Tarnopolanina Żywot Niepokorny – recenzja

Tarnopol nie miał tyle szczęścia, aby pozostać w szerokiej pamięci narodowej jak Wilno i Lwów. A szkoda, ponieważ miasto, choć nie wielkie zapisało się chwalebnie w historii naszego narodu.

Właśnie o Tarnopolu i późniejszej tęsknocie za tym podolskim grodem jest ta mocno przygodowa, lecz jak najbardziej autobiograficzna książka Czesława Blicharskiego, polskiego lotnika z II wojny światowej.

Tego Tarnopola z kart książki Blicharskiego nie ma. Miasto zostało niemalże całkowicie zrównane z ziemią w trakcie niemiecko-sowieckich walk wiosną 1944 roku. Jednak nawet ruiny miasta będące pod sowiecką administracją w wyniku zdrady jałtańskiej, dalej pełniły swoją funkcję jako szaniec obronny Polaków i Polski. To do wyniszczonego miasta konwojowano ludność polską Podola, której udało się umknąć banderowskiej bestii. Banderowcy będący niekiedy w zmowie z Sowietami w sprawie likwidacji żywiołu polskiego, nie odważali się atakować miast i ośrodków chronionych przez istriebietne bataliony – polskie samoobrony pod nadzorem NKWD. W dzisiejszym Tarnopolu została tylko jedna historyczna uliczka i placyk, na którym za sanacji był pomnik Piłsudskiego, a dziś stoi Danił Halicki. Reszta współczesnego miasta to postsowiecki i neobanderowski syf.

Ale o tym nie pisał Blicharski, ponieważ jego przygoda z Tarnopolem zakończyła się wiosną 1940, kiedy to wraz z trzema braćmi przedzierał się na Węgry w celu dostania się do Wojska Polskiego. Jednak zostali złapani przez Hucułów i w miast mordu na miejscu w celu uzyskania trzewików czy palt, przekazani zostali NKWD. Tam szybkie badanie, kryminał i łagier.

Książka Blicharskiego obejmuje szereg okresów z życia autora (Tarnopol-łagier-Armia Andersa-kursy pilotażu-koniec wojny – przyjazd do PRL). Najciekawszy dla mnie był ten czas tarnopolski obejmujący od urodzenia w 1918 do studiów we Lwowie i następnie Wrzesień 39 i początki sowieckiej okupacji. Blicharskiego ojciec był kolejarzem, a matka „Mazurka” zza Sanu i na tym tle widzimy realia ekonomiczne i społeczne II RP. Dom był katolicki i tradycyjny, chociaż ojciec był działaczem PPS. Jako kolejarz mógł z jednej pensji (żona nie pracowała) wyżywić 7-osobową rodzinę (4 synów i 1 córka), zapewnić im skromne, lecz godne warunki bytowe i posłać wszystkie dzieci do gimnazjów i nawet na lwowski uniwersytet (szkoły były płatne). I to będąc zaledwie skromnym kolejarzem! Blicharski kilka razy podkreślał, że sąsiedzi z kamienicy i inni kolejarze dziwili się, dlaczego Blicharski senior nie wybuduje sobie domku, tylko wydaję pieniądze na wykształcenie dzieci. Albowiem, w tym środowisku dominowało przekonanie, że lepiej jednego syna kształcić do oporu, a kolejnych wysyłać na podoficerów lub do zawodu.

Kolejną ciekawą obserwacją Blicharskiego realiów II RP były kwestie narodowościowe. W gimnazjum polskim w mniejszości byli Żydzi, a po zamknięciu szkoły ukraińskiej za bunty antypaństwowe, pojawili się też Ukraińcy. Jednak Blicharski, jako kulturowy dziedzic Rzeczypospolitej nie dostrzegał symptomów patologicznej nienawiści żywiołu ukraińskiego do Polski. A to był błąd. Wiemy dzisiaj jak intelektualnie nęcące były idee OUN-u pośród ukraińskiej młodzieży, która tak właściwie oprócz komunizmu nie miała żadnej innej ideologii do wyznawania. Blicharski często wybiegał w swojej narracji w przyszłość i komentował dalsze losy napotykanych przez siebie ludzi. Kto zginął męczeńską śmiercią zarąbany przez UPA, kto poległ w walce z Niemcami, kto nie przeżył Sowietów, czy kto się skundlił i przystąpił do polskojęzycznych bolszewików po 1944. Zaiste, co się stało z naszą klasą.

Blicharski na studiach we Lwowie dołącza się do narodowców. Było to środowisko najbliższe jego poglądom, jak i jedyna konstruktywna alternatywa kontestująca sanację. Z tego względu poznajemy żakowskie realia we Lwowie, przerywane „pasztetami” – wezwaniami do Urzędu Śledczego Policji Państwowej. Wojna zastaje Blicharskiego w rodzinnym mieście. Nie zostaje zmobilizowany, lecz jako student dostaje przydział do Straży Miejskiej, która wspomaga pilnowanie porządku publicznego. Wpierw Blicharski przyjmuje entuzjastycznie wybuch wojny. Nie wyobraża sobie, żeby mogło go nie być na paradzie w zdobycznym Berlinie. Jednak po kilku dniach zauważa coś bardzo niepokojącego. Otóż zaledwie po kilku dniach wojny do Tarnopola zaczęła zjeżdżać się „Warszawka”, ze swoimi kuferkami, pudelkami i pseudopaniczykowskimi manierami będącymi zupełnie nie na miejscu wobec sytuacji, w której się znaleźli. Czy aby nie za szybko „Warszawka” się znalazła w mieście oddalonym od granicy zaledwie 40 km, zastanawiał się młody tarnpolanin. Marmury zostawiliście w Warszawie, tu jest jak jest, wyjaśniał Podolak niezadowolonym z warunku kwaterowych „pociotkom” reżimu.

Zresztą jego krytyka wobec władz przedwrześniowych i „bufonady” pogrobowców sanacji jest bezlitosna. Ci ludzie zupełnie nie rozumieją sytuacji i zachowują się tak, jakby Września nie było irytował się w trakcie formowania się Armii Andersa w Sowietach i w czasie służby w Anglii. Jak to jest, że Anglicy od razu mianowaliby mnie oficerem po skończeniu kursu pilotażu, lecz Polacy uznali, że to jest niemożliwe, ponieważ nie ukończyłem kursu podchorążego. A niby, kiedy miałem ten kurs zrobić? W łagrze? Bulwersował się autor.

Blicharski ma cięty język i naturalny pociąg do kontestacji wszelkich porządków. Poprzez te przywary/zalety natrafia na różne perypetie w swojej długiej wędrówce. Marzył o tym, że wróci do Tarnopola bujając się na statku płynącym przez Ocean Indyjski, bawiąc się w RPA czy też spuszczając wielotonowe bomby na Niemcy. Kiedy jego koledzy ze Śląska, Wielkopolski czy centralnej Polski zgłaszali się do powrotu do Polski ludowej, on nie miał gdzie się zgłaszać. Pomimo to, dalej z podolską pogodą ducha, humorem i bezkompromisowością starał się ułożyć sobie życie na obczyźnie, śniąc o Tarnopolu.

Książka jest żywym, barwnym i przygodowym opisem pokolenia, któremu niedane było dokończyć tego, co zaczęli – budowy i walki o Polskę w swoich małych ojczyznach. Czytając tą, jak i kilka podobnych do niej wspomnień, zastanawiałem się gdzie są ich ekranizacje kinowe/telewizyjne? Czy zrobienie dobrej produkcji jest takie trudne, kiedy się ma tyle fantastycznych scenariuszy napisanych przez życie?

Komentarze