożeństwu być skupionym na Zwiastowaniu, Narodzinach, życiu i śmierci oraz Zmartwychwstaniu Chrystusa. Zamiast skupienia się na zbawczej mocy Bożej miłości, Wcielenia, Ukrzyżowania i Zmartwychwstania, pozostawało uznanie, że zbawienie człowieka przychodzi przez nawrócenie się jego umysłu i serca, zaś po nawróceniu pozostaje moralne doskonalenie się wedle wskazówek przynoszonych przez surowych kaznodziei oraz stałą lekturę Pisma Świętego.

Purytanie, nie chcąc tego, zasiali w Ameryce ziarna wczesnego ewangelikalizmu, który przyszedł w latach 1730-tych i uznawał za najważniejsze, jeśli nie jedyne ważne, jednorazowe doświadczenie nawrócenia oraz późniejsze cnotliwe życie wierzącego. Zasiali też ziarna unitarianizmu, który na przełomie XVIII i XIX wieku przyjęły kościoły nazwane później liberalnymi (unitarianizm przyjęła też część wspólnot purytańskich).

Jak to ujął jeden z konserwatywnych historyków religii, jankeska koalicja ewangelikalnych protestantów i unitarian – którą wcześniej purytanie nauczyli studiować Biblię po to, by stale odpowiadać na pytanie „co Jezus uczyniłby w danej sytuacji” – odpowiadała na to pytanie maszerując przez cały wiek XIX i połowę XX od jednej społecznej kampanii do drugiej. Od radykalnego abolicjonizmu, poprzez prohibicjonizm do prezydenta Woodrowa Wilsona idei „wojny, która skończy wszystkie wojny”. Odrzucenie katolickiego szacunku dla Tradycji i mądrości wieków postawiło tę koalicję po stronie „społecznego postępu”. (Nota bene, Wilson został prezydentem tylko dlatego, że Morganowie postanowili uniemożliwić Williamowi Howardowi Taftowi – który zerwał z Theodorem Rooseveltem i stał się człowiekiem Rockefellera – ponowny wybór na prezydenta w 1912 roku.)

Postępowi ideologowie XX wieku zostawili za sobą pietystyczny protestantyzm, ale zachowali millenaryzm. Chrześcijańska wiara w transcendentne rozwiązanie konfliktów ziemskich poza czasem została zastąpiona nieustającym wysiłkiem na rzecz ich rozwiązania w czasie – w ciągu naszej ludzkiej historii. Takiego wysiłku może się podjąć jedynie państwo o władzy nad społeczeństwem nieomal nieograniczonej – najlepiej od przedszkola i szkoły, poprzez całe życie aż po śmierć. Który to program jednako odpowiadał możnym świata polityki, finansów i biznesu.

Warto jeszcze wspomnieć, że najlepiej wykształceni amerykańscy rzecznicy postępu bardzo przydali się wielkim ze świata biznesu i finansów. Naród nie miał zaufania do bogaczy, bogactwo drażniło, Wall Street była znienawidzona. Naród nie chciał ani trustów, ani Banku Centralnego. Niezbędne było więc powstanie ośrodków opiniotwórczych, które społeczeństwo uzna za godne zaufania, a ich argumenty za nowym ładem ekonomicznym i społecznym za przekonujące. Tymczasem w końcu XIX wieku amerykańskie uczelnie nie nadawały jeszcze doktoratów. Najzdolniejsi jechali zatem po doktoraty do etatystycznych (socjalistycznych) Niemiec. I przywieziona przez nich fascynacja niemieckim ustrojem doskonale odpowiadała potrzebie chwili.

Niechcianą ceną postępowego eksperymentu okazała się duchowa dezorientacja i w rezultacie śmierć elit oraz rozkład społeczeństwa.

Pytania o szanse uzdrowienia

Parę pierwszych kroków w stronę okiełznania omnipotencji państwa można wykonać – i takie propozycje już są – organizując legalne akcje paraliżujące absurdalne działania urzędów federalnych. Na przykład można zacząć gromadzić specjalne fundusze na masowe zaskarżanie takich działań do sądów. Pewne ośrodki analityczne pracują nad zaproponowaniem sposobów obniżenia kosztów życia gorzej zarabiających i udrożnienia kanałów awansu ekonomicznego grup najuboższych oraz niższej klasy średniej. Na przykład podmioty lokalne, publiczne i prywatne, mogą współpracować na rzecz obniżenia kosztów ubezpieczenia zdrowotnego, kosztów studiów wyższych i dla najuboższych kosztów wychowania dzieci.

Dziś można pokładać jakąś nadzieję w rodzących się oddolnych i lokalnych ruchach odbudowy wspólnot społecznych, i przynajmniej w nich ożywieniu narodowej tradycji oraz wspólnego dziedzictwa. Chodzi o ożywienie takich lokalnych wspólnot, które przywrócą obywatelowi podmiotowość i odnowią jego poczucie odpowiedzialności za siebie i innych. To oczywiście zadanie na pokolenia, na razie wykonalne dla małych i na pewno nielicznych wspólnot. Wszak Ameryka jest dziś państwem, które jest światowym, imperialnym hegemonem, którego hegemonia będzie coraz trudniejsza do utrzymania i którego obywatele tej hegemonii wcale nie potrzebują, ale zarazem są zniewolonymi trybikami całej tej machiny. Podczas gdy wyższa klasa średnia jest bezkrytyczną siłą napędową owej machiny, cała klasa średnia jest biernym proletariatem na jej usługach. Szerokim rzeszom ma wystarczyć praca oraz oglądanie krótkich reklam telewizyjnych i widowisk sportowych, seriali oraz teleturniejów, a młodszym pozostają portale społecznościowe. Rzesze te żyją w obcym im państwie.

W planie szerszym niezbędne jest zatem znalezienie sposobu na przejście od świata monocentrycznego z USA w roli światowego hegemona, poprzez świat jedno-wielo-centryczny, do wielocentrycznego, z kilkoma mocarstwami regionalnymi. Nie należy jeszcze wykluczać, że – za zgodą amerykańskich tytanów świata finansów i biznesu, oraz sterującej dziś polityką zagraniczną „partii wojny” – Ameryka rozpocznie marsz ku światu jedno-wielo-centrycznemu z nią jako hegemonem, ale wspomaganym przez kilka mocarstw regionalnych. Dziś nic na to nie wskazuje, ale też można mieć nadzieję, że Ameryka widzi inne rozwiązanie własnych problemów geopolitycznych i finansowych, niż mnożenie lokalnych wojen nie do wygrania.

I jeśli jest jeszcze na to czas, Ameryka nade wszystko potrzebuje rechrystianizacji. Zwłaszcza klasy wyższej, by ta mogła stać się elitą narodu, który dziś tej elity nie ma. Szansa w tym, że klasa ta jeszcze nie oślepła i przeto dostrzeże swoją klęskę. Zaś będąc dziś w istocie społecznością pochrześcijańską – a dokładniej poprotestancką – jest wolna od millenarystycznych utopii. Jeśli zatem obudzi się, jej rechrystianizacja będzie prawdziwa i przyniesie dobre owoce. Jeśli …

 


Profesor Jacek Koronacki jest Dyrektorem Instytutu Podstaw Informatyki. Był wykładowcą wielu zagranicznych uczelni. Od wielu lat pisze o najważniejszych zagadnieniach polityki USA, zwłaszcza o różnych obliczach amerykańskiej prawicy. Publikował m.in. w Arcanach i Teologii Politycznej, jest też  autorem książki Amerykański konserwatyzm na progu XXI wieku.

30 000 zł dla ministra Gowina, co miesiąc! Przyczyny rozkwitu Polski w XXI wieku (3) / Felieton sobotni Jana Kowalskiego

Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa. O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam.

Nie żartuję. Po zmianie nieudanej aktualizacji polskiego państwa z 3 na 4 i wprowadzeniu V Rzeczpospolitej, każdy minister polskiego rządu będzie zarabiał co najmniej 30 000 złotych miesięcznie. 10-krotnie więcej niż policjant, nauczyciel dyplomowany lub ludek w korpo. Z tym jednym zastrzeżeniem, że rząd, oczywiście prezydencki rząd, będzie liczył mniej niż 10 ministrów. A ich zastępców będzie najwyżej 20, po 25 000 dla każdego. Niech nie biedują… i nie okradają nas wszystkich.

Zanadto się rozpędziłem? Dopiero zaczynam. Podniesiemy też wynagrodzenia dla posłów, niech mają po 20 000. I tyle samo dla senatorów (Niech nie biedują…). Posłów będzie jednak tylko 78, proporcjonalnie do liczby mieszkańców danego województwa. Począwszy od 2 dla najmniejszego, opolskiego, do 11 z Mazowsza – z grubsza 1 poseł na 500 000 obywateli. A senatorów 32, po 2 z każdego województwa. Może to nie jest dużo, 20 000 zł miesięcznie, przynajmniej dla senatora Bielana, ale za cztery dwutygodniowe sesje parlamentarne w ciągu roku chyba wystarczy.

Myślicie pewnie, że fantazjuję. Kolejny raz lekką ręką obniżam koszty i podnoszę pensje. I w ogóle nie reaguję na głosy niedowierzania. Ale poprzedni akapit powinien już zdradzić całą tajemnicę mojego zamysłu.

Ten projekt, czyli V Rzeczpospolita, w której tak wspaniale będzie się nam żyło, ministrom i obywatelom, to powrót do źródeł. Do I Rzeczpospolitej, z korektą jej podstawowej wady ustrojowej, jaką było uznaniowe, a nie automatyczne ściąganie podatków.

I naturalnie z wyeliminowaniem strukturalnych przyczyn rozwarstwienia społecznego. Wadliwa dystrybucja bogactwa zawsze skutkuje upadkiem całego społeczeństwa, a w ostateczności państwa. O V Rzeczpospolitej pisałem już wielokrotnie. To dla niej skrojona będzie nowa konstytucja, której założenia przedstawiłem w cyklu Zanim napiszemy nową konstytucję.

W poprzednim odcinku wspomniałem o potrzebie odgruzowania polskich źródeł bogactwa. Przysypanych przez zabory, wojnę i komunizm, a teraz zabetonowywanych przez nowy europejski totalitaryzm polityczny i kulturowy. Może Niemcy powinny być zarządzane odgórnie. W końcu nikt inny, tylko Niemiec, Max Weber, opisał biurokrację jako najwspanialszą formę zarządzania państwem. I trzeba sprawiedliwie przyznać, że ta formuła w przypadku Niemiec sprawdza się doskonale. Przynajmniej do momentu kryzysu wewnętrznego, w wyniku którego władzę przejmuje szaleniec, a zwykli Niemcy popierają go w całej rozciągłości. Bo przecież reprezentuje państwo, którego oni są poddanymi. Zaledwie trybikami w ogromnej maszynie.

Dlatego zachwyt państwem niemieckim, jego zorganizowaniem, może się pojawić tylko w głowie Polaka szalonego, którego zamiarem jawnym kub ukrytym jest panowanie nad narodem i uczynienie z Polaków niewolników. To samo dotyczy Francji. Wielkość I Rzeczpospolitej polegała na czymś przeciwnym. To wolni Polacy tworzyli swoje państwo i decydowali o nim. Powtarzamy te oczywistości wielokrotnie i niestety bez głębszej refleksji. Bez przeanalizowania ustrojowych rozwiązań, które tę wielkość uczyniły możliwą.

Pierwszą i podstawową różnicą ustrojową był sposób organizacji państwa, jego struktur władzy. Rzeczpospolita była zorganizowana oddolnie i samorządnie na poziomie ziem/województw, a władzę na poziomie państwowym sprawował król z ograniczoną administracją centralną. Równowaga tych dwóch struktur władzy przyczyniła się do rozkwitu państwa Wolnych Polaków. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy dziś taki sposób zarządzania państwem powtórzyli.

Prezydent, jak kiedyś król, niech siedzi w Warszawie. U siebie, w gminie, w województwie, możemy rządzić się sami. Najlepiej wiemy, jakie są nasze potrzeby i tu zbieramy wszystkie nasze polskie pieniądze (oprócz wielkich firm będących własnością całego narodu). 30% wszystkich zebranych pieniędzy pozostaje w gminie, na jej potrzeby. 30% pozostaje w województwie. 10% zbieramy na tereny najuboższe. Ostatnie, ale zawsze, 30% środków trafia do skarbu państwa.

Środkami w gminie zarządza wójt przy pomocy skarbnika, również wybieranego; w końcu ma pilnować naszych pieniędzy. Nie potrzebujemy żadnych radnych do przejadania naszych pieniędzy, bo przecież mamy sołtysów, wystarczy (W miastach będzie podobnie, chociaż zarządcy dzielnicy nie nazwiemy sołtysem ani dzielnicowym, może dzielnikiem). I mamy jeszcze jego – naszego gminnego posła do sejmu wojewódzkiego. Takie sejmy wojewódzkie będą liczyły po około 160 posłów gminnych i będą zbierały się przed i po sesjach sejmu walnego. Będą wybierać swoich posłów-delegatów na 4-letnią kadencję sejmu walnego.

Nie ma również najmniejszej potrzeby, żeby problemami lokalnymi województw zajmował się rząd w Warszawie. Dlatego do zarządzania naszymi sprawami i pieniędzmi wojewódzkimi będziemy wybierać wojewodę. Będzie on przedstawicielem mieszkańców naszego województwa, podobnie jak sołtys – gminy. I będzie tworzył wojewódzki rząd/zarząd.

Nie będzie w naszej V Rzeczpospolitej powiatów i w ogóle wszystkich dziwacznych partyjno-biurokratycznych struktur zniewalających nas za nasze własne pieniądze. A podstawą do tworzenia jakichkolwiek urzędów i procedur będzie rachunek zysków i strat, jakie mogą powodować dla społeczności lokalnej, całego narodu i państwa (ZUS zlikwidujemy jako pierwszy.)

Zmiana, najpierw mentalna, naszego wyobrażenia o państwie, a potem zmiana rzeczywista struktur zarządzania państwem polskim według tradycji I Rzeczpospolitej, będzie najważniejszą i decydującą przyczyną rozkwitu Polski w XXI stuleciu. Może nie zapewni nowa Polska nikomu szczęścia indywidualnego i zbawienia, ale to nie powinno być zadanie i kompetencja żadnego państwa.

O swoje sprawy osobiste każdy z nas musi zadbać sam. W sferze publicznej wystarczy nam sprawnie zarządzane i silne państwo – Rzeczpospolita Wolnych Polaków. V Rzeczpospolita.

Jan Kowalski

Jak zlikwidować smog za pomocą społecznego programu wykorzystania węgla, zamiast nieracjonalnego i kosztownego SMOG STOP

Przedstawię tutaj racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów.

Marek Adamczyk

O starcie rządowego programu SMOG STOP poinformował osobiście Polaków premier Mateusz Morawiecki na naprędce zorganizowanej konferencji prasowej. (…) Premier ocenił, że start programu STOP SMOG to „pierwszy milowy krok we właściwym kierunku”. Przyznał jednak, że walka ze smogiem trochę potrwa.

Ten decyzyjny antysmogowy blitzkrieg premiera w obliczu zagrożeń płynących ze strony UE zamienił się w dalszej części konferencji prasowej, w trakcie wystąpienia wiceministra przedsiębiorczości i technologii Piotra Woźnego, w powolny żółwi marsz: „Chcielibyśmy to zrobić w dziewięć lat. Na koniec trzeciej kadencji rządów PiS, kiedy będziemy mogli dokończyć kolejną perspektywę budżetową UE na lata 2021–2027” – powiedział. (…)

Choć jestem skromnym prowincjonalnym inżynierem, to jeszcze w czasie trwania konferencji prasowej policzyłem szybko, ilu Polaków przedwcześnie umrze z powodu tak długiego okresu realizacji programu SMOG STOP. Skoro aktualnie umiera rocznie z powodu smogu ok. 45 tys. Polaków, to zakładając, że środki wydawane na ten cel będą rozłożone w czasie równomiernie, życie przedwcześnie straci w tym czasie ok. 181 tys. osób (± 10%).

Na program eliminacji smogu z niskiej emisji (tej do 40 metrów) w ciągu 9 lat rząd zamierza wydać łącznie ponad 210 mld złotych, w tym na wymianę starych pieców na tzw. 5 klasę, a docelowo Ecodesign – około 70 mld złotych oraz na głęboką termomodernizację budynków około 140 mld złotych. Są to ogromne sumy pieniędzy, ale okazuje się, że technicznie program jest dziurawy jak sito i nie umożliwia wyeliminowania z powietrza wszystkich szkodliwych substancji, w tym tlenków siarki i metali ciężkich (np. rtęci). (…)

Czy proponowane w programie SMOG STOP rozwiązania techniczne są więc właściwe? Ja mam wątpliwości i dlatego przedstawię tutaj zupełnie inną, a przy tym racjonalną propozycję, rozłożoną na III etapy. To program obywatelski „Polska wolna od smogu i bezpieczna energetycznie”, stworzony przez inżynierów, a nie humanistów. Program powstał w celu uczczenia 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości.

Pierwszy etap zakłada likwidację smogu w całym kraju w ciągu dwóch, a nie dziewięciu lat, jak to jest zapisane w rządowym programie SMOG STOP. Uzyskamy to poprzez częściowe przystosowanie małych pieców do nowych warunków spalania oraz poprzez zastosowanie sorbentu ER1 jako dodatku do spalanych paliw stałych (w ilości 2% wagi wsadu) i – co jest bardzo ważne – poprzez zmianę techniki palenia z tzw. oddolnego na spalanie od góry (współprądowe).

Drugi etap, trwający od 3 do 8 lat, to budowa w pobliżu kopalń instalacji chemiczno-energetycznych do produkcji paliwa bezdymnego, tzw. prakoksiku, i zastąpienie nim wszystkich rodzajów paliw stałych opartych na węglu. Cel główny tego etapu to dostarczenie odbiorcom taniego (około 600 zł brutto za tonę) i superekologicznego paliwa do wszystkich rodzajów pieców na paliwo stałe. Cel drugi to poszerzenie oferty handlowej polskiego górnictwa o produkt wysokomarżowy. Cel trzeci to pozostawienie Polakom swobody decyzji co do wyboru terminu wymiany ich własnego pieca (po jego całkowitym zużyciu technicznym) na nowy i tani, np. 3 klasy, za 3 000 złotych. Po zastosowaniu prakoksiku każdy piec będzie spełniał zaostrzone kryteria emisji spalin.

Trzeci etap (dla większości, w tym także dla wielu profesorów, to bajka), rozpoczynający się od 10 roku, od momentu startu naszego programu, to przemysłowe procesowanie (zgazowanie) węgla pod ziemią w celu uzyskania bardzo taniego „błękitnego paliwa” – syngazu – i zastąpienie nim w sposób dobrowolny wszystkich dotychczas używanych paliw stałych. Cel główny tego etapu to likwidacja ubóstwa energetycznego i poprawienie jakości życia obywateli naszego kraju oraz uzyskanie zdolności do generowania ogromnych zysków dla Polski z eksploatacji tego bogactwa w sposób ekologiczny.

Cały artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a? III” znajduje się na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marka Adamczyka pt. „Jak pokonać smok(g)a? III” na s. 1 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Śląsk w dziejach przyjmował kulturę romańską, cywilizację niemiecką, protestantyzm; dlaczego odrzuca implant kresowy?

Walka wcale się nie zakończyła i stanowi konfrontację wciąż tych samych sił – postpruskich, a więc antyeuropejskich, i polskich – europejskich, których Europa wciąż nie chce uznać za swoje.

Ryszard Surmacz

Chcąc pokazać dwa światy, które w XIV w. odeszły od siebie a potem, po 600 latach zderzyły się ponownie na Śląsku (1922 i 1945 r.), musimy cofnąć się o kilka wieków, a więc do czasów, w których zaczęły się one kształtować osobno, każdy na swój specyficzny sposób. W przypadku Śląska wracamy do wieku XVII i ostatnich Hohenzollernów, w przypadku Polski miejscami aż do Kazimierza Wielkiego.

Na Śląsku po zakończeniu obu wojen światowych w jednym miejscu spotkało się doświadczenie kresów zachodnich z kresami wschodnimi. Warto zauważyć, że kresy zachodnie pozostały na swoim miejscu, ludność z kresów wschodnich zaś powróciła do Macierzy. Dopiero takie spojrzenie daje bardziej właściwy obraz wydarzeń, które dziś zachodzą na terenie Górnego Śląska.

Więcej, dopiero taki obraz pokazuje, że walka wcale się nie zakończyła i stanowi konfrontację nie dwóch odmiennych polskich doświadczeń, lecz wciąż tych samych sił – postpruskich, a więc antyeuropejskich, i polskich – europejskich, których Europa wciąż nie chce uznać za swoje. Świadectwem tego jest chociażby dzisiejszy stosunek do emigrantów z Azji Mniejszej i Afryki. (…)

Fryderyk II wychowywał się w atmosferze walki o sukcesję tronu polskiego, był świadkiem i uczestnikiem rozdzierania „polskiego sukna”, patrzył na zdradę magnatów polskich, na ich brak poczucia państwa i obojętność. Na dworze w Królewcu jego ojciec przechowywał i utrzymywał ponad tysiąc królewskich dostojników, którzy chwalili pruskiego króla i za cenę powrotu na stanowiska gotowi byli odstąpić mu kolejny kawałek Polski. O Polakach wyrażał się z niezwykłą pogardą; tę pogardę zgeneralizował, połączył z iście pruską butą i przekazał ją swoim poddanym. Po Fryderyku II był Bismarck, a po nim cesarz Wilhelm II, który państwo postrzegał w egoistycznych kategoriach: ja, ja, ja! Ciągłość pogardliwego stosunku do Polaków została zachowana. Po nich przyszedł Hitler. (…)

Christian Graf von Krokow (1927–2002) pisze: Ruch niemiecki wstępujący na „szczególną drogę” należałoby rozumieć jako próbę ocalenia nierówności bądź też odtworzenia w jakieś formie kontrrewolucji tego, co rewolucja mieszczańska na Zachodzie uroczyście odwołała i zmiotła jako „stare rusztowanie bezprawia” – jako zasadę legalizującą porządek życia ludzkiego (Niemcy, s 104). W dalszej części autor problem ten wyjaśnia szerzej: W Niemczech obowiązek, porządek, sprawiedliwość jest w opozycji do wolności, równości, braterstwa; panowanie jednej osobowości zamiast wielu; pierwotna, wyższa ponad każdą wolę jednostkową własna wartość i nad inne przekłada własne racje państwa; niemożność pogodzenia ducha niemieckiego z duchem demokratycznym […]. Problem tkwi w psychologii. (…)

W tym bizantynizmie (Koneczny), w którym, gdyby nie wojny napoleońskie i Wiosna Ludów, konstytucja Niemiec uchwalona byłaby znacznie później, urodziło się jednak coś, co do dziś ma pozytywne przełożenie, mianowicie – urządzenia socjalne, obejmujące program ubezpieczeń społecznych, który wprowadził emerytury, opiekę medyczną, ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków. Niemcy, mając takie zabezpieczenia i taką tresurę, swoje siły fizyczne i umysłowe mogli poświęcić państwu, które gwarantowało, że na starość nikt bez środków do życia nie zostanie.

Świat kresów wschodnich był zupełnie inny. Nie był wyciosany z jednej bryły, jak świat pruski. Choć na temat obydwu krain napisano bardzo dużo, to bogactwo kresów wschodnich miało zupełnie inny charakter. Tam przez wieki dominowała wolność. Różnie o niej mówiono, ale to ona stanowiła bazę wzajemnego porozumienia się mieszkających tam ludzi i narodów. Siłą nie był dryl, prawny nakaz, lecz kultura i obyczaj – rzeczywiste podstawy demokracji.

Tam buntowano się przeciw obcej niewoli i kłamstwu. Poprzez powstania odrzucano obcy dyktat i odwoływano się do tej wolności, za którą tęskniło wiele narodów. Tę mocno argumentowaną wolność rządy państw totalitarnych nazywały „polską zarazą” i tępiły ją srogo, aby nie przeniosła się na tereny ich państw. Kresy wyzwalały inwencję ducha i dawały człowiekowi możliwość swobodnej wymiany kulturowej. (…)

„Podolskiemu życiu towarzyszyła serdeczna opiekuńczość kobiet, ich troska o potrzeby i wygodę ludzi starszych, ich ciepła stanowczość i dystans wobec dzieci, a także pełen oddania stosunek do mężczyzn. Postawa ta, wyrażana codzienną starannością w prowadzeniu domu i śpiewną kresową mową, łagodziła ostrze sporów i niezbędne wobec dzieci połajanki” (A. Pawełczyńska, Koniec kresowego świata, Polihymnia, Lublin 2012, s. 12–15).

Wartość kresów wschodnich w polskiej kulturze wyraziła się nie tylko poprzez samodzielną myśl polityczną, która próbowała zsyntetyzować dwie cywilizacje: łacińską z bizantyńską, ale również połączyć wiele kultur. Dążenie to najlepiej uwidoczniło się poprzez literaturę, sztukę i życie codzienne. Cały ten kilkusetletni dorobek po 1945 r. został podzielony na dwie części: ludzi, którzy zostali przetransportowani na ziemie zachodnie i północne oraz kulturę materialną, która pozostała na miejscu jej tworzenia. Ziemia macierzysta ludzi ze wschodu przyjęła z niezrozumieniem. Nie ma się jednak co dziwić, bowiem obydwie strony natrafiły na system komunistyczny, który zajmował się skłócaniem ludzi.

Cały artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Dlaczego Ślązacy są trochę inni (III)” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Ryszarda Surmacza pt. „Dlaczego Ślązacy są trochę inni (III)” na s. 5 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Biały Marsz w Poznaniu 24 marca 2018 roku w Narodowy Dzień Życia – święto uchwalone przez Sejm RP w 2004 roku

– Chcemy zaapelować do rządzących o przyspieszenie prac nad projektem „Zatrzymaj aborcję” – deklarowali jako cel uczestnicy poznańskiego marszu, których liczbę policja określiła na 700 osób.

Andrzej Karczmarczyk

Ten marsz jest wyrazem solidarności, znakiem tego, że chcemy żyć w społeczeństwie życia. Narodowy Dzień Życia przypomina o tym, że prawo do życia jest fundamentem wszystkich wolności, że jest fundamentem naszej cywilizacji – powiedział poseł do Parlamentu Europejskiego Marek Jurek podczas tzw. Białego Marszu organizowanego co kilku lat w Poznaniu 24 marca, w dniu Narodowego Dnia Życia. Święto to zostało uchwalone przez Sejm RP w 2004 r.

W tym roku ulicami Poznania przeszedł Biały Marsz, w którym uczestniczyli mieszkańcy naszego miasta z całymi rodzinami, niosąc transparenty i wykrzykując hasła broniące życie od poczęcia aż do śmierci. Marsz wyruszył od Pomnika Armii Poznań, a zakończył się na placu Adama Mickiewicza przed Pomnikiem Poznańskiego Czerwca’56. Wiele osób niosło białe tulipany, skandowano: „Poznań za życiem!”.

– W tym roku chcemy szczególnie upomnieć się o pełne prawo do urodzenia się dzieci chorych i taką politykę państwa, która w swoim centrum stawia rodzinę. Będziemy więc domagać się jak najszybszego przyjęcia przez Sejm w formie ustawy obywatelskiego projektu „Zatrzymaj aborcję” – poinformował współorganizator wydarzenia Bogdan Kiernicki.

Marsz odbył się dzień po demonstracjach przeciwników zaostrzania prawa aborcyjnego. Według organizatorów marszu, zbieżność tych terminów była przypadkowa. Chcemy zaapelować do rządzących o przyspieszenie prac nad projektem „Zatrzymaj aborcję” – to jest nasz główny cel – podkreślali uczestnicy Białego Marszu. Zdaniem policji wzięło w nim udział ok. 700 osób.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Biały Marsz w Poznaniu” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „Biały Marsz w Poznaniu” na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Pora skończyć tragiczny spór / P. Bobołowicz, W. Pokora – wywiad z prof. Żurawskim vel Grajewskim, „Kurier WNET” 46/2018

Może ostatecznie będziemy kontynuować spór prycza w pryczę na Kołymie albo będziemy pogodzeni z kulą w potylicy w jednym dole. Historycznie taki był zawsze finał sporów między Polakami a Ukraińcami.

Paweł Bobołowicz
Wojciech Pokora

Jak długo będziemy kontynuować ten spór?

O kondycji relacji polsko-ukraińskich i rosyjskiej zorganizowanej, państwowo sterowanej agresji propagandowo-informacyjnej, zmierzającej do skłócenia Polaków z Ukraińcami, o śladach ingerencji Rosji w relacje wszystkich państw regionu oraz o polskich doświadczeniach z wojną hybrydową mówi profesor Przemysław Żurawski vel Grajewski, doradca ministra spraw zagranicznych RP. Rozmowę dla Stop Fake PL podczas XI Forum Europa-Ukraina w Rzeszowie przeprowadzili Paweł Bobołowicz i Wojciech Pokora.

Jakie określenie najlepiej dzisiaj charakteryzuje stan relacji polsko-ukraińskich?

Myślę, że jest to odwrotność sytuacji sprzed 2015 roku, kiedy formalne relacje były bardzo dobre, a jednocześnie rozlegało się powszechne i słuszne narzekanie na brak substancji politycznej, która tę dobrą atmosferę by wypełniała. Teraz mamy bardzo dużo substancji politycznej przy złej atmosferze.

Często mówi Pan o skali faktycznych działań pomiędzy Polską i Ukrainą, podkreślając przede wszystkim współpracę militarną; zwraca Pan uwagę na działania gospodarcze. Czy nie jest jednak tak, że toną one w problemach historycznych? Wystarczy chociażby wspomnieć sprawę zakupu oleju napędowego z Rosji z wyeliminowaniem Orlenu. Może treść tych relacji wcale nie jest tak dobra?

Myślę, że ona zasadniczo jest dobra, co nie znaczy, że nie może być lepsza. Trzeba pamiętać o tym, że w ogóle kondycja państwowa Ukrainy, wydolność struktury państwowej państwa ukraińskiego jest jaka jest i nie należy tego przeceniać. Powiedzmy jednak o tych konkretnych przykładach. Jeszcze w 2015 roku oba nasze państwa podpisały umowę swapową między bankami narodowymi. Mamy współpracę wojskową, o której wspomnieliśmy, a dotyczy ona stworzenia wspólnej brygady polsko-litewsko-ukraińskiej, której gotowość bojową certyfikowano w grudniu 2016 roku. Proszę pamiętać, że w roku 2010 rozwiązano batalion polsko-ukraiński, a wcześniej polsko-litewski, więc teraz nie tylko tę współpracę odtworzono, ale podźwignięto na wyższy poziom, bo brygada jest większą jednostką taktyczną niż batalion. Prowadzone są szkolenia dla żołnierzy armii ukraińskiej przez instruktorów polskich z 21 Brygady Strzelców Podhalańskich i z Brygady Powietrznodesantowej oraz z jednostki w Lublińcu. To jest realizowane zarówno w relacjach dwustronnych polsko-ukraińskich, jak i natowskich, razem z Litwinami, Brytyjczykami, Amerykanami i Kanadyjczykami. Mamy umowę z czerwca 2017 roku o dostawach optyki wojskowej dla bojowych wozów piechoty armii ukraińskiej. We wrześniu 2017 roku na Targach Zbrojeniowych w Kielcach wystawiono wspólny model czołgu PT 17. Mamy dobrą współpracę w zakresie rozwoju komunikacyjnego. Koleje ukraińskie (Ukrzaliznica) utworzyły połączenia Kijów–Przemyśl i Odessa–Przemyśl. I będą następne.

LOT w tej chwili właśnie wdraża porozumienie na połączenia lotnicze Zaporoże–Warszawa i jest to szóste lotnisko obsługiwane przez LOT na Ukrainie.

Mamy świetną współpracę w zakresie branży energetycznej, gdzie nie tylko zwiększono o 100 procent dostawę gazu w ostatnich dwóch latach z Polski na Ukrainę, czyli rewersu gazowego, co chroni Ukrainę przed naciskiem gazowym Rosji, ale też przy ostatnim konflikcie z Gazpromem, gdy odcięto gaz – w ciągu kilkunastu godzin Polska udzieliła pomocy. Mamy wspólne stanowisko – teraz została podpisana przecież deklaracja Łotwy, Litwy, Polski i Ukrainy – sprzeciwiające się koncepcji Nord Stream 2, która przecież głównie uderzy w interesy ukraińskie i nie należy zapominać, że także słowackie; zatem występujemy tutaj wręcz w obronie interesów całego regionu.

Mamy też przykłady współpracy na mniejszą skalę. Sam uczestniczyłem we wrześniu 2017 roku w uroczystości otwarcia pierwszej części odremontowanego obserwatorium astronomicznego i meteorologicznego w Karpatach Wschodnich na górze Pop Iwan, gdzie znajdowało się przedwojenne polskie obserwatorium i strażnica KOP, zburzone przez Sowietów w 1939 roku. Teraz jest odbudowywane wspólnym wysiłkiem, został tam zainstalowany posterunek odpowiednika Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, a należy pamiętać, że 70 procent turystów chodzących po tej części Karpat to obywatele polscy, więc ta inwestycja też nie jest oderwana od opieki państwa polskiego nad obywatelami polskimi. Oba wyremontowane obserwatoria będą własnością Uniwersytetu Warszawskiego, tak jak było to przed 1939 rokiem.

Dodajmy do tego jeszcze fakt, że 54 procent studentów-obcokrajowców na uczelniach polskich to są Ukraińcy. 68 procent pracowników cudzoziemskich na polskim rynku pracy to są Ukraińcy, a Sejm w 2017 roku przyjął specjalne ustawodawstwo chroniące prawa pracownicze cudzoziemców, więc de facto przede wszystkim Ukraińców. Biorąc pod uwagę obecność prawie milionowej rzeszy Ukraińców w Polsce, możemy postawić tezę, że faktycznie nie ma niepokojących incydentów z tym związanych. Imigracja ukraińska w Polsce jest wręcz przyjmowana jako przykład pozytywny imigranta w porównaniu do stereotypu imigranta muzułmańskiego.

Kilkadziesiąt tysięcy młodych Ukraińców studiujących w Polsce, co roku to jest ponad 30 tysięcy, po paru latach stworzy pewną masę krytyczną ludzi, którzy będą przyszłą elitą ukraińską, a którzy będą mieli inne rozumienie Polski niż ukształtowane wśród elit jeszcze przecież w znacznej części sowieckiego systemu, inne zrozumienie polskiej psychologii i polskiej wrażliwości historycznej, i będzie nam łatwiej rozwiązywać problemy pamięci historycznej.

Dla tych młodych ludzi Polska będzie także krajem ich młodości, ich edukacji, co zawsze pomaga. W ten sposób właśnie narody się do siebie mentalnie i psychologicznie zbliżają.

Poza tym jest to pewien powrót do normalności. Proszę pamiętać, że separacja Polaków od Ukraińców nigdy w historii nie istniała, poza okresem niewoli sowieckiej, i dopiero złamanie tej niewoli otworzyło możliwości powrotu do normalności. To, że mamy w tej chwili wielu Ukraińców w Polsce i w miarę otwarte granice, to jest właśnie stan normalny, tak zawsze było, a nie odwrotnie.

Ukraińcy do niedawna wymieniali Polskę jako kraj o najlepszych przykładach rozwiązań ekonomicznych, a przede wszystkim uważali Polaków za najlepszych sąsiadów i naród najbliższy Ukraińcom. Można powiedzieć, że mieliśmy doskonały potencjał do tego, by budować pozytywne relacje z Ukrainą. Trudno wobec tego powiedzieć, żeby dzieliła nas przepaść i stereotypy; okazuje się i dowodzą tego wszystkie badania społeczne z ostatnich lat, że Ukraińcy postrzegali nas bardzo dobrze. Na czym zatem polega problem, który mamy dzisiaj? Wizerunek Polski na Ukrainie w ostatnich miesiącach dramatycznie się pogarsza. Czy problem jest po naszej stronie, czy jednak po stronie ukraińskiej?

Myślę, że problem jest po obu stronach, a wynika on z tego, że zarówno poprzedni wizerunek, wyidealizowany, jak i teraz – przyczerniony, są pewnymi wizjami, wyobrażeniami, a nie rzeczywistością. Jeśli mówiłem o lepszym rozumieniu polskiej wrażliwości np. historycznej, to myślę, że gdyby ukraińskie elity były świadome tej wrażliwości kilka lat temu, to nie popełniłyby błędów, których skutki w tej chwili powodują kontrreakcję polską, a ta kontrreakcja na zasadzie reakcji zwrotnej powoduje pogarszanie się obrazu Polski na Ukrainie.

Z jednej strony mamy sytuację, w której, ze względów dosyć oczywistych obóz obecnie rządzący, w okresie, kiedy był opozycją, nie miał ani pieniędzy, ani – nazwijmy to – „mocy przerobowych” na rozwijanie kontaktów eksperckich, osobistych ze środowiskami opiniotwórczymi na Ukrainie. Te kontakty obecnie są raczej zdominowane przez środowiska związane z dzisiejszą polską opozycją i to ona tworzy w środowiskach opiniotwórczych na Ukrainie obraz dzisiejszej Polski. Mówiąc w pewnym skrócie, jest to obraz KOD-owski, że się tak wyrażę. To obraz zupełnie mityczny, takiej Polski nie ma. Takim sztandarowym przykładem jest, że rząd ukraiński jako swoich doradców zatrudnił panów Balcerowicza czy Nowaka, co można uznać za dosyć oryginalny sposób budowania dobrych relacji z krajem sąsiednim – przez promowanie czołowych krytyków strony rządowej.

Z drugiej strony państwo ukraińskie, z uwagi na swoją ogólną niewydolność, nie prowadziło działań w zakresie jednej z polityk, która jest podstawową funkcją każdego państwa, mianowicie polityki tworzenia dobrego obrazu własnego państwa za granicą. Ukraina nie prowadziła promocji dobrego wizerunku Ukrainy w Polsce. Ta działalność była zostawiona polskim przyjaciołom Ukrainy. I jak długo działaliśmy w sytuacji niezorganizowanej państwowo akcji informacyjno-propagandowej, będącej częścią rosyjskiej wojny z Ukrainą, tak długo to „pospolite ruszenie”, które w tym zakresie funkcjonowało, czy raczej wolontariat, wystarczył. W sytuacji, gdy mamy do czynienia ze zorganizowaną i państwowo sterowaną agresją propagandowo-informacyjną, zmierzającą do skłócenia Polaków z Ukraińcami, brak aktywności państwowej Ukrainy w odpieraniu tej agresji na kierunku polskim jest, kolokwialnie mówiąc, istotnym uszczerbkiem w siłach.

Mówi Pan o tym braku akcji promocyjnej Ukrainy w Polsce, ale z drugiej strony – czy my też wystarczająco dbaliśmy o nasze interesy, w tym wizerunek RP na Ukrainie? Wystarczy przypomnieć kolejne przedłużanie kadencji poprzedniego ambasadora RP w Kijowie, potem powołanie ambasadora, który na Ukrainę ostatecznie nie pojechał. Ostatnio ponad pół roku na Ukrainie nie było szefa Instytutu Polskiego. Czy to są działania odpowiadające potrzebom kształtowania tam pozytywnego wizerunku Polski?

Skoro rozmawiamy o mechanizmie pogarszania się wzajemnych wizerunków, to został on jednak zapoczątkowany w 2010 roku przez nadanie tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze przez prezydenta Juszczenkę. Sytuacja, w której Polska milczała na tematy historyczne, była do utrzymania, jak sądzę, tak długo, jak długo w istocie na te tematy milczała także Ukraina.

Uważam, że rozpoczęcie tej gry było nieświadome. To nie był akt antypolski, wprost przeciwnie, wynikał z nieuświadamiania sobie faktu, że tak to zostanie odebrane. Mogło się tak stać z uwagi na zmitologizowanie pamięci historycznej. To nie jest pamięć o rzeczywistych wydarzeniach, tylko oba narody posługują się pewnymi mitami, w których te same postaci występują w zupełnie innym charakterze, dokładnie przeciwnym. Ani jeden mit, ani drugi nie jest prawdziwy, ale funkcjonuje jako pewne zjawisko socjologiczne.

To, o czym Panowie mówicie, jest oczywiście prawdą i tutaj zaniedbania jednej czy drugiej strony wymagają nadrobienia, natomiast to nie jest wykrywalne na płaszczyźnie opinii publicznej. Opinia publiczna nie wie, czy był ambasador RP na Ukrainie, czy nie był, nie wie, kto jest szefem Instytutu Polskiego w Kijowie i czy w ogóle jest tam taki instytut. Natomiast jeśli ujęlibyśmy to tak, że faktycznie z punktu widzenia ukraińskiego Polska popełniła błędy, że jest tak, jak nie powinno być, to gra polityczna polsko-ukraińska powinna być oceniana w myśl następującej logiki: w interesie państwa ukraińskiego leży, aby rząd polski był w stanie prowadzić politykę wspierania Ukrainy i współpracy z Ukrainą. Rząd polski będzie w stanie prowadzić tę politykę tak długo, jak długo będzie istniała większość sejmowa popierająca tego typu politykę, a większość będzie istniała tak długo, jak długo elektorat będzie wybierał takich, a nie innych posłów.

Każdy gest, który będzie mógł być wykorzystany czy to przez rodzimych polskich przeciwników Ukrainy, czy przez propagandę rosyjską dla podniecenia nastrojów antyukraińskich, de facto, w ostatecznym rozrachunku skutkuje zmniejszeniem tego zasobu politycznego (tzn. przychylnego Ukrainie polskiego elektoratu), a w konsekwencji zdolności prowadzenia przez Polskę sensownej, czyli proukraińskiej polityki.

Przekładając to na konkrety, Polska przecież nie dlatego nie buduje pomników Żeligowskiego w Suwałkach, Pińsku i Augustowie, że Żeligowski jest uznawany w Polsce za postać negatywną; wręcz przeciwnie, uznawany jest za pozytywną. Jednak wszyscy w Polsce rozumieją, jaki byłby skutek budowania tych pomników dla relacji polsko-litewskich. Przecież nie robimy też tego ze strachu przed Litwą, bo Litwa jest krajem o innym potencjale niż Polska i pewnie, gdybyśmy mieli taką fantazję, to bylibyśmy w stanie te pomniki wybudować.

Wiemy jednak, jaki byłby tego skutek. Nie ma to nic wspólnego z dumą narodową, ona nie cierpi na tym. To jest natomiast pewien rozsądny rys naszej polityki.

W tym samym wymiarze sądzę, że rozsądni ukraińscy patrioci powinni zastanowić się nie nad problemem godności narodowej takich czy innych upamiętnień, tylko bieżącym skutkiem politycznym, jaki zostanie wywołany, czy to nam się podoba, czy nie, z uwagi na stan świadomości społecznej po obu stronach granicy. Ja rozumiem, że tego nie da się zadekretować, bo ukraińscy rządzący z kolei mają swój elektorat, który ma swoje wymogi i jest on dla polityków ukraińskich znacznie ważniejszy niż polski. Niemniej jednak myślę, że w ogóle świadomość tego problemu, czy próba tego typu kalkulacji nie istnieje. A powinna istnieć, nawet nie po to, żeby usunąć ten problem, ale go choćby zminimalizować w relacjach wzajemnych.

Trzeba zatem skonkretyzować oskarżenia, wskazać winnych, a jednocześnie zdjąć ciężar oskarżeń z tych osób, które niesłusznie są postrzegane jako odpowiedzialne za zbrodnie. Nie znaczy to, że zaraz te osoby muszą stać się sympatyczne, ale odróżniajmy przeciwnika od zbrodniarza.

Zatem sądzę, że praca, która powinna być wykonana wspólnie, powinna między innymi polegać na imiennym nazwaniu i potępieniu odpowiedzialnych za zbrodnie na ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, czyli Dmytra Klaczkiwskoho i Romana Szuchewycza, natomiast nie Stepana Bandery, o którym słusznie powiedział pan premier Olszewski, że on wtedy siedział przecież w Sachsenhausen i nawet go o sprawstwo kierownicze nie można oskarżyć. On przecież też nie był teoretykiem ideologicznym, to był w sumie chyba jednak dosyć – użyję tego słowa – dosyć prosty człowiek, nie był myślicielem, który by tworzył jakieś koncepcje. Te koncepcje przecież tworzył Doncow, a nie Bandera.

Bandera nie był wodzem, nie był sprawnym organizatorem ani sprawnym konspiratorem, ani heroicznym partyzantem i w zasadzie cała jego legenda została w znacznej mierze stworzona przez Sowietów przez fakt jego zabójstwa przez agenta KGB. Chociaż jest to postać z polskiego punktu widzenia niesympatyczna, to z tego nie wynika, że jest ludobójcą. Jemu można jedynie udowodnić, że jest odpowiedzialny za śmierć 9 Ukraińców, 1 Sowieta, 1 Polaka i 300 Ukraińców w walkach melnykowców z banderowcami w czasie II wojny światowej – i to wszystko. Reszta jest pewnym mitem.

On również nie jest twórcą heroicznej partyzantki antysowieckiej, bo to kto inny dowodził i walczył w polu. Tak że zarówno jego mit heroiczny, jak i jego mit zbrodniczy jest wytworem fantazji. My nie jesteśmy od tworzenia mitów Ukraińcom, natomiast sądzę, że powinniśmy się dopracować realnego spojrzenia na tę postać w ramach historii Polski.

Dobrze zatem byłoby, gdyby Ukraińcy przyjęli taką zasadę, jaką przyjęto w Polsce, gdzie przecież heroizacja Żołnierzy Wyklętych nie obejmuje tych partyzantów antykomunistycznych, na których sumieniu ciążą jednak zbrodnie przeciwko ludności cywilnej.

Mieliśmy takie przypadki, chociażby na przykładzie „Burego” – Prezydent Rzeczpospolitej odmówił swojego patronatu nad uroczystościami poświęconymi Buremu. Wykluczono też z grona ludzi czczonych Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka” – bohatera walk z Sowietami pod Kuryłówką, a jednocześnie zbrodniarza z Leżajska i Piskorowic.

Jak jest faktyczny wpływ Rosji na relacje polsko-ukraińskie? Na ile Rosja wpływa na kształtowanie naszego negatywnego wizerunku, zresztą nie tylko na Ukrainie?

On jest na pewno zmienny w czasie. Jest silny o tyle, że Rosja ma potężny aparat propagandowy i może wszelkiego rodzaju nawet drobne incydenty, w sensie propagandowym, rozdmuchiwać do wielkich rozmiarów. Mieliśmy ostatnio przykład z okazji Marszu Niepodległości 11 listopada. W sytuacji, gdy współgrają interesy Rosji i innych ośrodków, w tym przypadku zachodnich, ta skuteczność gwałtownie wzrasta; w innych przypadkach nie.

W odniesieniu do relacji z sąsiadami, uważam, że ta ingerencja jest bardzo łatwo wyczuwalna w relacjach polsko-ukraińskich czy polsko-litewskich. Ostatnio, jak wiemy z incydentu na Zakarpaciu, próbowano wręcz wplątać Polaków w rozgrywkę ukraińsko-węgierską, a zatem i skonfliktować nas z Węgrami. Na szczęście nieskutecznie.

Tego typu operacje, o czym warto wiedzieć, Rosja prowadzi w odniesieniu do wszystkich sąsiadów. Mamy wyraźne ślady ingerencji rosyjskiej także w relacje słowacko-węgierskie, rumuńsko-węgierskie czy rumuńsko-ukraińskie. Każdego z każdym można usiłować skłócić. W tym Rosja celuje i trzeba być tego świadomym.

Mamy także do czynienia z ingerencją w rozgrywki wewnątrzpolityczne. Posłużę się przykładem odległym, ale właśnie z tego tytułu, że pozbawionym emocji obywatelskich polskich, będzie to dobra ilustracja, o co chodzi w tej grze. W Mołdawii rosyjskie służby specjalne stworzyły organizację LGBT i organizację fundamentalnych prawosławnych, którzy zwalczali tę organizację LGBT. Na czele obu stali agenci rosyjscy i zagospodarowali całą mołdawską scenę polityczną. Z jednej strony tradycjonalistom pokazując, jaka to straszna jest Unia Europejska, bo ona popiera lesbijki i homoseksualistów, a z drugiej – pokazując Unii Europejskiej, jaka to prymitywna i zacofana jest Mołdawia, bo tam się takich bije. W ten sposób interes polityczny został „obsłużony” na obu kierunkach, z absolutnym oderwaniem od istoty ideologicznej sporu.

Dla służb rosyjskich jest nieistotne, czy ktoś będzie występował pod tym czy pod tamtym sztandarem, istotne jest to, aby istniał konflikt, który będzie destabilizował scenę polityczną i odpychał ją od Zachodu.

Czy sądzi Pan, że aż tak silna ingerencja jest możliwa też na terytorium Polski i Ukrainy? Czy Rosja może stać wprost za pewnymi siłami społecznymi czy politycznymi? Czy może mieć wpływ na proces ustawodawczy w Polsce i na Ukrainie?

Ostatnie doświadczenie z ukraińskim fragmentem ustawy o IPN rodzi takie podejrzenia. To trzeba dokładnie sprawdzić, służby powinny to wybadać. Niewątpliwie ten fragment leży w żywotnym interesie Rosji. Należałoby prześwietlić bezpośrednich ekspertów prawnych czy historycznych, którzy podpowiadali posłom taki jej kształt, zbadać ich powiązania i jeśli takie poszlaki się potwierdzą, to nie tylko ich stosownie ukarać, ale wdrożyć procedury na przyszłość, by do prac ustawodawczych w ramach Sejmu polskiego nie były dopuszczane osoby, które nie dają gwarancji przestrzegania interesów Państwa Polskiego. Każde normalne państwo musi się przed ingerencjami tego typu bronić.

Sądzę, że w Polsce, zresztą też obecnie i na Ukrainie, i w Rumunii, i nie tylko w tych trzech krajach, nie da się obecnie występować pod flagą rosyjską. Trzeba udawać, że jest się kim innym. W tym sensie jesteśmy nieco impregnowani na taką bezpośrednią ingerencję. Natomiast proszę zwrócić uwagę, że nic tak Rosji nie cieszy, jak ubieranie się ukraińskich patriotów w szatę banderyzmu. Zarówno na Majdanie, jak na manifestacjach patriotycznych, choćby jak ostatnio we Lwowie, gdyby ci ludzie występowali pod hasłami choćby Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej czy Petlury, czy kogokolwiek innego, a nie Bandery, znacznie słabiej by to służyło interesom Rosji niż w przypadku, gdy wywieszają czerwone-czarne sztandary.

Napisałem coś takiego i to powtórzę. Jest bardzo dobra rada Napoleona I: „Na wojnie nie należy nigdy robić tego, czego sobie życzy nieprzyjaciel; i fakt, że nieprzyjaciel sobie tego życzy, jest dostatecznym powodem, żeby tego nie robić”. Rosja bardzo by chciała, żeby cały świat postrzegał Ukrainę w kategoriach czarno-czerwonych i banderowskich, i każdy patriota ukraiński, który wspiera ewolucję symboliki i legend, mitów narodowych, pomagając tworzyć taki obraz, robi dokładnie to, o co chodzi na Kremlu.

Rosja na pewno też nie życzy sobie bliskiej współpracy Polski i Ukrainy. Czy jest szansa, żeby przeciwdziałać tym wszystkim zjawiskom, o których rozmawiamy, szczerze i blisko współpracując z Ukrainą? Dlaczego nie powstanie np. grupa szybkiego reagowania na szczeblu rządowym w takich przypadkach, które budzą uzasadnione podejrzenie, że mamy do czynienia z prowokacją? Spójrzmy chociażby na wydarzenie z rzuceniem granatu na Cmentarz Orląt Lwowskich czy wcześniejsze niejednokrotne niszczenie pomników po jednej i po drugiej stronie, ostrzelanie polskiego konsulatu, ostrzelanie autokaru. Przecież możemy się spodziewać eskalacji takich wydarzeń.

Tak, i zresztą jeszcze dodam do tego może mniej dramatyczne wydarzenie, za to z wyraźnym stemplem, kto to zrobił. Na pomniku Kozaków zaporoskich pod Wiedniem, tych, którzy uczestniczyli w odsieczy wiedeńskiej, ktoś napisał parę lat temu „Wolyn 43”, nie pisząc polskich znaków diakrytycznych. Nie użyto ani „ł”, ani „ń”. Oczywiście nie jest wyobrażalne, aby jakikolwiek Polak napisał „Wołyń” w ten sposób. Podobnie w Hucie Pieniackiej, na tym zniszczonym pomniku, także były napisy nie po ukraińsku, tylko po „ukraińskiemu”, czyli z wyraźnymi błędami językowymi. Więc takie tropy mamy. Poświadcza to ogólny obraz, zresztą przecież niezaskakujący.

Proszę sobie wyobrazić, że u Jana Kucharzewskiego, w jego wielotomowym dziele Od białego caratu do czerwonego, można znaleźć cytat z listu marszałka Iwana Paskiewicza, hrabiego erywańskiego, tego samego, który zdobył Warszawę w 1831 roku; z listu wysłanego w 1854 roku do księcia Gorczakowa, w którym proponuje, aby wynająć za pieniądze co bardziej prymitywnych Turków, natomiast bardzo fundamentalistycznie oddanych islamowi, i przy ich pomocy rozpropagować w Imperium Osmańskim ideę, że oto sułtan zdradził islam, bo sprzymierzył się z chrześcijanami – Francją, Wielką Brytanią i Sardynią. To był okres wojny krymskiej i oblężenia Sewastopola. Zatem należało podburzyć lokalnych agów tureckich przeciwko sułtanowi jako rzekomemu zdrajcy islamu, który jest na usługach chrześcijan. Rosja była gotowa, oczywiście w sposób zakamuflowany – tam było wyraźnie napisane, że warunkiem powodzenia akcji jest, żeby nikt się nie dowiedział, że to z „naszego poduszczenia” głoszą te tezy. Zatem prawowierni muzułmanie, oddani idei osmańskiej, powinni się za poduszczeniem Rosji zbuntować przeciwko sułtanowi i jego sojuszowi z Zachodem, zawartemu dla obrony Turcji przed Rosją.

Ta metoda jest zatem stara. Moglibyśmy cofać się jeszcze przed konfederację barską do konfederacji słuckiej i radomskiej, innowierczych i katolickiej, po to przecież wspieranej przez rosyjskiego ambasadora, by wywołać konflikt wewnętrzny w Rzeczpospolitej.

Mamy doświadczenie kilkusetletnie czegoś, co się teraz modnie nazywa wojną hybrydową. Ze strony Rosji to jest jej stara tradycja rozkładania sąsiadów. Tam, gdzie nie była w stanie tego zrobić, jak z Finlandią w 1939 roku, nie osiągała celów politycznych nagą przemocą wojskową.

Powinniśmy raczej być źródłem informacji dla Zachodu na temat tej metody, uczyć naszych partnerów, jak to działa, jak się temu przeciwstawiać, i także samym sobie przypominać, że przecież mamy takie doświadczenie i powinniśmy rozumieć, jak to jest. Spory historyczne czy wrażliwość historyczna, dotycząca przecież bardzo drastycznych i tragicznych chwil w naszej historii, nie dadzą się usunąć z pamięci, ale może zdarzyć się tak tragiczny scenariusz, że ostatecznie będziemy kontynuować ten spór prycza w pryczę na Kołymie albo będziemy pogodzeni z kulą w potylicy w jednym dole. Historycznie taki był zawsze finał sporów między Polakami a Ukraińcami.

Zadaniem aparatów państwowych jest wypracowanie procedur. Służby specjalne powinny monitorować aktywność służb rosyjskich i tłumić ją w zarodku, zapobiegając tego typu prowokacjom. Tym bardziej dziś, gdy rozmawiamy w sytuacji rosnącego napięcia w relacjach brytyjsko-rosyjskich po rosyjskiej akcji terrorystycznej na terytorium Wielkiej Brytanii i mamy to po raz kolejny poświadczone. Takim memento powinna być zarówno ta ostatnia rosyjska akcja w Salisbury, jak i pamięć o opisanej przez Litwinienkę akcji w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku, gdzie w celu wypromowania Putina jako kandydata na prezydenta, konieczne było rozpoczęcie II wojny czeczeńskiej i prowokacją do tego było wysadzanie własnych obywateli w blokach, kiedy to kilkaset osób zginęło zabitych przez rosyjskie służby specjalne. Samego Litwinienkę później otruto na terenie Wielkiej Brytanii. Teraz mamy kolejny tego typu akt, też na terenie Wielkiej Brytanii. Brytyjskie służby wyraźnie wskazują na Rosję. To wszystko pokazuje, do czego zdolne są służby rosyjskie.

One są zdolne do tego typu krwawych prowokacji także w relacjach polsko-ukraińskich. Żeby te prowokacje były wiarygodne dla opinii publicznej, a zatem, żeby wypełniły swój zamierzony przez Moskwę skutek polityczny, muszą mieć zbudowaną legendę. Napięcie nie może spaść jak piorun z jasnego nieba, musi przez dłuższy czas narastać, żeby ludzie uwierzyli, że dany akt prowokacji nie jest prowokacją, tylko jest naturalny. I to jest faktyczna stawka w tej grze.

Nie pamięć historyczna jest stawką w tej grze, nie upamiętnienie ofiar sprzed lat siedemdziesięciu paru, tylko dążenie do tego, żebyśmy mieli świeże ofiary, które będziemy opłakiwać. Naszych obecnych współobywateli, a nie naszych dziadów czy ojców.

Rozsądnym zadaniem każdego państwa jest ochrona swoich obywateli tu i teraz. Jest pewna gradacja zadań i hierarchia ważności. Nic nie ujmując ważności upamiętnień historycznych i rozstrzygnięcia sporu historycznego, życie naszych obywateli tu i teraz jest ważniejsze od pamięci historycznej. Ten spór pamięci trzeba rozstrzygnąć. Jego się nie da rozstrzygnąć jednostronnie, bo żadna ze stron nie ma instrumentu zmuszenia drugiej do przyjęcia własnej wizji. Napinanie się moralne, że prawda jest jedna i tylko jedna strona ma tę prawdę, jest oczywiście moralnie słuszne, tylko że politycznie nieskuteczne. Nie na tym polega zadanie polityków, żeby okopać się na swoich stanowiskach.

Uważam, że warunkiem odblokowania sporu historycznego jest w pierwszym rzędzie rozstrzygnięcie kwestii ekshumacji. Dopóki nie dojdzie do pełnej ekshumacji, zbadania – nazwijmy to – tych dołów śmierci, bo to często trudno nazwać grobami, policzenia ofiar i ich identyfikacji, dopóty będziemy się spierali na własne wyobrażenia o tym, co się wydarzyło, a nie na naukowo potwierdzone fakty. Mając natomiast policzone i zidentyfikowane ofiary, obie strony będą musiały przyjąć którąś z funkcjonujących wersji. Wersja polska jest taka, że istnieje drastyczna nierówność skali ofiar, a wersja ukraińska jest taka, że był to konflikt symetryczny o porównywalnej ilości ofiar cywilnych po obu stronach.

Ja oczywiście uważam, że to polska pamięć historyczna w tym zakresie jest prawdziwa. Jej udowodnienie nie może jednak polegać na częstym czy głośnym powtarzaniu tej prawdy, tylko na pokazaniu dowodów.

Pokazanie dowodów możliwe jest po przeprowadzeniu ekshumacji. Jeśli Ukraińcy uważają, że to ich wersja jest prawdziwa, to jedynym sposobem udowodnienia tego jest przeprowadzenie ekshumacji, a nie częste i głośne powtarzanie, że jest tak, jak oni myślą. Zatem tego sporu nie da się rozstrzygać bez wykonania tej podstawowej pracy badawczej.

W interesie politycznym i Polski i Ukrainy leży zakończenie tego sporu, a jeśli obie strony wierzą w swoje racje, nie powinny mieć oporów przed przeprowadzeniem niezbędnej procedury dowodzenia tej racji.

Przemysław Żurawski vel Grajewski – Członek Gabinetu Politycznego Ministra w Ministerstwie Spraw Zagranicznych RP, profesor Uniwersytetu Łódzkiego. Współpracownik Instytutu Europejskiego w Łodzi, Ośrodka Myśli Politycznej, pracownik badawczy Centrum Europejskiego Natolin, a także wykładowca Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Pracował w Ministerstwie Obrony Narodowej w Biurze ds. Planowania Polityki Obronnej oraz w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Integracji Europejskiej i Pomocy Zagranicznej. W latach 2005–2006 był ekspertem frakcji EPL-ED w Parlamencie Europejskim w Brukseli i zajmował się monitorowaniem polityki wschodniej Unii Europejskiej. W 2006 został nauczycielem akademickim na białoruskim Europejskim Uniwersytecie Humanistycznym w Wilnie. W latach 2007–2008 był komentatorem kontraktowym TVP Info w zakresie tematyki międzynarodowej.

StopFake PL, realizowany przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, to zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w ramach konkursu „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2018”. Publikacje wyrażają poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Wywiad Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory z Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim, pt. „Jak długo będziemy ciągnąć ten spór?” znajduje się na s. 10-11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory z Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim, pt. „Jak długo będziemy ciągnąć ten spór?” na s. 10-11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Pięć powodów, dla których Polacy, którzy udali się na emigrację w czasach III RP, nie wracają do Polski na stałe

Niestety często się zdarza, że nawet jeżeli emigrant zdecydował się wrócić, to po pewnym czasie ponownie pakuje walizki, a czasami, jak autor artykułu, udaje się na emigrację wewnętrzną i czeka.

Wojciech Walczuk

Ostatnie miesiące upływają pod znakiem gospodarczego rozkwitu. Inwestycje rosną, bezrobocie maleje, a pracodawcy coraz głośniej domagają się poluzowania sztywnych reguł rządzących rynkiem pracy. Gospodarka z tygrysim impetem wskakuje na kolejne słupki wzrostu, a, dodatkowo, perspektywy rozwoju na kolejne lata wcale nie przewidują załamania koniunktury.

Dlaczego zatem, mimo milionów brakujących rąk do pracy, za milionami przyjeżdżającymi zza wschodniej granicy nie widać choćby dziesiątek tysięcy Polaków powracających z emigracji?

Polski jest wciąż najczęstszym językiem obcym słyszanym od Dover po Inverness. Przyczyn, trywializując, jest wiele, tak jak wiele było powodów do wyjazdu. Każdy przypadek jest odmienny, ale mimo to wiele schematów się powtarza, dlatego spróbujmy je uporządkować i wyciągnąć choćby bardzo ogólne wnioski.

Na problem niepowracającej emigracji możemy spojrzeć z perspektywy autora tekstu, czyli byłego emigranta z brytyjskim paszportem, próbującego na nowo ułożyć sobie życie w kraju nad Wisłą.

Dlaczego zatem nie wracają? Pierwszy powód jest oczywisty – to pieniądze. Wszystko kręci się wokół nich. Co i za ile, kto ma ich więcej, a komu się znowu nie udało rozkręcić interesu. W Polsce czy za jej granicami temat pieniędzy to numer jeden. Na emigracji wciąż można zarobić dużo więcej, ale jeżeli sprawdzimy koszty życia na Zachodzie i porównamy z krajem, bilans finansowy nie jest już taki oczywisty. Szukajmy zatem dalej.

Drugi wniosek, który można wysnuć po licznych rozmowach z Polakami na Wyspach, to jakość codzienności nad Wisłą. Wszechobecna agresja panosząca się w tramwaju i kolejce w supermarkecie, kierowcy, którym cztery kółka na lokalnej szosie pomyliły się z czwórką w galopie, a także wszędobylskie słowa na k i ch potrafią skutecznie zniwelować bliskość rodziny i smak domowego ciasta.

Trzeci powód, który należy łączyć z drugim, to jakość usług, gdzie nie chodzi wcale o urzędników, bo ci zaczęli się nawet uśmiechać i nie traktują już petentów niczym wrogów, ale o zorganizowany system utrudniania życia na każdym etapie. Wiadomo od carskich czasów, że Polaków trzeba trzymać krótko, ale czy w wolnej Polsce musimy wciąż czuć się jak pod zaborami? Lubujemy się w wolności osobistej, wspominamy złoty wiek demokracji szlacheckiej, a pozwoliliśmy, aby zaświadczenia, formularze i pieczątki wyznaczały nam rytm codziennych obowiązków.

W obecnym systemie powinności obywatela wobec państwa i tego, co państwo polskie oferuje w zamian, nie tylko nie powinniśmy liczyć na liczny powrót Polaków z emigracji, ale możemy zapomnieć o masowym i trwałym napływie innych narodowości.

Czwarty i piąty powód nielicznych powrotów to marny poziom szkolnictwa (zwłaszcza uczelni wyższych) i licha publiczna służba zdrowia. Obydwa są tematami na osobne artykuły, ale obydwa można też sprowadzić do powszechnej selekcji negatywnej i wszechwładnych koterii.

Przyczyn, dla których nie wracają, jest pewnie więcej i każdy emigrant mógłby wskazać swoje własne, ale niestety często się zdarza, że nawet jeżeli już powrócił, to po pewnym czasie ponownie pakuje walizki, a czasami, jak autor artykułu, udaje się na emigrację wewnętrzną i czeka. Czasami walczy o swoją szansę na normalność.

Felieton Wojciecha Walczuka pt. „Dlaczego nie wracają” znajduje się na s. 12 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Walczuka pt. „Dlaczego nie wracają” na s. 12 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl