Mit nieustannego postępu oraz lęk przed świecką apokalipsą w dzisiejszej rzeczywistości muszą zostać przemyślane na nowo

Pandemia przybliżyła ludzi do zjawiska śmierci i wcale ich to nie ucieszyło. Wiara większości społeczeństw leży w gruzach. Paraprzepowiednie apokaliptyczne nie przygotowały ich na to, co nieuchronne.

Piotr Sutowicz

Dzisiejszy postęp składa się z kilku elementów. Bez wątpienia jednym z nich jest demokracja oparta na demoliberalnych założeniach, z partiami politycznymi jako fundamentem tego sytemu. Rzeczywistość, jaką mamy dziś, w tym obszarze życia kształtowała się stopniowo gdzieś od Oświecenia, by przyśpieszyć gwałtownie w wieku XIX, coraz brutalniej niwelując postulaty rzeczywistej wolności obywatelskiej wynikające z innych korzeni. Dziś bardzo trudno żyć w społeczeństwie, starać się być aktywnym i zachować dystans do debaty politycznej lub też trwać na własnych pozycjach, nie opowiadając się po żadnej z głównych stron sporu. Jeżeli ktoś głosi oczywistą prawdę, że udział w demokratycznym procedowaniu w ogóle nie musi opierać się na systemie partyjnym, ma ogromną szansę zostać uznanym za oszołoma lub zwykłego wariata.

A przecież koncepcja dobra wspólnego nie musi na całej linii być ideologiczna, chociaż spór światopoglądowy, przeniesiony na grunt ideologii właśnie, znakomicie utrudnia apolityczną dyskusję propaństwową.

Gdyby w niej uznać priorytet prawa naturalnego, oczywiście problemu by nie było albo stałby się znacznie mniejszy, niemniej ideologie skutecznie odwodzą całą debatę od kompleksowej koncepcji praw wynikających z niezbywalnej godności osoby ludzkiej. Chętnie natomiast sięgają do worka z wszelkim materiałem nazwanym „wartościami demokratycznymi”, które przybierają niekiedy bardzo dziwaczne formy, tworzone chyba tylko po to, by uruchamiać nowe kierunki debaty społecznej, oczywiście ściśle reglamentowanej i nadzorowanej.

Dziś, w miejmy nadzieję krótkiej epoce koronawirusa, tego typu działalność również ma miejsce. Z jednej strony z pierwszych stron portali internetowych, gazet papierowych i mediów obrazkowych zniknęły lub przesunęły się na dalszy plan „prawa osób LGBT+ i coś tam”. Dla przykładu warto wspomnieć choćby, iż kolejna wypowiedź pani europosłańczyni, dr Sylwii S. (pisałem o niej dwa miesiące temu w „Kurierze WNET”) – dotycząca akcji sprowadzania Polaków i ich niepolskich małżonków w czasie sanitarnego zamykania granic, w której to wypowiedzi domagała się, by prawo przyjazdu uzyskali też homoseksualni partnerzy naszych powracających rodaków – przeszła, pewnie ku jej zdziwieniu, zupełnie bez echa, pokazując, jaką wagę ma ta kwestia dla Polaków w sytuacji większego zagrożenia. (…)

W średniowieczu i po nim od chrześcijan oczekiwano, by się modlili o oddalenie zła i pomagali czynnie w zwalczaniu jego skutków. W modlitewnikach i litaniach znajdziemy wielu świętych, którzy zasłynęli z tego, że odważnie, z narażeniem życia, często składając z niego ofiarę, nieśli pomoc cierpiącym. (…)

Dziś, kiedy istnieje ryzyko, że system się zawali, od chrześcijan wymaga się, by swą aktywność i poczucie odpowiedzialności za wspólnotę uzewnętrznili poprzez zostanie w domu.

Jeśli chcą uciszyć swoje sumienie, mogą co najwyżej przekazać właściwym instytucjom – najlepiej państwowym, choć niekoniecznie – stosowną ilość środków służących poprawie obecnego stanu, ale broń Boże nic więcej robić nie powinni. Nie wolno im zbierać się na modlitwie w kościołach, co najwyżej mogą cieszyć się transmisjami, które rzeczywiście namnożyły się jak grzyby po deszczu i pokazały, że jeszcze komuś zależy na mszy św., widzianej choćby tylko na ekranie komputera, czy na rekolekcjach usłyszanych poprzez streaming. W tej dziedzinie wydarzyło się dużo dobrego.

Przy okazji dała się zauważyć oferta transmisji nabożeństw ze strony mediów, które dotąd absolutnie stroniły od takich propozycji, a rozdział Kościoła od państwa, czy ogólnie od życia publicznego, czyniły paradygmatem swej działalności. W tym wypadku przyczyny mogą być dwie: pierwsza – znaczna liczba zainteresowanych widzów, druga – dostosowanie się do chwilowego trendu i liczenie na to, że część katolików, szczególnie tych mniej pobożnych, przyzwyczai się do takiej formy uczestniczenia w obrzędach religijnych i do kościoła już nie wróci, a przy ekranie może zostać. Wniosek taki wydaje się cokolwiek przewrotny, ale dość uzasadniony. Szczególnie że inne fakty wskazują na to, iż rzesze katolików i chyba liczni duszpasterze mieli od dawna problem z odnalezieniem się we współczesnej rzeczywistości, stojąc w rozkroku między wymaganiami postępu a trwaniem przy religii. (…)

Oprócz tego, że obostrzenia prawne na polu życia religijnego w czasie Wielkiego Postu bardzo mocno uderzyły w katolików, to spotkało ich coś jeszcze, co było szczególnie widoczne w sieci: ogromna fala hejtu, jaka spłynęła na wierzących – nie wiadomo za co. Właściwie chyba za sam fakt istnienia. Były to po pierwsze głosy oburzenia, że zbierają się i rozszerzają chorobę, są więc nieodpowiedzialni i szkodzą społeczeństwu, z drugiej strony – od przedstawicieli pierwszego szeregu życia politycznego płynęły absurdalne zarzuty, iż modlitwa nie chroni przed wirusem, bo osoby religijne też umierają. Wszystko wskazuje na to, że nienawiść do wiary ma bardzo głębokie korzenie i na razie trudno powiedzieć, by doświadczenie, które nadeszło, skłoniło elity do przewartościowania tej postawy. Być może jednak rzeczywistość pójdzie w przeciwnym kierunku niż ich oczekiwania kontynuacji postępu. Czas pokaże. (…)

W przeciwieństwie do niemal wszystkich co bardziej popularnych świeckich apokalips znanych z literatury czy filmów, gdzie ludzie gromadzili się w celu pokonania takiego czy innego wroga, choćby innej zorganizowanej grupy, tu celem stało się rozproszenie nas i odosobnienie.

Świat mediów miał nam w tym wydatnie pomóc. Jednak życie pokazało, że społeczeństwo, przynajmniej nasze, poddaje się takiemu zabiegowi bardzo niechętnie, wręcz stawia opór i dopiero w obliczu restrykcji albo silnej, mającej je przestraszyć propagandy, nieco się ugina. Oczywiście były jednostki, które poddały się bezapelacyjnie wszelkim rozporządzeniom i chętnie postponowały innych z powodu prawdziwego lub rzekomego łamania zasad. (…)

Kolejna ciekawa obserwacja, która chcąc nie chcąc wyłania się z minionego czasu, dotyczy zjawiska śmierci. Przez społeczeństwo konsumpcyjne było ono odpychane jak najdalej, próbowano wręcz sobie wmówić, że myśl ludzka jest o krok od wynalezienia świeckiego sposobu na niemal całkowitą nieśmiertelność. Wspominana już i lubiana przez mnie literatura science fiction wspierała dotychczas tę myśl, choć tu akurat dociekliwi czytelnicy znajdowali również obawy i niepokój, że tego typu rozwiązania mogą więcej skomplikować niż pomóc, ale tym się chyba zbytnio nie przejmowano. Oczywiście rzecz jest tak naprawdę iluzją – ludzie giną i umierają na skutek nieszczęśliwych wypadków, wojen, chorób, ze starości i z innych przyczyn. Co prawda życie w świecie tzw. Zachodu rzeczywiście staje się coraz dłuższe, ale nie wynika to z żadnych wielkich wynalazków.

Na końcu choćby najdłuższego życia człowiek i tak musi umrzeć.

Wszystko inne jest tylko propagandą, być może jakimś świeckim chciejstwem i chyba właśnie inżynierią społeczną, mającą na celu promocję owego świeckiego boga – postępu, który ma rozwiązać wszystkie problemy, a kiedyś pewnie i zakończyć historię.

(…) W każdym razie pandemia przybliżyła ludzi do zjawiska śmierci i wcale ich to nie ucieszyło ani nie uspokoiło. Okazało się bowiem, że wiara większości społeczeństw leży w gruzach, a świeckie paraprzepowiednie apokaliptyczne nie przygotowały ich na to, co nieuchronne.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Między postępem a apokalipsą” znajduje się na s. 8 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Między postępem a apokalipsą” na s. 8 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 70/2020

Przez cały czas swojej posługi prymasowskiej miał do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, że jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu.

Piotr Sutowicz

Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku

W tak zwanej opinii publicznej funkcjonuje wiele skojarzeń związanych z postacią Stefana Kardynała Wyszyńskiego, a każde z nich z czegoś wynika. Mówimy o nim jako o ostatnim rzeczywistym interrexie czy też o Prymasie Tysiąclecia. Odnosimy się do niego jako symbolu oporu przeciwko ustrojowi komunistycznemu. Prymas był wielkim admiratorem katolicyzmu ludowego, który dziś często bywa deprecjonowany, i dlatego z rozrzewnieniem wspominają go także ci, którzy chcieliby, by Kościół dalej szedł taką drogą. Wszystkie owe myśli i skojarzenia mają swe plusy i minusy. Postawa i polityka kardynała Wyszyńskiego bywa oceniania z różnych stron, najczęściej zresztą korzystnie. Zdarzają się jednak i komentarze mniej lub bardziej negatywne. W każdym razie na pewno postać ta wciąż czeka na ponowne odkrycie i aktualizację, a zbliżająca się beatyfikacja tego wielkiego prymasa każe takie zadanie podjąć z odpowiednią powagą.

Historyczność

Niestety dość powszechna stała się opinia, że prymas Wyszyński nie da się aktualizować, gdyż cała jego działalność w okresie PRL stała się po roku 1989 li tylko historyczna. Walka z komunizmem we wszystkich wymiarach tamtych czasów po prostu jest już rozdziałem całkowicie zamkniętym.

Oczywiste jest, że każda polityka prowadzona w określonych czasach i realiach pozostaje aktualna właśnie w nich.

Badanie biografii danej postaci odnosić się więc musi do realiów historycznych, w jakich ona żyła, bez względu na to, jak odległe one są od rzeczywistości, w której żyje badacz. Nie da się z konkretnych wypowiedzi i działań obliczonych na reakcję bieżącą uczynić myśli uniwersalnej, ale przesłanki, z jakich one wynikały, stać się mogą ważną inspiracją na przyszłość.

Stąd mniej lub bardziej bez sensu jest bezrefleksyjne cytowanie Prymasa Tysiąclecia i dowodzenie, że jest to w całej rozciągłości odpowiedź na jakieś obecne bolączki. Z drugiej strony deprecjonowanie go również jest drogą donikąd, choć to drugie najczęściej wynika ze złej woli i wbrew pozorom albo jest echem polemik dawniejszych, albo wynika z niechęci do chrześcijańskiej wizji społeczeństwa, którą tak wytrwale głosił nasz bohater. Tak np. można patrzeć na walkę z tzw. katolicyzmem ludowym, tak mocno rzekomo promowanym przez prymasa Wyszyńskiego. Krytycy odwołujący się przy tym do wiary zdają się zapominać, że hierarcha ten wykonywał w tym względzie jedynie nakaz ewangeliczny.

Według przeciwników form jego nauczania czasy są dziś inne i w związku z tym stawianie w Kościele na masowość jest kompletnie nieaktualne. Tak się jednak składa, że i za jego życia wiele środowisk zarówno laickich, jak i katolickich krytykowało go za aktywną pracę z masami i rzekome upodobanie w ludowej pobożności. Takie ataki czynione w czasach PRL tak naprawdę mogły służyć jedynie władzom komunistycznym, które jak diabeł święconej wody bały się masowości właśnie, co Wyszyński, zdaje się, wiedział jak nikt inny. Tak się więc składa, że ci działacze i publicyści katoliccy, którzy wówczas mniej lub bardziej otwarcie zarzucali mu w tej kwestii błąd, pełnili po prostu rolę pozytywnych idiotów systemu. Myśląc Wyszyńskim, należałoby postawić sobie pytanie, jak docierać do tłumów w sytuacji, kiedy Kościół nie może oddziaływać poprzez media, a warto przypomnieć, że tak było przez większość PRL, a na pewno przez cały czas jego posługi prymasowskiej. Skoro miał on do czynienia z tak ekspansywną i masową ideologią, to jedynym sposobem, w jaki mógł dać jej odpór, było publiczne wykazywanie masowości katolicyzmu. Wydaje się, że i dziś nie jest to postawa pozbawiona sensu, żeby nie powiedzieć: całkowicie logiczna, pod warunkiem wszakże, że kryje się za nią prawdziwa wiara, a nie jedynie poza.

Od śmierci Prymasa minęło już trochę czasu i znowu grzmiąco odzywają się głosy, że wiara jest sprawą prywatną, a jej przeżywanie powinno objawiać się w osobistym głębokim doświadczeniu, a nie w życiu publicznym. W tym względzie jest to to samo dążenie co wówczas, historia miewa niestety skłonność do zataczania kół. Likwidacja społecznego wymiaru Kościoła zdaje się być nadal celem nowoczesnych ideologii, które nastały po komunizmie albo raczej po jego przeobrażeniu się w coś innego, nowego, niestety doskonalszego.

Kwestia robotnicza

Dla Stefana Wyszyńskiego czas komunizmu nie był pierwszym okresem życia, w którym zetknął się on z tą ideologią. Już jako młody kapłan w dwudziestoleciu międzywojennym w sposób szczególny pochylił się on nad kwestią robotniczą, i to w kilku wymiarach – po pierwsze jako naukowiec, po drugie jako społecznik.

Wydaje się, że tamtym czasie tkwi jeden z kluczy do sukcesów późniejszego prymasa, który najpierw posiadł był naukową wiedzę o marksizmie, a szczególnie jego sowieckiej odsłonie, po wtóre zaś, sam nie pochodząc z bogatych sfer społecznych, na biedę i kwestie socjalne był chyba szczególnie czuły.

Panujący w dwudziestoleciu międzywojennym ustrój gospodarczy, zdaje się, nie zachwycał młodego Wyszyńskiego. W jego opinii zbyt mało zajmowano się losem najszerszych warstw społecznych, żyjących niekiedy w skrajnym ubóstwie.

Oczywiście pierwszym celem aktywności społecznej postulowanej przez Stefana Wyszyńskiego mogłoby być proste „głodnych nakarmić”, niemniej równolegle prowadził on aktywność pisarską nakierowaną na znajdowanie rozwiązań ustrojowych w tej kwestii. Stąd brało się jego odkrycie katolickiej nauki społecznej, która już od wieku XIX była polem bitwy Kościoła o godność człowieka żyjącego w masowym społeczeństwie. Bez wątpienia inspiracją dla Wyszyńskiego był tu Leon XIII i jego Rerum novarum, w której to encyklice ten przewidujący papież dał wyraz swoim lękom związanym z komunistyczną odpowiedzią na chorobę, jaka trapiła społeczeństwa XIX wieku. Jej aktualność, która trwała długie dziesiątki lat, a być może pod pewnymi względami nie przeminęła do dziś, każe z uznaniem patrzeć również na tych, dla których była inspiracją.

Zbliżenie się młodego kapłana do środowisk robotniczych już wówczas wzbudzało dwa rodzaje niechęci. W pierwszej kolejności zainteresowanie się ich losem nie było na rękę tym, którzy chcieliby widzieć Kościół jako instytucję klasową związaną z elitami gospodarczymi, bądź też – tak jak później komuniści – milczącą, ograniczoną do dewocji zamkniętej w murach świątyń. Po drugie wszakże, aktywność społeczna Stefana Wyszyńskiego nie była na rękę również przedwojennym aktywistom komunistycznym, którzy, tak jak i po wojnie, chcieli mieć monopol na kwestię robotniczą. Działalność Kościoła na tym polu była więc wybitnie groźna, mogła doprowadzić do powrotu rzesz ludzkich w mury świątyń i związać je z nauką Kościoła także tą społeczną i co gorsza, doprowadzić do kompletnej martwoty komunistyczny system myślowy oparty na ateizmie.

W latach PRL prymasa Wyszyńskiego niepokoiła ta swoista spójność celów obu sił – określmy je mianem ośrodków ideologicznych – do tego stopnia, że od czasu do czasu skłonny był zgadzać się z tym, że są one narzędziami siły znacznie większej i groźniejszej. W każdym razie to raczej z pierwszego z tych kręgów wyszła inspiracja do przydania mu określenia „czerwonego księdza”, co pokazuje, że jego aktywność wywoływała kontrowersje i nieporozumienia.

Komuniści, zarówno przed-, jak i powojenni spodziewali się odnieść wielkie sukcesy, bazując na niechęci robotników do kleru katolickiego. Stąd podgrzewanie atmosfery antyklerykalnej i dowodzenie, że to Kościół stał i stoi po stronie sił sprzeciwiających się społecznej emancypacji mas. Bardzo ważne było wykazanie, że tak nie jest.

Wbrew pozorom sama Ewangelia i nauka Chrystusa jest dobrym orężem w walce z ideologią dzielenia ludzi na klasy i przeciwstawianie ich sobie.

Natomiast z naleciałości historycznych można było stosunkowo łatwo zrezygnować. Wielu ludzi Kościoła zdawało sobie z tego sprawę i dobrze, że należał do nich również przyszły Prymas Tysiąclecia. Powojenna stalinizacja ze swą niechęcią do własności prywatnej, w tym, a może przede wszystkim, do własności kościelnej, okazała się być mu pomocna w pokazaniu, że Kościół jest bardziej z narodem niż kiedykolwiek dotąd. Być może to radykalizm komunistyczny, który doprowadził do radykalizmu katolickiego na masową skalę, przyczynił się do największego sukcesu ewangelizacyjnego w Europie Środkowej i jednocześnie do klęski sytemu. W starciu z ideologią komunistyczną robotnicy stanęli po stronie Kościoła, a nie byłoby to możliwe, gdyby nie przedwojenne utarczki Wyszyńskiego z kapitalizmem i jego ogromna aktywność powojenna.

Godność człowieka

Ideologie XX wieku mają nadzwyczajną, dobrze widoczną gołym okiem skłonność do uprzedmiotawiania człowieka. Wszystkie wielkie systemy, które dominowały w tamtym czasie i dominują dziś, ulegają pokusie stawiania sobie celów w oderwaniu od przyrodzonej godności ludzkiej, którą najpełniej wyjaśnia światopogląd oparty na założeniu, że człowiek jest stworzony na obraz i podobieństwo Stwórcy. Dobro człowieka, które rozszerza się w postaci kręgów, przybierając postać dobra wspólnego, bywało konsekwentnie ignorowane przed wielkie systemy polityczne, które same określały, co jest dobre, a co złe.

W okresie przedwojennym mieliśmy bez wątpienia do czynienia z kryzysem miejsca człowieka w państwie i społeczeństwie. Bardzo znamiennymi przykładami dostrzeżenia tego faktu, abstrahującymi od wiary religijnej, mogą być dwa jednakowo smutne obrazy filmowe. Pierwszym jest Metropolis Fritza Langa z roku 1927, drugim obraz Charliego Chaplina Dzisiejsze czasy. Ten ostatni kojarzy się widzom z na pozór zabawnymi scenami, w których Chaplin, rozpędzony przez maszynową pracę, biega najpierw po hali fabrycznej, a potem po mieście i jakimś śrubokrętem „przykręca” wszystko, co napotka na swojej drodze. Oczywiście obraz jest tak naprawdę przygnębiający i napawa pesymizmem.

Przejawów załamania godności człowieka w tamtych czasach było wystarczająco dużo, by można było stawiać tezę o dysfunkcyjności panującego ustroju. Młody ksiądz Wyszyński zdawał sobie sprawę z tego, że systemy oparte na błędnych założeniach zdolne są do wielkich zbrodni, choć nie zetknął się wtedy osobiście z sowieckimi gułagami, o których wszakże coś tam wiedział.

Bezpośrednim wstrząsem musiał być dla niego nazizm. Po raz pierwszy bowiem Polacy, jako cały naród, na własnej skórze przekonali się, do czego może prowadzić zło przeniesione na niwę społeczną.

Sam ksiądz Wyszyński uniknął wówczas męczeństwa, choć całą okupację musiał się ukrywać. Wojny nie przeżyła natomiast znakomita część jego kolegów z diecezji włocławskiej. Swą powojenną pracę duszpasterską i społeczną po kilku latach tułaczki musiał zacząć od refleksji na temat tego, co właśnie minęło.

Niewątpliwie polski patriota, wręcz narodowiec, jeszcze bardziej umocnił się na swoim stanowisku, jednocześnie określając system niemiecki jako pogaństwo. Starcie, które właśnie przewaliło się nad ziemiami i narodem polskim, było więc starciem z siłami niechrześcijańskimi, ale i przedchrześcijańskimi, przy których wszystko inne wydawało się łagodne. Nowa rzeczywistość, początkowo przybierająca postać polskości prospołecznej i sprawiedliwej, zdawała się być czymś pożądanym; przynajmniej nowi władcy kraju w pierwszej fazie takie wrażenie chcieli wywołać. Co prawda umysł księdza doktora, a od 1946 roku biskupa lubelskiego, nakazywał pełną nieufność wobec ateizmu, coraz mocniej deklarowanego przez władzę, ale czymże była ta doktryna, wobec której Polacy wykazywali daleko idącą wstrzemięźliwość, wobec barbarzyństwa lat wojny? Poza tym trzeba było na nowo wznosić godność człowieka i umożliwić mu byt materialny, a potem zająć się następnymi sprawami. Te nie kazały na siebie długo czekać.

Rząd dusz

Ksiądz Wyszyński zawsze był przeciwnikiem upolityczniania Kościoła i wykorzystywania haseł katolickich od walki partyjnej. Miało to miejsce przed wojną, miało i po. Oczywiście realia obu okresów były zupełnie inne. Przed wojną podejmowano mniej lub bardziej udane próby organizowania katolickiej opinii publicznej, czy też prac koncepcyjnych nad tym, jaki byłby najlepszy dla katolików ustrój polityczny. Po roku 1945 wszystko się diametralnie zmieniło, niemniej jednak głos katolików musiał być jakoś wyrażany i nie mogli oni dać się zepchnąć do przysłowiowego narożnika. W tym wypadku szczególnie wielka stała się rola prymasa, choćby z tego powodu, że wszystkie inne publiczne fora wypowiedzi i miejsca działalności katolików zostały prawie całkowicie skrępowane i skazane na formy karykaturalne. Tak się stało zarówno z działalnością polityczną opozycji, jak i tą szczególnie bliską Wyszyńskiemu, związaną z aktywnością świeckich na niwie katolicko-społecznej. Sytuacja stała się paradoksalna: zwolennik jak największej aktywizacji laikatu musiał swoją osobą wypełnić jego miejsce w życiu publicznym na tyle, na ile było to możliwe.

To temu okresowi zawdzięczamy obraz prymasa nauczającego, występującego przed masami ludzkimi, które słuchają jego słów w najwyższym skupieniu. Tu najpełniej wyraziła się jego wizja katolicyzmu masowego, wielkich akcji duszpasterskich, które miały służyć walce o dusze narodu w jak najszerszym jego wymiarze. Słynna, zapamiętana przez historię Wielka Nowenna prowadzona przez 10 lat, a związana z upamiętnieniem 1000. rocznicy chrztu Polski, była zarówno masową ewangelizacją, jak wielką lekcją historii przeprowadzoną na nigdy wcześniej ani później nie spotykaną narodową skalę.

Rozmach przedsięwzięcia pokazał zdolność prymasa Wyszyńskiego do prowadzenia kampanii „medialnych” bez mediów właśnie, a do tego przy całkowitej wrogości instytucji państwowych.

Tu też objawiła się jego koncepcja, by przy okazji poszczególnych etapów nowenny, czy też samej akcji milenijnej, umożliwić ludziom „policzenie się”. Ten fakt miał też pokazać władzy, że jej poplecznicy wcale nie są w większości, a to musiało irytować. Gomułka bywał wściekły i pewnie Wyszyńskiego szczerze nienawidził, a przedsięwzięte przez niego akcje represyjne, jak choćby zupełnie bzdurny pomysł „aresztowania” kopii obrazu jasnogórskiego, tylko pogarszały sytuację władz. W tej walce Kościół ewidentnie brał górę, przy okazji zaś naród stawał się coraz bardziej świadomy siebie i swej podmiotowości. W ten sposób dość okólną drogą prymas uzyskiwał to, czego chciał już przed wojną. A że wszystkiego się nie dało wykonać, to trochę inna historia.

„A narodowi potrzeba wielkości”

Ten na pozór wyrwany z szerszego kontekstu cytat, ponoć z roku 1979 – w każdym razie z ostatnich lat życia Prymasa Tysiąclecia – zdecydowanie podkreśla jego linię programową. Naród bowiem nie może być przedmiotem żadnej ideologii. Wyszyński był przekonany, że jest twór istniejący z postanowienia Bożego. W tym kontekście troska o niego i jego wielkość jest zadaniem nie tylko społecznym, obliczonym na ziemskie trwanie, ale w jakimś stopniu również wypełnianiem woli Bożej.

Prymas był wielkim teologiem narodu, jednak nie zajmował się tą koncepcją teoretycznie, lecz właśnie z polskiego punktu widzenia, będąc wychowany na Sienkiewiczowskiej wizji wielkiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

W ciągu życia bardzo głęboko przyswoił sobie tradycję Polski piastowskiej, do tej epoki nawiązywał w swym powojennym nauczaniu, między innymi jako ordynariusz ziem zachodnich i północnych. Ta jego funkcja została wymuszona politycznie, niemniej sprawował ją z wielkim zaangażowaniem. Książka Władysława Jana Grabskiego pt. Trzysta miast wróciło do Polski, będąca swego rodzaju przewodnikiem historyczno-geograficznym po nieznanej dla wielu Polaków części kraju, należała do jego ulubionych. Życzył sobie ją mieć ze sobą nawet w miejscach internowania w latach 1953–1956.

Wszystko, co wpływało na kulturę polską i stan narodu, interesowało go bardzo żywo do ostatnich dni. Wspomniałem powyżej, że był patriotą, ale powiedzieć to o Prymasie Tysiąclecia to trochę mało. Był admiratorem polskości we wszystkich jej wymiarach. Stawiał za wzór naród, z którego się wywodził, a rodaków zachęcał do dumy z tego, że są Polakami. Nie była to jednak ksenofobia. Prymas szanował inne kultury, choć np. jego opinie o Niemcach w okresie powojennym nie należały do pozytywnych i dziś pewnie niektórzy czytelnicy na jego wypowiedzi z tamtego okresu mogą kręcić nosem, zarzucając mu niechęć do zachodnich sąsiadów. Stefan Wyszyński był chrześcijaninem, ale nie był człowiekiem naiwnym. W swej działalności politycznej był realistą o niezwykle sprecyzowanych celach i trafnych spostrzeżeniach. Narodowi niemieckiemu wytykał to, co rzeczywiście miał on na sumieniu. Jednocześnie wiedział, że w przyszłości, kiedy tenże upora się ze swą przeszłością, będzie partnerem do równorzędnych rozmów. W roku słynnego orędzia milenijnego przekonał się, że na to chyba jeszcze za wcześnie.

W każdym razie wszystko, co robił, oprócz tego, że było ewangelizacją, było też wykuwaniem wielkości narodu.

W dzisiejszych czasach tego powiązania dwóch rzeczywistości musimy uczyć się szczególnie, gdyż każde zaniedbanie w tym względzie zemści się na nas raczej wcześniej niż później.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Stefan Wyszyński i ideologie XX wieku” na s. 8 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Manifest dietetyczny głośnej – tzn. znanej z tego, że jest głośna – „europosłańczyni”, czyli co jest prywatne, a co nie

Na swoim profilu w jednym z portali społecznościowych dokonała wpisu, iż „to, co jemy, nie jest naszą prywatną sprawą”. Ponoć nie chodzi tu o jej prywatne preferencje, a o kwestię społeczną.

Piotr Sutowicz

Europosłanka czy też europoślini – sam bowiem już nie wiem, jak należy określać kobietę zasiadającą w Europarlamencie – pani Sylwia S. (skoro nazwisko jest znane, to umówmy się, że nie będę go na każdym kroku powtarzał) wypowiedziała się w temacie konsumpcji mięsa. (…)

Rzecz pierwsza dotyczy tego, co jest, a co nie jest sprawą prywatną. Jeśli napiszę, że żaden grzech popełniony przez kogokolwiek, choćby uczyniony był jedynie w najgłębszych zakamarkach myśli, całkiem prywatny nie jest, to jestem przekonany co do słuszności takiego poglądu. Natomiast znaczna część przedstawicieli elit będzie w tym względzie nieufna, a następnie, kiedy określę dokładnie, zgodnie z nauczaniem Kościoła, co jest grzechem, ogłosi mnie faszystą, homofobem, oskarży o mowę nienawiści. Wreszcie, gdyby moja opinia okazała się przebić do szerszych kręgów społecznych, zostanę odsądzony od czci i wiary i szybko powstanie postulat konieczności wyeliminowania mnie z życia publicznego. Co bardziej ugodowi komentatorzy obwieszczą, że sprawy wiary powinienem zostawić w domu, oczywiście pod warunkiem, że nie będę w jej duchu wychowywał dzieci.

W wypadku pani S.  postulat niejedzenia mięsa stał się częścią debaty publicznej. I wcale tu nie chodzi o powstrzymanie się całych społeczności od konsumpcji białka zwierzęcego w związku z przeżywanym właśnie Wielkim Postem, to bowiem ma pozostać prywatne.

Nie dotyczy on również sytuacji, w której szkodzę sobie i społeczeństwu jedząc jakieś świństwo, które prowadzi bądź do zatrucia pokarmowego, z którego trzeba mnie leczyć, bądź do tego, że stanę się roznosicielem jakichś szkodliwych zarazków, które powalą połowę ludzkości. To ostatnie zresztą dla części lewicowych elit chyba wcale nie jest takie najgorsze, skoro głoszą one potrzebę ograniczenia populacji ludzi szkodzących środowisku, między innymi przez jedzenie mięsa właśnie.

Pani poseł, będąca skądinąd doktorem prawa, stoi na stanowisku, że pomiędzy sposobem produkcji, z którego wynika konsumpcja, a klimatem istnieje bezpośredni związek, który obecnie nacechowany jest negatywnie. Poza tym wypowiedź powyższa wpisana jest w kampanię polityczną mającą na celu wprowadzenie nowego podatku, który miałby spowodować podniesienie cen mięsa. Ot i wszystko.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Dieta »europosłańczyni«, czyli co jest sprawą prywatną, a co nie” znajduje się na s. 7 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Dieta »europosłańczyni«, czyli co jest sprawą prywatną, a co nie” na s. 7 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia – narzędzie wojny totalnej służące mentalnej pacyfikacji społeczeństwa/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 68/2020

Świadomość historyczna buduje tożsamość społeczeństwa, wiąże pokolenia i terytoria, i tak jak język, religia czy ziemia – tworzy naród. Dlatego ważne jest, jaki obraz wspólnej przeszłości otrzymujemy.

Historia jako obszar wojny totalnej

Piotr Sutowicz

Jak uczył mnie mój mistrz na KUL, Rosja nigdy nie jest tak słaba, na jaką wygląda, ani tak silna, jaką chce być. To pierwsze jest ostrzeżeniem, a to drugie tchnie optymizmem.

Najogólniej mówiąc, wojna totalna to taka, której celem jest całkowite zniszczenie przeciwnika bez oglądania się na jakiekolwiek ograniczenia, w tym prawne i społeczne. Strona ją prowadząca nie ogląda się również na pojęcie prawdy czy słuszności. Jeżeli gdzieś ktoś zaczyna wojnę totalną, to rozciąga ją na wszystkie dziedziny życia, także na historię, która ograniczona zostaje do funkcji propagandowych. Takie działania prowadzone na obszarze historii można sobie wyobrazić w różnych formach. Może ona być narzędziem prawników chcących coś udowodnić, można użyć jej zwyczajnie po to, by wzmocnić swój arsenał argumentów geopolitycznych czy gospodarczych. Można też odczłowieczyć przeciwnika, wskazując na jego „niehumanitarną” przeszłość czy tradycję historyczną, do której się odwołuje.

Dezinformacja jako oręż wojny

Vladimir Volkoff, funkcjonariusz francuskich służb specjalnych, a potem dość poczytny pisarz, jak widać po samym nazwisku – człowiek o rosyjskich korzeniach, stworzył publikację będącą antologią i omówieniem klasycznych tekstów, których treść oscyluje właśnie wokół powyższego podtytułu

Z tomikiem tym warto dziś się zapoznać, jako że czasy, w których żyjemy, wymagają od nas czegoś więcej niż tylko konsumpcji informacji i odbierania nie zawsze prawdziwych dziennikarskich komentarzy, najczęściej tworzących szum informacyjny jako jeden z etapów owej dezinformacji właśnie. Ta zaś, prędzej czy później, prowadzić musi do mentalnej pacyfikacji społeczeństwa.

Bez wątpienia historia jest jedną z ważnych dziedzin, które mogą być obszarem takiej akcji. To świadomość historyczna buduje tożsamość społeczeństwa, to ona wiąże ze sobą poszczególne pokolenia i terytoria, obok języka, religii czy ziemi bywa głównym tworzywem narodu. Wspólna przeszłość jest czymś bardzo ważnym. Dlatego nie bez znaczenia jest to, jaki jej obraz otrzymujemy. Historia pozostaje ważna również na polu stosunków międzynarodowych, przyczyniając się do tego, jak na daną społeczność, również tę narodową, patrzą sąsiedzi czy cały świat. Odpowiednio wyodrębniając negatywne cechy danego narodu, czy też kreując je na potrzeby polityki, można spowodować daleko idącą niechęć do niego i odwrotnie. Dlatego tak istotne jest pilnowanie studiów i nauczanie własnej historii, troska o nią ze strony społeczeństwa i władz kraju oraz prezentacja jej na forum międzynarodowym. Jest to nie dające się zlekceważyć część dobra wspólnego.

Inspiracją do tego tekstu są kwestie wywołane na przełomie roku 2019 i 2020 przez Prezydenta Rosji Władimira Putina, a dotyczące polskiej roli w wywołaniu II wojny światowej. Z naszej perspektywy sama wypowiedź i idąca za nią kampania polityczna zdawała się być czymś zupełnie absurdalnym, a jednak wydarzenia późniejsze potwierdziły tezę o tym, że kłamstwo powtórzone wiele razy staje się prawdą. Nam, Polakom, Prezydent Rosji zdawał się być przysłowiowym, złapanym za rękę złodziejem, który „na bezczela” zeznał, że nie jest to jego ręka.

Historia II wojny światowej i czynników do niej prowadzących nie jest zagadnieniem prostym. Ilość procesów, interesów i zadrażnień, z którymi Europa i świat musiały się zderzyć u progu tego konfliktu, była naprawdę zatrważająca. Na pewno wszystkie one zasługują na poważne badania i dyskusje. Do niedawna historycy takie przyczynki czy studia ogólne podejmowali. Były między nimi spory i polemiki. Często włączali się do gry dziennikarze i publicyści oraz politycy. Nie zawsze wszystko było tu uczciwe i wolne od manipulacji. Moje i wcześniejsze względem niego pokolenie poddane były propagandzie historycznej mówiącej o tym, że wojnę wywołali Niemcy i ich sojusznicy, a rząd Polski przedwojennej nie zrobił nic, by wybuch konfliktu zatrzymać. Uważam, że historycy mogą i powinni dyskutować nad błędami tamtego czasu.

Dalej jednak moja oficjalna edukacja przebiegała w kierunku tego, że wielkim nosicielem pokoju był Związek Radziecki, który jak mógł, tak ochraniał ludy Europy Środkowej i Wschodniej przed nazizmem, a potem w dodatku wyzwolił to, czego wcześniej nie ochronił. Wszyscy, którzy wówczas głosili inną narrację, racji nie mieli, bywali przy tym wodzeni za nos przez imperializm amerykański i pogrobowców Hitlera. W moich szkolnych czasach narracja powyższa była jednak już bardzo dziurawa, głoszona bez przekonania i chyba sami propagandyści nie bardzo w nią wierzyli. Wcześniej jednak bywało naprawdę groźnie, a społeczeństwo poddane masowej indoktrynacji miało po prostu uwierzyć w wierutne bzdury wypisywane w opasłych tomach odpowiednich studiów udających naukowość, a potem przedrukowywanych w podręcznikach i wygłaszanych na lekcjach.

Przypomnę, że bywały okresy, kiedy podawanie innej narracji w domach prywatnych groziło penalizacją. Był to czas, w którym historia miała być elementem przebudowania świadomości społecznej na wzór człowieka radzieckiego. Gdyby to się udało, pewnie sowietyzacja Polaków postępowałaby dalej. To, że od początku opór narodu wobec takich działań był duży, a zasób własnej pamięci historycznej trwały, nie pozwoliło na całkowity sukces tamtej pseudo-historii, choć wyłomy mentalne wówczas poczynione zdają się być widoczne do dziś dnia. Winą pokolenia, które tworzyło kanon wiedzy historycznej po roku 1989, okazało się przekonanie, że odrzucenie narracji sowieckiej dokonało się raz na zawsze. Możliwe wydaje się także, że nasze ówczesne elity w rzeczywistości nie chciały tej zmiany i postanowiły przeczekać pierwsze lata po przemianach, by potem w zmodyfikowanej formie dalej tłoczyć poprzednią wykładnię historii opartą na historiozofii marksistowskiej przetworzonej przez Sowietów.

W końcu „tamte czasy” to znakomita część życia i twórczości wielu historyków, poza tym stare przysłowie mówi: „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. Pewnie tu tkwi część odpowiedzi na pytanie, dlaczego jesteśmy dziś tak słabi historycznie, a nasza bezbronność wobec obcych narracji bywa tak zastraszająco duża.

Od początku do Putina

Polityczna ofensywa Rosji zmierzającej do narzucenia własnej interpretacji naszych dziejów nie jest więc na pewno świeżej daty. Trzeba jednak uczciwie dodać, że nie da się jej początków wyznaczyć na okres PRL ani nawet na czas komunistycznej propagandy odnośnie do czasów przedwojennych. Ten okres nadał jedynie tej akcji nowe cechy ideologiczne, z którymi stara Rosja z pewnością się nie identyfikowała. Caratu nie można winić za zbrodnie komunizmu, chociaż zbrodniczość tego ostatniego w dużym stopniu wynikała z cywilizacji turańskiej, która od średniowiecza do czasów niemal współczesnych przechowała się w Rosji pod berłem carów właśnie. Cywilizacja ta była na tyle silna, że nawet w sytuacjach władzy jej wrogiej, bo takie epizody bywały, potrafiła zdobywać przewagę nad państwem kosztem choćby zabójstwa cara, jak np. było w wypadku Pawła I. Są to na pewno rzeczy skomplikowane, a zarazem wielka tragedia historyczna ludu rosyjskiego, który nie może wyzwolić się z opresji cywilizacji przywleczonej tam w wieku XIII.

Cóż, gdyby Rosjanie byli mentalnymi spadkobiercami Rzeczpospolitej Nowogrodzkiej, Pskowskiej czy średniowiecznego Kijowa, byłoby inaczej. Rosja jest, jaka jest. Od czasów Unii Korony i Litwy skazani jesteśmy na starcie z kolejnymi odsłonami imperium, które często bierze nad nami górę nie tylko militarnie, ale bywa, że i mentalne.

Zgodnie z pewnym prawidłem, zapisanym przez Feliksa Konecznego, cywilizacja niższa wypiera wyższą; chciałoby się dodać, że dzieje się tak zawsze wtedy, gdy ta druga słabnie. W wypadku Rzeczypospolitej i Carstwa Moskiewskiego, a potem Rosji, przewaga tej drugiej bierze się od połowy wieku XVII, choć i wcześniej można zaobserwować symptomy tego zjawiska.

Kolejne aneksje obszarów i poszerzanie terytoriów imperium zawsze odbywało się pod płaszczykiem narracji o słuszności takich działań. Oczywiście w jej obrębie za każdym razem gdzieś tam mowa była o historyczności: a to spadkobraniu Rusi, a to jej prawach do Kijowa, a to powiązaniach dynastycznych uprawniających do kolejnego zagarnięcia ziem i ludzi. W XVIII wieku polityka taka doprowadziła Rosję nad Bug i Niemen, a w XIX nad Wisłę – w charakterze królów polskich tym razem.

Imperia wszakże mają to do siebie, że nie zadowalają się tym, co już mają i w wieku XX nadeszło to, co nadejść musiało, czyli starcie rozbiorców dawnej Rzeczypospolitej. Dla imperiów było ono niemal śmiertelne, owocowało powstaniem niepodległej Polski, ale mimo, że i Niemcy, i Rosja zmieniły swe oblicza polityczne, to kierunki ich ekspansji pozostały trwałe. Oba państwa po I wojnie światowej zrozumiały, że skazane są na współpracę bez względu na to, ile ich dzieli. Wbrew pozorom, w latach trzydziestych dwudziestego wieku różnic tych było stosunkowo niewiele.

W obu krajach mieliśmy do czynienia z drapieżną ideologią rewolucyjną, może względem siebie rewizjonistyczną, ale jednak nie uniemożliwiającą towarzyszom radzieckim i niemieckim dogadania się co do pryncypiów.

Losy Polski i Polaków były w tym wypadku jednymi z ważniejszych. Na boku w tym miejscu pozostawiam problem, czy Niemcy od początku chcieli Polaków unicestwić, po prostu nie mogli pozwolić sobie na istnienie ich bytu politycznego. Rozwiązania praktyczne co do masy biologicznej naszego narodu podjęli w odpowiednim czasie. Podobnie było z Sowietami – ich interesowało imperium, a w cywilizacji turańskiej, która tym razem schowała się pod przykrywką komunizmu, nie ma miejsca na społeczeństwa ze swymi różnorodnościami tak narodowymi, jak i religijnymi. Na początku sowieckiej okupacji ludność zajętych przez Stalina terytoriów okazała się być „ludem pracującym zachodniej Białorusi i Ukrainy” albo w ogóle po prostu „klasą pracującą na rzecz sowieckiej ojczyzny”. W wypadkach obu okupantów metody zmierzały do całkowitej eliminacji polskości i tyle. Materializm dialektyczny przetworzony przez Sowietów był nawet lepszy niż historyzm caratu, gdyż z góry stwierdzał, że państwo sowieckie ma prawo do wszystkich ziem, gdzie ludzie pracują, skoro jest ich uniwersalną ojczyzną.

Konflikt między oboma imperiami, będący niejako powtórką z I wojny światowej, okazał się kolejną odsłoną ekspansji turanizmu w Europie. Etap ten trwał do lat osiemdziesiątych minionego stulecia, kiedy to sytuacja chyba nieco wymknęła się spod kontroli imperium, a może wynikała z jakiegoś kontraktu geopolityczno-handlowego. Być może w przyszłości będzie można coś stanowczo na ten temat powiedzieć. Czasy się zmieniły, ale– jak widać – narracja historyczna nie.

Kwestia żydowska

To, co piszę, zdaje się być oczywiste, choć, jak widać powszechnie, wcale takie nie jest. Współczesna Rosja zarówno ustami swego prezydenta, jak i w bardzo sprawnie przeprowadzonej kampanii propagandowej posłużyła się kwestią żydowską, która w świecie jest nośna. Kwestia holokaustu i winy za niego rozpala wiele dyskusji międzynarodowych. Nikt nie jest skłonny w tym wypadku przyjąć do wiadomości tego, że znakomita część zamordowanych przez Niemców Żydów była obywatelami przedwojennej Polski.

Państwo Izrael wówczas nie istniało i jego uzurpacje do monopolizacji pamięci oraz dysponowania następstwami prawnymi ludobójstwa na ludności żydowskiej są co najmniej iluzoryczne. Oczywiście z drugiej strony nikt nie powinien prawa do pamięci jako takiej współczesnemu Izraelowi zabraniać.

Państwo to zbudowało część swojej tożsamości na dziedzictwie historycznym Żydów żyjących w rozproszeniu i – wydaje się – miało do tego prawo.

Kwestia polityki związanej z dziedzictwem pamięci o holokauście jest dziś niewątpliwie czymś, co polityka polska przegrała. Nie wiem, czy rzecz tę można odkręcić i co powinno się zrobić, by światowa opinia publiczna naprawdę przekonała się co do tego, że holokaust był możliwy między innymi dlatego, że w roku 1939 Sowieci i III Rzesza dokonali rozbiorów Polski, choć i wspominany przez Putina pakt monachijski z pewnością miał w tym swój udział. Na pewno nieistotnym z tego punktu widzenia zjawiskiem jest tak chętnie podkreślany tu i ówdzie polski antysemityzm, który w czasie wojny nie miał swego wymiaru politycznego, a Polacy współpracujący w mordowaniu Żydów z Niemcami uważani byli przez wszystkie odłamy Polski Podziemnej za renegatów i w miarę możliwości eliminowani. Gwoli prawdy warto dodać, że swój udział we wspomnianym procederze miało też wielu Rosjan i inni przedstawiciele narodów i ludów Związku Sowieckiego, którzy również byli od tego państwa odstępcami. Co do nich można powiedzieć, że ich istnienie, decyzje i późniejszy los są częścią dwudziestowiecznych nierozplątywalnych historycznych nici.

Dziś kwestia holokaustu to przede wszystkim pieniądze. To one bądź ich brak czynią z jakiegoś narodu nazistę lub alianta. Putin zrozumiał to bardzo dobrze i jak na razie rozgrywka ta idzie mu wyjątkowo sprawnie. Polska systematyczna odpowiedź na wyssane z palca zarzuty wydaje się zdumiewająco nijaka i w świecie słabo słyszalna. Pytanie, czy w kontekście szybkości zachodzących procesów może być inna, jest otwarte. Po prostu na razie to nie nasz rząd rozdaje tu karty. Wszyscy wiemy, że „prawda” jako kategoria etyczna stała się w tym wypadku pierwszą i najważniejszą z polskiego punktu widzenia ofiarą wojny totalnej, z historią w roli głównej.

Narzędzie

Historia była, jest i będzie narzędziem. Tak jak każde inne może służyć dobru, jak i złu. Siekiera, nóż czy papier są tylko rzeczą – ludzie czynią z nich taki czy inny użytek. Musimy pogodzić się z tym, że historia stała się globalnym instrumentem takiej walki. Jesteśmy do niej wyjątkowo słabo przygotowani. Historia akademicka najprawdopodobniej znajduje się w stanie opłakanym, ginąc w mrowiu przyczynków i studiów, których nie ma kto popularyzować.

IPN chyba robi, co może, ale jego ciekawe dokonania bywają dezawuowane w ramach sporu politycznego, jaki trapi nasz kraj. Spór ten wydaje się wyjątkowo tragiczny i rzeczywiście przypomina polską anarchizację życia społecznego w XVIII wieku, przynajmniej tak jak ją widzimy dziś. Główne stronnictwa polityczne, nie mogąc przemóc przeciwników w jakichś kwestiach, odwołują się do swych zagranicznych mocodawców.

Jednocześnie nie zawsze słusznie tych lub owych oskarża się o zagraniczną agenturę w ramach walki politycznej. Nie ma tu choćby skrawka miejsca na narodową lojalność, która dawałaby gwarancję wspólnej polityki historycznej, także tej prowadzonej na forum międzynarodowym. Cieniem nadziei wydaje się być styczniowa uchwała Sejmu co do rosyjskich prowokacji, która z pewnością jest pozytywnym zjawiskiem, ale czy za nią pójdzie coś więcej? Na razie nic na to nie wskazuje.

Wypowiedzi Putina i cała, także międzynarodowa rosyjska propaganda wpisują się w jeszcze jedno zjawisko. Otóż czynią one z Polski sojusznika nazistowskich Niemiec. Same Niemcy, przynajmniej na polu międzynarodowym, od nazizmu jednoznacznie się odcięły, co jest dla nich bardzo korzystne, przy czym nie rezygnują wcale z imperialnej polityki o wpływy, a ich zbliżenie z Rosją nie pozostawia większych wątpliwości co do tego, kto jest ich kluczowym sojusznikiem. Wykorzystanie dna Bałtyku jako arterii komunikacyjnej do przesyłu surowców zdaje się jednoznacznie wskazywać na fakt, że oba kraje chcą z tego morza uczynić swoje „mare nostrum” nad trupem Polski i innych krajów bałtyckich. Mimo pewnych akcji amerykańskich, prowadzonych z myślą o amerykańskim oczywiście interesie, wygląda na to, że współpraca ta będzie się zacieśniać, dusząc nas coraz bardziej.

Idea stworzenia bloku państw pomiędzy Niemcami i Rosją, od której tak wiele spodziewano się kilka lat temu, zdaje się, dostaje zadyszki. Stosunki polityczne Polski z Ukrainą, bardzo umiejętnie rozgrywane przez czynniki zewnętrzne, wkrótce też mogą wydać swe negatywne owoce i cały nasz wschodni, zdezintegrowany politycznie i gospodarczo sąsiad przejdzie pod wpływy Wielkiej Rosji. Niemcy na pewno i z tego wyciągną swoje korzyści.

Oczywiście układ sił na świecie jest skomplikowany; Rosja nie wydaje się być państwem u szczytu potęgi. Jej przywódca bez wątpienia jest jednak politykiem pierwszorzędnego formatu i wykorzystuje atuty swego kraju najlepiej, jak umie.

Położenie, które pozwala Rosji być lądowym mostem Chin do Europy, zgodnie z naturalnym kierunkiem ekspansji cywilizacji turańskiej; zasoby naturalne, przy pomocy których uzależnia się wielkie gospodarki zachodniej Europy – to na razie jest coś. Niewątpliwym sukcesem byłoby jednak wyjście z pewnej izolacji geopolitycznej i uczynienie z siebie gracza bardziej globalnego, a poza tym ważne wydaje się pozbycie przeciwnika, który może, oczywiście potencjalnie, zagrozić marszowi imperium na zachód, ku naturalnej dla niego granicy z Niemcami. Najpierw odpycha się go od Bałtyku, potem izoluje międzynarodowo za pomocą obucha antysemityzmu i holokaustu, z siebie i swego kraju czyniąc gołąbka pokoju, co też już miało swoje historyczne odsłony, a następnie reorganizuje się za międzynarodowym przyzwoleniem ład w Europie. W tym kontekście Unia Europejska i jej przyszłość też jest już określona – ma stanowić okno na świat nowego globalnego mocarstwa.

Czy to są moje fantasmagorie? Nie wiem. Realizacja takiego planu jest dość trudna, sytuacja demograficzna Rosji nie najlepsza, stoi też przed nią wiele wyzwań, również gospodarczych. Ale jak uczył mnie mój mistrz na KUL (nazwisko pozostawię sobie), Rosja nigdy nie jest tak słaba, na jaką wygląda, ani tak silna, jaką chce być. To pierwsze jest ostrzeżeniem, a to drugie tchnie optymizmem. Historia pokazuje też jasno, że Polska nie może się znaleźć w kleszczach dwóch imperiów, przy czym, żeby była bezpieczna, wystarczy eliminacja jednego z nich. Dla mnie tym „jednym” wcale nie musi być Rosja, choćby nawet i ta turańska.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Historia jako obszar wojny totalnej” znajduje się na s. 5 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Historia jako obszar wojny totalnej” na s. 5 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Generał Franco czy Lenin? Kto wygrał wojnę domową w Hiszpanii… i nie tylko ją?/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 66/2019

Niestety wojny o pamięć i przyszłość toczy się latami nie na polach bitew, ale w umysłach ludzkich. Lenin i Marks na razie wygrywają, ale nasze jutro zależy od nas samych i naszej pracy.

Franco vs. Marks i Lenin

Piotr Sutowicz

Kilka miesięcy temu media obiegł przekaz o przeniesieniu ciała generała Francisco Franco z dotychczasowego miejsca pochówku w bazylice na terenie tzw. Doliny Poległych, czyli w Mauzoleum Ofiar wojny domowej w Hiszpanii, na cmentarz Mingorubbio.

Sprawa ta ciągnęła się czas jakiś, budząc spory nie tylko w Hiszpanii, ale i poza nią. Dla wielu stała się swoistą wojną kontynuacyjną, będącą przedłużeniem tej toczącej się w tym kraju w latach 1936–39. W związku z powyższym przykrym faktem nie będę przypominał w tym miejscu jej dziejów, bezpośrednich politycznych przyczyn i przebiegu.

Barbarzyński fakt wyrzucenia ciała dyktatora z miejsca, gdzie ono spoczywało, jest bowiem znamienny sam w sobie. Tak się bowiem składa, że ostatecznie pokazuje on nam zwycięzcę tamtych zmagań o przyszłość Półwyspu Iberyjskiego. Przy tej okazji warto przypomnieć fakt, iż ciało Lenina dalej spoczywa w zbudowanym dla niego mauzoleum w Moskwie. I to też o czymś świadczy.

Komunizm

Rewolucja bolszewicka w Rosji zmieniła losy tego kraju, ale i przestawiła zwrotnicę historii politycznej Europy i świata. Wszyscy, zdaje się, żyjemy dziś w jej cieniu. Wydarzenia rosyjskie i komunizm, jaki na skutek kilkuletnich zmagań wojennych ogarnął dawne imperium carów, a wkrótce podjął ekspansję na cały świat, wpłynęły decydująco na losy świata. Taka była natura tej doktryny. Niewiele ją zmienił fakt przybrania w szaty nacjonalizmu rosyjskiego, które niekiedy zakładała. Rosjanie padli ofiarą tego systemu już to na skutek działań wywiadu niemieckiego, polegających na eksporcie rewolucji mającej zniszczyć przeciwnika II Rzeszy w czasie I wojny światowej, już to z powodu własnych błędów, wskazujących na to, że Rosja sama w sobie była słaba, a na jej terenie – przyjąwszy kryteria Feliksa Konecznego – toczyła się walka dwu cywilizacji: bizantyńskiej, reprezentowanej przez carat, i turańskiej, w której kształt łatwo wpisała się partia komunistyczna.

Można w tym miejscu zadać pytanie: czy marksizm jako taki nadawał się do tej obozowej metody ustroju życia zbiorowego? Mimo, że był wynikiem filozofowania grupy intelektualistów, będących renegatami cywilizacji żydowskiej, wpisywał się w ten rodzaj organizacji społeczeństwa świetnie. W końcu komunizm postulował bezklasowość, niezakorzenienie, skazywał na wegetację bez możliwości zdobywania prywatnej własności i dóbr doczesnych.

Oczywiście to, co przynieśli Rosji komuniści, mimo wszystko było gorsze, niż wyobrażaliby sobie dzicy, ale racjonalni w sposobie sprawowania władzy wodzowie ord mongolskich, którzy, wtłoczeni w realia cywilizacji wyższych, potrafili przyjmować ich paradygmaty.

Rosja jednak była za słaba, by utrwalić w całym państwie cywilizację bizantyjską, poza tym była krajem o społeczeństwie zróżnicowanym i rozbitym. Archaiczny ustrój – reformowany, co prawda, przez kolejnych carów, lecz z marnym skutkiem – nie pozwalał na postawienie tamy nowo-starym doktrynom – i stało się. Cesarstwo upadło, runęła też pierwsza republika Rosjan.

Te upadki, oprócz tego, że przyczyniły się do odrodzenia naszej ojczyzny, przyniosły ze sobą ustrój, który za wszelką cenę chciał ogarnąć cały świat. Mimo, iż następca Lenina pozbył się polityków globalistycznych, na czele których stał Trocki, to jednak w swym działaniu tak naprawdę nie odstąpił od doktryny ani na krok. Skoro nie udało się zapanowanie nad kontynentem od razu, to znaczyło, że działania należy rozłożyć na etapy i działać wtedy, kiedy trafi się okazja. Tej ostatniej można było pomóc, infekując komunizmem społeczeństwa jedno po drugim. Jak to wyglądało, mniej więcej wiemy z naszej historii. Hiszpania w tym kontekście była tylko przypadkową ofiarą, która nadawała się do pożarcia.

Hiszpania

Jest to stare państwo o pięknej historii i bogatej kulturze, zajmujące większość Półwyspu Iberyjskiego. Lud i jego władcy zbudowali je, odbijając ziemie kawałek po kawałku z rąk muzułmanów, następnie dokonując odkryć geograficznych i tworząc największe imperium na świecie, nad którym naprawdę słońce nie zachodziło. Wielkie dokonania często jednak mają to do siebie, że za nimi idzie wielka pycha, a jako następny kroczy upadek. Dla Hiszpanów było to pewnie mało zauważalne. Dzieje tego kraju warto śledzić dla wiedzy, co robić, a czego nie.

Hiszpanie zachłysnęli się swoją wielkością, ekspansją, sprawami globalnymi, a zaniedbali wszystko inne. Kraj najpierw zatrzymał się w rozwoju, a potem, można powiedzieć, zaczął się cofać. Archaiczne struktury, kłopoty dynastyczne – wszystko to robiło swoje. Na pewno w rozpadzie państwa, a w każdym razie w skurczeniu się imperium kolonialnego, ogromną rolę odegrał czas wojen napoleońskich. Nie można jednak zapomnieć o rosnących wpływach masońskich, które były odpowiedzią na zmurszałe struktury władzy, nie do końca słusznie identyfikowane chociażby z hiszpańską inkwizycją. Wszystko to składa się na sumę procesów, które staczały Hiszpanię do bardzo podrzędnej roli. Kościół katolicki, który tak jak w Polsce był podstawą tożsamości królestwa i ludu Hiszpanii, odwrotnie jak u nas – utknął w strukturach feudalnych i, zdaje się, nie był w stanie odnaleźć się w czasach, które kształtowały coraz to nowocześniejsze rewolucje. W Popiołach Stefan Żeromski z nieskrywanym uznaniem pisze o przywiązaniu Hiszpanów do katolicyzmu i własnej, zbudowanej na nim tożsamości. Dzieje wieku XIX niestety pokazują deprecjację tej wartości, a próby oporu przeciw owym „postępom postępu” bywały coraz bardziej rozpaczliwe, choć niewątpliwie pokazywały, że stara Hiszpania miała jeszcze w sobie żywotne siły.

Monarchia w tym kraju dogorywała stopniowo już od XIX stulecia, niemniej kiedy wybuchła wojna domowa, od kilku lat Hiszpania „cieszyła się” ustrojem republikańskim. Rzeczywistość, w której toczyły się rzeczone wydarzenia, historycy nazywają drugą republiką. Mimo demokratycznego na pozór podłoża rządów republikańskich, którym sprzeciwiła się część wojskowych i opozycja narodowa, sytuacja w kraju szybko zmierzała w stronę anarchistyczno-komunistycznej rewolucji podobnej do tej, jaka wydarzyła się w Rosji. Zresztą ta ostatnia w postaci dużych jaczejek uobecniła się w kraju nader dosadnie.

Tak naprawdę w sporze, jaki dziś toczy się wokół wojny domowej i postaci generała Francisco Franco, nie chodzi o to, czy był on świętym, czy diabłem, lecz jakie miał wyjście, jeżeli nie chciał, by Hiszpania stała się drugą sowiecką Rosją, tym razem na zachodnich krańcach Europy.

Zrobił to, co człowiek przywiązany do tożsamości i niepodległości swojej ojczyzny zrobić powinien – wyraził sprzeciw wobec całkowitej degrengolady kraju. Na skutek różnych przyczyn stanął na czele ruchu zbrojnego przeciwko rewolucji i doprowadził do jej zatrzymania. Cena, jaką Hiszpania zapłaciła za te lata, była straszna, ale pewnie jemu i jego współczesnym wydawało się, że komunizm z Hiszpanii został przepędzony.

Niestety wydarzenia z października tego roku, kiedy jego ciało zostało wyprowadzone z miejsca pochówku, gdzie ponoć wcale nie chciał spoczywać – podobnie jak Lenin w mauzoleum – pokazały, że swoją walkę przegrał, w przeciwieństwie do rzeczonego przywódcy bolszewików, który, co podkreślę jeszcze raz, leży sobie spokojnie na swoim miejscu. Fakty te stają się też symbolem ostatecznego zamykania się trumny z Hiszpanią jako taką. Tak się bowiem składa, że protesty w Katalonii, do których z czasem pewnie przyłączą się inne regiony dążące do niepodległości, wiążą się w czasie z wyniesieniem trumny dyktatora z miejsca jego pochówku. Dziwne, że obecne władze Hiszpanii tego nie widzą, chyba że o to im chodzi.

Narody

Kwestia rozpadu Hiszpanii jest ciekawa z kilku powodów: z jednej strony dowodzi zwycięstwa sił republikańskich (w rzeczywistości komunistycznych) w wojnie domowej, tyle że odniesionego kilkadziesiąt lat po zakończeniu działań wojennych; z drugiej zaś pokazuje, że proces budowy narodu hiszpańskiego odwrócił swój bieg. Być może za chwilę na półwyspie, oprócz Portugalii, znajdować się będzie Katalonia, Baskonia, może wróci zasiedlona w międzyczasie przez muzułmanów Granada; kto wie, jak potoczą się losy pozostałej masy upadłościowej – raz rozpoczęty proces rozpadu będzie się toczył samoistnie, a raczej zgodnie z wolą tych, którzy nim kierują.

Wydaje się, że najważniejszym bytem, jaki stał na barykadach zagradzających drogę komunizmowi, był właśnie naród – w Europie zjawisko trwałe i stabilne, będące jednym z owoców cywilizacji łacińskiej. Naród to wspólnota sięgająca korzeniami średniowiecza, a może jeszcze dawniejszych czasów – naród tworzyli Rzymianie, a przed nimi Żydzi. Jest strukturą z jednej strony funkcjonalną, z drugiej – naturalną. Owszem, w dziejach bywało, że jedne narody pojawiały się, drugie zanikały.

W łacińskim świecie następowały asymilacje jednego narodu przez drugi. Odbywało się to najczęściej na polu kultury, choć w duchu szczerości trzeba stwierdzić, że równie często przez podbój. W tym drugim wypadku proces bywał trwały albo nie, jak w wypadku narodu polskiego, który potrafił bronić się przed asymilacją w obliczu przemocy – za pomocą kultury właśnie.

Trzeba przy okazji jasno powiedzieć, że nie wolno Europy narodów idealizować. Bywało, że walczyły one ze sobą zawzięcie, czasem na śmierć i życie; czasem w imię realnych interesów, ale i dla mniej czy bardziej mglistych idei czy mrzonek. Żaden ustrój czy porządek społeczny nie gwarantuje wiekuistego pokoju i spokoju, ludzie zawsze będą pełni namiętności i sprzeczności. Napięcia miedzy europejskimi narodami były łagodzone przez wspólnotę cywilizacji – tam, gdzie ona istniała – i religii chrześcijańskiej. Oba te czynniki działały często zamiennie – gdzie jednego brakowało, drugi uruchamiał się jakby naturalnie. Mimo pozorów chaosu, chrześcijańska Europa przezwyciężyła niejedno śmiertelne zagrożenie, a swój sposób pojmowania człowieka potrafiła zaszczepić w znacznej części świata. Nie byłbym sobą, gdybym nie dodał, że duży w tym udział mogą odnotować Polacy na całej przestrzeni istnienia naszego narodu.

Nie jest więc niczym dziwnym, że naród stał się jednym z głównych wrogów doktryny komunistycznej czy w ogóle marksistowskiej; w końcu, według niej, między ludźmi nie miało być różnic. Wszyscy hominidzi mieli być równi, chociaż jak zauważył Orwell w Folwarku zwierzęcym, niektórzy równiejsi. Do dziś można stawiać sobie ważne pytanie: którzy to? Pierwszymi ofiarami anihilacji narodów przez marksizm stały się poszczególne grupy narodowe Rosji. Było to zjawisko krwawe, w wielu wypadkach przypominające rozprawy wschodnich despotii z ludami zamieszkującymi podbite terytoria. Trochę podobnie tworzyła naród francuski pamiętna rewolucja z końca wieku XVIII.

Akcja wywołuje reakcję. Często więc ci, którzy z rewolucjami walczyli, używali zaobserwowanych w nich metod; barbaryzacja rodzi następną. Tak samo było w Hiszpanii, gdzie muzułmańscy żołnierze Franco dokonywali wielu czynów, jakich człowiek cywilizowany powinien się wstydzić.

Walka z rewolucjami też przybierała formy, które barbaryzowały Europę. Jednym słowem, wiek XX można określić jako brutalną wojnę, która cofała dzieje o wiele stuleci. Istota wszakże celów rewolucji była niezmienna – zniszczyć porządek, by na jego gruzach stworzyć nowy.

Antyspołeczeństwo

Człowiek żyje w rodzinie, wspólnocie lokalnej, wreszcie w narodzie. Jako przedstawiciel gatunku może się uważać za część ludzkości. Poza tym dzielimy się religijnie, rasowo, płciowo. Każdy powinien tak układać swój byt, by czuć się bezpiecznie i aby potomni mogli rozwinąć to, co po sobie zostawi. Rewolucja ma za zadanie ten porządek zniszczyć: człowiek ma być wykorzeniony, pozbawiony rodziny, przyjaciół, wspólnoty, narodu, cywilizacji, religii, a może nawet płci – ma być „wyzwolony” od wszystkiego. Krótko mówiąc, musi przestać żyć w społeczeństwie, które ma zastąpić wspólnota pierwotna, czyli coś, co tak naprawdę nigdy nie istniało i prawdopodobnie jest niemożliwe do zaistnienia, z konieczności więc zostaje zastąpione przez obóz koncentracyjny. Tak działo się wszędzie, gdzie rewolucja doszła do władzy. Pożera ona własne dzieci, ale czasem te ostatnie widzą, że coś nie gra, hamują jej pęd i wprowadzają jakiś porządek.

Możemy toczyć historyczne debaty na temat tego, czy ten i ów dyktator stał się konserwatystą, zatrzymując realizację postulatów własnego obozu dotyczących ładu społecznego. Może dojrzewał do przekonania, że rewolucja, z którą się utożsamiał, prowadzi po prostu do zagłady, a nie każdy jest na tyle „świadomym” wyznawcą postępu, by jej chcieć. Historia polityczna w tym względzie bywa często pogmatwana. Zwycięstwo – jak widać – nie zawsze przypada temu, na kogo wskazują pozory. Generał Franco jest tego symbolicznym przykładem.

Barbarzyńskie symbole i rzeczywistość

W dzisiejszych czasach w dyskursie publicznym często odwołuje się do symboli. I tak mamy np. przemoc symboliczną czy symbole przemocy. Ciekawym symbolicznym zjawiskiem jest mowa nienawiści, czyli nie wiadomo właściwie co, ale „coś”, czym można walnąć przeciwnika przez łeb w sytuacji, gdy nie ma się racjonalnych argumentów. Bywa, że symbole wchodzą w świat realny.

W historii często się zdarzało, że wywlekano czyjeś ciało z grobu, by dowieść jego symbolicznej klęski. Nie jest to zwyczaj chwalebny, ale w sferze rzeczywistości odgrywał ważną rolę. Wywierano w ten sposób zemstę na zmarłym, nie mogąc go dosięgnąć, kiedy żył.

Dotykało to także jego zwolenników, którzy odeszli z tego świata lub byli poza zasięgiem obecnych wrogów. Wszyscy rozumieli symbolicznie znaczenie tego realnego komunikatu. Nie będę tu przywoływał faktów. Było tego dość dużo.

Sytuacja, w której rząd Hiszpanii usuwa ciało zmarłego dyktatora, za życia konsekwentnego przywódcy jednej ze stron konfliktu, który targał Hiszpanią i Europą, jest znamienna. Hiszpania obrała tym samym konkretną drogę buntu i rewolucji. Przekaz jest jasny: zrywamy z dziedzictwem przeszłości, z tym, co w niej złe – to byłoby nawet zrozumiałe – ale i z tym, co w niej pozytywne. Odpowiedzią na to jest aplauz elit europejskich – co tu i ówdzie potwierdziły „polskie” reakcje na „ekshumację”. Sam fakt jest bardzo mocnym przekazem; czekamy na to, co wydarzy się dalej. Na pewno nie będzie to nic dobrego. Czy nastąpi więcej tego typu przypadków? Nie łudźmy się; za Hiszpanią pójdą inni.

Wojna o przeszłość jest ważnym aspektem zmagań o teraźniejszość. Również i w Polsce dzieją się rzeczy, które jeszcze do niedawna wydawały się nieprawdopodobne. Oto radni jednego z miast dokonali zmiany nazwy ulicy z „Zygmunta Szendzielarza »Łupaszki«” na „Podlaską”. Co prawda protesty społeczne i interwencja wojewody mogą spowodować odwołanie decyzji, ale nie czarujmy się – to przejaw większego zjawiska. Gdzie indziej podobni reprezentanci wyborców zmienili patrona ulicy z generała Emila Fieldorfa „Nila” na – o zgrozo! – „Jedności Robotniczej”. Tu zmianę miały powstrzymać protesty społeczne, choć nie wykluczam, że i poczucie kompromitacji, a także brak akceptacji nawet ze strony liderów części opozycji. Jednak sam fakt, że komuś przyszło coś takiego do głowy, pokazuje kierunek inżynierii społecznej, która ma zaowocować zmianą myślenia o historii w społeczeństwie.

Rzecz wydawała się do niedawna prosta. Większość z nas znała system komunistyczny z autopsji. Wychowanie domowe wygrywało zderzenie z kłamstwami nauczania historii w komunistycznej szkole.

Po roku 1989 nastał błogi spokój. Społeczeństwo uznało, że nie trzeba się angażować w pamięć historyczną, bo o tę zadbają nowe, „wolne” władze i aktywiści. Niepokój, jaki w tym względzie pojawił się kilka lat temu, zakończył się masowymi akcjami pamięci na rzecz żołnierzy wyklętych. Społeczeństwo chwilowo wygrało więc wojnę, ale kilka następnych lat przyniosło niedobre zmiany. Myślenie, pozbawione pracy edukacyjnej, znowu zostało uśpione. Ostatnio zaś społeczeństwo pogrążyło się w sporze politycznym, a historia staje się jego ofiarą. Z czasem mogą nastąpić akty bezczeszczenia pochówków żołnierzy wyklętych, z takim trudem odkrywanych przez ekipę prof. Szwagrzyka. Nowe autorytety w nowych czasach zaczną głosić tezy o wyzwoleniu Polski przez Armię Czerwoną i pozytywnych stronach ustroju sowieckiego, potem zaś ktoś powie, że był to dobry ustrój i wystarczy mu przyprawić „ludzką twarz”, by okazał się naprawdę wartościowy. Absurd?

Niestety wojny o pamięć i przyszłość toczy się latami nie na polach bitew, ale w umysłach ludzkich. Generał Franco swoją, zdaje się, przegrał. Lenin i Marks na razie wygrywają, ale nasze jutro zależy od nas samych i naszej pracy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Franco vs. Marks i Lenin” znajduje się na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Franco vs. Marks i Lenin” na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komu, komu złoty róg? Reminiscencje powyborcze, czyli o wszystkim po trochu / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 65/2019

Trudno dziś ocenić skutki wszystkich reform owych czterech lat. Najbardziej zawiedzeni są chyba katolicy, którzy dostali niewiele, a w życiu publicznym postępuje radykalizacja postulatów lewackich.

Klaudia J. a sprawa polska, czyli o wszystkim po trochu

Piotr Sutowicz

Okres kampanii wyborczej na szczęście minął. Jednak zgodnie z pewnymi zasadami demokracji parlamentarnej, walka o głosy wyborców wróci, niestety wraz ze wszystkimi swymi patologiami, wskazującymi na coraz większy kryzys w obranym przez zachodni świat, mającym ambicje uniwersalistyczne sposobie wyłaniania elit politycznych.

Po pierwsze demokracja

Czy wybór, jakiego społeczeństwo w imieniu narodu dokonuje za pomocą kartki wyborczej, jest rzeczywistym wskazaniem większego dobra spośród całego szeregu propozycji złożonych mu w czasie kampanii? Wszak takie pytanie powinno być decydującym w tym okresie i ono winno determinować postępowanie wyborców. Śmiem twierdzić, że taka kwestia interesowała stosunkowo niewielką liczbę głosujących.

Paradygmat „PiS” i „anty-PiS” był wyznacznikiem postępowania w znacznie większym niż cokolwiek innego stopniu.

Żebyśmy jednak nie mieli zbyt dużych kompleksów, trzeba jasno stwierdzić, że podobne cechy mają akty wyborcze w całym świecie Zachodu, tu, gdzie decyduje głosowanie na partie polityczne podzielone według klasycznego schematu prawica – lewica. Można powiedzieć, że Polska dogoniła w tym względzie najwyżej rozwinięte kraje, chociaż akurat lepiej by było, by tego nie robiła.

W moim odczuciu dyskurs polityczny, jaki toczy się w świecie euroatlantyckim, jest jałowy i donikąd nie prowadzi. Paradygmaty, wokół jakich toczy się dyskusja, bywają najczęściej subiektywne i wynikają z umowy mediów lub innych znaczących ośrodków wpływu, które decydują, jakie problemy są ważne, a jakie nie. Stąd grupy polityczne muszą mieć zdanie na temat ochrony klimatu, w tym szczególnie efektu cieplarnianego, przy czym musi ono być w miarę zbliżone do tego prezentowanego przez główne ośrodki kształtowania opinii publicznej. Z drugiej strony – co najmniej niejasno trzeba wypowiadać się w tak ważnych sprawach jak choćby prawo do życia osób, które jeszcze na świat nie przyszły. Niebagatelną rolę odgrywają w tym swoistym zderzeniu cywilizacji tzw. harcownicy – pozornie słabo kontrolowani przez główne ośrodki publicyści-performerzy, niby-politycy z bocznych nurtów i wszyscy ci, którzy się na taką rolę zgodzą, często dla swoich prywatnych celów; najczęściej dlatego, że chcą być popularni za wszelką cenę. Ta ostatnia przypadłość nie jest charakterystyczna tylko dla naszych czasów, ale zawsze, kiedy się pojawia w większej populacji, oznacza kłopoty cywilizacyjne. W ten sposób dochodzimy również do nieoczywistego tytułu niniejszego tekstu.

Pani Klaudia

Osoba, o której piszę (celowo pomijam nazwisko), wypełniła sobą znaczną część kampanii wyborczej, dlatego mogę sobie pozwolić na zapytanie: jaki wpływ jej aktywność wywiera na tzw. sprawę polską, czyli na dyskurs o naszym dobru wspólnym? Biorąc pod uwagę treści jej wystąpień, można by powiedzieć, że żadną, a jednak…

Wystąpienia pani J. nie wnoszą niczego do merytorycznej debaty, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że nie ona jedna nie ma nic w tym względzie do powiedzenia, a mówi.

Być może różni ją niespotykany gdzie indziej poziom „obciachu”, czegoś nienazwanego. Rodzaj emocji, którą kieruje (czy też kierowała) w stronę odbiorcy, jest zjawiskiem stosunkowo nowym i ciekawym w życiu publicznym. Nie wiem, czy dzięki temu, czy też z powodu tego przebiła się ze swym przekazem na szerokie wody dyskusji medialnej i stała się przedmiotem narodowej debaty wszystkich mediów, co uczyniło ją popularną i rozpoznawalną. Ponieważ mówił o niej dużo zarówno obóz władzy, jak i opozycji, stała się bardzo popularna. Czy została posłem? Jeszcze nie wiem, tekst bowiem piszę w dzień ciszy wyborczej, który przyjmuję z ulgą i przeznaczam częściowo na niniejszy eseik. Na pewno pani Klaudia odniosła ogromny sukces, i tyle.

Kim rzeczona osoba jest? Z tego, co wyłowiłem, jest aktorką pozostającą na swoim utrzymaniu, chociaż dla mnie nie jest pewne, czy nie zarabia na tej swoistej aktywności społecznej. Nie oglądam telewizji, nie posiadam bowiem stosownego odbiornika, więc nie wiem, gdzie występuje. Jakieś fragmenty jej, że się tak wyrażę, twórczości aktorskiej pojawiają się na różnych forach celem obśmiania, nic mi one jednak nie mówią. Sposób, w jaki prezentuje ona swe przekonania – trudno tu bowiem mówić o poglądach – wskazuje na dwie możliwości.

Albo sama wykreowała swą postawę na czyjeś zlecenie, albo została wykorzystana przez czynniki zewnętrzne i szybko zostanie przez nie porzucona jak zużyta motyka po skończonej robocie.

Jaka jest prawda, nie wiem. Być może mamy do czynienia z hybrydą, czyli kimś mającym jakieś problemy z osobowością, którą bezwzględni gracze wykorzystali – nie ją pierwszą i nie ostatnią. Nasza najnowsza historia polityczna pełna jest takich przypadków. Wszyscy chyba pamiętamy karierę medialną pana z Białegostoku, który w ramach swej kampanii ogłaszał światu, że za jego rządów nie będzie „biurokractwa” ani… „niczego nie będzie”.

Ktoś powie: „sorry, taki mamy klimat”, jest w nim miejsce i na takie exempla, ale to nieprawda. W wypadku Białostockiem ludzie się trochę pośmiali, trochę pokiwali głowami z politowaniem, niektórzy rzeczywiście „dla jaj” oddali głos gdzieś tam w wyborach samorządowych, co na pewno było też aktem rozpaczy i jednym objawów kryzysu demokracji. Tu jednak mamy do czynienia z czymś szerszym – wyznaczaniem nowej linii frontu. W wypowiedziach pani Klaudii brak jest jakichkolwiek prób dyplomacji. Nie próbuje ona dobierać wyszukanych słów ani eleganckich gestów.

Zaprezentowana przez nią chyba gumowa kaczka, którą nakłuwa ona na oczach widzów za kolejne wypowiadane głośno „przewiny”, nie jest śmieszna i nie jestem pewien, czy dla kogokolwiek ma taką być. Ten swoisty rytuał wudu jest naprawdę przerażający, wpisuje się bowiem w narrację, z której ma się wyłonić przemoc realna.

Dla mnie bardzo znamienny był fakt, że osoba ta, której dokonania były wszystkim znane, została wciągnięta na listę wyborczą dużego komitetu. Wskazuje to bowiem na cel polityczny, którym nie ma być realizacja takiego czy innego planu, lecz odczłowieczenie przeciwnika, a co dalej? Możliwości się okażą.

Przechył dyskusji

W ogóle przypadek owej biednej gumowej kaczki wyprodukowanej przez jakąś fabrykę w celu zabawy w wannie, najpewniej z myślą o dzieciach, jest ciekawy z jeszcze jednego powodu. Podobny rytuał, który odbył się kilka lat temu we Wrocławiu, polegający na spaleniu kukły, która czynnikom decyzyjnym kojarzyła się z „Żydem”, skończył się procesem i, zdaje się, skazaniem osób, które za owym aktem stały. W wypadku pani J., która wcale nie kryła się z tym, czego symbolem jest ów kawałek gumy, nic takiego nie nastąpiło. Tu i ówdzie coś tam pogadano po to, by establishment doszedł do wniosku, że to jednak jest niewinna zabawa. Przypadków dużo gorszych mamy więcej.

Ruch LGBT w swych prowokacyjnych występach często obraża mojego Boga i uczucia religijne. Oficjalne reakcje w tej kwestii najczęściej kończą się na miałkim gadaniu.

Sprawa udawanego „zabijania” arcybiskupa Jędraszewskiego w mediach nie istnieje. Nie wiem, czy toczy się w sądzie, ale warto przypomnieć tę odbywającą się w Poznaniu kilka miesięcy temu „zabawę” środowisk LGBT, z którego to wypadku wprost wynika wniosek, iż jednym wolno, a innym nie.

Kwestie polityczne i światopoglądowe często się przeplatają i obydwie nie są na swoich miejscach. Przed wyborami ksiądz arcybiskup Stanisław Gądecki wydał list, w którym wzywał katolików i wszystkich, którzy chcieliby jego głosu wysłuchać, do aktywnego wzięcia udziału w wyborach. Pomijając fakt, czy katolik miał tam po co pójść. Na kartach dokumentu hierarcha nakreślił pewne ramy światopoglądowe, którymi katolicy powinni się kierować przy urnach. Oczywiście jak zwykle taki głos znalazł się z jednej strony pod ostrzałem tych, którzy uważali, że Kościół do polityki mieszać się nie powinien, z drugiej zaś tych, którzy chcieliby wykorzystać go do swoich celów dowodząc, że to oni spełniają owe wyznaczone kryteria. Ja należałem do tych specyficznych odbiorców, którzy ze smutkiem skonstatowali, nie tylko zresztą na podstawie listu, że nie ma idealnej listy katolickiej i jedyne, co może zrobić katolik, to iść na jakieś kompromisy, a czy tego zechce, musi to być jego osobistym wyborem.

Warto wszakże zająć się tymi, którzy mówią o owym nieuprawnieniu Kościoła do zajmowania się polityką.

Z tego, co widać gołym okiem – w końcu wszyscy tego konia widzimy i wiemy, jak wygląda – płynie jasny wniosek, że w owej gmatwaninie osądów i opinii, które roszczą sobie prawo do prawdziwości bądź choćby chcą mieć prawo bycia wysłuchanymi, od jakiegoś czasu zabrania się Kościołowi mówić własnym głosem i stawiać własne postulaty społeczne.

Zdaje się, że rzeczywiście dążeniem współczesnej zachodniej cywilizacji jest zepchnięcie Kościoła jedynie do sfery domowej. Katolik w społeczeństwie winien się zachowywać, jakby katolikiem nie był. Taki jest, zdaje się, ostateczny cel tych zamierzeń i temu ma służyć owa walka światopoglądowa, do której używa się wszystkich dostępnych środków możliwych w życiu publicznym: od zarzutów pedofilii po twierdzenia, że nauka Kościoła ogranicza prawa ludzkie, w tym to do aborcji, co staje się kluczowym kryterium prawa do udziału w życiu publicznym. Stąd owa ostrożność części polityków, którzy nie chcieliby swym mimo wszystko katolickim przekonaniom uchybić. Jest na taką postawę stare przysłowie: „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”.

Odpowiedź

Czy ci, którym lewicowa czy raczej lewacka narracja jest obca, dają jej jakiś odpór? Otóż najgorsze jest to, że słaby. Kiedyś katolicka nauka społeczna próbowała być na czasie i Kościół zajmował stanowisko w konkretnych sprawach i dawał konkretne odpowiedzi. Warto w tym względzie przytaczać wciąż na nowo encykliki społeczne i listy papieskie w poszczególnych ważnych kwestiach, które bywały źródłem inspiracji i aktualizacji tego, co trzeba w przestrzeni społecznej czynić. Były katolickie postulaty ustrojowe, które stawały w kontrze do tego, co się działo w dwudziestowiecznym świecie. Wreszcie – potępiano to czy owo, czasem w sposób nieco zakamuflowany ze względów politycznych, ale ci, którzy chcieli, wiedzieli, o co chodzi. Dziś, zdaje się, głos ten stopniowo zamiera. Owszem, katoliccy publicyści głos zabierają – jednak nie aby kłócić się na temat istoty odczytywania Ewangelii we współczesnych realiach, ale często, kogo poprzeć politycznie, jak być bardziej na czasie i nie wzbudzać kontrowersji w głównym nurcie. Zwykłym wiernym często nie pozostaje nic innego jak modlitwa za ojczyznę, co też niektórzy godnie uskuteczniają i dobrze, że aż tyle.

Społeczny aktywizm katolików jest jednak trudny, szczególnie w sytuacji aż tak wyraźnego starcia. Ze strony hierarchów często słyszą o szacunku do człowieka, ale co zrobić z nawałem obcej ideologii – już niekoniecznie.

Jako mały przykład przytoczę, iż w kwestii rzeczonej kukły rzekomego „Żyda” i jej spalenia słyszałem ze strony duchownych sformułowania, iż rzecz jest niedopuszczalna, natomiast w kwestii zachowania pani J. – jakoś nie. Chciałbym wierzyć, iż odbyło się to w imię nierobienia jej reklamy, a nie z tchórzostwa.

Poza oficjalnym głosem Kościoła trwa oczywiście debata publicystów i polityków. Nie wiadomo, na ile szczera, ale postulaty katolickie były obecne w hasłach różnych list wyborczych, najbardziej chyba w wypowiedziach kandydatów Konfederacji, która wszakże nie zdobyła sobie masowego uznania ani elektoratu, ani hierarchów, a i w publicystyce katolickiej podchodzono do niej z dystansem. Być może dlatego, że w jej wnętrzu obecne były różne głosy, uważane niekiedy za co najmniej dziwne; a może dlatego, że Kościół boi się populizmu – zjawiska, co do istoty którego nie wiadomo, czym jest, ale ważne, by go nie popierać. Wydaje się, że odpychanie go od siebie i udowadnianie, że nie ma się z nim nic wspólnego nie jest dobre i to z kilku powodów.

Populiści

Tak naprawdę nie tworzą oni żadnej myśli politycznej. Właściwie nie wiadomo, czym bądź kim są, trudno ich zdefiniować w jednolity sposób. Łączy ich to, że protestują. Czasami przeciwko lewicy, a czasami prawicy. Ogólnie przeciw zabetonowanej scenie politycznej. W świecie zachodnim sytuacja partii politycznych była jasna: władza zmieniała się w określonych cyklach, ludzie mieli dość złudną świadomość, że dokonują wyboru, a partie miały, co chciały, czyli poczucie władzy. Żadna sytuacja nie trwa jednak do końca świata. W pewnym momencie państwa socjalne, oparte na coraz bardziej zgniłych kompromisach ekonomiczno-światopoglądowych, zaczęły gonić w przysłowiową piętkę. Demografia i kryzys mentalny, idące niestety w parze, doprowadziły do zakrętu, który z jednej strony zaowocował lewackim radykalizmem, z drugiej czymś, co określono populizmem, czyli ruchem niezgody na to, co jest.

Cztery lata temu Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, bo kojarzono je ze zmianami. Katolicy chcieli realizacji ich postulatów światopoglądowych, młodzież pracy, ludzie dojrzali – emerytur, państwo potrzebowało dzieci, by starzejące się społeczeństwo nie musiało sięgać po rzesze uchodźców, którzy zmienią oblicze kulturowe miast, a z czasem kraju.

Trudno dziś ocenić skutki wszystkich reform owych czterech lat. Najbardziej zawiedzeni są chyba katolicy, którzy dostali niewiele, a w życiu publicznym postępuje radykalizacja postulatów lewackich, których, zdaje się, nic nie jest w stanie zatrzymać. Partia rządząca coś deklaruje, ale niewiele robi i w nowej kadencji realizować chyba nie zamierza. Wchodzi w spory z dotychczasowym establishmentem, ale tu, gdzie ten ewidentnie wchodzi jej w drogę. Wiem, że wszelkie analogie są dość ryzykowne, ale w wielu miejscach rzeczywistość polityczna przypomina czasy przedwojennej sanacji, co do której mam duży dystans. Podobnie jest na całym świecie. Populiści bywają różni: w Niemczech są ksenofobiczni, we Francji – na przemian narodowi i lewaccy, a we Włoszech bywają separatystami bądź sympatyzują z dziedzictwem faszyzmu. Wszystko to pokazuje jednak jasno, że obecny system wyłaniania władzy jest do wymiany nie w sensie tych, którzy rządzą, lecz w zakresie mechanizmów, które się proponuje.

Populizm opozycyjny

Kto jest populistą, decydują tzw. swoi, czyli elity, które same się za elity uznały.

Jest to swoiste masło maślane, ale inaczej rzeczy się nazwać chyba nie da. To dlatego pani J. i inni mają prawo do swoistej ekspresji i tylko od czasu do czasu słyszy się coś, co ma nieco dyscyplinować ją i jej podobnych. Być może takie niezdecydowane enuncjacje wynikają m.in. stąd, że część działaczy politycznych, szczególnie tych, którzy dojrzewali jeszcze w minionym systemie, nie chce mieć nic wspólnego z takimi obskuranckimi ekscesami. Na pewno w tym duchu należy patrzeć na skandaliczną wypowiedź Lecha Wałęsy odnoszącą się do działalności śp. Kornela Morawieckiego. W Polsce powszechnie uznaje się zasadę, że w niedługim czasie po czyjejś śmierci nie szarga się pamięci tej osoby. Ocenę, może głębszą, historyczną pozostawia się „na potem”. Niemniej z komentarzy pod oficjalnymi tekstami na stronach internetowych, zamieszczonych przez osoby – nieważne, czy przez kogoś opłacane, czy nie – jasno wynika, iż w młodszym pokoleniu, tudzież być może wśród osób starszych pozbawionych zasad przyzwoitości, na takie ograniczenie miejsca nie ma.

Jest to przykład na to, że jeśli nasz świat stworzył jakieś zasady i świętości, choćby świeckie, to na naszych oczach są one burzone. Oprócz naszego noblisty udział w tym biorą inni, w tym także pani Klaudia, która pozwala sobie, przy zachwycie swoich miłośników, na daleko idące „brunatne” analogie w stosunku do swoich przeciwników politycznych. Nic też nie przeszkadza jej w jakichś dziwnych prezentacjach „bobu, hummusu i czegoś tam”, co ma obśmiewać wartości narodowe i religijne oraz dorobek cywilizacyjny tych, którzy tworzyli naród na długo przed nami.

Ten nowy, dziwaczny populizm, odwołujący się wprost do populacji, która odrzuca przeszłość i wartości, które w historii wypracowano, zdaje się być jednym z największych zagrożeń współczesności.

Kampania wyborcza uwypukla rzeczywiste cele i postulaty nawet nie ludzi, a całych zrzeszeń i nad tym warto się zastanowić w kontekście tego, co przyniesie przyszłość. Pewnie nie wolno nam w tym procesie pozostać jedynie obserwatorami. Chyba, że nie da się już nic zrobić, w co wszakże mimo wszystko wątpię.

Postscriptum

Dziś już wiemy, że pani Klaudia zasiądzie w sejmie i będzie w nim reprezentować naród, tak jak pozostałych 459 posłów. Do tego, co napisałem, niczego nie dodaję ani nie ujmuję; resztę zobaczymy w swoim czasie.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klaudia J. a sprawa polska” można przeczytać na s. 13 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klaudia J. a sprawa polska” na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Abyśmy mogli żyć, wszyscy musimy się dogadać, ale dialog musi mieć podstawy / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 64/2019

Ideologie, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę.

Cywilizacja – lewica – dialog

Piotr Sutowicz

O grożącym rewolucją sporze światopoglądowym w naszym kraju pisałem w „Kurierze WNET” kilka miesięcy temu. Wydarzenia ostatniego okresu każą mi jednak do tematu wrócić, ponieważ intensyfikacja postępów rewolucji jest rzeczywiście oszałamiająca.

Cywilizacja

Jeżeli myślę o cywilizacji, to nie chodzi mi o poziom materialny i techniczny społeczeństwa, lecz, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, idąc za definicją Konecznego, widzę ją jako „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli wszystko to, co nas jako ludzi jakoś lokuje w zbiorowości. Cywilizacja to rząd pojęć podstawowych, którymi żyjemy. To rzeczy wielkie, zasadnicze, ale zarazem takie, które sprowadzają się do doraźnej codzienności. Najogólniej mówiąc, to ona decyduje o tym, że nie paradujemy po ulicach w stringach z piórkami w tyłkach. Przykład niby śmieszny, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia w Polsce, do której przeniosły się z Zachodu nowe formy walki z cywilizacją, wcale nie dziwaczny. Tzw. marsze równości, tak masowo przeprowadzone w naszych miastach, będące w istocie narzędziem do walki ze wszystkim, co tradycyjne, w ostatnich miesiącach stały się linią frontu cywilizacyjnego, za którą dzieją się różne dziwne rzeczy.

Być może w tej dziwności kryje się źródło przyszłej klęski rewolucji lewicowej, która ewidentnie zaczyna nam zagrażać. W społeczeństwie owa aktywność może, choć nie musi, wywołać odruch obronny.

Cywilizacja buduje społeczeństwa, nadaje kształt i każe im żyć według pewnych reguł. Bywają cywilizacje gromadnościowe, jak turańska, i personalistyczne, jak łacińska. Jestem przekonany o słuszności takiego podziału. Bywają też określone stany, które można nazwać acywilizacyjnymi. Mogą bowiem istnieć grupy prymitywne, niezdolne do jakiegokolwiek myślenia abstrakcyjnego, skupione wyłącznie wokół konsumpcji i realizacji żądz, nieodczuwające nawet potrzeby prokreacji. Cywilizacje prymitywne obniżają godność człowieka i blokują rozwój społeczeństwa. Stan acywilizacyjny, jeśli traktować go poważnie, jest drogą do końca życia społecznego i człowieka w ogóle. Ktoś, kto czytał Manifest komunistyczny Marksa albo przynajmniej wie, co w nim jest zawarte, wie też, że taki cel przyświecał twórcy doktryny, której nazwa pochodzi od jego nazwiska. Oto cała rzeczywistość różnorodności społecznej miała po prostu zniknąć, roztopić się w ramach wspólnoty pierwotnej, w której nie miało być niczego oprócz rzeczonej konsumpcji właśnie. Rewolucja w kształcie zaproponowanym przez Marksa nigdy nie postąpiła poza formę szczątkową – ani komunizm w Rosji, ani tym bardziej socjalizmy wschodnioeuropejskie nie zdecydowały się na radykalną formę anarchii komunistycznej, skupiając się na mniejszym lub większym terroryzowaniu ludności i odbieraniu jej tradycji, własności i religii.

Najszczerzej komunizm próbował budować Mao Zedong w Chinach w czasach rewolucji kulturalnej i Pol Pot w Kambodży za czasów Czerwonych Khmerów. Wszyscy pozostali szli na mniej lub bardziej szczere kompromisy.

Nie przeszkadzało im to wydawać w masowych nakładach Manifestu, mówiąc tylko, że na tę formę ustroju przyjdzie czas potem. Pewnie sami technokratyczni komuniści wzdrygali się na myśl o tym, co by było, gdyby… poszli na całość.

Dzisiejsze czasy

Wydawało się, że dążenie do acywilizacji skończyło się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, ale to nieprawda. To, że tu, w Polsce i na wschód od Łaby myślano błędnie, wiedzieli pewnie niektórzy przedstawiciele myśli zachodniej, baczni obserwatorzy kształtowania się i burzenia cywilizacji. Przed nowymi zagrożeniami przestrzegał np. Jan Paweł II, ale zwolennicy antyspołecznych utopii od początku zadbali o to, by głosy ostrzegawcze nie były dobrze słyszalne, a jeżeli nawet, to by ich przekaz maksymalnie zniekształcić. W wypadku papieża Polaka to zniekształcanie czy spłycanie jego ostrzeżeń oddaje hasło „kremówki tak – encykliki nie”. Do nowego starcia zwolennicy tradycyjnej, budowanej od wielu stuleci cywilizacji stanęli więc słabo przygotowani – o tym m.in. pisałem w majowym „Kurierze WNET”.

W wyniku braku mediów i bystrych intelektualistów, którzy mogliby społeczeństwo ostrzec, oraz bezradnego w istocie systemu edukacji, nowa lewica zbudowała swą narrację stopniowo, krok po kroku, i dopiero teraz można zobaczyć w całej krasie jej strategię.

Skoro nie powiodło się stworzenie z proletariatu forpoczty rewolucji, zresztą w ostatnich czasach szybkiego rozwoju technologicznego klasa ta znakomicie się dekonstruuje, to tej forpoczty trzeba poszukać gdzie indziej. Już w XIX wieku niektórzy rewolucjoniści kwestionowali fakt dowartościowywania przez marksizm klasy pracującej. W końcu rewolucja nie miała klas umacniać, lecz je znieść. Teraz więc, po klęsce rewolucyjnego eksperymentu w wieku XX, trzeba było spróbować inaczej. Na pozór jeszcze dziwniej i bardziej irracjonalnie. Fakt jest jednak taki, że coś, co wydaje się na początku dziwaczne, z czasem nie budzi gwałtownej reakcji. Użyto więc do rewolucji mniejszości seksualnych i ludzi zbuntowanych wobec własnej płci, w tym feministek. Pytanie: dlaczego? Bo wśród nich najlepiej znaleźć niepogodzonych z obowiązującym porządkiem, takich, którym się wydaje, że świat jest niesprawiedliwy i nie akceptuje tego lub owego. Początkowo chodziło o zwykły homoseksualizm, który w różnych krajach Zachodu traktowany był różnie.

W komunistycznej Polsce nie był penalizowany, lecz w sferze społecznej i mainstreamie raczej wyśmiewany. Jeszcze w filmie Rozmowy kontrolowane, nakręconym kilka lat po upadku systemu, znajdziemy uważaną za kultową scenę, gdzie oficer, chyba MO, wieczorną porą idzie wyrzucić śmieci i w okolicach śmietnika zastaje szamoczących się Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego. Każe im się rozejść, po czym słyszy z okna bloku zapytanie szanownej małżonki: „Heniu, co tam, chuligany?”, na co odpowiada dość obojętnie: „Nie, pedały jakieś”. Dziś chyba taka scena nie przeszłaby w kinematografii mainstreamowej, a gdyby nawet, to wrzawa wokół niej zablokowałaby emisję filmu. To jeden z owoców rewolucji. Jest ich jednak więcej. „Miesiąc dumy LGBT” – inicjatywa, o której niektórzy, a może nawet większość z nas dowiedziała się w tym roku, jest czymś dodatkowo szokującym, a jednocześnie symbolicznym. Nie chodzi tu bowiem o owe filmowe „pedały”, lecz o znacznie większy obszar zjawisk.

To już nie homoseksualiści przedstawiają swoje społeczne postulaty, jakiekolwiek by one były, lecz różnorakie, nazwijmy je, orientacje chcą być dumne z tego, czym są, i stan ten prezentować, pouczając nas wszystkich nie tylko o konieczności ich tolerowania, ale wręcz afirmacji ich skłonności i patrzenia na świat.

Omawianie tych grup zajęłoby trochę miejsca i nie wiem, czy warto to robić, ale na pewno trzeba zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądało społeczeństwo afirmujące transseksualistów, ludzi lubiących przebierać się w ubrania płci przeciwnej czy za zwierzęta, w którym swe preferencje bez żenady będą realizować zoofile, pedofile, miłośnicy orgii czy ludzie o skłonnościach, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Do tego należy dołączyć klasyczne, wspomniane feministki, walczące z opresyjnym społeczeństwem, a szczególnie z Kościołem, który głosi, że Bóg powołał kobietę jako zdolną do rodzenia dzieci. Gdyby nie to, że rzeczy te dzieją się naprawdę, można by powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś teatrem absurdu, który ma być śmieszny. Powie ktoś, że na tradycyjne społeczeństwo to nie działa, ale medialne kampanie, a szczególnie szkoła, która może wkrótce stać się miejscem promocji antycywilizacji, mogą ten stan zmienić.

Jak daleko proces ów zaszedł, pokazuje fala nienawiści, jaką medialnie wylano na polski Kościół po wypowiedzi arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, a potem biskupów, którzy stanęli po jego stronie. Pamiętajmy, że mieliśmy i pewnie nadal mamy do czynienia z próbą penalizacji takich głosów, które nie są niczym innym, jak filozoficzną odpowiedzią na postępy LGBT w Polsce. Pytanie, czy władza polityczna w bliższej czy też dalszej przyszłości uzna jakąkolwiek polemikę z postulatami ideologii LGBT za przestępstwo, pozostaje otwarte. Przypadek pracownika jednej z sieci sklepów, zwolnionego za niechętne stanowisko wobec promocji tej ideologii, który uzasadniając swoje zdanie, posłużył się cytatem z Biblii, jest tu znamienny. Jeżeli do tego dodać głosy niektórych mediów i tzw. autorytetów, w tym niestety częściowo takich, które uważają się za katolickie, to rzecz jest niepokojąca. Jestem przekonany, że pracownik ów nie zostanie do pracy przywrócony, a proces sądowy w tej kwestii stopniowo będzie znikał z debaty publicznej i nikt nie wspomni, że „opinia publiczna chciałaby wiedzieć”. Przypadków takich jest więcej i wyglądają one na początek prześladowań ludzi za przekonania, w tym szczególnie religijne.

Lewica

Dawna lewica, szczególnie ta państwowa, nie przepadała za homoseksualizmem, o czym wspomniałem powyżej. Tym bardziej ciekawy jest dzisiejszy sojusz ludzi pokroju Leszka Millera i Roberta Biedronia. Nastąpiło w tym względzie znakomite przewartościowanie stanowisk. Z jednej strony na pewno koniunkturalne, z drugiej jednak polityczne i światopoglądowe. Skoro celem każdej rewolucyjnej lewicy było i jest zniszczenie tradycyjnego społeczeństwa, to mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą narzędzi i niczym więcej. Pytanie: czy istniała jakaś inna lewica, do której można by się odwołać, próbując pokazać, że nie o LGBT w niej chodzi?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście pozytywna. W Polsce byli ludzie lewicy, którzy kierowali się przede wszystkim wrażliwością socjalną, chcieli sprawiedliwego ładu prawnego i bardziej przyjaznej warstwom uboższym dystrybucji dóbr, po prostu za najważniejszy cel mieli to, by biedni byli mniej biedni, a bogaci nieco mniej bogaci. W łonie myśli lewicowej mieliśmy do czynienia z aktywnością spółdzielczą i gospodarczą, były tam rzeczy ciekawe i godne czytania, a może i wcielania w życie społeczne. Nie zawsze bowiem musimy być skazani na dychotomię prawica – lewica. Wszak najważniejsze jest dobro wspólne. Tyle tylko, że dziś w debacie publicznej takiej lewicy chyba już nie ma albo pojawia się tu i ówdzie punktowo.

Myśl lewicowa została „pożarta” przez rewolucję społeczną, stąd stoimy nie przed perspektywą dialogu, a starcia cywilizacyjnego. Dokonującego się zarówno na ulicy, jak i w salonach.

To drugie miejsce dla współczesnych lewicowców wydaje się mimo wszystko przyjaźniejsze. Ryszard Kalisz jadący na platformie podczas „parady równości” jest mniej wiarygodny niż w studio telewizyjnym, gdzie przy pomocy mniej lub bardziej życzliwego dziennikarza może snuć wizję postulatów środowisk mniejszości obyczajowych. Tak jak zupełnie „niesceniczna” stała się posłanka Joanna Scheuring-Wielgus wykrzykująca kilka lat temu swe słynne „Dość dyktatury kobiet!” na antyaborcyjnej manifestacji. Mimo wszystko media mogą więcej. Można udawać, że manifestacje LGBT czy manify feministyczne przyciągają dzikie tłumy, ale wyborców liczy się naprawdę w miliony. Część z nich nie wie w ogóle, o co w tym skrócie chodzi, a gdyby się dowiedzieli, to zareagowaliby jak staruszka w filmie Vabank 2, kiedy zapytano ją, czy w mieszkaniu przebywał Murzyn z psem – przeżegnała się i odpowiedziała przerażona: „Pod jednym dachem z antychrystem?!”.

Propagandę trzeba więc sączyć powoli, racjonalizując ją, posługując się różnymi argumentami, w tym odwołując się do chrześcijaństwa, które nagle okazuje się być w ustach lewicowych polityków i publicystów religią szacunku, oczywiście tylko w określonych okolicznościach.

W studiu telewizyjnym można spokojnie wiele rzeczy pokazać fajniej, kandydat na takie czy inne stanowisko może sobie przygotować ładną mowę i ogólnie przecież może być ładny, bo polityka musi być elegancko opakowana. Każdy, kto zauważy w niej rysy i będzie chciał drążyć problem albo przestawić dyskurs na inne tory, może nagle okazać się wrogiem publicznym. Zresztą zestaw tematów podejmowanych w części mediów został tak skrojony, by rzeczy ważne, w tym także różne ciekawe gospodarcze pomysły lewicy, nie znalazły się w tej przestrzeni.

Lewica wraz ze zmianą siły przewodniej rewolucji zmieniła bowiem optykę – niegdysiejszego robociarza zastąpił ładny, jak wspomniałem, pan w garniturze, a za nim kroczy dumnie, również wspomniany wyżej, osobnik z piórkiem w tyłku. Ekonomicznie ludzie ci są chyba dobrze sytuowani albo też sprawami finansów nie interesują się w ogóle. Tematy ważne zostały zastąpione przez kwestie tu opisywane, ale też i przez ideologicznie postrzegany problem globalnego ocieplenia, wyrębu lasów w Brazylii, konieczności zmniejszenia spożycia mięsa przez populację naszego kraju, obowiązku zmniejszenia wydobycia węgla i zastąpienia tego surowca źródłami ekologicznymi. Każdy z tych, zestawionych tu przypadkowo problemów jakiś sens ma o tyle, że w zderzeniu z polityczną rzeczywistością tworzy miszmasz, z którego w żaden sposób nie wyłania się interes narodowy. Grupa tematów wsparta przez wrzutki socjalne powoduje, że obywatel całkowicie traci orientację w rzeczywistości.

Dialog

Tak naprawdę debaty społecznej na tematy ważne nie ma i nie będzie. Nie ma bowiem punktu stycznego pomiędzy postulatami prezentowanymi przez zwolenników LGBT a wartościami chrześcijańskimi w klasycznym rozumieniu.

Nie ma pośredniego rozwiązania między tymi, którzy głoszą, że kobieta w ciąży jest jedną osobą, choć posiada cztery ręce, dwie głowy i dwa serca, w związku z tym część owych organów może po prosu usunąć, a tymi, którzy – zresztą zgodnie z medycznym stanem wiedzy – uznają tu istnienie dwóch osób mających prawo do życia. Wbrew nazwie, kompromis aborcyjny jest w istocie tylko konsensusem, czyli zgodą na zabicie określonej grupy, której nie dano szansy. Nie można też chyba znaleźć żadnego wspólnego punktu między zwolennikami twierdzenia, iż małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a tymi, którzy temu przeczą, a najchętniej chyba ową instytucję znieśliby ze szczętem. Nie znam się na tyle na myśli współczesnej lewicy, by z całą pewnością to wiedzieć, ale jestem przekonany, że w niektórych kręgach takie pomysły istnieją. Trudno jest dialogować z nurtem prowadzącym do atomizacji i anarchizacji życia, a w dalszej perspektywie do unicestwienia gatunku ludzkiego. Jeżeli bowiem część lewicowych aktywistów wprost postuluje zaniechanie przez kobiety rodzenia dzieci w imię „ratowania planety”, to gdyby ten postulat przeprowadzić prawnie, jak to częściowo dzieje się w Chinach od wielu lat, to prędzej czy później musi nastąpić koniec.

Zmiecenie z ziemi człowieka jest mało skrywanych hasłem części środowisk anarchistyczno-rewolucyjnych. Cały propagowany w różnym stopniu nihilizm świadczy o tym dobitnie. Nihilista europejski, czy ogólnie ten żyjący w liberalnym świecie Zachodu, ma jednak pewien problem – nie wszyscy podporządkowują się owym katastrofalnym paradygmatom równie łatwo. Owszem, ci żyjący w dobrobycie, którzy odrzucili wiarę w Boga i ład społeczny – tak, ale na świecie stanowią oni mniejszość. Większość populacji ludzkiej żyje na południe i wschód od Morza Śródziemnego i – mimo katastrof humanitarnych, wojen, głodu i innych dotkliwych problemów tamtych części świata – jest całkiem liczna. Problem religii muzułmańskiej, która na krótką metę posłużyła rewolucji do budowania świata multikulturalnego, okazał się głębszy, niż się wydawało. Europę rozbrojono mentalnie, a reszty świata jeszcze nie. Sytuacja przypomina tę z końca czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Rzymianie stali się bierni wobec nadchodzącej klęski. Analogia ta jest nadzwyczaj często używana ze względu na trafność właśnie.

Problem więc jest globalny. Cywilizacje bowiem dążą do globalności, każda chce być zwycięska; być może tak samo dzieje się ze stanem acywilizacyjnym. Jest jakiś fenomen ludzkiej myśli, który coś takiego konstruuje i realizuje w praktyce. Pytanie, dlaczego człowiek nienawidzi sam siebie, jest bardzo złożone. Jako człowiek wierzący mam na to zadowalającą odpowiedź:

Bóg stworzył świat i uznał go za dobry, a Przeciwnik chce w tym miejscu widzieć coś dokładnie odwrotnego. Na pewno musi zacząć od człowieka. Nie wiem, co na to niewierzący.

Pewnie trudno by nam się dyskutowało, ale i wielu z nich chciałoby żyć w rodzinach i wychowywać dzieci, które z kolei chodziłyby do szkół, gdzie poznawałyby reguły dobrego postępowania. Rzeczy oczywiste nie są aż tak zależne od tego, czy się wierzy w Boga, czy nie.

Byśmy mogli żyć, musimy się dogadać co do kształtu świata, a nie da się tego zrobić z dżentelmenem przebranym za psa czy też brodatym wielkoludem uważanym w swoim środowisku za sześcioletnią dziewczynkę. Dialog musi mieć jakieś podstawy. Ideologie natomiast, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę. W każdym razie – idą trudne czasy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” można przeczytać na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Miejsce Niemiec nie jest na wschodzie Europy. Jednak zrozumienie tego faktu nie przychodzi łatwo elitom niemieckim

Jedynym, co na razie wiąże ręce wielkomocarstwowej polityce Niemiec, są dość trwałe kłopoty demograficzne i demobilizacja moralna części społeczeństwa; siła ekonomiczna kraju jest jednak nadal duża.

Piotr Sutowicz

W kontekście wielu wydarzeń historycznych i trudnych momentów historii często zastanawiamy się, od kiedy Niemcy w jakiejkolwiek postaci były wrogiem państwa i narodu polskiego. (…) Rocznica napaści niemieckiej na Polskę na pewno jest dobrą okazją nie tylko ku temu, by przyjrzeć się po raz kolejny przebiegowi kampanii wrześniowej i kulisom politycznym ówczesnych stosunków międzynarodowych. Na pewno warto kolejny raz to zrobić, lecz przede wszystkim warto przyjrzeć się kwestii niemieckiej z różnych, czasem może subiektywnych punktów widzenia, również w postaci szczątkowej, co niniejszym rzutem oka subiektywnie czynię. (…)

Niemieckie parcie na wschód jest zjawiskiem – czy raczej procesem – ciekawym. (…) Faktem jest, że w początkach średniowiecza Słowianie siedzieli nad Łabą, a ich ekspansja trwała w najlepsze.

W pewnym momencie zderzyli się oni z państwem Karola Wielkiego, którego nie tylko nie mogli zmóc, lecz musieli się miejscami cofnąć. Te słowiańskie ludy miały słaby punkt, mianowicie niechętnie podchodziły do scentralizowanych państw.

Feliks Koneczny patrzył na tę kwestię prosto: Polacy ucywilizowali się na sposób łaciński, a Niemcy – generalnie bizantyjski. Linia styku jest więc obszarem śmiertelnej walki dwóch wielkich metod ustroju życia zbiorowego. Jest w tej konstatacji fundamentalna prawda, tyle że kiedy schrystianizowani już Sasi walczyli z chrześcijańskim Państwem Wielkomorawskim tylko dlatego, że było odmienne i niezależne od nich, rząd pojęć bizantyjskich chyba jeszcze nad nimi nie panował.

Problem tkwi głębiej. Wspomniany Karol Wielki doprowadził do przyjęcia przez Sasów chrześcijaństwa nie tylko przymusem, ale użył do tego brutalnej siły, mordując tych, którzy nowej religii nie przyjęli. Wydaje się, że ta traumatyczna metoda wpłynęła na ich mentalność w sposób kluczowy. Z jednej strony potomkowie owych saskich ocaleńców uznali ją za jedyną skuteczną i możliwą, z drugiej – zwolnili się z autentycznego głoszenia Ewangelii, dlatego skądinąd greccy Bizantyjczycy, jakimi byli dwaj mnisi, Cyryl i Metody, wzbudzali w nich niechęć, wręcz nienawiść. To tu tkwi źródło przekonania, że chrześcijaństwa się nie głosi – religię się narzuca, a każdy, kto tego nie akceptuje, winien zginąć. (…)

U Słowian było dokładnie na odwrót. Nie lubili oni, gdy ktoś nad nimi sprawował władzę. Tę ostatnią tolerowali niechętnie, w stopniu ledwo zabezpieczającym ich przeżycie, chociaż wolność cenili niekiedy wyżej.

W I wojnie światowej Niemcy za cel stawiali stworzenie podporządkowanego sobie środkowoeuropejskiego obszaru gospodarczego, w którym ewentualna Polska, gdyby w ogóle się wyłoniła, byłaby małym, wręcz karłowatym państewkiem rządzonym przez jednego z pruskich czy ogólnie niemieckich dynastów. Zrastanie się gospodarcze zarówno jej, jak i całego obszaru na wschód od ówczesnego cesarstwa byłoby początkiem asymilacji kulturowej, a z czasem także językowej; kto wie, jak długo przywrócone przez Niemców Królestwo Polskie byłoby polskie. Względem okupowanego w czasie I wojny światowej obszaru Królestwa Kongresowego Niemcy wcale nie kierowali się jakąś widoczną zasadą humanitaryzmu. Przypadek ludobójstwa i zniszczenia miasta, jaki miał miejsce w Kaliszu, okazał się tylko przygrywką do tego, co spotkało naród polski ponad dwadzieścia lat później. Tak jak w średniowieczu, celem polityki całych Niemiec było panowanie gospodarcze i polityczne na wielkim obszarze, ale najlepiej bez Słowian, spośród których wiodącą grupą w wieku XX byli Polacy.

Oczywiście rodzi się pytanie, czemu Niemcy tak jawnie dali poznać, że przede wszystkim chcą wyeliminowania Polaków. Fakt ten wydaje się być złożony, choć z drugiej strony – prosty. Jak napisałem na początku, Słowianie są ludem specyficznym, niechętnie tworzą państwa i źle się czują, będąc podporządkowani silnej władzy, co nie znaczy, że są głupi.

Polacy, przyjmując wieki temu cywilizację łacińską, trafili w sedno swej pierwotnej mentalności. Łaciński sposób organizacji życia, oparty na wolności osoby ludzkiej, rodzinie, samorządzie i zasadzie partycypacji, odpowiadał ich cechom charakteru. Stąd też wynikało ich przywiązanie do katolicyzmu, który moralność i prawdy wiary traktował z dużą łagodnością.

Jeśli go zestawić na przykład z bizantyjskim prawosławiem i sposobem sprawowania rządów, czy niemieckim odłamem bizantynizmu, innym od tego pierwszego, ale jednak mającym mocne skłonności totalitarne, to uzyskamy jednoznaczną odpowiedź, że dla Polaków nie były one możliwe do przyjęcia.

Stąd tylko Polakom, jeśli chodzi o sąsiadów Niemiec, udało się stworzyć państwo, które powstrzymało ich ekspansję; tylko oni wytworzyli tkankę społeczną, która mogła przetrwać bez państwa, cały czas wytwarzając narodową elitę, która w wieku XIX osiągnęła sławę światową. To przecież Sienkiewicz zbeletryzował konflikt polsko-krzyżacki. W jego powieści rycerze zakonni zostali ukazani negatywnie, co przebiło się nie tylko do polskiej, ale i światowej opinii publicznej.

Podobno, co jest znamienną ciekawostką, „Krzyżacy” byli niezwykle popularną książką w zachodnich Niemczech, co każe myśleć, że jeszcze w końcu XIX wieku dominacja mentalności prusko-brandenburskiej nad całym narodem nie była taka oczywista.

W końcu to nie kto inny, jak wielki uczeń Konecznego, zmarły w 1970 roku Anton Hilckman, jako Niemiec wzywał do zerwania pruskiej okupacji nad plemionami niemieckimi. Byłoby to niewątpliwie rozwiązaniem kwestii niemieckiej nie tylko z polskiego, ale w ogóle europejskiego punktu widzenia. (…)

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Niemieckie parcie na Wschód” znajduje się na s. 10 i 11 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Niemieckie parcie na Wschód” na s. 10 i 11 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prorok idei imperium narodowo-państwowego na terenie międzymorza. 70 rocznica mordu sądowego na Adamie Doboszyńskim

Próby rehabilitacji Adama Doboszyńskiego miały miejsce jeszcze w minionym systemie. Zarzuty względem niego były tak absurdalne, że trudno im było się zmieścić nawet w logice komunistycznej bezpieki.

Piotr Sutowicz

11 lipca 1949 roku, a więc przed 70 laty, warszawski Sąd Wojskowy skazał na karę śmierci Adama Doboszyńskiego. Po upływie miesiąca Najwyższy Sąd Wojskowy utrzymał wyrok w mocy, a 21 sierpnia Bolesław Bierut uznał, że nie skorzysta z prawa łaski. Doboszyński został zabity w więzieniu mokotowskim 29 sierpnia strzałem w tył głowy. Miejsce jego pochówku do dziś pozostaje nieznane.

Tak zakończyła się epopeja niepokornego życia wielkiego narodowca, ale i romantyka, człowieka twardego i bez wątpienia kontrowersyjnego. Dla niektórych był faszystą, choć jego pisma i zamiłowanie do katolickiej nauki społecznej zdają się temu stygmatyzującemu poglądowi przeczyć. Na pewno trudno Doboszyńskiego jednoznacznie scharakteryzować. W obozie narodowym był postacią wpływową, słuchaną i czytaną, choć jego poglądy wyrażane w mowie i piśmie należałoby określić w obrębie tego obozu jako heterodoksyjne. Fakt, że znajdował tu uznanie, świadczy o otwartych umysłach działaczy narodowych tamtych czasów i o tym, że w poszukiwaniu interesu narodowego potrafili poruszać się po dalekich ścieżkach.

Śmierć Doboszyńskiego była symbolicznym końcem myślenia nad miejscem Polski jako podmiotu zmierzającego do odegrania wielkiej roli w nowoczesnej Europie.

Doboszyński urodził się w Krakowie 11 stycznia 1904 roku, w dość zamożnej rodzinie. (…) Polityką wyraźnie zainteresował się w roku 1931, wstępując do Obozu Wielkiej Polski, chociaż można śmiało uznać, że fakt ten był jedynie kolejnym krokiem w aktywności publicystyczno-literacko-społecznej młodego Doboszyńskiego. Zresztą o tej ostatniej z rozrzewnieniem pisze w czasie wojny w szkicu pt. Chłopska demokracja, w którym kreśli wizję oddolnie budowanego demokratycznego ustroju przyszłej Polski, opartej na małych wspólnotach rustykalnych. (…)

System polityczny dwudziestolecia międzywojennego nie był dla Doboszyńskiego źródłem inspiracji. Stał na stanowisku, że niszczy on życie społeczne i prowadzi do błędnych rozwiązań ustrojowych. Sanację postrzegał wyłącznie źle. Jego zdaniem tamte rządy, szczególnie w latach 30., prowadziły do patologii i torowały drogę bolszewizmowi w Polsce. W swych koncepcjach ekonomicznych stał na stanowisku, że liberalizm i socjalizm, czy też bolszewizm, są jednakowo niemoralne. (…)

W latach wojny doszedł on do wniosku, że epoka narodów etnicznych dobiega końca. W wypadku polskim było to szczególnie ważne, gdyż, by przetrwać i móc prowadzić ekspansję w Europie Środkowej, trzeba stworzyć nowy projekt kulturowy zmierzający do powstania tzw. Wielkiego Narodu, który byłby wynikiem syntezy etnosu polskiego, ukraińskiego, białoruskiego i innych przyległych.

Zdaniem Doboszyńskiego, przyszła Polska musi dokończyć dzieła zapoczątkowanego w okresie I Rzeczypospolitej. Wielki Naród Doboszyńskiego nie miał być prostą konfederacją, federacją czy unią. Związek narodów polegać by miał na stopniowym ich zrastaniu się w jeden, zupełnie nowy organizm.

Szczególnie kontrowersyjnie wydają się brzmieć te fragmenty manifestu pt. Wielki Naród, które dotyczą kwestii ukraińskiej, gdzie stawia on tezę, że Ruś Ukrainna ma szansę na rozwój jedynie w oparciu o Polskę, każdy inny wybór kończy się dla niej tragicznie. (…)

Po wojnie Doboszyński zdecydował się wrócić do Polski. Zieloną granicę udało mu się przekroczyć w przeddzień wigilii 1946 roku. Raczej nie zamierzał włączać się w walkę zbrojną antykomunistycznego podziemia, ale przyczynić się do jej wygaszenia. Wierzył, zdaje się, w wybuch III wojny światowej, ale stał na stanowisku, że nie jest w interesie polskim antybolszewickie powstanie, które zostanie utopione w morzu krwi. Postulował raczej stworzenie ośrodka politycznego, który będzie zdolny do działania po konflikcie.

Czy powrót Doboszyńskiego był roztropny? Dla komunistów był on postacią symboliczną, kojarzącą się złowrogo i wiadomo było, że zrobią wszystko, by go aresztować. Tyle, że sam Doboszyński mógł nie wiedzieć wszystkiego, co się w kraju działo. Poza tym był idealistą i niewielu rzeczy się bał, biorąc pod uwagę, ile w życiu przeszedł.

UB aresztowało go 3 lipca 1947 roku. Sądzono go pod zarzutami szpiegostwa już to na rzecz III Rzeszy, już to Amerykanów. Co do tej pierwszej, sam zainteresowany w śledztwie konfabulował niedorzeczne zeznania, które później stanowczo odwołał. Nie był to jednak czas na takie subtelności.

Władza chciała mieć proces agenta niemieckiego i polskiego Mussoliniego, więc go miała. Propaganda poświęciła wiele wysiłku zohydzaniu postaci oskarżonego. Sam Doboszyński przed sądem złożył oświadczenie: „Mogłem w życiu popełnić wiele błędów, ale zamiary moje były uczciwe i byłem człowiekiem czystych rąk”.

Próby rehabilitacji Doboszyńskiego miały miejsce jeszcze w minionym systemie. Zarzuty względem niego były tak absurdalne, że trudno im było się zmieścić nawet w logice komunistycznej bezpieki. Lecz cóż, zbyt wielu prominentnych funkcjonariuszy, na czele z Adamem Humerem, było w tę sprawę zaangażowanych. Ostatecznie Sąd Najwyższy oczyścił go z wszelkich zarzutów i zrehabilitował 29 kwietnia 1989 roku – dwadzieścia lat temu.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Prorok idei wielkiego narodu i małych wspólnot” znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Prorok idei wielkiego narodu i małych wspólnot” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

100-lecie ładu wersalskiego. O swoim miejscu na mapie trzeba myśleć zawczasu / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” 60/2019

To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.

Piotr Sutowicz

100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju

Główny traktat pokojowy z Niemcami po zakończeniu I wojny światowej został podpisany 100 lat temu, 28 czerwca 1919 roku. Nie był on jedynym tego typu dokumentem, który ustalał granice i zasady pokoju w powojennej Europie. Z naszego, polskiego punku widzenia był on jednak zasadniczy, a dla Europy symboliczny, przy czym bardzo szybko jego symbolika zaczęła przybierać cechy negatywne. Dziś właściwie bywa łatwo zapominany, choćby dlatego, że jego postanowienia bardzo szybko przekreśliła historia, a właściwie ci, którzy się z jego zapisami ex definitione nie godzili. Dla nas, Polaków, powinien być więc przede wszystkim lekcją tego, że o swoim miejscu na mapie trzeba myśleć z naprawdę dużym wyprzedzeniem, a zagrożenia likwidować, zanim przybiorą realne kształty.

Dzieło Romana Dmowskiego

Pisałem o tym kilka miesięcy temu w „Kurierze WNET” (Panie Dmowski, ma pan głos!, KW 54/2018), więc niektórych rzeczy nie będę powtarzać. Bez wątpienia polskie elementy zapisów traktatowych, jakkolwiek mogły wzbudzać niezadowolenie, były ogromną zasługą umiejętności dyplomatycznych Romana Dmowskiego i całego sztabu ludzi, którzy dostarczali na obrady dowodów na etniczną polskość danych ziem tudzież na ich niezbędność dla żywotnych interesów przyszłego państwa polskiego. Do tego należy dodać fundamentalną rolę Ignacego Paderewskiego, który te działania podbudowywał swoim autorytetem. Wreszcie nie można zapomnieć, że niepodległa Polska była celem wojennym prezydenta Stanów Zjednoczonych Wilsona, który mógł ulegać różnym podszeptom w kwestii jej granic, ale nie pozwoliłby na to, by ten postulat wzięto w nawias.

Oczywiście to, co dla jednego słuszne, drugiemu wydaje się krzywdą. Pokonanym Niemcom odbierano znaczne obszary na wschodzie, co w żaden sposób nie mogło budzić w tamtych sferach politycznych, a i pewnie wśród tzw. opinii publicznej, pozytywnych uczuć. Na razie Niemcy były pokonane, ale wiadomo było, że doznane poczucie krzywdy i dążenia do panowania w Europie każą im sięgnąć po utracone obszary przy najbliższej okazji, która, biorąc pod uwagę, że państwo to nie zostało rozczłonkowane, jak ich słabszy, naddunajski sojusznik, musiała nadejść prędzej niż później. Jeśli chodzi o drugiego zaborcę, czyli monarchię Habsburgów, to problem w zasadzie przestał istnieć. Bałkańsko-środkowoeuropejskie imperium upadło, a jego państwa sukcesyjne nie były chyba zainteresowane obszarami Małopolski, które stawały się integralną częścią Polski.

Problem był z sąsiadem wschodnim, gdzie po roku 1917 sytuacja mocno się skomplikowała. Rewolucja bolszewicka ufundowana Rosji przez Niemcy początkowo znakomicie zmieniła tu układ sił. Zawarty przez Lenina jeszcze z II Rzeszą układ pokojowy w Brześciu cofał terytorialnie państwo bolszewickie daleko od aspiracji Dmowskiego, ale chyba też od jakichkolwiek rozsądnych, choćby tylko w stopniu niewielkim, roszczeń terytorialnych polskich środowisk niepodległościowych. Oczywiście bolszewicy nie byli jedynym czynnikiem państwowotwórczym na tym obszarze. Jednak lokalne rządy sprawowane przez tzw. białych nie miały uznania międzynarodowego, zdawały się też być odległe od wzajemnego dogadania się. Ich deklaracje o jednej i niepodzielnej Rosji w roku 1919 nie mogły być więc traktowane całkowicie poważnie, co nie znaczy, że w przyszłości, która ostatecznie się nie wydarzyła, gdzie zwycięstwo byłoby po ich stronie, z takim postulatem trzeba by było się zmierzyć i jakoś się do niego odnieść. Trzeba przyznać, że środowiska te nie były przeciwne państwu polskiemu, natomiast ich opinia w kwestii tego, na jakich ziemiach owa Polska winna się znajdować, nie mogły u nas budzić uznania. Koniec końców, w kwestii polskiej granicy wschodniej Dmowski mógł postulować cokolwiek, jego oponenci na paryskiej konferencji nie istnieli, a o realnych granicach państwa i tak zdecydowała mieszanka wojenno-polityczna w ideologią z tle.

Fakt jest faktem – Dmowski zrobił wszystko, co mógł, a przyszłość należała nie tylko do niego.

Konflikty

Na zachodzie postulowane przez Dmowskiego granice trzeba było i tak wyrąbać zbrojnie. Na pierwszym miejscu należy wymienić powstanie wielkopolskie z końca roku 1919, którego wynikiem było przesunięcie polskiego obszaru posiadania na terenie byłej II Rzeszy, oraz cały szereg powstań śląskich, zakończonych częściowym sukcesem. Faktem jest, że Polakom nie udało się oderwać od Niemiec Prus Wschodnich, doprowadzić do inkorporacji Litwy (Kowieńskiej) i zająć całego obszaru Śląska, na którym mówiono po polsku. Nie powiodło się nawet wcielenie w granice II RP Gdańska, którego dziwaczny status okazał się ostatecznie skrajnie konfliktogenny i zgubny. Nie brak dziś głosów publicystycznych mówiących, że Dmowski, zgłaszając polskie postulaty graniczne od początku blefował, żądał dużo, tak naprawdę chcąc mniej. Gdyby tak było, to źle by o panu Romanie świadczyło, ale zdaje się, nic nie przemawia za czymś podobnym. Dmowski pewnie miał swoje wady, ale czytać z mapy potrafił i widział, co może wyniknąć z Polski ściśniętej pomiędzy dwoma wrogimi państwami. To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.

Po pierwsze, od końca roku 1918 Polska wpadła w nieuchronny konflikt z bolszewikami. Bardzo zresztą specyficzny, gdyż nie była to ani wojna, ani pokój. Po prostu polski stan posiadania na wschodzie pod wpływem lokalnych działań samoobronnych i nacierania odbudowującej się szybko armii polskiej przesuwał się ku wschodowi. Faktem jest, że bolszewicy w najmniejszym stopniu nie zamierzali poprzestać na terytoriach wynikających z traktatu brzeskiego, próbując przemieścić się na zachód. Wynikało to oczywiście nie z chęci odbudowy przez nich imperium rosyjskiego, lecz przede wszystkim z wrodzonej ideologii komunistycznej, potrzeby eksportu rewolucji, której Polska stanęła na drodze, tak jak siły zbrojne Białej Rosji. Najpilniejszym celem bolszewików było przerzucenie jej do Niemiec, gdzie koniec roku 1918 kazał spodziewać się przewrotu komunistycznego, który co prawda został zduszony, niemniej rewolucyjne Niemcy były naturalnym partnerem dla Lenina i jego ekipy.

Rosja bowiem – wbrew pewnemu stereotypowi, któremu ulegamy – nie była nośnikiem, a ofiarą nowego systemu.

Rozważania na temat, jak bardzo bolszewizm upodobnił się do cywilizacji, którą w Rosji zastał, są ważne i należy je czynić, ale wykraczają one znacznie w tamtym czasie poza realia myślenia Trockiego, Lenina, Marchlewskiego czy Dzierżyńskiego.

Faktem pierwszym jest, że bolszewizm, od początku wrogi państwu polskiemu jako przeszkodzie w światowej rewolucji, chciał jego zniszczenia. Drugim natomiast jest to, że chwilowo nie miał sił, by swe zamierzenia przeprowadzić. Stąd front polski przesuwał się przez cały rok 1919 z zachodu na wschód, a nie na odwrót.

Na pewno jednak Sowieci od początku nie traktowali Polaków podmiotowo. Dość długo liczyli na to, że robotnicy polscy pod wodzą miejscowych komunistów przyłączą się do rewolucji, tak jak częściowo stało się to w roku 1905. Nie spodziewali się i nie akceptowali tego, że naród coraz mocniej stawał po stronie niepodległości i nawet fakt radykalizacji nastrojów społecznych, wywołanych częściowo przez propagandę bolszewicką, nie był czynnikiem wystarczającym do rezygnacji z postulatu niepodległości. Traktat wersalski okazał się dla Polaków kropką nad „i”, dając im poczucie bycia częścią wolnych narodów i kształtowania swych granic w oparciu o wszechpolskie, a nie klasowe interesy. W ten sposób stawało się jasne, że światowa rewolucja może się rozszerzać dopiero po zanegowaniu zapisów traktatowych, w tym przede wszystkim tego o niepodległej Polsce.

Kluczowy 1919 rok

Sowieci przez cały rok 1919 walczyli o przetrwanie. Już to z Kołczakiem, Judeniczem czy Denikinem – przywódcami poszczególnych frontów antysowieckiej krucjaty w Rosji. W tym czasie niepodległość uzyskała Finlandia, w wyniku powikłanych perypetii suwerenne stały się kraje bałtyckie: Litwa, Łotwa i Estonia. Polska natomiast jesienią tego roku ustanowiła linię frontu na wschód od Mińska Białoruskiego, mniej więcej na linii Dmowskiego. W tej sytuacji logiczne wyjścia były dwa, no może dwa i pół, choć Naczelnik Państwa Józef Piłsudski zdecydował się na wybór trzeciego. I tak można było przyjąć propozycję pokoju, jaką składał Lenin i skierować całą aktywność państwa na zachód, gdzie przed nami były plebiscyty na Śląsku, Warmii i Mazurach. Przed polskimi czynnikami jawiła się konieczność blokowania czeskich aspiracji do Zaolzia czy też możliwa zbrojna odpowiedź na prowokacje niemieckie na obszarach plebiscytowych.

W tej kwestii dochodzimy do dość wyświechtanej dyskusji na temat tego, czy bolszewicy by pokoju dotrzymali, czy nie. Zwolennicy odrzucenia propozycji Lenina stawiają tezę, że władze radzieckie chciały jedynie zyskać na czasie i po pokonaniu śmiertelnego zagrożenia w postaci prącego na Moskwę Denikina skierowałyby się przeciwko Polsce. W tej sytuacji odrzucenie warunków pokojowych było ze strony Piłsudskiego dalekowzrocznością. Nie wiadomo, czy to prawda. Wydaje się, że wręcz przeciwnie – pokój dałby oddech Polsce. Poza tym w rękach Polaków byłby argument o osiągnięciu linii wersalskiej, i tyle.

Skoro jednak propozycje sowieckie zostały odrzucone, to można było wybrać drugie wyjście – uznać Lenina za bandytę, z którym się nie pertraktuje. Konsekwencją tego byłaby odmowa jakiejkolwiek legitymizacji władzy radzieckiej i dalszy marsz na wschód, a konkretnie do Smoleńska, gdzie Polacy mogliby na przykład ustanowić własny marionetkowy rząd rosyjski, z którym podpisaliby stosowny pokój, jaki uznaliby za słuszny. Takiej koncepcji nie wysunął nikt wówczas, a i dzisiaj nie słyszałem, by ktoś do takiej możliwości sięgnął, analizując rzeczone kwestie. Józef Piłsudski miał na uwadze coś takiego w roku 1920, ale na pewno swych rosyjskich sojuszników nie traktował poważnie, a szkoda.

Przez cały okres wojny polsko-bolszewickiej byli poddani cara nie będący Polakami napływali do polskiej służby dość licznie, brali udział w poszczególnych etapach walk, ich jakość moralna była różna, ale zdrada tych ludzi, jakiej dokonaliśmy po roku 1920, chluby nam nie przynosi.

Była jeszcze droga bardziej klasyczna, czyli walka z bolszewizmem w sojuszu z Denikinem. Ta opcja miała dobre i złe strony. Dobre, bo bolszewizm był złem, które należało zniszczyć, złym – bo Denikin nie oferował Polakom korzystnych granic. Z drugiej strony, w razie wspólnego zwycięstwa, w sytuacji, gdy Polacy siedzieliby w Witebsku, Smoleńsku i gdzie tam jeszcze by doszli (może np. Moskwę zajęliby pierwsi), jego pozycja negocjacyjna nie byłaby specjalnie mocna, a władza białych w Rosji tak słaba, że na pewno nie mogliby zwycięskiej armii polskiej mówić, gdzie ma sobie stawiać granice.

Zamiast tych możliwości wykorzystano trzecią. Piłsudski rozpoczął negocjacje z bolszewikami, śmiertelnymi wrogami ładu wersalskiego, którego celem był cichy rozejm pozwalający im na zniszczenie Denikina, co też rychło nastąpiło.

Rok 1920 – kolejne pęknięcia

Jak pokazały wydarzenia roku 1920, Piłsudskiemu nie chodziło o budowę wielkiej Polski, lecz o sposób zorganizowania Europy Środkowej w oparciu o system niepodległych państw. Być może Polska miała tu do odegrania rolę zasadniczą, ale i tak była to koncepcja całkowicie odmienna od tej wersalskiej. Z niej wynikło wiosenne uderzenie wojsk polskich na Ukrainę, zdobycie Kijowa i proklamowanie państwowości ukraińskiej, która wszakże w żaden sposób nie mogła się przerodzić w trwały konstrukt. Wynikło to chyba stąd, że Piłsudski wymyślił sobie byt polityczny, którego nikt nie chciał ani nikt swą wolą nie był w stanie go zrealizować. Akcja omal nie zakończyła się tragedią na wschodzie, a na pewno jej skutkiem były straty na zachodzie. W najgorszych dla Polski chwilach Czesi zajęli zbrojnie Zaolzie w stylu, którego powinni się wstydzić do dziś. Niepowodzeniem zakończyła się polska próba pokojowego odzyskania południowej części Prus Wschodnich. Nie najlepiej wyglądała też sytuacja na Górnym Śląsku. Rok 1920 był tym, w którym wydawało się, że ład wersalski w odniesieniu do Polski całkowicie się załamie.

Stało się inaczej. Polacy, przy wszystkich słabych stronach swojej organizacji i penetracji przez bolszewików środowisk robotniczych, nie okazali się zainteresowani rewolucją. Inwazja Sowietów w lecie 1920 roku była napaścią czynników zewnętrznych i tak była przez większość społeczeństwa postrzegana, co nie zmienia faktu, że bolszewicy dysponowali oddziałami rewolucyjnymi złożonymi z ludności polskojęzycznej, w tym także z polskich komunistów. Polska kontrofensywa i odzyskanie większości utraconych ziem ponownie odmieniła losy wojny. Tym razem, podobnie jak przed rokiem, zwycięstwo nie zostało użyte do próby zniszczenia władzy bolszewików, których koncepcje międzynarodowej ekspansji po trupie Polski zdaje się lekceważono, zaś dobrej woli Piotra Wrangla, ostatniego wodza Białej Rosji, nie brano na poważnie.

Pokój ryski, w którym Polska oddawała na pastwę nieludzkiego systemu znacznie więcej niż musiała, był wynikiem naszych wewnętrznych sporów i błędów, które zemściły się bardzo szybko.

Rapallo – kleszcze, które się zwarły

Polska sięgająca sto pięćdziesiąt kilometrów dalej na wschód niż granica „ryska”, panująca nad Litwą, sporym pasem wybrzeża Bałtyku i nad całym górnośląskim węglem jest obrazem, który może działać na wyobraźnię. Z drugiej jednak strony, można go łatwo zaburzyć pytaniami, jak takie państwo poradziłoby sobie z mniejszościami narodowymi, w jaki sposób budowałoby swoją tożsamość itp. Rządy polskie w dwudziestoleciu międzywojennym nie dają w tym względzie dobrego przykładu, ale w kwestii wielkiej, bezpiecznej Polski nie daliśmy sobie szansy. Tymczasem czas działał na naszą niekorzyść. O ile Polacy w roku 1921 mogli się cieszyć – może nieco przez łzy, na zasadzie lepsze coś niż nic – z granicy wschodniej i niejakich sukcesów na zachodzie, to bardzo szybko okazało się, że państwo nasze posadowione zostało między dwoma rosnącymi w siłę śmiertelnymi wrogami, przy skonfliktowaniu z niemal wszystkimi pozostałymi sąsiadami. Traktat dał nam państwo, ale system, w jakim się ono znalazło, był skonstruowany na fundamencie z tykającej bomby. Symbolem upadku sytemu wersalskiego jest dla nas układ Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku, a w jeszcze tragiczniejszym wymiarze słowa tego drugiego polityka o końcu Polski jako „pokracznym bękarcie traktatu wersalskiego”.

Powstanie sowiecko-niemieckiej granicy było jednak jedynie uwieńczeniem długiej współpracy obu krajów, których znakiem okazał się traktat w Rapallo z roku 1922, w ramach którego Rosja bolszewicka, po ostatecznym pokonaniu tej dawnej i zlikwidowaniu większości separatyzmów, dokonała kroku, który wyrwał ją z międzynarodowej izolacji. Co ważniejsze, nawiązała ona, przy milczącej zgodzie Ligi Narodów i wszystkich tych czynników, które mogły wiedzieć, czym to się skończy, bezpośrednią polityczną i militarną współpracę z Niemcami.

Oczywiście w Polsce zdawano sobie sprawę ze skali niebezpieczeństwa. Sam Józef Piłsudski w pełni widział zagrożenie, nazywając traktat „faktem nie do odrobienia”.

Zdaje się, że tu miał całkowitą rację, niemniej naród, który cieszył się pierwszym rokiem pokoju, nie był chyba zainteresowany w rozbudzaniu w sobie strachu. Z drugiej strony nasze elity nie umiały znaleźć sposobu, jak ów system z Rapallo, który zastąpił ład wersalski, unieszkodliwić. Sprzeczności międzynarodowe taką akcję skutecznie blokowały. Jedynym wyjściem byłaby w miarę szybka wojna Zachodu z Niemcami, do której Polska mogłaby się przyłączyć lub włączyć się w jedną z dwu rysujących się stref wpływu. Pierwsze wyjście było z gatunku science fiction. Drugie dokonało się bez naszej woli, rzutując na historię reszty XX wieku, a być może i dłużej. Wraz z Rapallo Polska zaczęła przegrywać swoją niepodległość, mimo że politycznie istniała i zdolna była do wewnętrznych osiągnięć wielkiej wagi. Jest to tym smutniejsze, że chwilę wcześniej kleszcze, które miały nas zniszczyć, najprawdopodobniej można było unieszkodliwić na dłużej, a może nawet raz na zawsze. Nie wiem, czy na pewno historia się powtarza, ale przykład powyższy pokazuje, że na pewno za błędy się mści.

Dziś

Przykład ładu wersalskiego zdaje się być dziś dobry, by na nowo myśleć o bezpieczeństwie Polski, a na mapę Europy patrzeć bez uprzedzeń opartych na przekonaniu o istnieniu takich czy owakich sojuszy.

Suwerenność kosztuje. Przede wszystkim trzeba się zdobyć na odwagę, by ją utrzymać. Po drugie, trzeba mieć wolę do tego. A po trzecie, interes narodowy musi stać na pierwszym miejscu nawet wtedy, gdy z pozycji zagranicznej opinii publicznej czy polityki innych mocarstw jego realizacja „wygląda nieładnie”. Dziś na pewno nie można pozwolić sobie na kleszcze drugiego Rapallo ani innych układów, które organizują naszą część Europy naszym kosztem. To chyba najważniejsza nauka, jaka płynie z 100. rocznicy traktatu, który miał nam, jak i całej Europie, przynieść długi pokój, a stał się traktatem rozejmowym na niecałe 20 lat.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” znajduje się na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego