Klucze do Polski. Okoliczności pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 59/2019

W wigilię Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Nie pozostało to bez wysłuchania, choć na odnowienie, o które Papież wołał, ciągle jeszcze czekamy.

Piotr Sutowicz

Klucze do Polski

40 rocznica pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny

Kiedy w latach osiemdziesiątych i jeszcze dziewięćdziesiątych pisano o kolejnych rocznicach pierwszej papieskiej podróży do ojczyzny, często umieszczano gdzieś tam wyrażenie: „wszyscy pamiętamy”, by podkreślić, że pisze się, ot, tak, tylko dla przypomnienia, może ponownego uporządkowania pewnych, mimo wszystko oczywistych rzeczy.

Jak to jednak bywa z czasem, upływa on bardziej lub mniej miarowo i dziś już można powiedzieć, że nie wszyscy pamiętają o tym wydarzeniu. Tak się składa, że najmłodsi z tych, którzy mogą sięgnąć własną pamięcią do wydarzeń z czerwca 1979 roku, mają około pięćdziesięciu lat. Sama pielgrzymka zaś obrosła pewną historyczną patyną, która każe patrzeć ze stosownym dla tego typu faktów dystansem oraz czcią. Z drugiej jednak strony,

młodsze pokolenie chyba tylko z podręczników szkolnych dowiaduje się, że było to wydarzenie w naszych dziejach ważne, by w ramach procesu edukacji szybko o tym zapomnieć.

Pozostaje ono być może w jakichś zakamarkach pamięci pośród szeregu innych ważnych i mniej ważnych epizodów historycznych, nie wpływając ani na obraz przeszłości, ani nie wywierając znaczniejszego wpływu na tożsamość narodową młodzieży.

Tak można pisać oczywiście o wielu rzeczach istotnych z punktu widzenia teraźniejszości. Nad rozlanym mlekiem jednak nie należy płakać, a historię trzeba przypominać i walczyć o pamięć w każdym kolejnym pokoleniu.

Polska tamtego czasu

Mówiąc skrótowo, od roku 1945 państwowa propaganda głosiła, że jesteśmy na drodze do ustroju komunistycznego. W latach siedemdziesiątych mieliśmy już jednak za sobą czasy siermiężnego stalinizmu. Władzę polityczną w kraju sprawowała partia mieniąca się zjednoczoną, robotniczą i do tego polską. Stojący na jej czele kolejny sekretarz, Edward Gierek, rządził z moskiewskiego nadania, a przynajmniej przyzwolenia, niemniej z pewnością nie był pozbawiony pewnych cech mogących czynić z niego rewizjonistę. Część swego życia spędził na Zachodzie. Był pierwszym tej rangi urzędnikiem niewywodzącym się z KPP, chociaż jego komunistyczne dziedzictwo nie budziło większych zastrzeżeń. To, że Gierek Zachód znał, a Rosję, w tym także sowiecką – niekoniecznie, powodowało, że jego perspektywa była nieco oryginalna. Kiedy w dramatycznych okolicznościach wydarzeń grudniowych roku 1970 na Wybrzeżu przejął ster realnych rządów po poprzedniku, zdawał się być dla Kościoła partnerem ciekawym.

Był człowiekiem układnym i kulturalnym, co na tym urzędzie nie było normą, a poza tym prymasowi Wyszyńskiemu i episkopatowi wydawało się chyba, że Pierwszy Sekretarz nie stawia na pierwszym planie walki ideologicznej. Codzienność dostarczała niestety dowodów na to, że rzeczywistość nie pokrywała się z oczekiwaniami, jednak Kościół na drodze rozmów mógł coś dla siebie „uszczknąć” w ramach negocjacji z władzami, którym zależało, by na arenie międzynarodowej uchodzić za liberalne. To miało ułatwić im pozyskiwanie kredytów i technologii. Wszystko więc w zasadzie rozgrywało się w sferze czystej polityki, ale zawsze warto było z tego korzystać.

Władza tak naprawdę ani na jotę nie zmieniła swego podejścia do chrześcijaństwa, uważając, że kiedyś do generalnej rozprawy i tak dojść musi.

Dlatego ani na chwilę nie ustała inwigilacja duchownych i świeckich działaczy katolickich. W tej robocie nie oszczędzano ani prymasa, ani kardynała z Krakowa, przyszłego papieża. Cenzura nadal nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wreszcie szkoła i wszystkie instytucje państwowe nastawione były na ateizację i sowietyzację społeczeństwa. To w końcu w epoce gierkowskiej, w lutym 1976 roku, wpisano do PRL-owskiej konstytucji obok przewodniej roli PZPR, również obowiązkową „przyjaźń” z ZSRR oraz „budowę socjalizmu”, choć w tym ostatnim wypadku aż dziw, że nie uwzględniono tego w polskiej ustawie zasadniczej już wcześniej.

W tymże samym 1976 roku wielkie plany gospodarcze Gierka, oparte na niewydolnej doktrynie socjalistycznej i biurokratycznych zasobach partii, zaczęły się załamywać. W czerwcu doszło do protestów robotniczych, którym symbolem stał się Radom. Ewidentnie kierownictwo PZPR nie miało pomysłu na to, co dalej czynić. Z tego, że kraj znalazł się na równi pochyłej, zdawali sobie sprawę co światlejsi przedstawiciele elity władzy. Prymas Tysiąclecia odnotował w swych dziennikach coraz częstsze wizyty notabli państwowych, którzy zdawali się z nim dzielić swymi negatywnymi przemyśleniami, szukając ratunku w Kościele jako jedynej instytucji zdolnej zatrzymać nadchodzący upadek, a przy okazji rewolucję społeczną, której skutki w istniejącej wówczas sytuacji geopolitycznej mogłyby być nieobliczalne.

Prymas nie chciał ani sowietyzacji, ani rewolucji – jemu też sytuacja zdawała się trudna, lecz na pewno nie miał zamiaru ratować systemu, w szczerość którego wierzyć nie miał najmniejszego powodu.

Tak czy siak, czerwiec 1976 roku w Polsce to okres poprzedzający coś, o czym można było powiedzieć, że będzie inne. Gospodarka po zimie stulecia i nadchodzącym totalnym załamaniu nie dawała szans na poprawę bytu materialnego Polaków. Działacze partyjni, wsparci aparatem represji, chcieli jedynie nadal trzymać naród pod korcem, choćby kosztem cofnięcia poziomu materialnego do czasów przedgierkowskich. Samo społeczeństwo zaś zaczynało powoli wrzeć. Kierunek zmian był trudny do wychwycenia, ale kraj łatwo przechodził do roli przedmiotu rozgrywek różnych sił.

Kościół

Pontyfikat Pawła VI to czas wielu nowych zjawisk – epoka reform soborowych, które w różnych Kościołach partykularnych różnie przeprowadzano i z różnym powodzeniem. To także okres, kiedy Stolica Apostolska próbowała normalizować swoje stosunki z krajami tzw. bloku wschodniego. Polski episkopat nie patrzył na ten nowy trend w Watykanie z życzliwością. Nowe otwarcie w stosunkach z krajami socjalistycznymi miało w teorii poprawić byt katolików pozostających pod władzą reżimów komunistycznych. W gruncie rzeczy jednak, to te reżimy przejęły inicjatywę w tym względzie, doprowadzając do sytuacji, w której nie tylko nie poczyniły żadnych ideologicznych ustępstw, ale dodatkowo uzyskały znaczący wpływ na obsadę stanowisk kościelnych w krajach bloku i doprowadzały do eliminacji ludzi stojących niezłomnie na stanowisku wartości chrześcijańskich.

W Polsce dzięki stanowczości Prymasa sprawy nie potoczyły się za daleko, mimo woli komunistów oraz watykańskiej dyplomacji, dążących do ustanowienia stałych relacji międzypaństwowych. Skutki „sukcesu” dyplomatycznego Stolicy Apostolskiej budziły u Prymasa obawy i niechęć do podążania tą drogą. Kardynał Wyszyński, dysponujący niezwykle szerokimi uprawnieniami, nadanymi mu przez Piusa XII i potwierdzonymi przez jego następców, które czyniły go de facto kimś w rodzaju nuncjusza oraz dawały mu pełnomocnictwa w kwestiach wykraczających terytorialnie poza obszar PRL, chciał ten stan konserwować i miał w tym, zdaje się, całkowite poparcie episkopatu, w tym metropolity krakowskiego. Karol Wojtyła również rozumiał niebezpieczeństwo mogące wynikać dla Kościoła z dyplomatycznych ustępstw arcybiskupa Casarolego czy planowanego na przedstawiciela Watykanu w Polsce arcybiskupa Luigiego Poggiego, który odpowiadał także za kontakty Stolicy Apostolskiej z krajami naszej części Europy.

Spór pomiędzy tym ostatnim a prymasem Wyszyńskim narastał. Naciski na to, by ustanowić trwałe przedstawicielstwo Watykanu w Warszawie, wzrosły do tego stopnia, iż z perspektywy końca roku 1977 zdawały się one nie do powstrzymania. Oczywiście prymas Wyszyński, wykorzystując swoje relacje z Pawłem VI, kwestię tę nieco powściągał, lecz rzecz zdawała się przesądzona, a jej realizacja pozostawała tylko kwestią czasu.

Polscy biskupi zdawali sobie sprawę z tego, jak wyglądają Kościoły w krajach socjalistycznych i jak mało przydatna jest dyplomacja watykańska w obronie religii.

W związku z tym ich stanowisko w tej sprawie było dość spójne, chciałoby się rzec – czysto duszpasterskie.

Rok 1978 przyniósł wiele nieoczekiwanych zmian w Kościele Powszechnym. Oto 6 sierpnia 1976 roku umiera papież Paweł VI i następuje konklawe, na którym kardynałowie wybierają na papieża Albina Lucianiego, dotychczasowego patriarchę Wenecji, który przybiera imię Jana Pawła I. Wybór ów pokazał, że kardynałowie przestają ufać Kurii Rzymskiej i z jednej strony postanowili, iż kolejnym biskupem Rzymu nadal pozostanie Włoch, z drugiej zaś, że będzie to jednak człowiek nowy.

Z perspektywy polskiej ważny był udział obu naszych elektorów, czyli zarówno prymasa, jak i kardynała Wojtyły, którzy, zdaje się, dali się poznać z dobrej strony, a głos Stefana Wyszyńskiego o sytuacji Kościoła w krajach komunistycznych, skierowany do kardynałów, spotkał się z ich akceptacją, w odróżnieniu od odebranej jako proreżimowa wypowiedzi prymasa Węgier, Laszló Lekaia. Pewnie wtedy zadzierzgnięte zostały pewne kontakty i relacje, które bardzo szybko okazały się przydatne.

Nieoczekiwane przyśpieszenie historii

Pontyfikat Jana Pawła I, wbrew jakimkolwiek przewidywaniom, okazał się niezmiernie krótki – trwał bowiem jedynie 33 dni. Do dziś nie ustają spekulacje na temat nagłej śmierci głowy Kościoła i chyba kwestia ta nigdy nie zostanie wyjaśniona jednoznacznie, co powoduje, że wszyscy zainteresowani podzielili się na dwa obozy: jeden stoi na stanowisku morderstwa, drugi śmierci osoby w gruncie rzeczy ciężko chorej. Bez względu na rzeczywistą przyczynę, dla Kościoła wydarzenie to było wielkim wstrząsem. Z powodów obiektywnych 28 września stało się jasne, że kardynałów czeka drugie konklawe.

Zarówno dla prymasa Wyszyńskiego, jak i kardynała Wojtyły wrzesień 1978 roku był miesiącem ważnym, a z perspektywy tego, co się wydarzyło wkrótce – być może nawet kluczowym. Otóż w dniach 20–25 tego miesiąca wraz z towarzyszącymi sobie biskupami obaj dostojnicy odbyli wizytę w Republice Federalnej Niemiec. Była ona przygotowywana od dawna, w jakiś sposób wynikała z Orędzia biskupów polskich do niemieckich braci w Chrystusowym urzędzie pasterskim z roku 1965. Okoliczności do niej, zdaje się, dojrzewały powoli. Mówiąc oględnie, zachodnioniemiecki episkopat nie zareagował na przywołany dokument entuzjastycznie. Kiedy 7 grudnia 1970 roku, kilka lat po jego wystosowaniu, Willy Brandt i Józef Cyrankiewicz podpisywali porozumienie uznające polską granicę na Odrze i Nysie, środowiska katolickie RFN przyjęły ten fakt z niechęcią, a niektóre kręgi polityczne związane z CDU/CSU próbowały zablokować jego ratyfikację.

Faktem jest jednak, że papież Paweł VI, wykorzystując uznanie granic, 28 czerwca 1972 roku wydał bullę Episcoporum Poloniae Coetus, w której ustalał nowy, dostosowany do realnych granic ład w organizacji Kościoła w Polsce. Warto dodać, że skutkiem ubocznym tego faktu było uznanie rządu PRL przez Watykan i cofnięcie akredytacji dla ambasadora rządu londyńskiego, Kazimierza Papée.

Wspomniana wrześniowa wizyta wpisywała się więc w klimat pewnego pojednania, które dojrzewało powoli, ale jednak konsekwentnie, będąc wyrazem linii politycznej episkopatu. Należy podkreślić, iż udział w niej kardynała Wojtyły okazał się kluczem do tego, co miało się wydarzyć 16 października 1978 roku.

Po pierwsze, z punktu widzenia duszpasterskiego, polscy biskupi i niemieccy gospodarze, przełamując bariery nieufności, osiągnęli olbrzymi sukces. Z pewnością pokłady dobrej woli po obu stronach okazały się bardzo duże. O randze, jaką wizycie nadawał prymas, świadczy fakt, że oprócz wyjazdów do Rzymu nie odbywał on żadnych podróży zagranicznych – ta była pierwszą. Po drugie, na arenie międzynarodowej pojawił się argument o wzajemnej otwartości polskich i niemieckich hierarchów, dla których nie istniały bariery światopoglądowe dzielące ich kraje. Prymas podkreślał przy okazji, że liczy na pomoc ze strony Kościoła niemieckiego w walce z naporem ateizacji płynącej ze Wschodu. Rzecz oczywiście prowadzona była dyskretnie, ale ci, którzy mieli wiedzieć, o co chodzi, wiedzieli. Wreszcie po trzecie, kardynał Wojtyła, który znany był w Niemczech wcześniej, w trakcie tej wizyty dał się poznać od jak najlepszej strony, pozyskując, zdaje się, dla siebie episkopat niemiecki, w tym kardynała Josepha Hoffnera. Nie można oczywiście przeceniać tego typu faktów jednostkowych. Niemniej chyba jednak ten epizod w jakiś sposób zmienił pozycję obu polskich kardynałów na nadchodzącym konklawe.

Wielu historyków, w tym Peter Raina, uważa, że to prymas Wyszyński odegrał kluczową rolę w wyborze Karola Wojtyły na papieża na październikowym zebraniu kardynałów.

Gdyby tak rzeczywiście było, to można powiedzieć, że w ten sposób stał się on twórcą planu, który przyniósł Kościołowi, światu i Polsce zmiany liczone co najmniej na dziesiątki lat. Oczywiście, wydarzenia te owiane są w sporej części tajemnicą i tak ma pozostać do końca świata. Niemniej wiemy o rozmowach, jakie prymas prowadził w rzeczonej kwestii z kardynałami Królem z Filadelfii oraz Bengshem z Berlina i ogólnie Niemcami, a także w pewnym mniej lub bardziej sprecyzowanym układzie z kardynałem Giuseppem Sirim, jednym z poważnych kandydatów na papieża.

W dniu uroczystości św. Jadwigi w 1978 r., z powodów ogólnie znanych, historia przyśpieszyła gwałtownie, wiele rzeczy przybrało inny kształt, a nadzieja na to, że do Polski przyjedzie głowa Kościoła, zaczynała przybierać realną postać.

Święty Stanisław – klucz cywilizacyjny

Rok 1979 miał być i był w Polsce obchodzony pod znakiem 900 rocznicy śmierci biskupa krakowskiego, świętego Stanisława, którego kult jest jednym z ważniejszych w naszym Kościele i społeczeństwie. Okoliczności śmierci hierarchy same w sobie są jasne: ludzie księcia Bolesława Śmiałego na rozkaz władcy targnęli się na życie biskupa. Pamięć o tym wydarzeniu towarzyszyła Polakom przez owe 900 lat. Postać świętego mogła być kłopotliwa dla każdej władzy, która uzurpuje sobie szerokie uprawnienia. Czynniki polityczne często podnosiły argument, iż ingerencje biskupa w sprawy władzy królewskiej były nieuprawnione, podczas kiedy Kościół podkreślał fakt, że głos świętego męczennika był ożywieniem czynnika moralnego w życiu społecznym.

Postać świętego Stanisława, poprzez którego pokazywano wyższość społeczeństwa nad państwem oraz moralności nad prawem stanowionym, była dla władzy niepożądana.

W sytuacji animozji pomiędzy władzą a społeczeństwem kult tego biskupa stawał się w sposób oczywisty punktem zapalnym, a w każdym razie za taki mógł uchodzić. Stąd tak życzliwym okiem władze patrzyły na wszelkie publicystyczne i historyczne próby dekonstrukcji postaci, dowodzenia, że nie była ona tą, za jaką uważa ją Kościół. Pokazywanie Świętego w niekorzystnym świetle, oprócz normalnych przejawów antyklerykalizmu charakterystycznego dla oficjalnego światopoglądu ówczesnego państwa, miało właśnie przede wszystkim ten aspekt. Oczywiście kwestionowanie wprost kultu świętego, który ogarniał miliony ludzi, było trudne, ale władza robiła, co mogła.

Dla kardynała Wojtyły postać tego świętego, oprócz wymienionych oczywistych powodów, ważna była choćby dlatego, że był on jego dalekim poprzednikiem na urzędzie. Poza wszystkim darzył on biskupa Stanisława uczuciem osobistym, o czym najlepiej świadczy fakt, iż poświęcił mu ostatni utwór poetycki przed swoim wyborem na Stolicę Piotrową. Wraz z gaśnięciem nadziei komunistów na to, że krakowski hierarcha stanie się realnym oponentem prymasa, przekonali się oni, że jest to godny następca świętego, a jego myśl idzie w pełni po linii cywilizacyjnej wytyczonej owym paradygmatem dominacji społeczeństwa czy też w narodu w państwie. Doktryna ta była niebezpieczna, bo w palący sposób aktualizowała się w realiach PRL-u. Cały episkopat przykładał wielką wagę do przypomnienia myśli wynikających z męczeństwa świętego, a swoistym symbolem tej wagi stał się fakt, iż na ostatnim posiedzeniu Rady Stałej Episkopatu, przed wyjazdem obu polskich kardynałów na konklawe po śmierci Jana Pawła I, kardynał Wojtyła referował projekt uroczystości św. Stanisława na rok następny.

Wybór krakowskiego kardynała na papieża uroczystości owych nie tylko nie zepchnął na plan dalszy, ale wyglądało na to, że mają one szansę nabrać zupełnie nowego wymiaru, a ów klucz do Polski trafił w nowe ręce. Warto dodać, że świętemu poświęcił Jan Paweł II swój pierwszy list apostolski Rutilans Agmen (Jaśniejący orszak) datowany na 8 maja 1979 roku. Kolportaż tego dokumentu w Polsce próbowała zatrzymać komunistyczna cenzura, z czego władze PRL wycofały się pod naciskiem episkopatu, który użył całkowicie zresztą prawdopodobnego argumentu o skandalu międzynarodowym, jaki może w związku z tą kwestią wybuchnąć.

Polska jako część Kościoła

Komunizm znakomicie blokował relacje pomiędzy Kościołem Powszechnym a lokalnym. Co prawda lata siedemdziesiąte to nie czterdzieste czy pięćdziesiąte, kiedy to działania te miały skutkować stworzeniem własnego, „komunistycznego” kościoła narodowego, oderwanego od papiestwa, ale nadal robiono wiele, by wymiana pomiędzy strukturami watykańskimi a polskimi – czy to duszpasterska, czy teologiczna, czy ogólnie intelektualna – nie przebiegała zbyt gładko. Poza tym komuniści chcieli, by z Watykanu docierały informacje odpowiednio przefiltrowane.

Myśl teologiczna z Zachodu wchodziła do Polski wybiórczo, o co dbali odpowiedni agenci wpływu. Również w drugą stronę starano się informować Zachód o Kościele w Polsce poprzez własnych ludzi, tzn. agenturę w postaci dziennikarzy czy intelektualistów.

Niejednokrotnie doświadczył tego boleśnie sam prymas. Generalnie Kościół w PRL miał proboszczów, biskupów czy prymasa, ale z papiestwem był problem. Za przykład manipulacji może posłużyć tu choćby postać Jana XXIII, któremu czynniki oficjalne postawiły we Wrocławiu pomnik, za pomocą którego prowadzono walkę z Kościołem w kraju, do tego promując Następcę św. Piotra co najmniej jako zwolennika polityki PRL.

Oczywiście wizyta w Polsce głowy Kościoła byłaby elementem przełamywania takich zabiegów. Służyłaby wzmocnieniu eklezjalności w Kościele, a ogólnie – budowaniu poczucia polskich katolików, że są częścią większej wspólnoty. Tego władze nie chciały. Między innymi stąd wynikały działania, utrącające jakiekolwiek inicjatywy, które zmierzały do przyjazdu do Polski Ojca Świętego. Najbardziej znany jest fakt niedopuszczenia do przyjazdu Pawła VI w roku 1966 w ramach obchodów Milenium Chrześcijaństwa, mimo naprawdę gorących pragnień zainteresowanego i deklaracji, iż wizyta będzie mieć charakter wybitnie religijny.

Tak jak w czasach św. Stanisława, w Polsce słowo „religijny” czy też „katolicki” równa się „cywilizacyjny” i „narodowy”. Komuniści zdawali sobie z tego sprawę i na pewno za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić. Oczywiście bardzo istotny był tu czynnik sowiecki, któremu coś takiego wydawałoby się równe antysocjalistycznej rewolucji. W zasadzie temu rozumowaniu również nie należy odmawiać słuszności. Co prawda, czas robił swoje i polityka wschodnia Watykanu, pomimo swego negatywnego, ukazanego powyżej nacechowania w tym względzie, otwierała pole do rozmów.

Być może w tym kontekście należy patrzeć na propozycję przyjazdu do Polski „może w przyszłym roku”, jaką prymas Wyszyński skierował do Jana Pawła I na prywatnej audiencji w dniu 30 VIII 1978 roku. Oczywiście mogła to być zwykła kurtuazja, ale gdyby ten pontyfikat trwał, byłoby do czego wrócić. Prymas, rozmawiając z Albinem Lucianim o pielgrzymce papieża do Polski, oprócz rocznicy św. Stanisława, która była ważna i czytelna dla kościoła partykularnego w Polsce, miał na myśli jeszcze jedną ważną, choć o 300 lat „młodszą” jubilatkę, która łączyła znakomicie Kościół w Polsce z katolicyzmem powszechnym.

Ikona Jasnogórska

Częstochowski obraz Matki Boskiej wraz z klasztorem paulinów jest symbolem narodowym Polski, tak jak spopielona niedawno katedra Notre Dame dla Francji. I tak jak ona, kultem Maryjnym wiąże Polaków z całym katolicyzmem. Swoją drogą, kaplica z obrazem jasnogórskiej Czarnej Madonny w rzeczonej paryskiej katedrze wyszła z kataklizmu nienaruszona.

To na Jasną Górę miał przybyć Paweł VI w dniu 3 maja 1966 roku i to tu ewentualnie gotów był stawić się Jan Paweł I, gdyby – co ponoć podkreślił w rozmowie z prymasem Wyszyńskim – pożył jeszcze dwa lata i „w ogóle zdrowie by mu pozwoliło”.

Wiadomo, że zarówno Jan XXIII, jak i Paweł VI byli głęboko maryjni i Częstochowa miała swoje miejsce w ich głowach i sercach. W polskiej religijności nie ma drugiego takiego miejsca. To tu broniono się przed Szwedami (protestantami) i nie dopuszczono ich w te święte progi, przed oblicze Czarnej Madonny. Mit narodowy chce, by obrona Jasnej Góry, kierowana przez Augustyna Kordeckiego, była punktem przełomowym całego potopu szwedzkiego. Tutaj modlili się królowie, prezydenci, prawie wszyscy ważni Polacy, niejako od przybycia do Maryi zależała ich legitymacja do reprezentowania narodu. Siłą rzeczy, nie dotyczyło to partyjnych kacyków, którzy w związku z tym takowego autorytetu nie mieli. Nawet ich urzędowe wizyty w jasnogórskim klasztorze raczej były utożsamiane z obecnością w tym miejscu Generalnego Gubernatora Hansa Franka niż Jana Sobieskiego. To miejsce to było „coś”. Polakom brakowało tylko wizyty tutaj papieża właśnie. Takie wydarzenie znakomicie wiązałoby naród z Kościołem jako wspólnotą uniwersalną. Papieska pielgrzymka, gdyby się udało do niej doprowadzić, uzupełniłaby Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego z 1956 roku, na których nie było, bo nie mogło być, jeszcze wówczas uwięzionego prymasa. Było za to około miliona wiernych. Tylko Jasna Góra przyciągała takie rzesze. Nawet dziś, kiedy do katolicyzmu ludowego, czy raczej narodowego tamtych czasów często podchodzi się z dystansem, bywa ich tu dużo, najwięcej jak się da. To katolicyzm narodu polskiego, nawet bez hierarchów, ratował Kościół. Tu tworzyła się owa więź, tak ważna dla historii tej ziemi i tych ludzi.

Był to kolejny klucz do Polski. Rozumiał to i prymas, i nowy papież. W tej kwestii zgodni byli też funkcjonariusze państwowi, ale chyba nic nie mogli z tym zrobić – próbowali, jak Szwedzi w potopie, zabrać Polakom Matkę, nawet „aresztowali” Ją z powodów ideologicznych. Ale, tak jak najeźdźcy XVII-wieczni, odeszli z niczym.

Ów drugi klucz po 16 października 1978 roku znalazł się w tych samych rękach, co i poprzedni.

Święty Wojciech

Wojciech Sławnikowic był Czechem, przynajmniej tak o nim dziś mówimy – tak jak matka naszego chrześcijaństwa, Dobrawa czy też Dąbrówka, żona księcia Mieszka. Znalazł się w Polsce na zaproszenie jej syna, późniejszego króla polskiego Bolesława, człowieka nieprzeciętnego, budowniczego dużego środkowoeuropejskiego państwa, mającego aspirację rządzić całą Słowiańszczyzną. Władcy, który klękał chyba tylko przed Panem Bogiem, bo na pewno nie przed cesarzem Henrykiem II, który chciał być postrzegany, i tak bywało, jako zwierzchnik wszystkich ludów chrześcijańskich. Oczywiście nie chodzi o to, by wchodzić w głębokie spory historyczne i gmatwaninę polityki średniowiecznej. W każdym razie Wojciech, którego w Czechach raczej nie chciano, przybył do Bolesława, by nawracać nie Polan, bo ci mieli być już chrześcijanami, lecz ludy sąsiednie. Zginął z rąk Prusów, stając się korzeniem, z którego wyrosła polska prowincja kościelna. Wydarzenia owe rozegrały się jeszcze wcześniej niż te związane ze świętym Stanisławem.

Niby zamierzchłe dzieje, ale znowu w Polsce Ludowej stawiały jakże aktualne pytania o naród i suwerenność państwa w rzeczywistości komunistycznej. Wszak Gniezno, kolebka państwa i Kościoła, pozostawało miejscem, gdzie rezyduje prymas, który w naszej tradycji jest interrexem. W czasach prymasa Wyszyńskiego i jeszcze chwilę po nim Gniezno i Warszawa połączone były unią personalną. Prymas Tysiąclecia rządził na dwóch stolicach. Był w tym głęboki symbol, oczywiście oprócz tego – pewnie i administracyjny kłopot, ale to akurat przedmiot rozważań na inną okoliczność.

Symbol Gniezna pozostawał jeszcze kilkadziesiąt lat temu dużo bardziej czytelny niż dziś. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że tutaj zaczynała się historia narodu ochrzczonego. Tu podejmowano cesarza, tu dokonał się akt, który pozwalał Bolesławowi Chrobremu przybrać sztywną postawę suwerena na najbliższe 25 lat. Co prawda komuniści lubili symbole piastowskie, wydawały się im bardziej strawne niż te związane z Jagiellonami i ekspansją Rzeczypospolitej na wschód. Nie mieli chyba nic przeciwko temu, by nawiązywać do symboliki pierwszych władców Polski, szczególnie jeśli dało się ją skierować na drogi retoryki antyniemieckiej. Natomiast nie bardzo podobało im się to, że ktoś im te elementy układanki zabiera i zestawia inaczej. Przyszła wizyta papieska wiązała się z takim zaborem i skierowaniem dyskusji o tej odległej historii na nowe tory. Z tym też jednak nie za wiele mogli zrobić.

Państwo

Już 17 października 1978 roku biskup Bronisław Dąbrowski w wydanym na okoliczność wyboru nowego papieża komunikacie wyraził nadzieję na przyjazd Jana Pawła II do ojczyzny. Wymienił wówczas dwie wspomniane wcześniej okoliczności: jubileusz sześćsetlecia obecności Obrazu Jasnogórskiego w Częstochowie i 900-lecia śmierci św. Stanisława.

Władze komunistyczne, i tak już głęboko zakłopotane wyborem, stanęły przed jeszcze trudniejszym problemem. Odmowa papieżowi przyjazdu do Polski byłaby skandalem międzynarodowym na niesłychaną skalę. Trzeba pamiętać, że był on obywatelem tego państwa, a jego status jako głowy Kościoła pozostawał dla komunistów dość trudny do określenia.

Pozwolenie na przyjazd wiązało się natomiast z negatywnymi reakcjami innych reżimów bloku wschodniego, a przede wszystkim Związku Radzieckiego. Rządy Edwarda Gierka, i tak już ledwo trzymające się, stanęły przed zakrętem, za którym nie było niczego pozytywnego. Oczywiście nikt wprost nie udzielił Stolicy Apostolskiej ani Prymasowi odpowiedzi odmownej. Jedyne, co przychodziło do głowy decydentom, to maksymalne opóźnianie terminu wizyty, piętrzenie problemów i minimalizowanie jej wydźwięku. Rozpoczął się czas trudnych rozmów pomiędzy kardynałem Wyszyńskim a ministrem, kierownikiem Urzędu do Spraw Wyznań, Kazimierzem Kąkolem, czy później – negocjacji, prowadzonych również na forum komisji mieszanej rządu i episkopatu. W styczniu już było wiadomo, że wizyta raczej jest przesądzona, kiedy do uszu Polaków dotarła informacja, iż Papież, żegnając się z grupą pielgrzymów krakowskich w dniu 11 stycznia powiedział do nich: „rozstajemy się, ale się przecież nie żegnamy”. Formuła taka oczywiście nie musiała znaczyć czegokolwiek, ale dobrze poinformowani swoje wiedzieli.

Oprócz prób opóźniania wizyty władze domagały się również tego, by zaplanować ją w taki sposób, aby jej data w żaden sposób nie była symboliczna. Sam fakt tego, iż papież miałby przyjechać na zaplanowane przecież jeszcze przez siebie obchody Stanisławowskie, czynił z tego zagadnienia prawdziwą kwadraturę koła.

Wizyta nie mogła mieć miejsca ani 3 maja, ani 15 sierpnia, ani 17 września; pewnie dla komunistów najlepiej by było ustawić ją na 22 lipca, ale tego nawet nie próbowali.

Oczywiście nie zdawali sobie oni sprawy z tego, że w Kościele papież może wszystko, w związku z tym możliwa okazała się wizyta pomiędzy 2 a 10 czerwca podczas obchodów, które zostały specjalnie przeniesione na czas pielgrzymki. Kolejnym problemem było to, czyim gościem ma być Ojciec Święty. Dla władz państwowych nie do pomyślenia był fakt, iżby nie ich. Dla komunistów papież był głową Państwa Watykańskiego i tyle, a dla Kościoła – głową Kościoła. Oprócz problemów protokolarnych, które wywoływała konkretna odpowiedź na ten zawikłany aspekt sprawy, wynikały też te związane ze sposobem organizacji przyjazdu. Dla władz najlepiej by było, by program pielgrzymki mogły one ułożyć same tak, aby papież nie mógł dostać rzeczonych kluczy. Wiadomo, że cel Kościoła, jak i Jana Pawła II był zgoła odmienny. Rozmowy, które toczyły się od końcowych miesięcy roku 1978 niemal do samej daty przyjazdu, doprowadziły jednak do celu przyświecającego Kościołowi – pierwszej w historii wizyty głowy Kościoła w Polsce.

Symbole i realia

Oczywiście, że wszyscy chcieli więcej. W roku 1979 nikt nie myślał o tym, że to pierwsza z wielu papieskich pielgrzymek do ojczyzny, ba, że począwszy od tej daty kolejni papieże będą przyjeżdżać do ojczyzny Jana Pawła II – to akurat dobra tradycja i oby była podtrzymana do „końca świata”. Ta wizyta została celowo ograniczona do kilku miejsc, ale były one właśnie tymi kluczami, które otworzyły naród polski tak wewnątrz, jak i na zewnątrz. Kraj, który nie mógł w nieskrępowany sposób towarzyszyć Kościołowi w takich wymiarach, w jakich by chciał, doczekał tego, że Kościół przyszedł do niego, by mu towarzyszyć, i to dosłownie. Faktem jest, że Polacy nagle poczuli się ważni. Być może tu i ówdzie odezwała się jakaś megalomania – w takich sytuacjach trudna do uniknięcia – ale jest także faktem, że przez te kilka dni wszyscy patrzyli na ojczyznę papieża.

Były to też ważne dni prymasa, człowieka już niemłodego, któremu dokuczał zarówno wiek, jak i choroba. Kardynał Wyszyński na pewno na ten czas odzyskał siły, przez chwilę świat widział, kto tu jest naprawdę głową narodu.

Nawet w kwestii powitania papieża nie ustąpił na jotę. Co prawda większość widzów – czy to na własne oczy, czy przed telewizorami – widziała i słyszała przemówienie powitalne nominalnej głowy państwa, Przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego, ale ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli, że najpierw w samolocie papież został przywitany przez prymasa – ten fortel wymyślił wspomniany już sekretarz konferencji episkopatu, biskup Bronisław Dąbrowski.

Przed pielgrzymką do miejsc-kluczy papież spotkał się z Warszawą w całym jej wymiarze: rządem, Kościołem i ludem. To w tym mieście, wówczas już przenikniętym na wskroś tym, co się działo w kraju, władze przekonały się, że w dacie znalazł się jednak jakiś symbol. Oto w wigilię uroczystości Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Zawołaniu temu przyznaje się skutki historyczne. Na pewno, jak każda szczera modlitwa, nie pozostała bez wysłuchania, choć być może na to odnowienie, o które Papież wołał, jeszcze ciągle w jakimś wymiarze czekamy. Fakt pewny to to, że Duch Święty w historii działa.

W Gnieźnie, tym miejscu, gdzie zaczęła się nasza historia, mówił on o Europie, która jest jedna. Dziś wiemy, że chodziło mu o cywilizację i ducha, który w międzyczasie gdzieś uleciał albo tkwi jedynie w jakichś europejskich zakamarkach, może najwięcej jeszcze w Polsce. Wtedy być może większość słuchaczy myślała o tych słowach bardziej politycznie.

Chcąc się wyrwać z przymusowego bloku wschodniego, myślano o Europie jako obszarze wolnym od ateizmu, komunizmu i siermięgi; w końcu społeczeństwo coś niecoś już widziało. Co prawda sądziło po pozorach, które wydawały się kolorowe i beztroskie, nie myśląc o kwestiach głębszych, ale na pewno części słuchaczy po słowach papieża przyszła na myśl sprawa naszego cywilizacyjnego miejsca na kontynencie i wkładu narodu polskiego w dzieje kontynentu. Zresztą były to dopiero początki papieskiej katechezy o dziejach Polski, która trwała cały czas, aż do jego śmierci.

W Krakowie papież zaapelował o troskę o polskie dziedzictwo, a biorąc pod uwagę historyczność miejsc, które odwiedził w samej Małopolsce i fakt, w jaki sposób prowadził narrację z narodem, czynił jasność przekazu. Można powiedzieć, że dysponując środkami i możliwościami, na jakie pozwoliła władza, Papież wykorzystał je wyśmienicie, spotykając się reprezentantami różnych grup, regionów i stanów, z politykami, naukowcami i ludem. Przy każdej okazji powiedział rzeczy naprawdę istotne, pozostawiając Kościołowi polskiemu na później kwestię rozwinięć pastoralnych poszczególnych fragmentów nauczania.

Co do reakcji władz, podaną pigułkę przełknęły, bo nie miały innego wyjścia, zrobiły jednak wszystko, by przekaz zniekształcić.

W wydarzeniach pielgrzymkowych wzięły udział wielomilionowe rzesze, szacowane niekiedy na 10 milionów. Tymczasem w relacji TVP wizyta papieska wyglądała na spotkanie głowy Kościoła z grupką staruszek, a i to nie było pewne.

Poza tym, oczywiście, pielgrzymkę przedstawiono jako sukces władz, kolejny w wielkim paśmie sukcesów. Poza tym Breżniew i tak był zaniepokojony rozwojem sytuacji w Polsce, i słusznie. Okazało się bowiem, że raz uchylonych drzwi zamknąć już się właściwie nie da.

W kontekście historii

Pierwszej pielgrzymce Papieża Polaka do Ojczyzny można przypisywać wiele znaczeń. Z perspektywy czasu na pewno nie jest ich mniej, a przeciwnie.

Po pierwsze, Jan Paweł II umocnił wiarę ludu w państwie ciągle jeszcze komunistycznym. Robił to później wielokrotnie, a czy bywał rozumiany i słuchany, to już nie do niego zapytanie.

W wypadku wizyty w 1979 r. myślę, że obie odpowiedzi są w tej materii pozytywne. Po drugie, kiedy zaczynały się strajki w roku 1980, a zaraz potem tworzyła się Solidarność, powoływano się między innymi na inspirację płynącą z owych czerwcowych dni poprzedniego roku. Jest tu jakaś część prawdy: w końcu wówczas po raz pierwszy publicznie można się było policzyć, stwierdzić obiektywny fakt, że „nas” jest więcej niż „ich”. „Oni” nieźle się wystraszyli. Okazało się, że siła jednak jest po stronie bezsilnych.

Być może w przesłaniu pierwszej pielgrzymki, szczególnie tym wyrażonym w trakcie wizyty w obozie w Oświęcimiu, gdzie papież, pierwszy, ale nie ostatni raz jako głowa Kościoła, zwrócił uwagę na męczeńską śmierć wówczas jeszcze błogosławionego Maksymiliana Marii Kolbego, znajdziemy odpowiedź na pytanie, skąd brał siłę i wizję bł. ksiądz Jerzy Popiełuszko i inni kierujący się tą samą myślą, by zło dobrem zwyciężać.

Tak jak i w wypadku św. Stanisława, mieliśmy tu kolejny przykład na to, że w dłuższej perspektywie moralność wygrywa z brutalną siłą.

Ruch Solidarności zaraził ludzi w bloku wschodnim wolą, by też się policzyć. To wszystko było ważne, tyle że stanowiło początek. Cała katecheza cywilizacyjna Jana Pawła II, przyjęta entuzjastycznie wówczas, z czasem gdzieś się jednak zgubiła. Czasami została sprowadzona do frazesów, pojedynczych wypowiedzi wykorzystywanych politycznie, bywała chętnie rozmieniana na drobne.

W tym kontekście pierwsza pielgrzymka, tak jak cała reszta papieskiego nauczania, ciągle czeka na pełne odczytanie. Czas najwyższy, by jeszcze raz wejść przez te drzwi, tym bardziej, że papież otworzył je swoimi kluczami. Za tymi drzwiami jest Polska.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demolowanie i odwrót cywilizacji chrześcijańskiej pod okiem Dobrej Zmiany? / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 59/2019

Fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnio, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Piotr Sutowicz

Widmo rewolucji

Dziwne rzeczy dzieją się w naszym kraju. Prezydent stolicy ogłasza jakąś tam kartę LGBTQ+ coś tam, z której mają wynikać daleko idące konsekwencje w prowadzeniu pracy wychowawczej w szkołach. Być może kwestię wypuszcza się w charakterze balonu próbnego, ale za chwilę… kto wie. Kościoły i miejsca kultu są bezczeszczone, pomniki burzone, a wszystko to pod okiem władzy, którą sprawuje partia rzekomo prawicowa.

Problem aborcji

Przed wyborami parlamentarnymi wielu wyborcom sprawa wydawała się prosta. Za aborcją była ówczesna władza uosobiona przez nieboszczkę, jak się wówczas wydawało, Platformę Obywatelską. To ona pod płaszczykiem zachowania konsensusu z dawnych lat nie poruszała tej sprawy. Pewnie jej zamysłem była liberalizacja ustawy, zdawała sobie ona jednak sprawę, że rzeczy należy robić powoli. Kolejnymi rozwiązaniami prawnymi ingerowano w rodzinę, liberalizowano przekaz medialny, odwoływano się do konieczności znalezienia sposobu na prawne i kulturowe funkcjonowanie osób o innych niż tradycyjne zapatrywaniach na kwestię moralności czy płci. Manifestacje organizowane pod tęczowymi sztandarami nie cieszyły się popularnością. Sympatia tzw. większości była raczej po przeciwnej stronie, choć wyłomy w obyczajowości stawały się coraz większe.

Po drugiej stronie znajdowała się obecna partia rządząca, która w różny, dyskretny sposób dawała do zrozumienia, że np. kwestia aborcji jest dla niej ważna. W głosowaniach nad projektami społecznymi dążącymi do ochrony życia poczętego PiS głosował, można rzec, „po katolicku”. Mało kto przypominał sobie, bądź może nikt nie chciał tego uczynić, że przed rokiem 2008 partia ta miała większość wystarczającą do zmiany prawa w tej kwestii, co przy dobrej woli ówczesnego prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego, mogłoby zaowocować zmianami. Można powiedzieć, że w kolejnej odsłonie historia powtórzyła się niestety w tej kwestii w całej swej okazałości, a właściwie sromocie.

PiS przez niemal cztery lata z ogromną stanowczością strzegł kwestii aborcji, nie oglądając się na głos katolików świeckich ani biskupów. Bardziej liczył się z opinią maszerujących w czarnych protestach niż z czymkolwiek innym.

W partii zaciekle atakowano tych, którzy głośniej lub ciszej apelowali o zajęcie się tą sprawą, a ludzi, którzy na bazie „antykompromisu” aborcyjnego chcieli iść do polityki, oskarżano o rozbijanie prawicy.

Czym jest prawicowość w wydaniu obecnej elity władzy? W tej, jak i w kilku innych sprawach wydaje się, że najprościej rzecz biorąc, mamy do czynienia z prawicowością post-sanacyjną. Obóz tzw. zjednoczonej prawicy jest przedwojennym BBWR, w którym mieszają się różne elementy, od lewicowych po narodowe, i bywają one używane zależnie od aktualnych potrzeb i trendów. Być może nawet nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z próbą syntezy dokonywanej w duchu interesu narodowego; niekoniecznie tak się jednak dzieje. Partia i jej zaplecze polityczno-medialne całą rzeczywistość zaczęło traktować instrumentalnie. Stopniowo owe instrumenty stały się celem samym w sobie. Krytyka opozycji realizowana była dla samej krytyki, czasami różne kwestie wrzucano do jednego wora. Wszyscy, którzy artykułują jakiekolwiek zdanie choćby nieco tylko odmienne od obowiązującej w danej chwili linii – są określani negatywnymi epitetami bez względu na to, czy mają rację, czy nie.

Dzieci nienarodzone padły ofiarą tej swoiście sytuacyjnej polityki, bo w końcu ich zdanie w najbliższych wyborach nie będzie się liczyło. Problem polega jednak na tym, że fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnimi czasy, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Kościół

Polacy opierali swoją tożsamość na katolicyzmie od dawna. Można się spierać, jeśli komuś na tym zależy, czy od tysiąca, czy od dwustu lat. Jak zauważył Dmowski, „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, lecz stanowi jej istotę”. Nie chodzi o to, by budować państwo wyznaniowe, bo niekatolik nie może być Polakiem. Chodzi o zwyczajne cywilizacyjne pryncypia postrzegane w kategoriach definicji cywilizacji łacińskiej wypracowanej przez Feliksa Konecznego. Warto przypomnieć, że nawet radykałowie z przedwojennego ONR walczący o Wielką Polskę, Katolickie Państwo Narodu Polskiego, mieli w swoich szeregach ludzi różnych wyznań, których z tego tytułu nie spotykał ostracyzm.

W jądrze katolicyzmu tkwi bowiem olbrzymi zasób tolerancji i akceptacji różnych przekonań, co wykazywał kilkaset lat temu na forum europejskim Paweł Włodkowic. Jednak elity kontynentu nie były wtedy ani nie są teraz gotowe na przyjęcie tej prawdy.

Oczywiście historia XX wieku na naszych ziemiach to w znacznych okresach dzieje prób wykorzenienia tej symbiozy narodu i religii. Jeśli chodzi o okres PRL, to dzięki niezwykłym przywódcom Kościoła udało się uchronić owo twarde katolickie jądro narodu, aczkolwiek w końcu minionego wieku było ono mocno nadwątlone. Warto postawić pytanie, czy w roku 1989 elity katolickie – świeckie i duchowne – zdawały sobie sprawę z tego, że prądy laicyzacyjne nie tylko nie zwolnią, lecz wręcz przeciwnie przyspieszą, a naciski na polską mentalność uderzą w kolejnych latach ze zdwojoną siłą.

W początku lat 90. wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością: religia wróciła do szkół, wydawnictwa katolickie mogły rozwinąć nieskrępowaną działalność, programy katolickie można było usłyszeć i zobaczyć na państwowych antenach, wreszcie diecezje mogły zakładać własne stacje radiowe. Być może pierwszym sygnałem, po którym można było rozpoznać, że coś w tym wszystkim jest nie tak, była medialna i polityczna niechęć do Radia Maryja, pierwszego katolickiego ośrodka opiniotwórczego, który zaczął realnie przełamywać monopol liberalnych mediów, a przy tym nie wpisywał się w politycznie poprawną narrację tamtego czasu. Trzeba przyznać, że część katolików nie połapała się w tym, że ataki na Radio wynikają z głębokiej niechęci lewicy i liberałów do konsekwentnego katolicyzmu, i w imię zachowania pewnego konsensusu albo milczała, albo przyłączała się do atakujących, uznając, że medium toruńskie psuje dobrą atmosferę i ładnie kształtujący się sojusz tronu i ołtarza. Czas nieubłaganie pokazywał, że mamy do czynienia z leninowską zasadą dwóch kroków w przód i jednego do tyłu, świetnie przetrenowaną w warunkach demokracji liberalnej zachodniej Europy w czasie, gdy my zajęci byliśmy realnym socjalizmem.

Kiedy przyszła refleksja, było już trochę za późno, a rynek medialny ukształtował się ostatecznie bez znacznego udziału katolików, którzy trwali na swoich pozycjach, póki co pozostawieni w spokoju. Polska czekała biernie na nadchodzące kolejne fale rewolucji.

Życie społeczne

Sytuacja ta nie oznacza, że Kościół nie zrobił nic, by zatrzymać nową falę rewolucji. Biskupi zabierali głos w sprawach społecznych, publicyści pisali o zagrożeniach, papież Polak przestrzegał. Być może zawinił tu brak jednolitego przekazu opartego na solidnym fundamencie katolickiej nauki społecznej, może brak lidera, który umiałby wszystkie jak najbardziej słuszne wypowiedzi i odruchy zamienić w skuteczny mur obronny, a może nic nie można było zrobić, bo przeciwnik, zaprawiony w bojach rewolucjonista, wiedział lepiej, jak należy postępować, a społeczeństwo stawało się coraz bardziej bierne. I to chyba jest kolejny klucz do sukcesu postępów rewolucji.

Apatia lat 90. i następnych wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze, miniony system ze swoimi obowiązkowymi formami przynależności do organizacji „społecznych” skutecznie obrzydził ludziom potrzebę zrzeszania się. Po drugie, społeczeństwo, które zachłysnęło się możliwościami konsumpcji, wydawało się niezainteresowane działalnością na rzecz dobra wspólnego. W tym względzie dało się „przekonać” autorytetom, tj. politykom, dziennikarzom, twórcom kultury, często o PRL-owskich korzeniach, że nie potrzeba być aktywnym, mając takie elity; one wszystko załatwią. Wystarczy zagłosować, oglądać telewizję i czytać gazetę, oczywiście najlepiej tę jedną jedyną; wszystko inne jest tylko dodatkiem do wolności, która zgodnie z paradygmatem Fukuyamy staje się fenomenalnym początkiem końca historii. Do tego należy dodać frustrację tej części społeczeństwa, która nie załapała się na beneficja płynące z konsumpcji i została przez propagandę potraktowana jako coś gorszego, również jako wyborcy.

W powszechnym przekazie wszystko jawiło się w miarę prosto: wszyscy chcemy jednego – postępów postępu, a ci inni, którzy nie głosują mainstreamowo, nie dorośli do demokracji.

W końcu wszystkie badania pokazywały, że Polska podzieliła się na tę wykształconą, z wielkich miast, i tę drugą, z mniejszych ośrodków. Taki świat był oczywisty i wytłumaczalny jak w marksistowskiej dialektyce. Jeżeli do tego dodamy osłabianie tkanki społecznej poprzez masowe wyjazdy, a właściwie exodus za chlebem „na Zachód”, popierany przez krajowe czynniki oficjalne, to rysuje nam się dość jasny obraz polskiej nędzy i rozpaczy. W tym wszystkim trwała nieustanna praca nad mentalnym i instytucjonalnym przebudowaniem Polski i Polaków w nową postać, tzn. w stronę likwidacji tożsamości narodowej.

Historia być może zatacza koło

W obecnym stuleciu sytuacja społeczna w kraju była już znacznie gorsza – laicyzm, co prawda, jeszcze ciągle nie ujawnił wszystkich swoich celów, ale stopniowo zajmował kolejne pozycje, zmieniał się język dyskursu, pojawiały się nowe paradygmaty, takie jak wartości demokratyczne czy europejskie; po kolei wrzucano nowe pojęcia i zagmatwane doktryny, za którymi czaiło się widmo komunizmu. Tak się bowiem jakoś złożyło, że w całej Europie, w tym również na gruncie polskim, doszło do recydywy komunizmu, tyle że w innej niż znana nam formie. Słynna doktryna marszu przez instytucje przyniosła znakomity dla lewicy efekt w postaci okupacji kulturowej kontynentu.

Twórcom Unii Europejskiej, którym się wydawało, że jednocząc kontynent, zabezpieczają go zarówno przed bratobójczą wojną, jak i bolszewickim najazdem, to, co nastąpiło w naszych czasach, nie śniło się w najgorszych koszmarach. Nowoczesny marksizm i wprowadzona w życie wypracowana przez niego odnowiona teoria walki klas przyniosły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat destrukcyjne efekty we wszystkich obszarach życia społecznego Zachodu, w tym w Kościele. Ten, rozbrojony z tradycyjnego nauczania, sprowadzony do narożnika, stał się czymś pośrednim pomiędzy instytucją charytatywną a klubem dyskusyjnym, przy czym dyskusje owe nie wykraczają poza z góry wyznaczone pozycje.

Europejczycy pozbawieni wyraźnego głosu osadzonego w Ewangelii, przestali wierzyć w Boga i stali się pacyfistami pozbawionymi woli wyrażania swoich przekonań. W ich miejsce głos zabrali fundamentaliści laiccy, którzy sprzymierzyli się ze wszystkimi siłami, które mogłyby przyczynić się do zniszczenia tkanki społecznej.

Dziś Europa leży w gruzach i na razie niewiele wskazuje na to, by w swym łacińskim wyrazie mogła się w dającej się przewidzieć przyszłości podnieść. Co do Polski, to do niedawna wydawało się części z nas, że mimo wszystko może uda się nam uniknąć tego losu. Piszący te słowa również był umiarkowanym, ale jednak optymistą. Rząd deklarujący opór w kwestii niekontrolowanego przypływu imigrantów, a do tego postulujący konieczność budowania wspólnoty państw środkowoeuropejskich stojących na podobnym stanowisku, był dowodem na to, że może Polakom się uda. Idea bloku „międzymorza” jako federacji przeciwników utraty tożsamości zdawała się atrakcyjna w kontekście narastającego kryzysu.

Niestety czas pokazał, że znakomita część tych postulatów była fasadą, która prowadzi nieuchronnie do maksymalnego uzależnienia polityki polskiej od Stanów Zjednoczonych oraz przyjęcia skrajnie proizraelskiego stanowiska w kwestii polityki bliskowschodniej, skłócającego nas z krajami, z którymi zawsze mieliśmy dobre stosunki, jak choćby Iran. Gdyby jeszcze nasze napięte relacje z krajami Unii Europejskiej powodowały zaniechanie szkodliwych importów kulturowych, to ta korzyść mogłaby być warta, jak to się mówi, świeczki, ale ten akurat produkt w żaden sposób nie został zatrzymany na naszych zachodnich granicach i poza deklaracjami werbalnymi, adresowanymi głównie do swoich, rząd w dziedzinie polityki kulturalnej, zmierzającej do umocnienia naszej tożsamości narodowej, nie za wiele zrobił. Szkoły, media i placówki kultury dalej są ośrodkami antypolskiej propagandy, do której ostatnio dołączył jeszcze jeden dziwny element.

Antysemityzm

Idea, by używać antysemityzmu jako broni w walce z przeciwnikiem politycznym, nie jest specjalnie nowa. W Polsce bywa odgrzebywana co jakiś czas. Ostatnie napięcia pokazują wszakże, że jej wykorzystanie kroczy dziwnymi ścieżkami. Kilka dni po, a właściwie równolegle z konferencją bliskowschodnią, która poczyniła Polsce wiele międzynarodowych i wewnętrznych szkód, wybuchła afera wywołana przez dwóch funkcjonariuszy rządu Izraela, w tym jego premiera. Oprócz tego, że miała ona Polaków upokorzyć i upodlić w oczach opinii międzynarodowej, innego dostrzegalnego celu zdawała się nie mieć. Być może jednak Izraelczycy chcieli pokazać polskim elitom politycznym miejsce w szeregu i przedstawić jasny komunikat, że jesteśmy, kim jesteśmy, czyli po prostu mordercami Żydów i święta ziemia nie powinna nas nosić.

Wypowiedzi polityków, którym w sukurs przyszli różnej maści nadworni profesorowie i dziennikarze, zdają się być mocnym ciosem wychowawczym odsyłającym w stronę pedagogiki wstydu. Być może niektórzy kreatorzy rzeczywistości doszli do wniosku, że mimo wszystko odradza się jakaś forma polskiej dumy osadzona w poczuciu bycia spadkobiercami wielkiej historii wielkiego narodu – tego, który za wolność gotów jest poświęcić bardzo wiele.

Jeżeli wszakże pojęcie wolności zwiąże się z antysemityzmem, który opisze się jako zjawisko obrzydliwe, niegodne ludzi cywilizowanych, to co zostanie z naszej wspólnoty? Zgraja troglodytów czyhających na choćby przypadkowego Żyda, na którego można zwrócić nienawiść wyssaną z mlekiem matki.

Nagonka antypolska miała bez wątpienia wywołać efekt zawstydzenia i pokazać, że nie mamy nic na swoją obronę. Rząd generalnie zachował się w tej kwestii zgodnie z oczekiwaniami, a marne i mało stanowcze deklaracje, że nie byliśmy i nie jesteśmy antysemitami, były lekko śmieszne i oprócz tego, że na odbiorcach nie zrobiły wrażenia, być może w świecie odebrane były jako choćby częściowe potwierdzenie zarzutów. Na pewno był to element mający w przyszłości uderzać w nasze poczucie wspólnoty.

LGBTQ – czyli zbiór niezrozumiałych znaków

Oczywiście, że w sensie symbolicznym powyższe literki są zrozumiałe. Większości społeczeństwa kojarzą się z przedstawicielami różnej maści odmienności seksualnych, którzy przez ich pryzmat patrzą na świat. Nie wdając się w szczegóły, popierające je zaplecza polityczne tak naprawdę w nosie mają jakieś tam prawa do czegoś. Chodzi po prostu o rozbijanie tradycyjnego modelu rodziny i społeczeństwa. Na pewno w tym wszystkim mamy do czynienia z mądrością etapu, którego celem jest jak najgłębsze przeoranie systemu wartości. Teoretycy kultury mogą próbować rozeznać, czy jest to element nowej świeckiej religii, czy coś innego. Co do jednego możemy mieć pewność: między tymi środowiskami i ich finansowo-medialno-politycznym zapleczem a chrześcijańskimi wartościami nie ma punktu stycznego. Nie chodzi tu o skłonności seksualne tego czy owego człowieka, lecz o cały model społeczny, a raczej antyspołeczny, który za uspołecznieniem owych skłonności się kryje.

Chyba z tej perspektywy należy też patrzeć na brutalne ataki kierowane od jakiegoś czasu na Kościół katolicki – ostatnią instytucję, a w tym kontekście wspólnotę, która w rzeczonej kwestii ma inne zdanie, do tego oparte na solidnych fundamentach. Skandal pedofilii i nadużyć moralnych mających miejsce wśród duchowieństwa to jedno, a społeczne skutki, jakie próbuje się tej kwestii nadać, to coś zupełnie innego.

Napaści, często o charakterze terrorystycznym, bezczeszczenia miejsc kultu, obraźliwe napisy, cały aparat tzw. mowy nienawiści – z jednej strony mają przeszkodzić Kościołowi w rzeczywistym rozwiązaniu swych wewnętrznych problemów, z drugiej – spacyfikować jego możliwości zabierania głosu poprzez uczynienie go niewiarygodnym.

Po trzecie wreszcie, być może jest to też preludium do tego, co od zawsze bywało cechami rewolucji – fizycznych ataków na ludzi i instytucje kościelne.

Niestety, prawda w sferze publicznej sama się nie obroni, co też jest cechą czasów i rządów rewolucyjnych. W końcu w każdym totalitaryzmie najważniejsze było zniszczenie przeciwnika, a nie udowodnienie mu, że nie ma racji.

Kontrrewolucja

Czy zmiany mentalne można powstrzymać? W rzeczywistości społecznej wszystko może się zdarzyć. Pytanie tylko, kiedy taki odwrót nastąpi. Droga oddolnej rewolucji, swoisty chrześcijański marsz przez instytucje zajmie wiele lat. Do tego potrzebne jest jakieś życzliwe, a przynajmniej obojętne otoczenie polityczne. Czy obecna władza zechce i będzie miała szansę pełnić taką rolę, wydaje się być kluczowym w tym względzie pytaniem. Osobiście jestem co do tego dosyć sceptyczny. Oprócz ryzyka wrzucenia kartki wyborczej to niewiele kosztuje. Z drugiej strony, wciąż można tworzyć alternatywne rozwiązania polityczne, oby skuteczne. W polityce bowiem nie ma nic gorszego, jak mieć rację i przegrać z kretesem.

Inna sytuacja będzie prowadzić do ciężkich, być może katakumbowych czasów, w których jedno stanie się pewne – nie będzie jak szukać kompromisów między ewangelicznym przesłaniem wiary, kulturą katolicką i tożsamością narodową a otaczającą nas rzeczywistością społeczno-prawno-polityczną.

Na razie jeszcze wciąż można wykrzesywać siły sprzeciwu przeciwko zbyt silnym naciskom światopoglądowym. Być może w tej kwestii trzeba się mocniej jednoczyć, nie zostawiać na polu walki pojedynczych grup i jednostek.

Potrzebne jest wspólne działanie wszystkich ludzi dobrej woli, niegodzących się na postępy postępu w dotychczasowym kształcie, a więc jednak instytucji i autorytetów.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” na s. 11 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. Bolesław Domański: „Zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę” / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 58/2019

Warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych.

Piotr Sutowicz

Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech

Ubiegłoroczna 100. rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę była świetną okazją do przypomnienia tych postaci, które poprzez swój wysiłek wniosły pozytywny wkład w budowanie Państwa. Było to, a przynajmniej powinno być świętem sukcesu. Siłą rzeczy nie skupiano się na tych wszystkich, którzy chcieliby żyć w niepodległej Polsce, ale się na nią „nie załapali”.

A było przecież sporo żywiołu narodowego, który kształtowaniu niepodległości mógł się przypatrywać tylko zza granicy. Tak było z Polakami na Łotwie, Litwie, na przyznanym Czechom Zaolziu, Polakom w Gdańsku czy wreszcie w Republice Weimarskiej, a potem w III Rzeszy. Dzieje tego szczepu narodu polskiego w dwudziestoleciu międzywojennym zasługują na uwagę z w wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno ponadczasowy dokument proklamowany w Berlinie 6 marca 1938 r., którego aktualność w dzisiejszej rzeczywistości warto podkreślać.

Droga

Bez wątpienia przyjęcie „Pięciu Prawd” Polacy w Niemczech zawdzięczają w dużym stopniu osobie swego długoletniego, charyzmatycznego przywódcy, księdza Bolesława Domańskiego, proboszcza z wioski Zakrzewo na Złotowszczyźnie. Był on ostatni z długiego pocztu wielkopolskich księży społeczników, na którego czele stał ks. Piotr Wawrzyniak, „polski niekoronowany król” w czasach bismarckowskiego kulturkampfu. Z jednej strony aktywność zakrzewskiego proboszcza wzięła się wprost z głębokiej niesprawiedliwości, jaka spotkała jego parafię w ramach ustalania granicy polsko-niemieckiej po I wojnie światowej, z drugiej jednak jego upór, poczucie patriotyzmu oraz przekonanie o tym, że nic nie dzieje się bez woli Bożej sprawiły, że społeczność polska w Niemczech uzyskała jedną z najbardziej charakterystycznych, niezłomnych, wręcz pomnikowych postaci, którym należy się obecność w panteonie narodowych bohaterów.

Przyszły wódz Polaków w Niemczech urodził się w kaszubskiej wiosce Przytarnia 21 stycznia 1872 roku, w wielodzietnej rodzinie o tradycjach patriotycznych. Kształcił się w Pelplinie oraz Chełmnie. W pierwszej z wymienionych miejscowości wstąpił do seminarium duchownego, a święcenia przyjął w 1895 roku. Studia doktoranckie zwieńczone pracą naukową odbył w Moguncji, w mieście, gdzie nieco wcześniej biskupem był Wilhelm Emmanuel von Kettler, jeden z prekursorów katolickiej nauki społecznej, wróg pruskich rządów i kulturkampfu. Być może miasto i uniwersytet jakoś pamiętały o swoim biskupie i tradycje jego wolnościowej myśli wpływały na młodego księdza ze wschodnich rubieży Cesarstwa Niemieckiego.

O tym, że w ośrodku tym takie niepokorne dla nacjonalizmu i imperializmu niemieckiego myśli mogły krążyć, świadczyć może fakt, że wywodził się z niego również Anton Hilckmann, niemiecki popularyzator i uczeń Feliksa Konecznego, wielki przyjaciel Polski, w czasach III Rzeszy wróg i więzień reżimu hitlerowskiego, dziś w Niemczech postać zapomniana – być może celowo.

Po powrocie do rodzinnej diecezji ks. Domański posługiwał najpierw jako wikary w Lubawie, potem krótko związał się z seminarium w Pelplinie, epizodycznie duszpasterzował w Złotowie, by od 1904 roku objąć parafię we wspomnianym Zakrzewie, z którą pozostał związany do śmierci.

Już wówczas, jako młody ksiądz znany był ze swych antygermanizacyjnych poglądów, co utrudniało mu karierę kościelną. Mała wiejska parafia zdawała się być dobrym miejscem, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mógł pozostać niezauważony, prowadząc duszpasterstwo wśród Polaków. Wielka szansa dla parafii księdza doktora Domańskiego i okolicznych wiosek pojawiła się po I wojnie światowej. Cały ten obszar krainy, zamieszkiwany przez ludność polską, etnicznie nie budził wątpliwości, więc początkowo miał być przyznany Polsce. Tak to widział Roman Dmowski, postulując w Paryżu zachodnią granicę kraju. Rzeczy nabrały innego wymiaru, kiedy do gry włączyły się interesy nawet nie narodowe, a dynastyczne. Otóż Hohenzollernowie, rodzina panująca w Niemczech do końca I wojny światowej, blisko spokrewniona z brytyjskim Domem Hanowerskim, od niedawna noszącym miano Windsorów, była posiadaczami znacznych połaci ziemi i lasów na rzeczonym obszarze. Okazało się, że pokrewieństwo wymienionych dynastii oraz ich interes odegrał tu znaczącą rolę i wioski pograniczne pozostawiono po stronie niemieckiej.

Polacy w Niemczech

W przedwojennych Niemczech pozostało ponad milion Polaków.

Największym skupiskiem mniejszości pozostawał Śląsk Górny i Opolski, gdzie miało ich zamieszkiwać około pół miliona. Poza tym polska ludność autochtoniczna zamieszkiwała na pozostawionych przy Republice Weimarskiej skrawkach Wielkopolski oraz w Krainie i na Kaszubach. Po polsku mówili i pisali Mazurzy, jednak ich proces identyfikacji narodowej, głównie z powodu ich odmienności religijnej, przebiegał bardziej skomplikowanymi drogami i w zasadzie przez okres dwudziestolecia międzywojennego pozostawali oni poza głównym nurtem działalności Związku Polaków w Niemczech. Za to skupiona wokół Olsztyna grupa polskojęzycznych Warmiaków-katolików nie stanowiła w tym względzie problemu. Do tego należy dodać kilkusettysięczną rzeszę Polaków w głębi Niemiec, a szczególnie w uprzemysłowionych rejonach Nadrenii.

Wraz z powstaniem niepodległej polski wśród Polaków pozostających w Niemczech pojawił się silny dylemat – pozostać czy wyjechać? Z jednej strony działała silna propaganda nawołująca do powrotu do Polski, z drugiej jednak wiele przemawiało za pozostaniem. Po pierwsze, jeśli chodzi o ludność, która na swoich obszarach zamieszkiwania była autochtoniczna, wyjazd byłby nie powrotem do ojczyzny, a ucieczką z niej, swoistą zdradą. Co do tej grupy, która żyła w głębi Niemiec, można uzasadnić jej decyzję tym, że tu przecież mieli swoje rodziny, domy, nieraz żyli tu od więcej niż jednego pokolenia. Im więc też decyzja łatwo nie przychodziła.

Ksiądz Bolesław Domański stał się symbolem stanowiska nawołującego za pozostaniem w Niemczech. Odrzucając propozycję przeniesienia go na eksponowane kościelne stanowisko na terenie Polski, powiedział wyraźnie, iż „zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę”. Niemal profetycznie brzmią dziś jego słowa: „Nas tu Pan Bóg bez przyczyny nie zostawia! Jesteśmy Polakami i jako Polacy mamy wobec Boga do wypełnienia swe obowiązki”.

Zapewne wśród Polaków żyjących tak blisko granicy, a jednak poza ojczyzną, powstał żal, że pozostawiono ich samymi sobie, ale przecież, co warto podkreślić, mniejszość polska żyła w Niemczech od wielu pokoleń i jakby we krwi miała walkę o zachowanie odrębności narodowej.

Stąd od razu rozpoczęła się praca organizacyjna nad skupieniem wszystkich sił społecznych tkwiących w narodzie i kontynuowaniem przedwojennej tradycji pracy organicznej – zarówno na gruncie ekonomicznym, kulturalnym, jak i politycznym. Z jednej strony niepodległa Polska mogła tu służyć niejaką pomocą jako siedziba narodowa Polaków, gdzie można było drukować literaturę, kształcić nauczycieli polskich czy nawet wspomagać organizacje Polaków w Niemczech finansowo. Z drugiej strony to sami zainteresowani musieli swoją własną pracą wytworzyć autentyczne życie społeczne i potrzebowali kogoś, kto skupi wszystkie wysiłki, stając na czele tej pracy. Ksiądz Domański z pewnością okazał się znakomitym kandydatem na takiego przywódcę.

Ksiądz Patron

Tytułu Księdza Patrona, nawiązujący do czasów sprzed I wojny światowej, ksiądz Domański zaczął używać, czy też może używano go względem niego, w roku 1929, kiedy to wybrano go Prezesem Rady Nadzorczej Związku Spółdzielni Polskich w Niemczech. Fakt ten jest symbolem, a jednocześnie pokazuje pewien kierunek działań, dziś tak słabo obecny w myśleniu o aktywności społecznej. Otóż zarówno ksiądz Domański, jak i pozostali liderzy Polaków w Niemczech doskonale zdawali sobie sprawę ze specyfiki nowych czasów. Pielęgnowanie odrębności narodowej w takim kraju jak Niemcy mogło być niezmiernie trudne, a wręcz niemożliwe bez stworzenia polskiej społeczności solidnych podstaw ekonomicznych. Trzeba więc było zorganizować spółdzielnie rolnicze, a równolegle z nimi banki. To ostatnie dzieło przybrało kształt ostateczny w początku lat trzydziestych, kiedy to Ksiądz Patron został prezesem spółki akcyjnej Bank Słowiański w Berlinie. Wcześniej kapłan doprowadził do uchwalenia ordynacji szkolnej dla polskich szkół w Prusach. Centralnym organem, który miałby koordynować wszystkie te formy aktywności, był Związek Polaków w Niemczech, powstały w 1923 roku. Owocem tych działań miało być skierowanie mniejszości w stronę stworzenia autonomicznych form organizacyjnych, które nie pozwoliłyby czynnikom zewnętrznym wymuszać zrywania poszczególnych Polaków ze wspólnotą narodową.

Ogromnym sukcesem tego środowiska było stworzenie całego szeregu organizacji społecznych zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych, w tym także takich, które mogłyby skupiać poszczególne osoby wokół ich zainteresowań hobbystycznych. Poszczególne ośrodki polskie zajmowały się organizowaniem czasu wolnego, również zabaw. Młodzieży starano się proponować wakacyjne, choć nie tylko, wyjazdy do Polski.

Jednym słowem, Polacy w Niemczech stawali się pod każdym względem poważną siłą społeczną i mimo dużego rozproszenia ich aktywność nie była niezauważalna. Autorytet Księdza Patrona doprowadził do tego, że był on liderem także dla innych mniejszości zamieszkujących Republikę Weimarską, a potem III Rzeszę.

W tym kontekście warto wspomnieć o współpracy Polaków z mniejszością łużycką. Na przypomnienie zasługuje tu postać górnołużyckiego pisarza, dziennikarza i aktywisty Jana Skali, który nawiązał ze Związkiem Polaków, a szczególnie z księdzem Domańskim żywe kontakty. Ich wynikiem była bliska współpraca obu mniejszości, a jednym z wymiernych efektów powstanie czasopisma „Kulturwehr” (obrona kultury), które stało się platformą naukowej informacji o mniejszościach narodowych w Niemczech w ogóle; w tamtym czasie byli to Polacy, Łużyczanie, Duńczycy, Fryzowie i Litwini. Ponoć czasopismo to było prenumerowane przez wszystkie biblioteki uniwersyteckie na świecie. Współpraca między wszystkimi mniejszościami w Niemczech z pewnością znacznie poszerzyła pole pracy Polakom, niemniej czasy, które nadchodziły, zdawały się nieść olbrzymie zagrożenie dla ich wysiłków i rzeczywiście takimi się okazały.

Kongres Polaków w Rzeszy

Wraz w nazyfikacją państwa i narodu niemieckiego pojawiły się kolejne wyzwania dla polskiej mniejszości. Jest oczywiste, że ideologia nazistowska w dłuższej perspektywie nie widziała miejsca dla mniejszości narodowych w granicach Rzeszy. W pierwszych latach po dojściu Hitlera do władzy działania antypolskie i antymniejszościowe przybrały charakter ekonomiczny. Dla przykładu, rodzic oddający dziecko do polskiej szkoły nie mógł liczyć na łatwe znalezienie pracy. Z drugiej strony oficjalne organizacje państwowe ze swej natury przeznaczone były dla Niemców, jak chociażby Niemiecki Front Pracy; stąd pole działania Polaków w Niemczech było coraz bardziej ograniczane.

W pierwszych latach III Rzeszy stosunki między Polską a III Rzeszą bywały poprawne, co w jakimś stopniu mogło spowalniać naciski niemieckie, jednak z czasem ujawniało się, że w działaniach Rzeszy kryje się więcej pozoranctwa niż rzeczywistej dobrej woli.

Owe niesprzyjające okoliczności wymusiły więc na Centrali Związku Polaków i Księdzu Patronie wypracowanie nowych odpowiedzi na politykę państwową Niemiec. Nie sposób więc nie ulec wrażeniu, że zewnętrzne formy organizacyjne nieco przypominały te znane z obserwacji NSDAP. Symbolika Związku ze znakiem Rodła stworzonym przez Janinę Kłopocką do dziś nasuwa takie skojarzenia, mimo oficjalnych interpretacji, że w sposób schematyczny wyraża on bieg Wisły z zaznaczonym Krakowem. Współpracownicy księdza Domańskiego doszli do słusznego przekonania, że skoro Niemcy w Niemczech mają swojego Führera, to czemu Polacy w tym kraju nie mogą uważać Księdza Patrona za swego wodza? Dziś, w czasach, gdy wszystko musi być koniecznie rozmyte, a autorytety słabo akceptowalne, coś takiego jawi się jako mało demokratyczny wzorzec, a jednak w tamtych trudnych czasach taki sposób funkcjonowania działał. Społeczność polska zespalała się, a poczucie jedności i wrażenie posiadania przywódcy, który umie kierować całą wspólnotą, na pewno dodawało otuchy.

Ukoronowaniem życia Księdza Patrona był I Kongres Polaków w Niemczech, wydarzenie z dzisiejszej perspektywy niezwykłe. W marcu 1938 roku w stolicy nazistowskiej Rzeszy – można powiedzieć, że niemal w sąsiedztwie siedziby jej wodza, w berlińskim Theater des Volkes – Polacy zorganizowali pokaz swej narodowej siły i dumy.

Uczestniczyło w nim kilka tysięcy delegatów przybyłych z całej Rzeszy. Na sali wykonano unikalny hymn organizacyjny, podczas którego cała zgromadzona masa ludzka śpiewała Pieśń Rodła z jej wymownymi słowami: „Jesteśmy Polakami. I tego żadna moc nie zmieni”. O tym, czym był dla Polaków Kongres, niech świadczy fakt, że na największej berlińskiej sali teatralnej nie mogli pomieścić się wszyscy zainteresowani, w związku z czym ludzie dzielili się uczestnictwem. Kiedy jedni siedzieli wewnątrz, drudzy czekali, by móc nacieszyć się przeżyciem wspólnoty choćby na chwilę. Ksiądz Patron również przemówił na obradach. Jeszcze raz dał do zrozumienia, że Polakiem jest się „z postanowienia Bożego”. Przedstawił wspomniane na początku „Pięć Prawd Polaków w Niemczech”. Ich treść stanowiła ważne credo w nadchodzących latach wojny, w czasie, kiedy tego typu narodowe katechizmy w sposób prosty nakreślać miały drogi postępowania. Współcześni na pewno rozumieli jego proste przesłania, że zdrada polskości jest zdradą Pana Boga. W swej masie dochowali wierności, choć przyszło im za to zapłacić cenę najwyższą.

W pamięci pokoleń

Ksiądz Patron wypełnił swą misję najlepiej jak potrafił. Rok po kongresie trafił do berlińskiego szpitala, gdzie czekała go operacja. Jej wadliwe przeprowadzenie pogorszyło jego stan zdrowia, w wyniku czego zmarł 21 kwietnia 1939 roku, a więc 80 lat temu. Jego pogrzeb był dla Polaków w Niemczech ostatnią możliwością publicznej manifestacji ich tożsamości. Ksiądz Domański został pochowany w swym ukochanym Zakrzewie, w miejscu, gdzie pamięć o nim kultywuje się po dziś dzień.

Można powiedzieć, że Bóg wezwał go do siebie w samą porę. Wraz w wybuchem wojny działaczy ZPwN czekały obozy koncentracyjne i śmierć.

Niektórzy wszakże przetrwali, a przez Polskę „ludową” potraktowani byli różnie: Janina Kłopocka latami cierpiała w komunistycznych kazamatach, Edmund Osmańczyk wpisał się w powojenną rzeczywistość, a przy okazji coś tam zrobił dla zachowania pamięci o działalności Księdza Patrona i dorobku intelektualnym ZPwN. Choć na jego aktywność pewnie można patrzeć z różnych stron, na pewno dziwne jest, że w najgorszych latach nie pomógł Kłopockiej, chyba że wszystkiego nie wiemy. Arka Bożek, przyjaciel księdza Domańskiego, któremu nazistowskie władze zabroniły wzięcia udziału w jego pogrzebie, niezłomny Ślązak uwieczniony przez Zofię Kossak w zbiorze opowiadań „Nieznany Kraj”, krótko po wojnie był przez władze wykorzystany politycznie, potem odsunięty, a dziś ponoć próbuje się go dekomunizować, co zakrawa na kpinę z historii… niestety.

Dekrety Goeringa, honorowane przez władze niemieckie, a także i polskie po dziś dzień, zabrały Polakom w Niemczech status mniejszości.

Majątek polskich organizacji został znacjonalizowany i jeżeli komuś przynosi jakieś korzyści, to Niemcom właśnie. Symbolika Związku Polaków w Niemczech jest w Polsce pamiętana: mamy place Rodła czy ulice Księdza Domańskiego. Przy wrocławskim kościele św. Marcina istnieje piękna tablica z wyrytymi Pięcioma Prawdami, Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” przyznaje Nagrodę imienia Księdza Domańskiego, w Zakrzewie jest izba jemu poświęcona i grób otoczony szacunkiem. Można powiedzieć, że Polacy pamiętają o Księdzu Patronie i Polakach w Niemczech, na pewno jednak pamięć ta nie podoba się wszystkim tym, którzy chcieliby polskie dzieje Śląska, Kaszub, Warmii, Połabia czy Nadrenii wymazać z historii jako… zabytki nacjonalizmu.

Poza wszystkim, warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności: kulturze, oświacie, polityce i gospodarce, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych, którzy realizują własny interes.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wszyscy ci żołnierze walczyli za kraj suwerenny; to fakt niezaprzeczalny / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 57/2019

Nastałby świat bez politycznej obecności obu największych wrogów Polski. Ktoś powie, że to zbyt piękne, by kiedykolwiek było możliwe. No cóż, skoro się nie wydarzyło, to niby nie ma o czym mówić.

Piotr Sutowicz

„NSZ – endecję – trzeba zniszczyć fizycznie”

Te słowa ministra Stanisława Radkiewicza, wypowiedziane w czasie narady Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie latem 1945 r., cytują Mariusz Bechta i Wojciech Muszyński, autorzy wydanej w 2017 roku książki Przeciwko Pax Sovietica, poświęconej walce Narodowego Zjednoczenia Wojskowego i struktur ruchu narodowego z reżimem komunistycznym w okresie powojennym. Warto zastanowić się nad nimi choćby przy okazji Dnia Żołnierzy Wyklętych, który od kilku lat możemy obchodzić, chociaż i bez niego pozostają one wymownym świadectwem tego, co chciano zrobić i zrobiono z niepodległymi elitami narodu polskiego, jak i z ludźmi, którzy w swym myśleniu kierowali się narodowym i niepodległościowym paradygmatem.

Wobec dwu wrogów

W dzisiejszych czasach mówienie o dwóch wrogach narodu polskiego, stawiających sobie za cel jego unicestwienie, znalazło sobie miejsce w jakiejś części tzw. debaty publicznej, choć, co warto by było zaznaczyć, na pewno są w Polsce ośrodki, które chciałyby, by tego typu narracja zniknęła. Często powtarzam myśl, iż w życiu, także społecznym, nic nie jest dane raz na zawsze. To, że ileś lat temu społeczeństwo uznało pewne racje, a część elit niechętnie zmilczała ten temat, nie oznacza końca historii. Polskie dzieje lat wojny i okresu powojennego są doświadczeniem i przestrogą, w historię musimy wpatrywać się wciąż jak w lustro, w którym odbija się nasze „teraz”.

W 1939 roku kraj nasz i naród doświadczyły dwu okupacji. Naszych gnębicieli łączyło bardzo wiele – przede wszystkim nienawiść do Polski i Polaków, do ich kultury i cywilizacji, którą nieśli. Zniszczenie tych elementów w obu wypadkach było priorytetem. Oczywiście zjawisko to wpisuje się w wydarzenia polityczne. Są dziś publicyści, którzy, choćby dla dyskusji roboczej, stawiają tezę o błędzie polityki polskiej w okresie przedwojennym, o tym, że należało w odpowiednim czasie podjąć współpracę z jednym z dwu wrogów, by w ten sposób odwrócić układ sił i sojuszy.

W tzw. minionym systemie wskazywano na to, że władze w okresie międzywojennym były antyradzieckie i to miał być ich największy „grzech”. Obecnie podnosi się kwestie zaniechania wpisania się Polski w układ niemiecki, co miałoby ją uratować.

Nie chcę bronić przedwojennych rządów sanacyjnych. Popełniały one błędy, pewnie niektóre zemściły się w historii, ale żadna z wymienionych opcji nie gwarantowałaby narodowi ochrony przed utratą suwerenności i dalszymi konsekwencjami. Nie wiem, czy byłbym Polakiem, gdybym urodził się po zakończonej przez III Rzeszę zwycięskiej wojnie, w okolicznościach, które czyniłyby ze mnie mówiącego po polsku nazistę, który uważałby Adolfa Hitlera za największego męża Europy. Urodziny tego męża stanu obchodzono by na mojej z pozoru ziemi, w pałacu jego imienia, który stałby w miejscu, w którym dziś widzimy Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Właściwie to nawet byłby pewnie taki sam budynek, jeśli się weźmie pod uwagę daleko idące podobieństwo systemów sowieckiego i niemieckiego i ich emanacji w sztuce.

Naszych okupantów łączyła wrogość do religii, którą wyznawała większość Polaków, i która stanowiła istotę polskości. Nawet jeśli ktoś utracił wiarę, to ten paradygmat akceptował jako fundamentalny w życiu społecznym. Co prawda, już przed wojną zdarzało się, że go podważano, ale nie zmieniało to istoty rzeczy. Socjalizm czy też radykalizm lewacki w obu wypadkach był siłą napędową reżimów. Jeden był bardziej siermiężny, parciano-łagrowy, drugi wyglądał na bardziej „elegancki”, ale w jednym i drugim wypadku chodziło o stworzenie nowego człowieka. Polacy słabo nadawali się na taki materiał, ich historia i doświadczenie wolnościowe kierowało ich ku innym wartościom, niż chciałyby elity zarówno Związku Radzieckiego, jak i nazistowskich Niemiec. Generalnie, słabo nadawaliśmy się na sojuszników, w związku z tym najlepiej byłoby nas unicestwić. Ten punkt łączący oba totalitaryzmy, który nabrał rumieńców w roku 1939, zdawał się być elementem cementującym sojusz, poza oczywistą kwestią geopolityczną. Kraje te wróciły do swojej wspólnej granicy, którą posiadały dwadzieścia kilka lat wcześniej.

Niemcy chcieli Polaków zniszczyć fizycznie. Oczywiste jest, że zaczęli od elit, ale bardzo szybko przystąpili do fizycznej eliminacji tkanki narodowej jako takiej. Wrogiem stał się każdy Polak. Ciekawe, że nie próbowali czegoś takiego jak podmiana elit. Media, które tworzyli, nawet nie udawały polskości, skupiając się jedynie na podawaniu informacji w języku zrozumiałym dla tubylców. Było to zjawisko czasowe i typowo pragmatyczne. Poza tym zabroniono wszystkiego innego, na czele z nauczaniem czegoś więcej niż czytanie, pisanie i tego, co było niezbędne w służbie Wielkiej Rzeszy. Obroną było tajne szkolnictwo, nauka i kultura, rozwinięte wręcz fenomenalnie.

U Sowietów było podobnie, ale inaczej – Polacy mieli być nawozem historii, jak… wszyscy ludzie radzieccy. Pod okupacją sowiecką, trwającą na Kresach w latach 1939–1941, powrócono do wcześniejszego, prowadzonego w ramach „Marchlewszczyzny” i „Dzierżyńszczyzny” eksperymentu z tworzeniem radzieckiego Polaka. Udawano życie intelektualne, tyle że w formie niezwykle dziwacznej, tak odległej od tego, co Polacy znali i akceptowali, że chętnych do jego tworzenia trzeba było znajdować spośród renegatów i udających Polaków członków mniejszości narodowych. Poza tym najważniejsze było i tak to, że wszyscy mieli zostać wymieszani w ramach jednego wielkiego „Archipelagu Gułag”. Niby są to wszystko rzeczy oczywiste.

Praktyka totalitaryzmów względem narodu polskiego jest znana historykom, a jednak twierdzenie o dwu wrogach budziło i budzi opór elit. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?” jest jakoś tam kluczem do części naszej współczesności.

Kolejna ofiara XX wieku

W rzeczonej kwestii naród polski stał się kolejną ofiarą XX-wiecznej polityki wielkich mocarstw, ich celów i zmagań. Oczywiście wcale nie pierwszą. Wcześniej byli np. Rosjanie walczący z rewolucją bolszewicką, Ormianie poddani ludobójstwu, Polacy w Niemczech, którzy „nie załapali” się, by znaleźć się w granicach Rzeczypospolitej, nasi słowiańscy bracia na Łużycach, którym po I wojnie światowej nie dano szans na własną państwowość, Węgrzy, którzy po traktacie w Trianon utracili większość terytorium itd. Przykłady można mnożyć. Druga wojna światowa dodała do tej listy kolejne elementy, w tym Polaków. W latach 1939–41 właściwie wszyscy zgadzali się, że kraj jest okupowany przez dwu wrogów. Ci, którzy mieli w tej sprawie inne zdanie, raczej siedzieli cicho. Brytyjczycy, którzy w roku 1940 potrzebowali polskich lotników, gotowi byli przytakiwać w każdej kwestii podawanej przez naszą narrację. Być może polski rząd w Londynie czegoś w tej sprawie nie wykorzystał. Cóż, stało się, za takie błędy potem się płaci.

Kolejny etap II wojny światowej zaczął się 22 czerwca 1941 roku napaścią III Rzeszy na Związek Radziecki. Fakt ten jest ze wszech miar ciekawy. Jeżeli spojrzeć na niego bez emocji, to chyba nie powinien się był wydarzyć. Oczywiście dwa zbrodnicze reżimy nie były całkowicie racjonalne w swoich ideologiach, niemniej tu ładunek bezsensu jest dość wysoki. Co prawda nasza publicystyka historyczna, powołując się na badania zawodowych historyków, pisze o niemieckim pragnieniu Wschodu, chęci dorwania się do ropy naftowej z przedgórza Kaukazu czy też z Azerbejdżanu, o antysowietyzmie elity nazistowskiej, z drugiej strony o Stalinie, który mimo zerwania z ideami Trockiego, dążącego do rewolucji globalnej, budował komunizm u siebie, jednak z zasadniczego celu komunizmu, którym było bez wątpienia ogarnięcie całego świata, nie zrezygnował. Wszystko to prawda, ale Niemcy ropę i inne surowce od Rosjan i tak dostawali, i to bez konieczności okupacji olbrzymich przestrzeni kraju; po drugie imperializm rosyjski, który mimo komunistycznej przykrywki był paradygmatem ekspansji kraju, więcej by zyskał na współpracy z III Rzeszą niż na wojnie. Na przykład starym dążeniem tego imperium było wyjście na ciepłe wody Oceanu Indyjskiego, co z pewnością mogli uzyskać w ramach antybrytyjskiego sojuszu z Niemcami. Poza tym trupy Polski, Jugosławii, Grecji oraz krajów bałtyckich, na których obaj okupanci siedzieli, nadal były czynnikiem jednoczącym.

Komu więc tak naprawdę zależało na tej wojnie? Odpowiedź, nieoparta co prawda na źródłach, jest dość prosta – zależało Wielkiej Brytanii, która dążyła do skonfliktowaniu obu mocarstw. Sapienti sat.

Sowieci z drugorzędnego wroga Zjednoczonego Królestwa szybko przerodzili się w pierwszorzędnego sojusznika. Sprawa polska i kilka innych wymienionych powyżej szybko stały się kolejnymi ofiarami tej gry operacyjnej. Już w końcu roku 1941 wiadomo było, że oto jawi się nowe rozdanie międzynarodowe i może ono nie być dla nas dobre.

 

Kalkulacje

Polskie Podziemie w swym myśleniu podzieliło się niemal dokładnie według opcji politycznych jego przywódców. AK zostało

zmuszone do uznania Związku Sowieckiego za sojusznika, a narodowcy pozostali przy swoim. Dla nich wrogów było nadal dwóch. Oczywiście jeżeli weźmiemy pod uwagę rzeczywistość roku 1941 w stosunku do, powiedzmy, lata 1943, scenariusze rozgrywki mogły wyglądać różnie. Po pierwsze, Niemcy mogły wygrać na wschodzie, na początku nawet na to się zanosiło. Konsekwencją mogłaby być albo niemiecka Europa bez Polaków lub z nimi jako pariasami układu, albo zwycięstwo aliantów na froncie zachodnim, wówczas szansa Polaków byłaby ogromna. Zmobilizowany naród uderzający w plecy słabnącego okupanta po pierwsze wyswobodziłby ziemie etnicznie polskie, a następnie podjąłby marsz na zachód po linię Odry i Nysy Łużyckiej, a nawet dalej. Zmieniłby się porządek europejski, środkowa część Europy stałaby się słowiańskim imperium z Polską na czele, jak to widział Karol Stojanowski czy też tak, jak to opisał Andrzej Trzebiński w swym Wymarszu Uderzenia. Nastałby świat bez politycznej obecności obu największych wrogów Polski. Ktoś powie, że to zbyt piękne, by kiedykolwiek było możliwe. No cóż, skoro się nie wydarzyło, to niby nie ma o czym mówić, ale ludzie w roku 1942 nie znali przyszłości.

Opcją drugą było zwycięstwo sowieckie. Pewnie nie chcieli tego ani akowcy, ani partyzanci NOW, ZSZ czy też Uderzeniowych Batalionów Kadrowych, walczący w imieniu przyszłego słowiańskiego imperium. Zwycięstwo Sowietów było szansą dla niewielkich marginalnych grup komunistycznych, które wschodni totalitaryzm przygotowywał do objęcia historycznej roli w nowej Polsce. Był tu tylko jeden problem – Polacy. Z nimi niespecjalnie było o czym rozmawiać, skoro chcieli przede wszystkim niepodległego kraju, a nie sowieckiej republiki. Mimo wojny kraj wciąż posiadał wykształcone elity i uzbrojoną podziemną armię. Z tym fantem trzeba było coś zrobić. Przywódcy podziemnej i emigracyjnej Polski pogubili się w tych kalkulacjach, czym tylko pogorszyli położenie swego zaplecza w Polsce. Akcja „Burza”, która miała ich w oczach Sowietów uczynić suwerenami, doprowadziła do eliminacji oddziałów akowskich. Powstanie warszawskie wyeliminowało z gry centra dowodzenia Polski Podziemnej, zaś wkraczający Sowieci nie dbali o szczegóły i eliminowali z życia każdy odruch samoobrony, a nawet jej możliwość. Chwilowo ratował Polaków fakt, że liczba zdrajców w służbie okupantów była niewielka, a ich jakość intelektualna również pozostawiała wiele do życzenia. Czas wszakże działał na naszą niekorzyść.

Czy w tej sytuacji można było coś wykalkulować? Pewnie niewiele. Żołnierze Brygady Świętokrzyskiej wybrali możliwość ucieczki z kraju, wiedząc, co ich czeka. Część konspiracji próbowała legalizować się, co nie na wiele się zdało. Część została w lesie, trwając do końca. Oczywiście, ich wybór też opierał się na pewnej kalkulacji, będącej co prawda bardziej pobożnym życzeniem niż czymś innym, ale jednak… W Polsce myślano, że wkrótce nastąpi wznowienie działań wojennych, czy też może nowa wojna; tym razem stronami będą wolny świat Zachodu i Sowiety. Nie zdawano sobie sprawy ze skali zdrady i z tego, że Polacy nie zostali potraktowani jak naród, któremu za jego ofiarę złożoną w wojnie należy się obecność w gronie zwycięzców. Świat jednak myślał po swojemu.

Skoro Francuzi już na początku wojny nie chcieli umierać za Gdańsk, choć za Führera część już chciała, to czemu mieliby teraz chcieć ginąć za Polskę? Ludzie pozostający w lesie nie chcieli w to wierzyć, a emisariusze, którzy przybywali do nich z Zachodu, przez jakiś czas podtrzymywali wiarę w Zachód. To jest rzeczywistość tragiczna, ale jednocześnie nie czyni z naszych żołnierzy podziemia niepodległościowego niepoprawnych romantyków, lecz tych, których po prostu okłamano, nie ich pierwszych i nie ostatnich.

Nowe elity

Wracając do tytułowej wypowiedzi ministra Radkiewicza. Komuniści najpierw radzieccy, a potem ci krajowego autoramentu zdawali sobie sprawę z tego, że ludzie żyjący wizją Polski jako katolickiego Państwa Narodu Polskiego nie nadają się na nowe elity, niespecjalnie można z nich zrobić choćby obywateli nowego quasi-państwa. Co prawda niektórych, tych o słabszym morale, można kupić czy podjąć wobec nich jakąś grę, ale najlepiej ich pozabijać. W końcu każdy nosiciel idei wielkiej Polski jest niebezpieczny, nigdy nie wiadomo, kiedy wprowadzi do obiegu swoje tezy, poza tym sama jego obecność będzie świadectwem. Narodowcy byli więc wrogami pierwszorzędnymi. Trzeba ich było po pierwsze zabić, po drugie odrzeć z godności, zrobić z nich kogoś innego, niż byli. W XX wieku, chociaż na pewno nie tylko w nim, często sięgano po środki odczłowieczające. W totalitaryzmach było to zjawisko normalne. Propaganda uważała za nieludzi już to Żydów, już to kułaków. Nie jest to istotne. Przeciwnik nie mógł być człowiekiem, skoro tak łatwo było spalić go w krematorium.

Po 1945 r. nowe władze nie były zainteresowane narodowcami. Próba legalizacji Stronnictwa Narodowego zakończyła się aresztowaniem inicjatorów akcji. Z partii opozycyjnych zgodzono się na istnienie PSL po pierwsze tylko pod wpływem nacisków brytyjskich, po drugie zaś jako chwilowy wybieg pozwalający skatalogować mniej zapiekłych wrogów sytemu, a potem… najlepiej również zabić. Instytucje nowego państwa miały nosić charakter wyłącznie fasadowy i być na usługach nowej ideologii.

Dyskusję sprowadzono jedynie do tego, jak pozbawić Polaków ich tożsamości i w jakim tempie ma się to odbywać. Radykałowie pewnie chcieli od razu, pragmatycy byli za stopniowaniem gry. Ci drudzy przegrali w ramach obozu i mniej więcej w roku 1948 zostali od władzy odsunięci.

Likwidacja dyskursu akademickiego i kulturalnego była obok eliminacji ludzi jednym z głównych celów nowej władzy. Elity prawnicze kształcono na krótkich kursach, procesy sądowe można było przeprowadzać w „kiblu”, oficerów z „chęcią szczerą”, ale „bez matury” można było wykreować przy wsparciu sowieckich towarzyszy w ciągu kilku lat. Nowych poetów i pisarzy, produkujących apologie sowieckich i polskich przywódców nowej rzeczywistości, też nie było trudno znaleźć, w końcu nawet Niemcy najęli chętnych do redagowania grafomańskiego pisma „Fala”. Nie można było jednak dopuścić do tego, by rodzeniu się nowej elity towarzyszyła obserwacja ze strony ludzi autentycznych. W końcu zawsze ktoś mógłby nazwać rzecz po imieniu, określając kolejne pięknie oprawione dzieło wydane w półmilionowym nakładzie jako grafomańskie wypociny.

Nasze dziś

To wszystko wydaje się odległą przeszłością, od której odeszliśmy szczęśliwie, chyba jednak rzeczy nie są takie proste. Elita wyprodukowana w latach 40. wychowała swoich następców, którzy myślą wyuczonymi kategoriami. Co prawda nie ma już proletariatu jako przewodniej siły narodu, ale pojęcia czasów komunistycznych można zastąpić ich zamiennikami, których dostarczą nam zachodni intelektualiści, którzy i marksizm i leninizm, a nawet stalinizm dawno przeinterpretowali i zaktualizowali w nowych czasach. Ważne jest tylko to, by nie dopuścić do głosu ludzi, którzy powiedzą, że głoszone przez owych spadkobierców dawnej narzuconej elity teorie są nieprawdą, ba!, bywają żałosną grafomanią. Ich też można odczłowieczyć poprzez mowę nienawiści, określić ich mianami, które uczynią z nich wrogów publicznych.

Polskie Podziemie walczyło z dwoma, a potem z jednym wrogiem. Być może pamięć o nim pozwoli nam nie tylko na to, by założyć koszulkę z odpowiednim napisem, choć to też jest ważne wobec jazgotu, jaki przeciw takiej odzieży słychać tu i ówdzie. Przede wszystkim jest okazją do przypomnienia, że wszyscy ci żołnierze walczyli za kraj suwerenny; nawet jeśli wiele ich dzieliło, to ten fakt był niezaprzeczalny. O tym dziedzictwie nie wolno nam zapomnieć.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „»NSZ – endecję – trzeba zniszczyć fizycznie«” znajduje się na s. 9 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „»NSZ – endecję – trzeba zniszczyć fizycznie«” na s. 9 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Feliks Koneczny, niedoceniony twórca teorii ścierania się cywilizacji/ Piort Sutowicz, „Kurier WNET” nr 56/2019

Naród musi posiadać swą odrębną kulturę, która czyni go bytem swoistym w obrębie cywilizacji, musi dać się określić jego „logos i etos”, co – zdaniem Konecznego – Polacy posiedli w stopniu doskonałym.

Piotr Sutowicz

Feliks Koneczny – twórca teorii ścierania się cywilizacji

Procesy historyczne dzieją się niezależnie od tego, czy ktoś je zaobserwuje i opisze, czy nie. Niemniej jednak ludziom przydaje się wiedza, która może ich naprowadzić na odkrycie zachodzących zjawisk. O tym, jak bardzo jest ona przydatna, świadczy proste przysłowie, iż „historia jest nauczycielką życia”.

Nad prawidłowościami zachodzącymi w historii głowili się i nadal to czynią historycy i filozofowie wszelkich szkół i nurtów myślowych. Wychodząc z różnych, często niestety apriorycznie wskazanych punktów początkowych, dochodzą do różnych wniosków. Dopasowywanie faktów do założonych wyników doprowadziło do powstania ideologii, które najczęściej nie niosły wiele dobrego. Świat XX wieku jest jednym wielkim dowodem na potwierdzenie tej tezy i niejednego życia braknie na opisywanie błędów ludzkości. Zresztą ideologie nie są ekskluzywną cechą naszych czasów – w zasadzie były zawsze, od kiedy człowiek zaczął świat urządzać na swoja modłę.

Myśliciel z Krakowa

Są w historii swoiste antyideologie. Przynajmniej bywają. Nie zawsze wszystkie stawiane przez nie tezy są wyczerpujące. Być może trzeba dalej pracować, by je uzupełniać. Cechuje je jedno – aposterioryzm, czyli możliwość udowodnienia czegoś doświadczalnie. Na pozór w historii jest to rzeczą niezmiernie trudną. Przecież mamy tu do czynienia z materią, której nie ma, a więc jej dotykanie bywa wątpliwe, ślady przeszłości mogą badacza prowadzić w różne strony. Niemniej przy zachowaniu daleko posuniętej bezstronności i otwartego umysłu można podjąć próbę szukania ładu w tym, co już się wydarzyło, i ukazania szczególnie wielkich procesów w jeszcze szerszych ramach. Nie jest to na pewno zadanie dla dyletantów, którym się wydaje, że wystarczy chcieć, by móc.

W kontekście takiej właśnie solidnej pracy historiozoficznej należy wymienić profesora Feliksa Konecznego. Za okazję do niniejszych rozważań i przypomnienia jego postaci może posłużyć przypadająca w tym miesiącu 70 rocznica śmierci tego krakowskiego, a poniekąd i wileńskiego historyka i historiozofa, twórcy niezwykle spójnej teorii wielości cywilizacji, która, jak się okazuje, z wiekiem nie blaknie.

Może się okazać, że jego metoda jest jedną z kluczowych dla rozpoznania tego, co się dzieje dziś w świecie Zachodu.

Koneczny urodził się 1 listopada 1862 roku w Krakowie. Na temat jego pochodzenia krążyły różne opinie. Między innymi taka, że był z pochodzenia Czechem. Dziś uważa się, że jego przodek był żołnierzem armii Sobieskiego idącej na Wiedeń i z jakichś powodów osiadł na Morawach. Z kolei ojciec Feliksa przeniósł się do Krakowa. Stąd to miasto stało się małą ojczyzną naszego myśliciela. Czy gdyby urodził się na Morawach, byłby Czechem? Odpowiedź na to pytanie jest intrygująca, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że o przynależności cywilizacyjnej naszych południowych sąsiadów miał zdanie raczej krytyczne, zaliczając ich do cywilizacji bizantyjskiej, gdzie znaleźli się w jednym worku z Niemcami. Na szczęście tu nie musimy snuć rozważań na temat, jaka byłaby jego koncepcja historiozoficzna pisana z czeskiego punktu widzenia. Koneczny był Polakiem, piewcą polskich dziejów i naszej kultury. Jeżeli był to przypadek, to tym lepiej dla przypadku, a jeżeli nie… Cóż, wszystko jest w rękach Opatrzności, która uczyniła tak, a nie inaczej.

Koneczny był przez większość życia związany z Krakowem. Tu mniej pamiętanym aspektem jego zainteresowań był teatr, tak się bowiem składa, że na przełomie XIX i XX wieku opublikował kilkadziesiąt recenzji z krakowskich scen. Jego główne zainteresowania badawcze jako historyka, wiązały się jednak raczej ze wschodnimi ziemiami Rzeczypospolitej, stąd ponad 10-letni okres pracy na odbudowanym wraz z niepodległością Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Śledzenie wielkich procesów dziejowych można zauważyć w całej twórczości profesora, np. warto wymienić wydaną w 1921 roku dwutomową monografię Polskie Logos a Ethos. Roztrząsanie o znaczeniu i celu Polski, przy czym dopiero w ostatnich kilkunastu latach życia, kiedy był już spełniony jako badacz, a jako wykładowca wysłany przez sanację na przymusową emeryturę, mógł przystąpić do opracowywania poszczególnych fragmentów swej teorii, która pewnie „siedziała” w umyśle uczonego od dawna.

Wielość cywilizacji

Praca O wielości cywilizacji, będąca fundamentem jego koncepcji cywilizacyjnej właśnie, ujrzała światło dzienne w 1935 roku. Co z niej wynika? Otóż, przede wszystkim, dla Konecznego nie istnieje jedna wspólna dla całej ludzkości metoda ustroju życia zbiorowego – tak określa on cywilizację. Żeby wykonać jakiś logiczny podział owych sposobów życia społeczeństw, należy przyjąć kryteria, według których moglibyśmy je wyodrębnić. I tak narodził się „quincunx”, owo łacińskie słowo pierwotnie odnoszące się do rzymskiej monety z pięcioma kropkami. Nasz historyk zdefiniował je jako „pięciomian bytu”, do którego zaliczył: dobro, prawdę, zdrowie, piękno i dobrobyt. W jego ocenie każda społeczność pozostaje w jakimś stosunku do owych pojęć.

Oczywiście odpowiedzi na te zasadnicze dla funkcjonowania zrzeszenia kwestie mogą wyglądać bardzo różnie. Koneczny, który wyodrębnił kilka najważniejszych, kluczowych dla ludzkości cywilizacji, nie upierał się przy tym, że są albo były jedynymi w historii. Te, które opisał – czy to bardziej szczegółowo, czy też powierzchownie – obejmują znakomitą większość ludzi. Należy tu wymienić: turańską, arabską, bramińską, żydowską, chińską, bizantyjską, i łacińską. Każda z nich powstała w określonym środowisku historycznym i geograficznym. W ciągu dziejów wiele wcześniejszych cywilizacji upadło, osiągając szczyt rozwoju, wiele zaś marniało, trwając na określonych niewielkich obszarach i obejmując wąskie grupy ludzkie.

Na naszą historię wpływ wywierało kilka cywilizacji, nie wszystkie z wymienionych powyżej. I tak w pierwszym rzędzie należy tu wymienić cywilizację łacińską, której filarami zdają się być chrześcijaństwo jako religia, prawo rzymskie i filozofia grecka.

Łacińska cywilizacja tworzyła się równolegle z upadkiem Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Niewątpliwym fenomenem jest to, że jej politycznym nośnikiem były barbarzyńskie państwa powstające na gruzach imperium.

Wydaje się, że w tym tkwi jedna z jej istotnych cech, a mianowicie fakt, że mimo przyjęcia kluczowych dla „łacińskości” uniwersalnych zasad, państwa te zachowywały swoją tożsamość kulturową, co dało początek nowożytnym narodom europejskim. Naród jest dla Konecznego bardzo ważny, albowiem jego odrębność i rozwój może być zagwarantowany jedynie w ramach tejże cywilizacji. Niekiedy takie stawianie sprawy może budzić sprzeciw tych, którzy chcieliby widzieć narody wszędzie i przydają tę nazwę ludom zamieszkującym wszystkie państwa świata, choćby powstały one w wyniku jakichś skrajnie arbitralnych decyzji mocarstw bądź przez podbicie jakichś szczepów przez wojowniczych watażków, mieniących się być reprezentantami wyimaginowanych sił demokratycznych. Dla Konecznego rzecz jest nad wyraz prosta. Naród musi posiadać swą odrębną od innych kulturę, która czyni go bytem swoistym, posiadającym swoją własną specyfikę w obrębie cywilizacji, wreszcie musi dać się określić jego „logos i etos”, czyli coś, co jego zdaniem Polacy posiedli w stopniu doskonałym.

Drugi dziedzic starożytnego Rzymu, Bizancjum, dał początek kolejnej europejskiej cywilizacji, której nazwa pochodzi właśnie od miana stolicy państwa wschodniorzymskiego. Jej historyczne korzenie są równoległe z cywilizacją łacińską, lecz na jej powstanie złożyły się inne czynniki, przede wszystkim dziedzictwo Bliskiego Wschodu z jego tradycjami despotycznymi i własną hierarchią praw. W pewnym momencie cywilizacja ta, dzięki materialnemu bogactwu państwa i przypisywanej jej skłonności do przepychu, zdawała się mieć szansę na dominację nad całym kontynentem. Zdaniem krakowskiego profesora, wraz z posagiem i dworem cesarzowej Teofano przeniknęła ona na dwór niemiecki, rozlewając się na instytucje państwowe i stopniowo obejmując rząd dusz wśród elit, wreszcie rozprzestrzeniając się na sąsiadów, w tym przede wszystkim na „biednych” Czechów, którzy w tym wypadku padli ofiarą swego przywiązania do „Świętego Cesarstwa”.

Wpływ bizantynizmu na Europę trwał przez długie wieki, a właściwie, jeśli użyć metody Konecznikańskiej, to można z pewnością stwierdzić, że trwa nadal, stając się jej rzeczywistym rozsadnikiem i źródłem wielu nieszczęść.

Szczególnie, jeśli dodamy do niej jeszcze jeden element: cywilizację żydowską, będącą dziedzictwem judaizmu – religii wyodrębnionej z mozaizmu po zniszczeniu przez Rzymian Świątyni Jerozolimskiej. Cywilizacja owa ze swymi priorytetami i prawniczością religijną w ciągu dziejów wywierała wpływ na myśl filozoficzną i społeczną Europy, a z czasem, kiedy niektórzy żydowscy myśliciele odrzucili ideę Boga osobowego, wniknęła do myśli europejskiej, dając początek ideom, o które byśmy jej nie podejrzewali. Opisana została przez Konecznego w jednej z ostatnich jego monografii, noszącej tytuł Cywilizacja żydowska właśnie, a niektóre tezy tam zawarte szokują nieprzygotowanego czytelnika, powodując liczne nieporozumienia. Wydana została wiele lat po wojnie w Londynie przez Jędrzeja Giertycha, który uratował od zapomnienia część dorobku Konecznego, i do dziś toczą się wokół niektórych jej fragmentów żywiołowe dyskusje, często prowadzące do oskarżeń jej autora o antysemityzm.

Z punktu widzenia historii Europy warto wyróżnić jeszcze dwie cywilizacje: turańską i arabską. Pierwsza z nich wyłoniła się z obszaru Wielkiego Stepu azjatyckiego, jako najbardziej wojownicza z wszystkich dotychczasowych. Wręcz – zdaniem badacza – może ona żyć tylko wtedy, gdy wojuje. W innych sytuacjach „gnuśnieje”. W swej strukturze jest ona niezmiernie prosta, funkcjonuje na zasadzie obozu wojskowego i odrzuca wszystko, co jest jej niepotrzebne, w tym także pojęcia wyższe. Religia jest dla niej sprawą zupełnie drugorzędną, co nie oznacza jednak tolerancji, lecz raczej obojętność. Ludy Turanu na przestrzeni wieków przyjmowały różne religie, a symboliczny dla nich islam też jest tylko jedną z wielu. Kiedy w 1241 roku Orda dotarła pod Legnicę, znakomita jej część była nestorianami, przy czym wiara ta bardziej przypominała formę zabobonu niż zwartego systemu. Na nas cywilizacja ta wywarła zgubny wpływ najpierw poprzez najazdy tatarskie, potem turańską właśnie Kozaczyznę, a następnie Rosję carów, w której raz brał górę bizantynizm, a raz ona. Bolszewizm był ostatecznym zwycięstwem tej ostatniej, chociaż nawet Koneczny tu i ówdzie miał w tym względzie wątpliwości.

O cywilizacji arabskiej, mimo islamu, miał Koneczny niekoniecznie złe zdanie. Jako historyk wiedział o Avicennie i Awerroesie, był świadom, że to Arabowie uratowali dorobek Arystotelesa, wreszcie w niektórych odłamach cywilizacja ta przyjęła wiele cech łacińskich. Musiał być jednak świadom tego, że świat arabski od średniowiecza zmienił się, uległ niżej cywilizowanym Otomanom, którzy podobnie jak Rosja wahali się między bizantynizmem, którego dziedzictwo jakoś tam przyjęli po upadku cesarstwa wschodniego, a Turanem, skąd brali swój początek.

Nasz historyk zajmował się dość powierzchownie również cywilizacjami: bramińską, dominującą w Indiach, i chińską. Nie widział jednak, słusznie, ich związku z naszą historią i nie wgłębiał się w nie, być może zresztą po prostu brakło mu na to czasu. Dzień dzisiejszy wszakże pokazuje, że i tym wielkim zrzeszeniom należy się głębiej przyjrzeć.

Polska

Polska Konecznego należy do cywilizacji łacińskiej, nie tyle jako jej peryferia, ale forpoczta.

W poszczególnych pracach – czy to dogłębnych studiach, czy w publikacjach popularnych – dawał temu wyraz. Z jednej strony ową łacińskość postrzegał jako konsekwentną drogę społeczeństwa wynikającą z decyzji Mieszka I i jego bezpośrednich następców, dogłębnie analizował jej wrastanie w elity, a potem w pojęcia społeczne całej zbiorowości. Pokazywał historię Polski w różnych jej aspektach. Zawsze jednak widać w niej było kulturę przesiąkniętą łacińskim „pięciomianem”: czy to przeznaczonych dla młodzieży Świętych w dziejach narodu polskiego, czy w pierwszych nowożytnych, pisanych przez polskiego historyka Dziejach Śląska, wreszcie w biografii Kościuszki. Koneczny stał na stanowisku katolickości polskiej kultury i republikańskiego ustroju. Synteza tych dwu elementów była jego zdaniem niezwykle ważna dla tożsamości narodowej, a tym samym dla zachowania łacińskiego stanowiska cywilizacyjnego.

Bez wątpienia w ciągu wieków było wiele okazji do tego, by je całkowicie porzucić. Już na początku, przy okazji chrztu, mogło nowe państwo iść ślepo za Bizancjum bądź wpisać się w koncepcję cesarzy niemieckich tworzących swoje własne uniwersum. Nie uczyniło tego; łacińskość nie dała się zniszczyć ani w okresie reakcji pogańskiej, ani rozbicia dzielnicowego, które zdawało się nawet sprzyjać rozwojowi swoistego republikanizmu, czego symbolem jest choćby bł. Wincenty Kadłubek. Także ostatni król Piast, kładący podwaliny pod ekspansję państwa na wschód, kodyfikując jego ustrój troszczył się o to, by w parze ze strukturami władzy kroczył rozwój nauki w oparciu o łaciński kanon filozoficzny. Nie wszystko, co tworzył, przetrwało nawet najbliższe lata po jego śmierci, ale elity, które za jego życia zaczęły myśleć o państwie, dały początek zupełnie nowej doktrynie, a ta stworzyła największą lądową potęgę Europy w tamtych czasach. Jej należy zawdzięczać powstrzymanie zarówno bizantynizmu idącego z zachodu, jak i tego z Moskwy. Oczywiście przy okazji doszło do przeniknięcia szeregu obcych pierwiastków cywilizacyjnych w obręb organizmu państwa obojga narodów. Tu dochodzimy do bardzo ważnej konstatacji Konecznego, iż „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Oznacza to, że nad jedną społecznością w ramach określonego układu panować może rząd pojęć jednej tylko cywilizacji.

Państwo Jagiellonów i następnie republika szlachecka z królem jako głową ciągle chciała być łacińską, będąc solą w oku sąsiadów, gdzie obce samorządowi absolutyzmy i nowe doktryny napierające pod przykrywką protestantyzmu zdobywały coraz to nowe ustrojowe przyczółki. Można powiedzieć, że nie był to jeszcze czas na republikę, a przynajmniej nie taką – wymagającą świadomości i pracy nad sobą. Państwo zaczęło marnieć, aż upadło, ale w ostatnim przejawie wielkości zdobyło się na odsiecz wiedeńską, co do znaczenia której nasz autor był więcej niż przekonany. Być może była to kwestia owego przodka, który wraz z Sobieskim ową nawałę bizantyńsko-turańską zatrzymał, a może jednak świadectwo autentycznego dostrzeżenia wagi bitwy i jej konsekwencji.

Do ostatnich chwil życia, kiedy Polską rządzić zaczęli komuniści, a cenzura odciskała swoje piętno na tym, co i jak można pisać, Koneczny publikował krótkie felietony w prasie katolickiej, nawołujące do samorządności właśnie. Być może tu widział barierę, która powstrzyma nowe, straszne zagrożenie.

Zainteresowanie jego dorobkiem przychodzi falami. Przez komunistów skazany na zapomnienie, w latach dziewięćdziesiątych doczekał się sporego zainteresowania ze strony zarówno historyków, jak i publicystów, niekiedy wielbiony, czasem odsądzany od czci i wiary. Jednak jego myślenie o starciu się cywilizacji weszło do obiegu społecznego. W kolejnych latach dyskusja nad twórczością Konecznego trochę przygasła: z jednej strony jego książki wróciły na półki, z drugiej nie było za wielu chętnych, by jego metodę odnieść do obecnej rzeczywistości. Uczonego spotkało to, co wielu innych przed nim i po nim – stał się częścią dostojnej przeszłości.

To, co dzieje się dzisiaj w świecie, nowe linie pęknięć i napięcia pokazują, że potrzeba nam odwagi w szukaniu rozwiązań i myśleniu o tym, że cywilizacje ludzkie różnią się od siebie. Jedne są nasze, a inne niekoniecznie. Nie możemy wykonać syntezy wszystkich sposobów organizacji społeczeństw, bo doprowadzi to do katastrofy.

Nadszedł czas na to, by Konecznego odkurzyć, zdjąć z półek, a jego teorii użyć jako instrumentu badawczego przydatnego nie tylko nam, ale i przyszłym pokoleniom.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Feliks Koneczny – twórca teorii ścierania się cywilizacji” znajduje się na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Feliks Koneczny – twórca teorii ścierania się cywilizacji” na s. 9 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prymas tysiąclecia zaczął sprawować swą funkcję 70 lat temu. Za jego czasów naród doczekał się Polaka-papieża i wolności

Korzystając z szerokich uprawnień nadanych przez papieża, kierował Kościołem w Polsce twardą ręką. Niektórzy uważają, że zbyt twardą, ale w realiach, jakie były, ta metoda była chyba jedyną skuteczną.

Piotr Sutowicz

Kościół w Polsce miał szczęście do wielkich ludzi w trudnych czasach. Prymas odrodzonej Polski, August Hlond, był postacią nietuzinkową. Syn ziemi śląskiej, nie pierwszy i nie ostatni przedstawiciel polskości, dla wielu nowej. Któż w wieku XIX przypuszczałby, że Górny Śląsk da Polsce tak wspaniały poczet mężów prawdziwie wielkich? (…) Od początku posługi Hlonda w Gnieźnie widać ogromny nacisk arcybiskupa, a od roku 1927 kardynała, na kwestie społeczne właśnie. (…) W tejże idei znajdziemy pierwsze nici łączące prymasa Hlonda i młodego księdza Wyszyńskiego. (…)

Oprócz tego, że dzielił on z prymasem Hlondem pasję społecznikowską, różniło ich wiele kwestii na pozór ważnych, choć ostatecznie okazujących się drugorzędnymi. Dla młodego księdza z diecezji włocławskiej Śląsk był pewnie „nieznanym krajem”. Sam był synem nadbużańskich wiosek, gdzie problemy społeczne wynikały z nędzy, ale chłopskiej.

(…) W czasie, gdy biskup Hlond zostawał pierwszym ordynariuszem katowickim, Wyszyński zaczął posługę wikarego we włocławskiej katedrze. Ucząc w szkole przy słynnej „Celulozie”, zetknął się ze światem biedy robotniczej, która, co wiele razy potem podkreślał, prowadzi prostą drogą od Boga i trzeba znaleźć drogę, by ten świat Bogu oddać. (…)

Wrzesień 1939 roku przekreślił wszystko – i Wyszyński, i Hlond musieli uciekać przed Niemcami. Być może nieco inne były powody ich decyzji, ale losy tułaczy łączyły obie postaci. Prymas Hlond opuścił kraj nie z tchórzostwa, jak przedstawia to wroga mu propaganda, lecz z obawy, artykułowanej również przez przedstawicieli władz II RP, iż w wypadku znalezienia się pod władzą okupantów mogliby oni chcieć wykorzystać jego autorytet dla własnych celów. (…)

Stefan Wyszyński opuścił Włocławek w październiku 1939 roku na polecenie swego biskupa Michała Kozala, obecnie czczonego jako błogosławiony biskup męczennik zamordowany przez Niemców w Dachau w 1943 roku. Trudno powiedzieć – być może biskup kierował się myślą, iż jako ksiądz zaangażowany społecznie Wyszyński był szczególnie zagrożony. Nie przewidywał natomiast tego, że niemieckie władze dążyły do fizycznej eliminacji Kościoła katolickiego w Polsce za to, że katolicki i za to, że polski właśnie. A może też ujawnił się tu jakiś profetyzm? (…)

Być może wielu ludzi, w tym także prymas Hlond i biskup Wyszyński myśleli, że sprawy w Polsce jakoś się ułożą. Co prawda Wyszyński jako badacz bolszewizmu mógł mieć naukowe podstawy, by twierdzić inaczej, ale to, że po kataklizmie drugiej wojny światowej wszyscy chcieli spokoju i pokoju, nie ulegało wątpliwości. (…)

August Hlond był człowiekiem twardym, acz nowoczesnym. Został zresztą uformowany przez nowoczesny zakon salezjanów i na pewno nie chciał czekać z założonymi rękami. Jego nieustępliwość i pozycja międzynarodowa z pewnością były dla komunistów trudne do zniesienia. Zniszczenie Kościoła pozostającego pod jego rządami było nie lada wyzwaniem. 14 października 1948 roku trafił do szpitala, skarżąc się na bóle brzucha. Przeszedł operację, jego samopoczucie się jednak pogarszało. Dwudziestego dnia tegoż miesiąca nastąpiła druga operacja.

Prymas Hlond umarł w wyniku powikłań, 22 października. Według jego biografa, prof. Jerzego Pietrzaka, podobno przed śmiercią zwrócił się do lekarzy ze słowami: „Panowie, co wy powiecie po mojej śmierci, na co ja umarłem? Co podacie jako powód mej śmierci?”.

Pogrzeb prymasa odbył się 26 października. Za najpoważniejszego kandydata na jego następcę uważano biskupa łomżyńskiego Stanisława Kostkę Łukomskiego, przed wojną przyjaciela Romana Dmowskiego, po wojnie jawnego przeciwnika władzy komunistycznej; człowieka, o którym wiadomo było, że pozostawał w kontakcie z oddziałami drugiej konspiracji. Ten zginął jednak w wypadku samochodowym, wracając z pogrzebu, a jego kierowca, który z wypadku wyszedł bez szwanku, za jakiś czas znalazł zatrudnienie w UB. Wyglądało to rzeczywiście dziwnie – 67-letni Prymas i 74-letni hierarcha znikają ze sceny w podejrzanych okolicznościach. Dziś IPN próbuje prowadzić śledztwo na okoliczność spowodowania ich śmierci przez czynniki zewnętrzne, aczkolwiek po tylu latach sprawa wydaje się trudna do rozwikłania. Bez wątpienia komunistom ubyło jesienią 1948 r. dwóch twardych przeciwników. (…)

12 listopada 1948 r. Pius XII powołał Stefana Wyszyńskiego na stolice arcybiskupie w Gnieźnie i Warszawie. (…) Czy za nominacją prymasowską mogła stać gra operacyjna służb, jak chcieliby niekiedy poszukiwacze sensacji? Nawet, jeśli przyjmiemy za pewnik fakt zabójstwa obu wspomnianych wyżej hierarchów, ta kandydatura była dla komunistów, po pierwsze, raczej niespodziewana, po drugie niemiła.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Aleć jestem tylko Bożym chłopcem na posyłki” znajduje się na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Aleć jestem tylko Bożym chłopcem na posyłki” na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka Romana Dmowskiego na konferencji w Paryżu o kształt Polski niepodległej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 54/2018

Dziś żaden polityk nie potrafiłby mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców mocarstw świata. Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu.

Piotr Sutowicz

„Panie Dmowski, ma pan głos!”

Te słowa miał skierować premier Francji Georges Clemenceau do Romana Dmowskiego w dniu 29 stycznia 1919 roku. Od tego zdarzenia mija więc właśnie 100 lat. Rzecz działa się w Paryżu w trakcie konferencji pokojowej mającej utworzyć ład międzynarodowy po I wojnie światowej.

To, co się wydarzyło po wypowiedzeniu tego zdania, z jednej strony wpłynęło znakomicie na stanowisko mocarstw zachodnich wobec granic polskich, po drugie dla samego Dmowskiego stworzyło okazję do wykazania się kunsztem dyplomatycznym i umiejętnościami argumentacji, które wykorzystał znakomicie. Ktoś kiedyś napisał, że gdyby ten mąż stanu w życiu nie zrobił wiele więcej, to za te kilka godzin, jakie nastąpiły po słowach Clemenceau, w każdym polskim mieście powinien był stanąć pomnik Dmowskiego, jedna ulica zaś powinna nosić jego imię. Tak się nie stało, a wynika to ze skomplikowanych realiów politycznych, które wywarły duży, pewnie za duży wpływ na nasze myślenie o historii najnowszej.

Stanowisko

To, że to właśnie przywódca obozu narodowego reprezentował Polskę w Paryżu, było w miarę naturalne. W końcu już przed wojną stał on na stanowisku, iż Polacy winni stanąć w obozie antyniemieckim.

Wywoływało to konkretne konotacje i nie wszystkim się podobało. Jednak układanka międzynarodowa na początku wieku XX była określona. W Europie powstał blok mocarstw kolonialnych, którego trzon stanowiły Anglia, Francja i Rosja. Przy czym ten ostatni kraj był w nieco lepszym położeniu niż dwa pierwsze: po kolonie nie musiał sięgać za morza, wystarczyło mu przekroczyć Ural i… zatrzymać się nad Pacyfikiem. Marsz Rosji w głąb Azji został powstrzymany z jednej strony przez Anglików, którzy nie wpuścili państwa carów nad Ocean Indyjski, z drugiej zaś przez nową, rodzącą się siłę, czyli Japonię, która nie chciała widzieć Rosjan na południe od Władywostoku ani ich wpływów politycznych w Chinach, na które sama miała ochotę.

Czas imperiów, jaki nastał w Europie pod koniec XIX wieku, spowodował też pojawienie się frustratów, którzy chcieliby zmienić istniejący układ sił. Japonia dzięki temu, że w 1905 roku pokonała Rosję, nie oczekiwała od niej nic więcej, natomiast rozpędzające się, zjednoczone przez Prusy Niemcy nie zamierzały poprzestać na roli państwa środkowoeuropejskiego. Już kilka lat po pokonaniu Francji i zabraniu jej Alzacji i Lotaryngii sięgnęły po kolonie. Za wiele do wzięcia już nie było: nie najlepsze fragmenty Afryki, nieco wysp pacyficznych i strefa wpływów w Chinach. Z drugiej strony Niemcy widzieli szansę na ekspansję nie wymagającą podróży zamorskich.

Podbój Niemiec przez Prusy, realizowany przez kilka dziesięcioleci, zwieńczyły dwa wielkie zwycięstwa militarne: wspomniane pokonanie Francji i kilka lat wcześniejsze zwycięstwo nad monarchią habsburską, które kończyło ogólnoniemieckie aspiracje tej ostatniej, a z upływem czasu ta dość przestarzała konstrukcja polityczna zeszła do roli gracza drugorzędnego. Fakt ten został wykorzystany przez nowego niemieckiego hegemona do stopniowej wasalizacji naddunajskiego sąsiada oraz wykorzystania go do dalszego rozszerzania wpływów. Przede wszystkim chodziło o dogorywające imperium otomańskie, na spadek po którym chętnych znalazło się więcej. Z jednej strony były to nowo powstające państwa Słowian bałkańskich, szybko orientujące się, ze względu na religię i pewne poczucie słowiańskiej wspólnoty, na Rosję. Z drugiej – państwa zachodnie myślące globalnie oraz Włochy, które bardziej udawały niż stanowiły realne imperium, ale co im szkodziło wyrwać Turkom Libię i kilka Wysp Egejskich, tudzież zagarnąć to i owo w Afryce.

Swoje własne interesy miała też Rosja, która, po pierwsze, jako uzurpatorski „Trzeci Rzym”, chciała panować nad Konstantynopolem i przez większość wieku XIX podejmowała próby w tym kierunku. Z drugiej jednak strony wyraźnie rysował się jej cel geopolityczny: „wydostanie się” z zamkniętego w kontynentalnych ramach państwa ku ciepłym morzom, konkretnie na Morze Śródziemne, a stamtąd… kto wie?

Symbolem niemieckich działań na Bałkanach i Bliskim Wschodzie była budowa słynnej kolei Berlin–Bagdad, której nigdy na całej linii nie zrealizowano. Bez wątpienia byłby to początek ekspansji ekonomicznej, która wyprowadziłaby Niemcy nad Zatokę Perską, a potem pewnie może do brytyjskich Indii, o czym marzyli najśmielsi wizjonerzy gospodarki wielkiego obszaru z Cesarstwem Niemieckim jako niezaprzeczalnym suwerenem.

Na pozór rozkład interesów przypominał nieco kocioł, którego symbolem był Półwysep Bałkański, niemniej cele stron były wyraźne i wszystkim udawało się zdefiniować zarówno wrogów, jak i przyjaciół.

Wydawałoby się, że sprawy te były zupełnie niezwiązane z Polską i naszymi problemami narodowymi. To, że był to jedynie pozór, właśnie Roman Dmowski wiedział już od dawna. O tym, że wybuchnie wojna i że sprawa polska może w niej odegrać niejaką rolę, pisał w roku 1908 w książce „Niemcy, Rosja i kwestia polska”. Już wówczas stał na jasnym, antyniemieckim stanowisku.

Polityka to polityka

Wbrew wielu dzisiejszym opiniom publicystycznym, Dmowski nie był prorosyjski. Rosji nie lubił, nie był też panslawistą; z kolei Niemców podziwiał. Bywa nawet oskarżany, raczej na wyrost, że chciał przekształcić mentalnie naród polski na wzór niemiecki. Jednak w pisanych na początku XX wieku Myślach nowoczesnego Polaka można wyczytać coś innego. Po prostu chciał z Polaków zrobić jeden naród, który określi swą wspólnotę celów. Wzorce do tego czerpał gdzie się dało, a oczywiste jest, że najlepiej sięgnąć po nie do tych, którzy odnoszą największe sukcesy. Dla niego były to wówczas Niemcy właśnie i Anglosasi. To, że za punkt wyjścia Dmowski uznał własny punkt widzenia, to rzecz w miarę naturalna.

Według przywódcy Narodowej Demokracji Niemcy stanowili zagrożenie dla bytu narodowego Polaków, a Rosja nie. Nie był on pod tym względem specjalnie nowatorski, jeden z jego współpracowników i chyba mistrzów, Jan Ludwik Popławski, znaczą część swej publicystyki poświęcił stratom narodowym narodu polskiego pozostającego pod panowaniem niemieckim. Świadomość tego, że polskość sięgała znacznie dalej na zachód niż w końcu wieku XIX, powoli dochodziła do polskiego społeczeństwa i w jego mentalności zaczynała odgrywać coraz większą rolę.

Być może brzmi to nieco absurdalnie, ale Dmowski chciał użyć Rosji i jej zachodnich sojuszników do zniszczenia Niemiec. We Francji istniały wówczas koncepcje całkowitej likwidacji państwowości niemieckiej. W dużym stopniu wynikały one z frustracji powstałej po klęsce wojennej Napoleona III, ale były. Oczywiście Dmowski nie był człowiekiem naiwnym. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja nie po to pokona Niemcy, by odbudować Polskę, niemniej sądził, że zjednoczenie wszystkich Polaków w ramach jednego organizmu państwowego, i to takiego, co do którego europejskiej przyszłości żywił sceptycyzm, nie pozostanie bez wpływu na dalsze losy ziem polskich. Sądził, że Polakom uda się uzyskać autonomię, a kto wie, z czasem może nawet niepodległość. Obserwował wewnętrzny kryzys państwa carów, owocujący częściowymi reformami. Zdawał sobie sprawę z tego, że Rosja jest dosyć słaba, był świadkiem konfliktu rosyjsko-japońskiego, przebywając – zresztą z Piłsudskim – w Tokio. Tu powziął przekonanie, że potęga japońska jest u początku drogi, a nawet zadzierzgnął przyjaźnie polityczne, które przetrwały do jego śmierci. Tu też obaj panowie starli się z całą mocą chyba po raz pierwszy. W Japonii zaczął się jeden z większych XX-wiecznych sporów o Polskę.

Całkowicie zgodnie z oczekiwaniami Dmowskiego, państwa centralne przegrały wojnę, a przede wszystkim zostały pokonane Niemcy, na czym polskiemu politykowi zależało najbardziej. Jedno na pewno przerosło oczekiwania Dmowskiego – skala słabości Rosji oraz jej podatność na importowaną przez wrogi wywiad rewolucję, która jeszcze w trakcie wojny doszczętnie zniszczyła to państwo. Katastrofa państwa rosyjskiego była jednak czynnikiem sprzyjającym polityce polskiego męża stanu i jego pozycji na Zachodzie jako człowieka reprezentującego naród znajdujący się w obozie państw zachodnich. Nie bez trudności, ale udało się pozyskać przywódców ententy dla sprawy polskiej i przezwyciężyć wysuwane przez nich zastrzeżenia w tej kwestii. Wszystko inne z polskiego punktu widzenia mogło wydawać się drugorzędne. Nie zmienia to faktu, że dla europejskich mocarstw Polska miała znaczenie o tyle, o ile stanowiła jakąś część ich wizji nowego świata.

Granice

Reprezentowanie Polski w Paryżu przez przywódcę Narodowej Demokracji było dla polskiej sprawy państwowej niezwykle korzystne. Przede wszystkim nikt nie mógł go oskarżyć o to, że kiedykolwiek opowiedział się po stronie państw centralnych. Po drugie, jako zimny geopolityk i człowiek europejskiego formatu dowiódł, że jest w stanie przedstawić polskie racje w wielkim stylu.

Udzielenie na paryskiej konferencji głosu Dmowskiemu przez francuskiego premiera wywołało u przedstawiciela Polski konsternację. Wspominał później, iż propozycja ta była dla niego zaskoczeniem. Nie uprzedzono go, że zostanie poproszony o zabranie głosu. Clemenceau podpowiedział jednak natychmiast: „Niech pan mówi o kwestii polskiej”. A prezydent Wilson, który dwa lata wcześniej umieścił sprawę polską w celach wojennych Stanów Zjednoczonych, dodał: „Postanowiliśmy poprosić pana Dmowskiego, ażeby nam przedstawił obecne położenie Polski i wskazał, w czym jej możemy pomóc”.

Nie wiadomo, czy dziś jakikolwiek polityk byłby w stanie mówić bez przygotowania do audytorium złożonego z przywódców państw świata. Roman Dmowski wyzwanie podjął i zaczęło się pięć godzin chyba najważniejszych w jego życiu – tyle bowiem zajął mu referat, który, co trzeba podkreślić, na bieżąco sam tłumaczył na angielski i francuski.

Mowa Dmowskiego zrobiła na zebranych kolosalne wrażenie. Słowa, które padły wówczas, stały się dla konferencji pokojowej materiałem wyjściowym dla negocjowania przyszłych granic Polski.

Mówca wykorzystał fakt, że w gruzach leżały dwa państwa zaborcze, zaś trzecie, czyli Niemcy, mimo przetrwania wojny nie były uczestnikiem rozmów paryskich. Premier Clemencau życzył Niemcom jak najgorzej, stając się sojusznikiem kwestii polskiej; jedynie w kwestii przebiegu granicy Polski z Czechami wspierał tych ostatnich. Dmowski nie brał postulatów „z kapelusza” – argumenty swoje wspierał danymi statystycznymi i geopolitycznymi. Wiemy, że chciał Polski „dla Polaków”, nie widział kraju jako federacji różnych narodów i dlatego postulował, by w jej granicach znalazły się te ziemie, na których żywioł polski dominował. Co do pozostałych obszarów, rezygnował z roszczeń terytorialnych, mimo że zdawał sobie sprawę, że oznacza to pozostawienie rodaków poza granicami państwa polskiego.

Tam, gdzie geopolityka i potrzeby gospodarcze tego wymagały, Dmowski odstępował od swego narodowościowego aksjomatu. Tak było np. w wypadku tzw. Litwy Kowieńskiej, którą widział jako autonomiczną część Polski, czy Gdańska – w jego wizji integralnej części Rzeczypospolitej. Chciał także skończyć z niemiecką wyspą – Prusami, postulując ich podział między Polskę i Autonomię Litewską oraz utworzenie niewielkiej Enklawy Królewieckiej, pozostającej pod polską kontrolą. Na wschodzie skonstruował w oparciu o statystyki linię graniczną nazywaną po dziś dzień „linią Dmowskiego”, która biegła około 100–150 kilometrów na wschód od późniejszej granicy ustanowionej traktatem ryskim. Na zachodzie żądał większości Opolszczyzny, Wielkopolski oraz szerszego niż wynegocjowany w rzeczywistości dostępu do Bałtyku. Po polskiej stronie miał się także znaleźć Śląsk Cieszyński, Spisz i Orawa.

Widział więc Dmowski Polskę wielką i silną, taką, która byłaby w stanie oprzeć swą gospodarkę na posiadanych zasobach. Odepchnęłaby ona swych największych wrogów tak daleko na wschód i zachód, jak byłoby to absolutnie niezbędne dla jej bezpieczeństwa. Wreszcie – stałaby się najsilniejszym elementem układu środkowoeuropejskiego, stanowiącym gwarancję pokoju w tej części Europy.

Rezultat

Niektóre postulaty paryskie udało się zrealizować, większość jednak doczekała się wykonania w znacznym stopniu ułomnego. Sam Dmowski oskarżał o sabotowanie swych dyplomatycznych wysiłków premiera Wielkiej Brytanii Davida Lloyda George’a, który w owym spotkaniu 29 stycznia akurat nie uczestniczył. Według Dmowskiego miał on działać na zlecenie światowych środowisk żydowskich. Pewnie sprawa była bardziej skomplikowana – nie wszyscy chcieli nadmiernego osłabienia Niemiec. Być może brytyjski premier „martwił się” o reparacje, których od nich oczekiwano.

Tak czy siak, na Górnym Śląsku zarządzono referenda, których wyniki trzeba było „weryfikować” powstaniami. Gdańsk został ustanowiony Wolnym Miastem pod polską kontrolą, która wszakże z czasem okazywała się coraz bardziej iluzoryczna. Prusy pozostały w Niemczech, oddzielone od nich polskim „korytarzem”, którego skutki polityczne i propagandowe znamy z późniejszej historii.

Wyodrębniona po I wojnie światowej jako państwo Litwa trwała w konflikcie z Polską przez całe XX-lecie. Polskie granice na wschodzie wyznaczyła wojna z bolszewikami, negocjacje i dosyć dziwne przesłanki polityczne.

Wreszcie znaczną część Śląska Cieszyńskiego Czesi wzięli sobie sami, zajmując go zbrojnie w momencie, gdy Polska nie była w stanie się bronić. Zresztą kilkanaście lat później Polacy wykonali taki sam ruch, odzyskując ten obszar, aż wreszcie jednych i drugich „pogodził” Hitler, włączając sporny teren w granice Trzeciej Rzeszy.

Tym niemniej Polska, jaka wyłoniła się po wszystkich wydarzeniach pierwszych lat niepodległości, była mniej więcej Polską Dmowskiego, punktem oparcia, ale i być może punktem wyjścia na przyszłość.

Przyniosła ona jednak rzeczy nowe i straszne, których ów polityk nie przewidział. Na szczęście dla niego nie doczekał ich – umarł 80 lat temu, 2 stycznia 1939 roku. Jego pogrzeb stał się największą społeczną manifestacją w II RP.

W związku ze stuleciem odzyskania przez Polskę niepodległości prezydent Andrzej Duda odznaczył Romana Dmowskiego, obok 24 innych osób, w tym Zofii Kossak, o której pisałem w poprzednim numerze „Kuriera WNET”, Orderem Orła Białego. Mimo wszystkich sporów historycznych, które toczyły się, toczą i będą się toczyć wokół Romana Dmowskiego, z pewnością zasłużył on na to, by pamiętać o nim jako tym, który kwestii odzyskania niepodległości poświecił znakomitą część swego życia.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” znajduje się na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Panie Dmowski, ma Pan głos!” na s. 8 i 9 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rozbudzona żądza nowości. Encyklika „Rerum novarum” z perspektywy XXI wieku/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 53/2018

Żądza nowości i zazdrość przetrwały totalitaryzmy, z nich kolejne systemy zaczerpnęły pożywienie, ubrały się w jeszcze bardziej postępowe stroje i zebrały się do ataku na społeczeństwa z innej strony.

Piotr Sutowicz

Rozbudzona żądza nowości

Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku

Generalnie człowiek jest istotą „nieusiedzianą”. Cokolwiek uzyska, chce więcej, a jak zepsuje, to zabiera się do naprawiania, często z różnym skutkiem. Materia społeczna jest tym obszarem przebywania ludzi, gdzie, po pierwsze, mamy do czynienia z różnorodnością możliwości zarówno rozwoju, jak i regresu, jak też różnych rozwiązań służących do złego, jak i dobrego. Od dawna przedmiotem wielkich debat było to, jak dostosować kwestie dobra jednostki do życia społecznego i co właściwie owym najwyższym dobrem być powinno. W tym względzie żadne czasy nie są jakoś szczególnie wyjątkowe, choć ludziom w nich żyjącym często tak właśnie się wydaje.

„Rerum novarum”

Encyklika Leona XIII, opublikowana w roku 1891, jest doskonałym przykładem tego, jak Kościół katolicki w osobie papieża widział problemy społeczne tamtego czasu, ale wbrew pozorom ten dokument, który był przełomem w myśleniu dla ludzi Kościoła i inspiracją dla wielu pokoleń katolickich działaczy społecznych oraz polityków, może być ciekawy w niektórych obszarach dla analizy dzisiejszej rzeczywistości.

Dokument dotyczył przede wszystkim kwestii robotniczej, niemniej jego rozmach i spostrzeżenia zawarte na kolejnych kartach każą widzieć tu diagnozę znacznie przekraczającą pierwotne zamierzenia papieża. Z drugiej strony, rozwiązanie nabrzmiewającego problemu świata pracy w tamtych czasach zdawało się być początkiem ułożenia kwestii społecznej jako takiej w uprzemysławiającym się i globalizującym świecie końca wieku XIX, w którym narastały wszystkie problemy o fundamentalnym znaczeniu dla funkcjonowania cywilizacji człowieka Zachodu.

Po pierwsze, postępowała konsolidacja kapitału połączona z powstawaniem globalnych imperiów bądź też państw, które takowymi chciałyby być, a nie mogły. Po drugie, społeczeństwa zderzyły się z tworzeniem się ideologii państwowych, w których ramach mieli być umieszczeni obywatele. Na własnej skórze doświadczyli tego np. Polacy i inne narody, które, by zachować własną tożsamość, musiały stanąć do walki z państwami próbującymi stworzyć z nich kogoś innego niż w rzeczywistości byli.

Masowe doktryny tworzyły masowego człowieka. Skończyło się to wszystko różnie. W ramach tego procesu należy wymienić wytworzenie się wielkich totalitaryzmów wieku XX. Warto więc wiedzieć, że Stolica Apostolska miała w tej kwestii swój pogląd oraz swoiste koncepcje przeciwdziałania. Tu lokujemy nasz tytułowy dokument.

Nieunikniony postęp czy jeszcze coś?

Owa wymieniona w tytule „żądza nowości”, to wstępna konstatacja encykliki, niejako wprowadzająca czytelnika do diagnozy wskazującej na przyczyny kryzysu kwestii robotniczej. Trzeba powiedzieć, że papież widzi złożoność problemu, którym jest przede wszystkim rozdźwięk między kapitałem a pracą, z czego wyłania się wizja buntu wytwórców przeciwko dysponentom środków produkcji. Oczywiście, niesprawiedliwość w podziale dóbr jest jedną z kluczowych przyczyn konkretnych nastrojów mas, z drugiej jednak strony pojawia się owa kwestia „nowości”, czyli pomysłów mających stanowić remedium na zwarcie symbolicznych nożyc pomiędzy kluczowymi konfliktogennymi czynnikami rzeczywistości, które polegać by miały na likwidacji własności prywatnej. Ta miałaby nastąpić w wyniku rozbudzenia „zazdrości” między klasami. Leon XIII nie pisze, bo też pewnie trudno mu to sobie było wyobrazić, jakimi sposobami nastąpiłoby owo wyrównanie światów. Czytelnik XXI-wieczny zna te sposoby z historii, i tu już można odnotować pierwszą jego wyższość nad piszącym diagnozę autorem z końca wieku XIX.

Papież zdawał sobie doskonale sprawę ze skutków, jakie to, a nie inne podejście do kwestii stosunków własnościowych wywrze na życie społeczne. Odnotowuje on kryzys życia rodzinnego tudzież swoisty pesymizm społeczny, który powstanie w wyniku niemożności budowania własnego, choćby skromnego bogactwa przez ludzi, którzy w wyniku własnej pracy doszliby do jakichś nadwyżek finansowych. Skoro bowiem własność indywidualna zniknie i to zjawisko dotknie wszystkich w sposób nieodwracalny, to cały szereg dążeń ludzkich straci sens. Pewnie dla czytelnika współczesnego papieżowi diagnoza taka wydawała się absurdalna, czasy późniejsze pokazały jednak, że w wielu wypadkach znajdowali się chętni do realizacji tych koncepcji, za każdym razem prowadząc społeczność, którą rządzili, ku katastrofie.

Dziedzictwo pewnego myślenia

Czy tego rodzaju groźby ewidentnie stały się jedynie retrospektywą historyczną, a koncepcje polityczne wynikające z owej „żądzy nowości” są tylko smutnym wspomnieniem? Oczywiście niekoniecznie.

Leon XIII pisał o zazdrości między grupami społecznymi. Wiemy, że teoretycy marksizmu-leninizmu i tym podobnych doktryn na owym uczuciu, czasami wyrastającym ze słusznego poczucia krzywdy, budowali swą rozbudowaną teorię walki klas, która leżała u źródła wielkich ludobójstw.

W niektórych swych odłamach doktryny te przybierały cechy walki ras czy też narodów sprowadzonych do gatunków zwierząt. Człowiek zawsze był częścią przyrody i jakoś tam nie powinien o tym zapominać, niemniej przeniesienie relacji społecznych do tego typu przejawów zezwierzęcenia cofało człowieka w rozwoju o kilka tysięcy lat. System okazał się całkowicie niewydolny, a jego antyludzkie oblicze stopniowo odstraszało od niego coraz większe rzesze. Kościół, który już w XIX wieku stanął przeciwko niemu w imię obrony godności człowieka, okazał się być bardziej postępowy od tych, którzy chcieli zakończyć historię człowieka.

Jak pokazało pokręcone stulecie XX, dwie matki owych niepokojów Leona XIII – „żądza nowości” i „zazdrość” – przetrwały totalitaryzmy, z nich kolejne systemy zaczerpnęły pożywienie, ubrały się w nowe, jeszcze bardziej postępowe stroje i zebrały się do ataku na społeczeństwa z innej strony, czego być może autor „Rerum novarum” nie spodziewał się. Czas pokazał, że kwestia robotnicza jest tylko wytrychem służącym do zniszczenia naturalnych zasad rządzących cywilizacją. Robotnicy mieli system rozwalić, ale nie dla siebie, a dla bardziej wysublimowanych celów.

Trochę skomplikowana wydaje się tu dogłębna myśl mająca przywieść nas do jasnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego twórcy owych koncepcji wprowadzenia „zazdrości” i „żądzy” do panteonu pierwotnych pojęć społecznych nienawidzili gatunku ludzkiego, bo o to tu chodzi. To nie troska o człowieka stała u korzeni owego lekarstwa na choroby kapitalizmu. O ile ten ostatni w swym wydaniu XIX-wiecznym również nie był zbyt humanitarny, to leczenie go socjalizmem stało się zwyczajnym wprowadzaniem ludzi w błąd. Toteż bardzo szybko okazało się, że to nie „szatan powstał przeciw sobie i wewnętrznie jest skłócony”, lecz mamy do czynienia z dwiema twarzami tego samego zła, działającego na różne sposoby. Z czasem oba zrosły się w jedno i zrezygnowały nawet z zewnętrznego pozoru walki.

Zazdrość społeczna rozbudzona raz i wprowadzona do obiegu skutecznie niszczyła społeczeństwo. Może mieć ona różne formy: starzy przeciw młodym, kobiety przeciwko mężczyznom, LGBT jako forpoczta klasy robotniczej, fundamentalizmy obrócone przeciwko sobie – ważne jest, by walka trwała aż do zamierzonego końca.

Zapotrzebowanie na nowości tym bardziej nie spadło. Intelektualiści, kształceni na nowoczesnych uniwersytetach, poświęcają życie, generując nowe ideologie, które za pomocą nowych, a jakże, środków przekazywania przedstawia się masom. To nie człowiek ma sobie wybierać, co jest mu potrzebne – on ma konsumować doktryny i poglądy wraz z wyrobami elektronicznymi i spożywczymi. Cała sfera społeczna ma być w nieustannym ruchu, a poszczególne składowe mają się ze sobą bez przerwy zderzać, generując konflikty. Oprócz rozpadu dawnych struktur, tego typu nadzorowany „bez-wład” służy ewidentnie za narzędzie kontroli społeczeństw, udaremniając rzeczywistą pracę nad rozwiązaniem kwestii społecznej, która w sposób oczywisty narasta.

Czasy jeszcze nowsze

Kwestia pracy oraz kapitału w dzisiejszych czasach uległa dalszemu skomplikowaniu. Można oczywiście szukać winy u ludzi, ale bardziej chodzi o to, by oni sami znaleźli jakieś rozwiązania, które odpowiadałyby nowej rzeczywistości. W czasach Leona XIII największym problemem było przemęczanie pracowników, zatrudnianie nieletnich, odbieranie godności człowiekowi pracy. Dziś patrzymy na problemy pracownicze inaczej, chociaż w wielu wypadkach zmieniło się tylko opakowanie – oczywiście na takie, które zdaje się ładniejsze. Zamarkowane w encyklice migracje społeczne pozostały, inaczej tylko wyglądają na mapie. Coraz bardziej palący staje się współcześnie problem prekariatu, który z jednej strony wydaje się bardzo nowym wyzwaniem. Z drugiej jednak strony wiek XIX również nie był od niego wolny, chociaż na pewno inaczej tę kwestię opisywano. Patrząc na to wszystko, można po prostu dojść do wniosku, że czas na nowy dokument w tej kwestii.

Papież, pisząc swą encyklikę, nie wszystko przewidział. Natomiast – co ciekawe – jeśli chodzi o rozwiązanie kryzysu, jego postulaty wydają się być w swej najszerszej warstwie nad wyraz aktualne.

Można je ująć w zasadniczy korpus działań społecznych, których celem ma być, po pierwsze, zmniejszenie dystansu pomiędzy klasami społecznymi, po drugie – stworzenie prospołecznego państwa wspartego całym szeregiem instytucji powoływanych oddolnie, które by wznoszenie społeczeństwa w ramach organizmu państwowego mocno wspomagały.

Oczywiście nad całością góruje wizja zasadnicza: wszystkie one muszą mieć za cel ostateczny – zbawienie, chociaż można sobie wyobrazić sytuacje, w których także niewierzący włączają się w budowanie dobra wspólnego na tych właśnie zasadach. Tego na pewno papież nie chciałby zabronić.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rozbudzona żądza nowości. Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku” znajduje się na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rozbudzona żądza nowości. Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku” na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Naród-Bóg-cywilizacja. Niepodległe pisarstwo i życie Zofii Kossak-Szczuckiej / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 53/2018

Prezydent Andrzej Duda zdecydował o uhonorowaniu pisarki pośmiertnie Orderem Orła Białego wraz z 24 innymi osobami, które uznał on za symboliczne i wybitne dla budowania niepodległości Polski.

Piotr Sutowicz

Naród – Bóg – cywilizacja. Niepodległe pisarstwo Zofii Kossak

W roku bieżącym minęła 50 rocznica śmierci Zofii Kossak Szczuckiej Szatkowskiej. Z kolei w przyszłym roku będziemy obchodzić 120 rocznicę jej urodzin. Ta popularna przed wojną, ale czytana i po jej zakończeniu autorka została nieco zapomniana w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, choć w ostatnim czasie jej twórczość zdaje się wracać do czytelników i chyba zaczyna być odczytywana w kontekście współczesności.

Oby ten trend, który wypracowały niektóre środowiska katolickie – a wśród nich należy wymienić chociażby bliskie autorowi niniejszego tekstu Stowarzyszenie „Civitas Christiana”, oraz Instytut Wydawniczy PAX, który wznawiał książki pisarki nawet w czasach, kiedy wcale nie było to modne ani opłacalne – utrzymał się w przyszłości, z czego mogą wyniknąć tylko korzyści dla kultury polskiej. Z pewnością to niezaprzeczalny wkład jej pisarstwa w tę dziedzinę narodowego życia zdecydował o tym, że prezydent Andrzej Duda postanowił uhonorować ją pośmiertnie Orderem Orła Białego wraz z 24 innymi osobami, które uznał on za symboliczne i wybitne dla budowania niepodległości Polski.

Kossakowie

Zofia Kossak z matką, Anną Kisielnicką-Kossak | Fot. Fundacja im. Zofii Kossak, domena publiczna

Zofia przyszła na świat w Kośminie na Lubelszczyźnie 10 sierpnia 1889 r. Jej ojciec Tadeusz był bliźniaczym bratem Wojciecha – odznaczonego razem z bratanicą malarza znanego z twórczości batalistycznej, w tym choćby jako współautora Panoramy Racławickiej. Do dziś dnia malowane przez niego konie pozostają symbolami polskiego charakteru narodowego, a biorąc pod uwagę fakt, że zwierzęta te na żywo można obejrzeć coraz rzadziej, wolno powiedzieć, że Kossakowski symbol przeżył żywy obiekt portretowy. Z pewnością między malarstwem Wojciecha a pisarstwem Zofii daje się zauważyć silny związek, może wynikający z pokrewieństwa, a może z podobnego sposobu widzenia polskości. Warto wspomnieć, że córkami Wojciecha, a więc stryjecznymi siostrami Zofii, były Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, dwie literackie osobowości dwudziestego wieku. Relacje rodzinne między kuzynkami jednak niekoniecznie należały do łatwych. Obraz rodzinny Kossaków warto uzupełnić jeszcze o siostrę Wojciecha i Tadeusza, Jadwigę, której córka tego samego imienia była później żoną Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Układanka ta nie jest oczywiście pełna, ale już na jej podstawie widać, że mamy do czynienia z rodziną niezwykłą, której drogi w późniejszych czasach rozeszły się nieraz dramatycznie, ale nie można powiedzieć, że rodzina przeminęła, nie pozostawiając po sobie znakomitych i niekiedy mniej znakomitych, ale i tak wartościowych dzieł kultury. Warto też wspomnieć, że przyszła pisarka miała jeszcze dwóch braci, z których jeden zmarł, nie dożywszy roku, zaś drugi utonął w nurtach rzeki Wieprz w wieku dwunastu lat. Były to chyba pierwsze śmierci, z którymi przyszło się Zofii zetknąć.

W dorosłym życiu będzie ona doświadczać jej bardzo często, co nigdy nie doprowadzi do złamania charakteru pisarki, a co ważniejsze – wiary w Boga i Jego Opatrzność. To przekonanie czyniło ją nie tylko wybitną pisarką, ale i apologetką katolicyzmu, co w tej rodzinie, jak już wspomniano, wybitnej, nie było wcale rzeczą zupełnie oczywistą.

Kronikarka zapomnianych Kresów

Zofia Kossak | Fot. NAC

W roku 1915 Zofia Kossak wyszła za mąż za Stefana Szczuckiego i wraz z mężem przeniosła się do Nowosielicy na Wołyniu. Tam przyszli na świat jej dwaj synowie, Juliusz i Tadeusz, tam wreszcie przeżyła pierwszą odsłonę tragedii, jaką XX wiek przyniósł i Europie, i Polsce. Koniec pierwszej wojny światowej to czas, kiedy na Kresach zaczyna się anarchizacja życia społecznego. Bunty będące echem rewolucji październikowej i pierwsze wybuchy prenacjonalizmu ukraińskiego stają się tragedią tej ziemi i żyjących tu Polaków. Swe przeżycia tego okresu spisuje ona niemal na bieżąco, a zapiski ułożone w całość ujrzą potem światło dzienne opatrzone tytułem „Pożoga”. Książka odniosła błyskawiczny sukces, także międzynarodowy, gdy przetłumaczono ją na języki angielski i francuski, ale również węgierski i japoński. W dwudziestoleciu międzywojennym znaczenie dzieła polegało na tym, że traktowało o losach ziem, które po traktacie ryskim nie wróciły do Polski.

Dziś, kiedy mówimy o Kresach, mamy na myśli tereny wschodnie II Rzeczypospolitej. „Pożoga” Zofii Kossak opisuje rzeczy dziejące się na wschód od Słucza, a więc na tej już wówczas pozostawionej przez Polskę ziemi, oddanej na pastwę totalitaryzmu bolszewickiego.

Tak jak dziś w Polsce żyją ludzie, którzy pozostawili swoją ojczyznę za obecną polityczną granicą kraju, tak wówczas w ojczyźnie żyli ludzie tęskniący za tamtym dziedzictwem. Obecnie wiemy więcej o tragedii, jaka spotkała pozostałych tam Polaków w latach 1937–38. Do świadomości historycznej wkrada się myśl o tym, że polskość sięgała znacznie dalej niż do linii wyznaczonej traktatem w Rydze. Niemniej dla całych pokoleń wiedza taka była niedostępna, podobnie jak sama książka, która w Polsce komunistycznej była lekturą zakazaną, a wraz z nią wiele innych publikacji autorki, a w najczarniejszym okresie systemu – wszystkie. Co ciekawe, dziś z przyczyn politycznych jej twórczość również nie jest pożądanym świadectwem faktu, że wspomniane obszary kiedyś przynajmniej kulturowo były polskimi.

Zofia Kossak-Szczucka | Fot. NAC

Oprócz niewątpliwego sukcesu literackiego „Pożogi”, w pierwszej połowie lat dwudziestych życie przyniosło pisarce cały szereg gruntownych przemian. Opuszcza dotychczasowy dom, w roku 1923 umiera jej mąż, jako wdowa z dziećmi szuka nowego miejsca na ziemi i znajduje opuszczony dwór w Górkach Wielkich na Śląsku Cieszyńskim. Tu znajduje ją dziecięca miłość i późniejszy towarzysz życia, notabene jeden z pozytywnych bohaterów Pożogi, bowiem na Kresach ich losy przypadkiem na chwilę się splotły. Dla Zofii Szatkowski porzuca protestantyzm i składa katolickie wyznanie wiary. Jest nie tylko jej towarzyszem życia, ale i pomocą przy pisaniu, niekiedy współautorem książek, a po jej śmierci tworzy istniejące po dziś dzień w Górkach muzeum jej imienia. Tu w 1926 roku przychodzi na świat ich syn Witold, rok później zaś umiera pierworodny Juliusz – kolejna, a nie ostatnia śmierć jej życia. Wreszcie w 1928 roku rodzi się córka Anna, dzieląca z matką jej wojenne losy, a po jej śmierci działająca na rzecz zachowania pamięci o jej pisarstwie i działalności.

Oswajanie nieznanego

Śląsk Cieszyński wszakże to coś więcej niż miejsce zamieszkania. Zofia przybyła z Kresów Wschodnich na ziemie zachodnie do nieznanego dla większości Polaków kraju. Tu powstały jej najważniejsze w dwudziestoleciu powieści. Pisząc o jej pobycie w Górkach, nie można pominąć faktu napisania dwu dzieł: adresowanych do dzieci „Przygód Kacperka, góreckiego skrzata” oraz „Nieznanego kraju” – swoistego hołdu dla ziemi i ludzi, którzy dochowali wierności ojczyźnie wbrew niej samej. Ten ostatni tytuł to zbiór trochę opowiadań, trochę reportaży, pisany bardzo żywiołowo, z emocjonalnie stawianymi tezami. Na kartach książki widać wielosetletnie zmagania polskości na Śląsku z naporem germanizacyjnym. Książka doprowadzona jest do czasów autorce współczesnych, pisze w niej również o działalności Polaków pozostających wówczas po drugiej stronie kordonu. Ewidentnie zafascynowana jest w ostatnim reportażu osobą i działalnością Arki Bożka, który jest jej przewodnikiem po Opolszczyźnie.

O ile w „Pożodze” opisuje ona to, co utracone, to w „Nieznanym kraju” znajdziemy postulat przyswojenia sobie tego, co odzyskane, a może i zwrócenia się ku tym kresom zachodnim, które ciągle na swoją Polskę czekają.

Tom zyskał uznanie wśród czytelników i krytyków, w Polsce był dobrze przyjęty. Zresztą wpisywał się chyba w pewien rewizjonizm, jaki pojawiał się wówczas wśród Polaków. To w latach 30. Józef Kisielewski opublikował książkę „Ziemia gromadzi prochy”, która w formie niby to archeologicznego reportażu o słowiańskiej przeszłości Brandenburgii i Meklemburgii wywoływała w Polsce określone nastroje antyniemieckie. Zresztą tuż przed samą wojną ks. Karol Milik, powojenny Administrator Diecezji Wrocławskiej, wydał w milionowym nakładzie pocztówkę z granicami Polski zaznaczonymi tuż w okolicach Berlina, a do tego obejmującymi obszar Czech, świeżo wówczas zaanektowanych przez III Rzeszę. Postulaty rewindykacyjne pojawiały się zresztą również u niektórych myślicieli obozu narodowego tamtego czasu. Wtedy były to tylko marzenia, ale czas pokazał, że działa na rzecz marzycieli właśnie. W tym kontekście książka Kossak-Szatkowskiej była grzeczna, ale niewykluczone, że dla wielu owych marzycieli stanowiła inspirację, zaś u Niemców wywoływała irytację, a w latach II wojny światowej ściągnęła na pisarkę wyrok.

Do tematyki „zachodniej” powróciła ona wraz z mężem jeszcze raz, pisząc pod koniec życia tom opowiadań pt. „Troja Północy”, opisujący dzieje zagłady dokonanej przez Niemców na Słowianach Połabskich. Temat może dziś uchodzić za dziwny, książka nie jest specjalnie popularna, tu i ówdzie bywa krytykowana jako słaba. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy winniśmy traktować ją jako ostrzeżenie, czy może początek marzenia? Chyba znowu czas pokaże.

Apologie

W niepodległej Polsce w kolejnych latach dwudziestolecia powstaje zrąb kanonu literackiego Zofii Kossak, przynosząc autorce sławę międzynarodową. Można powiedzieć, że twórczość ta szła dwutorowo. Pisarka tworzy dzieła o historii Polski, ale i chrześcijaństwa powszechnego, wszystkie one jednak sprowadzają się do jednego – relacji człowieka i narodu do Boga. Najczęściej w tym kontekście wymienia się cykl „Krzyżowcy”, opublikowany w latach 30., który ukazuje kontekst walki cywilizacji ujętej w ramy wypraw krzyżowych. Książka była popularna ze względu na niezwykle żywą warstwę fabularną, mogącą stanowić scenariusz filmowy, ale swoją ponadczasowość zawdzięcza sferze moralnej oraz uniwersalnym pytaniom o tożsamość cywilizacyjną właśnie. Scena rozmowy św. Franciszka z władcą muzułmańskim z powieści „Bez oręża” jawi się manifestem, który nie tylko przetrwał próbę czasu, ale i nie wydaje się, by kiedykolwiek był on nieaktualny dla wyznawców Chrystusa.

Chrześcijańskim dziejom Polski poświęciła autorka całe spektrum powieści, lokując je czasowo i w czasach piastowskich i w późniejszych wiekach Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Pisała zarówno o rzeczach wielkich, jak i małych, o zbrodni i zadośćuczynieniu. Wszędzie dostrzegała ludzkie emocje, które składają się na czyny, te zaś na procesy. Zawsze jednak ponad wszystkim jest Bóg i posłannictwo, które wyznacza człowiekowi i narodom.

Front Odrodzenia Polski – Protest Zofii Kossak-Szczuckiej | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Poszukiwania woli Bożej musiały być w życiu Zofii Kossak szczególnie bolesne po wojnie, kiedy wydawało się, że zapomniana przez wszystkich, oczerniona także przez środowiska emigracyjne, na farmie w Kornwalii pisała „Przymierze”, będące fabularną wizją życia patriarchy Abrahama. Z książki przebija nadal ów optymizm wypływający właśnie z wiary w Boga. Żeby jednak przypomnieć sobie i zwykłe ludzkie radości, Zofia pisze tam również „Rok polski” – niezwykle wesoły zbiorek opisujący obyczaje ludowe, w dużym stopniu śląskie. Z jednej strony pewnie wynikały one z tęsknoty do ziemi, którą musiała opuścić, z drugiej jednak, przypominając sobie poszczególne epizodziki z ludowego doświadczania roku kościelnego, autorka musiała nieźle się uśmiać. Tęsknota za ojczyzną jednak okazała się na tyle silna, że Zofia Kossak zdecydowała się wrócić do kraju i mimo cenzury komunistycznej, po roku 1956 nieco lżejszej, podjąć kolejną próbę budowania sobie życia na nowo.

Wojna

Zanim wszakże do tego doszło, Zofię Kossak spotkało doświadczenie najgorsze, w tym także coś, co można nazwać dotknięciem diabła i otchłanią, którą również objęła swym chrześcijańskim spojrzeniem. Wojna była oczywiście doświadczeniem całego narodu. Pisarkę jednak doświadczyła ona na wszystkie sposoby. Już na początku kampanii wrześniowej opuściła Śląsk, co wydaje się naturalne z powodów, o których było powyżej. Mając doświadczenie „Pożogi”, nie zdecydowała się na ucieczkę na wschód i została pod okupacją niemiecką. Trudno powiedzieć, czy uważała Niemców za bardziej cywilizowanych od bolszewików; być może wybrała nieznane, truchlejąc przed tym, co już poznała. Wojna to czas krystalizowania się postaw. Często wydobywa ona z ludzi to, co w nich najgorsze, ale i to, co najlepsze.

 

Wojenne losy autorki „Krzyżowców” pokazują, że pisząc o chrześcijaństwie, w pełni żyła jego zasadami, były one jej i w niej. Jednocześnie dała wyraz niezwykłemu zrośnięciu się wiary i patriotyzmu, które w jej osobowości stanowiły jedność.

Tablica pamiątkowa przy ul. Radnej w Warszawie | Fot. Patryk Korzeniecki, CC A-S 4.0, Wikipedia

Z tych wartości wyrastały choćby dwa dokumenty czasów wojny sygnowane przez pisarkę. Jeden z nich to „Dekalog Polaka”, w którym niezwykle stanowczo oddała ona obowiązki członka narodu w czasach wojny; drugi zaś – słynny „Protest” z 1942 roku, w którym zakreśliła ramy chrześcijańskiego postępowania wobec zagłady Żydów. Do dziś środowiska lewicowe, które nie chcą zrozumieć chrześcijaństwa, mają z tym dokumentem problem, dziwiąc się, jak Polka i antysemitka mogła chcieć ratować Żydów. Nie nam pastwić się nad światopoglądem pozbawionym logiki, ale oba wspomniane dokumenty winny być pamiętane jako przejaw konsekwencji w polskości i chrześcijaństwie zarazem. Oczywiście słowa zawarte w „Dekalogu”, odczytywane dziś, muszą uwzględniać kontekst czasu, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić.

Działalność pisarki nie mogła pozostawać przez okupanta niezauważona. Z jednej strony była poszukiwana za swe pisarstwo, z drugiej – za patriotyczną aktywność. Śledzona również za pomocą siatek donosicieli, we wrześniu 1943 została aresztowana, najprawdopodobniej na podstawie donosu zięcia swej stryjecznej siostry, Magdaleny Samozwaniec, Henryka Plater-Zyberka. W październiku tegoż roku wywieziona do obozu Auschwitz-Birkenau, początkowo pozostała nierozpoznana. Kiedy Niemcy dowiedzieli się, kim jest więźniarka, zdecydowali się powtórnie przewieźć ją na Pawiak, gdzie skazano ją na śmierć. Została jednak z więzienia uwolniona, a raczej wykupiona przez AK i zdążyła jeszcze wziąć udział w powstaniu warszawskim. Śmierć, która towarzyszyła jej całe życie i tu jednak wycisnęła swoje piętno na losie pisarki – w Auschwitz ginie jej drugi syn, Tadeusz Szczucki.

Pobyt w obozie był dla pisarki przeżyciem szczególnym. Opisała go w swej drugiej z kolei książce autobiograficznej, „Z otchłani”. Uczyniła to w 1945 roku, przebywając w Częstochowie. Publikacja ta jest o tyle ważna, że oprócz wymownej warstwy dokumentalnej, z jej kart przebija przesłanie, iż obóz niekoniecznie był piekłem, raczej czyśćcem.

W powojennej literaturze obozowej był to głos ważny, mocno polemizujący z masowo publikowanymi wspomnieniami Tadeusza Borowskiego, patrzącego na życie obozowe okiem cynika.

Oczywiście w nowej rzeczywistości nie było dla niej miejsca w kraju – opuściła Polskę zaraz w 1945 roku. W Londynie spotkały ją oszczerstwa, jakoby była sekretarką Bieruta. Głęboko urażona pisarka spędziła 12 lat we wspomnianej już Kornwalii, gdzie wspólnie z mężem, który powrócił z oflagu, prowadzili gospodarstwo.

Walka o kulturę

Wracając do kraju w roku 1957, pewnie zastanawiała się, czy robi dobrze. Związała się z Instytutem Wydawniczym PAX, dzięki czemu przynajmniej część jej dorobku mogła zostać przywrócona czytelnikowi. Z drugiej strony trudno jej było uniknąć gry politycznej, jaka się wokół niej toczyła. Niezwykle stanowcza postawa Zofii Kossak i nieuleganie umizgom władz zmniejszały ich zapał w działaniach mających na celu użycie jej do swych większych i mniejszych celów. O swojej postawie i poglądach dawała świadectwo do końca życia. Zachorowała nagle, mówi się, że przyczyniła się do tego wizyta w obozie Auschwitz-Birkenau i silne emocje, jakie wywołała u pisarki. Umarła 9 kwietnia 1968 r. w Bielsku Białej.

Jej życie najlepiej oddaje motto, jakie umieściła na swojej obozowej pryczy: „Każdej chwili mego życia wierzę, ufam, miłuję”, można do tego dodać słowa św. Ambrożego: „Nie zawiodę się na wieki”.

9 kwietnia 2018 roku, w 50 rocznicę śmierci pisarki, w imieniu Prezydenta Rzeczypospolitej złożony został na jej grobie wieniec, pierwszy raz w historii III RP.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Naród-Bóg-cywilizacja” znajduje się na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Naród-Bóg-cywilizacja” na s. 4 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy historia nauczyła Europę życia? Kto będzie ostatnim łacinnikiem?/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 52/2018

Nawet abstrahując od Konecznego, można szukać w historii odpowiedzi na pytanie, czy czasy, w których żyjemy, są całkowicie oryginalne, czy też może niektóre z naszych problemów już miały miejsce.

Piotr Sutowicz

O sensowności historii

Rzymskość, łacińskość i co dalej

Cywilizacja to, według Feliksa Konecznego, metoda ustroju życia zbiorowego. Definicja ta jest z jednej strony ścisła, z drugiej może się prosić o szerszy opis. Polski historiozof, twórca nauki o cywilizacjach, na bazie powyższej króciutkiej konstatacji wykonał wielką pracę, tworząc szeroką wizję filozofii dziejów, a szczególnie ścierania się cywilizacji. Oczywiście, nic nie jest wieczne. Koneczny pisał swe książki i artykuły w pierwszej połowie XX wieku w oparciu o dostępny sobie warsztat i własną wiedzę obarczoną również ograniczeniami. Ważny jest też kontekst czasów, w których żył i suma doświadczeń osobistych, od których trudno jest abstrahować. Na pewno jego konkretne poglądy można i należy weryfikować, wszakże metodologia przez niego przyjmowana wydaje się być interesująca i warto po nią sięgać.

Rzeczywistość obecna wskazuje na to, że założenie Konecznego co do ścierania się różnych cywilizacji zupełnie nie straciło na aktualności, a kolejne obserwacje tego, co się dzieje, nawet niekoniecznie pogłębione kto wie jak skrupulatną analizą socjologiczną, w całej rozciągłości zdają się potwierdzać jego tezy.

Cywilizacje jako zrzeszenia były, są i chyba będą, a ponieważ opierają się na odmiennych wizjach człowieka i świata, nieustannie się wzajemnie zwalczają.

Pod tym kątem warto spoglądać też w przeszłość. Z drugiej strony, nawet abstrahując od Konecznego, można szukać w historii odpowiedzi na pytanie, czy czasy, w których żyjemy, są całkowicie oryginalne, czy też może niektóre z naszych problemów już miały miejsce. Osobiście uważam, że przysłowie mówiące, iż „historia jest nauczycielką życia”, nie jest tylko mądrością ludową używaną w sytuacji, kiedy komuś braknie języka w gębie, lecz pewną prawdą świadczącą o tym, że przyszłość i przeszłość bywają głęboko powiązane.

Ostatni Rzymianie

Państwo Rzymian dla naszej rzeczywistości jest o tyle istotne, że w jego ramach dokonały się podstawowe procesy skutkujące powstaniem cywilizacji łacińskiej, której jesteśmy dziedzicami. Wspominany Koneczny, określając cywilizacyjne dziedzictwo Rzymu tym mianem, nie był oryginalny. Co do łacińskości Europy postrzymskiej panuje dość powszechna zgoda. Niejedyny to przypadek, kiedy dziedzictwo kulturowe przeżywa niezależnie od bytu politycznego, z którego wyrasta. Pytanie, jakie można by przy okazji postawić, brzmi: czy Rzym mógł przetrwać jako państwo, uniwersalizując się i nadając określone ramy przyszłej Europie, z zachowaniem jakoś tam przetworzonych własnych struktur? Odpowiedź wprost pewnie jest niemożliwa. Osobiście myślę, że tak się stać nie mogło, a w każdym razie trudno mi sobie to wyobrazić. Takimi możliwościami można zabawić się przy tworzeniu fantastycznych wizji alternatywnej przyszłości. Rzym upadł, ale wcześniej pomógł okrzepnąć chrześcijaństwu. Z jego gruzów wyłoniła się średniowieczna Europa, która, co ciekawe, przez najbliższe milenium wciąż marzyła o tym, by być Rzymem. Zastanawiając się nad upadkiem tego ambitnego uniwersum, warto przyjrzeć się jego ostatnim tchnieniom.

Przy okazji rodzi się ciekawe pytanie: kto był tym ostatnim, po kim już nie można mówić o antycznym Rzymie?

Teodor Parnicki jeszcze przed II wojną światową napisał powieść pt.: Aecjusz, ostatni Rzymianin, która była początkiem jego literackiej kariery, a po wojnie uzupełnił ją książką Śmierć Aecjusza. Tytułowym bohaterem obu uczynił Aecjusza Flawiusza, zamordowanego przez cesarza Walentyniana III w 453 roku wodza rzymskiego, ostatniego przywódcę, który z pozytywnym skutkiem walczył o całość zachodniej części cesarstwa, a właściwie powstrzymywał procesy jego rozkładu. Oczywiście powieści Parnickiego są fikcją literacką, a nie dziełem historycznym, niemniej warto się na chwilę nad nimi pochylić, a najlepiej przeczytać, co szczególnie w odniesieniu do drugiej z rzeczonych pozycji nie jest zadaniem łatwym.

Jako czytelnicy wiemy, czym ta historia się skończy. Jej realni bohaterowie nie mieli tego przywileju. Imperium wielu z nich wydawało się rzeczywistością wieczną, można powiedzieć – boską. Wolno zaryzykować twierdzenie, że dla opinii publicznej było ono zwieńczeniem i końcem historii. Co prawda, większość elit przyjęła już chrześcijaństwo, lecz część wierzyła jeszcze w starych bogów. Społeczeństwo schyłkowego Rzymu miało problemy, które wydawały się ważniejsze niż nadchodzący koniec. Poczucie pewności wynikało również z tego, że nawet wielu ludzi „zewnętrznych”, zwanych barbarzyńcami, również zainspirowało się w jakiś sposób ideą rzymskości. Zresztą, skoro później nawiązywali do niej władcy i elity Europy feudalnej, tu należy upatrywać jedynie początku tego procesu. Rzeczywistość ostatniego Rzymianina przeplatała się z nowym sposobem patrzenia na to dziedzictwo. W swej książce Parnicki, sam zmagający się ze swoją tożsamością, podkreśla, iż wspomniany Aecjusz wcale takim oczywistym Rzymianinem nie był.

Symbole

Dla schyłku Rzymu ważne były elementy symboliczne. Elitom zmierzchającego, co wiemy my, imperium obojętne było, kim był żołnierz walczący w legionach, byle był… Rzymianinem, tzn., by szedł pod znakami świadczącymi o tym, że nim jest.

Do pewnego momentu takie stawianie sprawy poparte siłą pieniądza zdawało egzamin. Z czasem jednak struktura, która kompletnie murszała, stawała się nieatrakcyjna, by w jej ramach żyć, a co dopiero umierać. Można było być rzymskim żołnierzem w rzymskim państwie, ale kiedy to ostatnie stawało się tylko i wyłącznie depozytariuszem znaku, to lojalność, która często sprowadzała się do walki z własnymi rodakami, przejawiającymi do tegoż znaku stosunek ambiwalentny, stawała się dla legionisty problematyczna. Symbol musi coś ze sobą nieść, najlepiej, by wiązał się z poczuciem tożsamości. Jeżeli nie kryje się za nim zrozumiała idea sensownie realizowana, to na pewno nie warto jej służyć.

Na terytorium zachodniego cesarstwa szybko zaczynała się tworzyć nowa rzeczywistość. Goci, Wandalowie, Frankowie i inni mieli coraz mniej sentymentów wobec imperium, a to ostatnie coraz mniej wiedziało, co jest jego celem. Kolejne wojny dopełniły dzieła. Większość wydarzeń politycznych, kładących kres temu bytowi, wydarzyła się w wieku V, ale ich korzeni należy szukać w stuleciach wcześniejszych.

Basen Morza Śródziemnego stał się areną, na której rozgrywały się ostatnie akty tej tragedii. Rzym padł, ale, jak już wspomniałem, mimo wszystko miał w sobie to coś, co kazało się do niego odwoływać kolejnym pokoleniom. Zresztą, żeby być na polu historii ścisłym, cesarstwo w swym wschodnim odłamie istniało jeszcze długo, chyląc się do upadku i podnosząc na zmianę. W swej kulturze stawało się coraz wyraźniej greckie, lecz werbalnie było ono „rzymskim”. Cywilizacja, którą wytworzyło, w typologii wymienionego na początku historiozofa otrzymała miano bizantyjskiej i, tak jak jej zachodnia, łacińska rywalka, przetrwała upadek polityczny tworzącego ją organizmu politycznego. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że Europa stała się przedmiotem ścierania się obydwu metod i stan ten trwa po dziś dzień, chociaż obydwie nie reprezentują wszystkich możliwych cech „ustrojów życia zbiorowego”, pretendujących do europejskiego rządu dusz.

W sferze symbolicznej dzieje Bizancjum nie zamknęły się całkowicie wraz ze zdobyciem Konstantynopola przez Sułtana Mehmeda II, bowiem tenże ogłosił się cesarzem Rzymu, a tytuł ten był używany przez władców osmańskich do czasów powstania Republiki Tureckiej. Dla Europejczyka może to wydawać się jedynie pustym, uzurpatorskim gestem, natomiast tureccy posiadacze Konstantynopola mogli mieć w tej kwestii inne zdanie, uważając się za pełnoprawnych dziedziców cesarstwa. W każdym razie Morze Śródziemne w ciągu kilkunastu stuleci widziało różne zjawiska, których koniec wcale nie był dla współczesnych taki oczywisty.

W walce o rzymskie dziedzictwo chwilowo wygrali chrześcijańscy i łacińscy pretendenci, którzy po kilkuset latach sięgnęli nawet po polityczne panowanie w całym właściwie jego basenie, jednak obecnie te czasy mamy już za sobą, a historia zatoczyła pewne koło.

Kto będzie ostatnim łacinnikiem?

Termin „łacinnik” oznaczał w średniowieczu kogoś, kto podlegał władzy papieża, w odróżnieniu od podporządkowanych władzy patriarchy w Konstantynopolu prawosławnych. Warto na niego spojrzeć w kontekście teorii (a właściwie praktyki) ścierania się cywilizacji szerzej, jako na kogoś, kto uznaje łaciński sposób pojmowania prawdy, dobra i piękna. W ogóle – czy grozi nam sytuacja, w której cywilizacja wytworzona na gruzach Rzymu upadnie pod ciosami obcych zrzeszeń? Pytanie takie zawsze będzie retoryczne, albowiem trwanie każdej rzeczywistości społecznej bywa zagrożone. Można jedynie pytać o jego stopień.

Być może nadszedł czas, kiedy powinniśmy zacząć szukać analogii pomiędzy procesem upadku Rzymu a dzisiejszą kondycją Europy.

Samo poszukiwanie oczywiście cywilizacji nie uratuje, lecz, tak jak w wypadku chorego prawidłowa diagnoza pozwala na podjęcie skutecznego leczenia, tak i tu wychwytywanie procesów może być początkiem pozytywnych działań. Jeśli ich nie podejmiemy, pytanie postawione powyżej w czasie przyszłym ktoś za tysiąc lat będzie rozpatrywał w przeszłym.

Morze Śródziemne, które stało się od jakiegoś czasu arterią komunikacyjną dla mas ludzkich, a niekiedy też świadkiem tragedii poszczególnych osób, to tylko jeden element układanki. Ludzie przybywający drogą morską do Europy mają kilka ważnych z naszego punktu widzenia cech odróżniających ich od nas. Niektóre, wbrew pozorom, mogą być drugorzędne, inne nie.

Rasa – nie stanowi problemu. Dopóki Rzym był twórczy w dziedzinie kultury, pytanie o rasę wśród jego elit nie miało znaczenia, ważne było, czy ktoś przyjmuje rzymskość, czy nie. Oczywiście, jeśli obcych także rasowo ludzi jest zbyt wielu, pytanie przenosimy na inny grunt.

Religia – obowiązkiem chrześcijanina jest nawracanie ludzi, którzy Chrystusa nie znają. Gorliwi chrześcijanie, nie bojący się ginąć na arenach, nawrócili Imperium Rzymskie. Jeżeli jednak ich braknie, to kwestię oblicza religijnego kontynentu mamy z głowy. Pomijając nawet eschatologiczny aspekt tej kwestii, który sprowadza się do pytania, z czym staniemy przed obliczem Stwórcy w dniu Sądu, musimy rozważyć kwestię kolejną.

Cywilizacja – czy muzułmanie mogą przyjąć cywilizację łacińską? Wbrew pozorom Koneczny brał pod uwagę taką możliwość. Na potrzeby akademickie możemy nawet potraktować taką tezę jako prawdopodobną w określonych okolicznościach, tyle że nic nie wskazuje na jej realizację. Hedonistyczna Europa mająca ogromne problemy z tożsamością, od długiego czasu spychająca swą łacińską tradycję na drugi plan, nie jest jej nośnikiem, a więc odpowiedź jest w miarę oczywista.

Wszystko to jest dość pesymistyczne. Współczesna Europa podobnie jak schyłkowy Rzym weszła w etap pustych znaków i wydaje jej się, że wystarczą one, by zapewnić sobie wiecznotrwałość cywilizacji.

Historia jednak, będąca nauką o człowieku w czasie i przestrzeni, nie skończy się, póki przedmiot jej zainteresowania żyje na ziemi i jeszcze czegoś chce od otaczającego go świata.

Być może naszą Europę można jeszcze uratować. Ale trzeba rozważać też okoliczności, w których tego się zrobić nie da. Wtedy trzeba mieć jakiś inny plan. Być może w historii znajdzie się jakaś inspiracja także i na taką okoliczność.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „O sensowności historii” znajduje się na s. 16 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „O sensowności historii” na stronie 16 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego