Roksana Vikaluk: Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA

Na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja.

Sławek Orwat
Roksana Vikaluk

Urodziłaś się w Tarnopolu. Jakie masz korzenie?

Z pochodzenia częściowo jestem Ukrainką, częściowo Żydówką, a że w Polsce spędziłam już niemal połowę życia, traktuję ją jak swoją drugą ojczyznę. Tata i mama są wielkimi miłośnikami Polski, a zwłaszcza polskiej kultury; radio zawsze grało u nas po polsku. Mieliśmy też polskie czasopisma. Podobnie jak dzieci w Polsce, zawsze mieliśmy z bratem „Misia”, rodzice natomiast czytali „Przekrój”, „Urodę” i „Szpilki”. Od dwóch lat mam obywatelstwo polskie.

Zawsze byłaś świadoma swojego talentu, czy ktoś pomógł Ci go odkryć?

Nikt z rodziny nie mówił mi – „masz talent”, natomiast zawsze słyszałam: „musisz dużo pracować”. Jednocześnie szanowano moje zdolności, podkreślano, że warto się rozwijać, a rodzice wspierali i wspierają mnie w tym do dziś. Najpierw śpiewałam. Dziadek uczył mnie piosenek ukraińskich, a babcia żydowskich. W tych dwóch kulturach wyrastałam. Tato nucił polskie piosenki. Kochałam tańczyć, kochałam teatr, chciałam grać na fortepianie… Już jako czterolatka, jak gdzieś widziałam tańczących, to i ja chciałam tańczyć, jak widziałam grających, to chciałam grać.

Tarnopol, 2013 | Fot. Taras Ivankiv

Śpiew w mojej rodzinie był zawsze, więc na początku śpiewu się nie uczyłam. Od czwartego roku życia przez kolejne 5 lat zajmowałam się baletem. Bardzo dużo mi to w życiu dało i wciąż daje. Równolegle rozpoczęłam naukę gry na fortepianie i kiedy musiałam wybierać, wybrałam fortepian. Profesjonalną naukę śpiewu zaczęłam dopiero w wieku 19 lat, prywatnie, u genialnego pedagoga, wspaniałego tenora klasycznego Mykoły Bolotnoho, w Tarnopolu. On pomógł mi uwierzyć, że będę śpiewać. Na początku zajęć nic na to nie wskazywało.

Ukraina wydała wielu znakomitych artystów.

Tak, nasza ziemia jest niezwykle żyzna dosłownie i w przenośni. Chyba mamy to w genach. Ukraina, podobnie jak Włochy, zawsze śpiewała. Mamy przepiękne pieśni i niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe. Jest mi smutno, kiedy ludzie mówią: pieśń rosyjska – super! A ukraińskie… nic takiego. Kultura pramatki mów słowiańskich po prostu nie jest znana na świecie.

Polski naród też ma kolosalny twórczy potencjał i Polacy są tego świadomi. Taka nasza słowiańska natura… Na przykład tradycję polskiego plakatu uważa się za jedną z najlepszych na świecie. A polski jazz! Polska specjalizuje się w filmie, w latach 80. była znakomita epoka teatru.

Każdy naród ma jakieś mocne strony artystyczne. Naród ukraiński też, ale że historia nigdy nas nie oszczędzała, często nasz dorobek był niszczony. Teraz odradzamy się, a wojna z Rosją odgrywa w tym procesie bardzo istotną rolę. (…)

Jak znalazłaś się w Warszawie?

W połowie lat 90. dostałam się na Akademię Muzyczną w Katowicach i pojechałam do Ministerstwa Kultury w sprawie stypendium. Druga wizyta w Warszawie to rok 1998. W Filharmonii Warszawskiej odbywał się koncert zespołu SBB. Był Józek Skrzek, Anthimos Apostolis i Mirek Muzykant (bębny), a ja miałam wystąpić przed nimi jako suport, z towarzyszeniem elektroniki. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że niezbędny instrument klawiszowy nie dojedzie i muszę całą suitę, jaką przez miesiąc aranżowałam, zagrać na fortepianie. Miałam niewiele doświadczenia i godzinę na przełożenie mojego programu na fortepian. Ostatecznie wystąpiłam, przypłaciwszy tamten koncert ciężką nerwicą. Występ został bardzo dobrze przyjęty, ale mnie ta sytuacja wówczas przerosła. Jednocześnie zdobyłam kolosalne doświadczenie.

Koncert w Użhorodzie | Fot. Jaroslav Makar

Rok później miało miejsce moje trzecie spotkanie z Warszawą, a powodem ponownie był Józef Skrzek. Było to 25-lecie SBB w Sali Kongresowej. Ogromna, wielogodzinna impreza. Śpiewałam wokalizę do pieśni Józka Skrzeka Erotyk. Była tam także Halina Frąckowiak, był śp. Tadeusz Nalepa, Tomasz Szukalski i wiele innych znakomitości, w tym Ewa Bem. Józek podprowadził mnie do pani Ewy i powiedział: Roksi, Ewa, poznajcie się, bo warto. Zawiązała się dłuższa rozmowa, byłam szczęśliwa, mogąc wyrazić swoją wdzięczność pani Ewie, zwłaszcza za płytę Żyj kolorowo, która podtrzymywała mnie na duchu w bardzo trudnych chwilach. Pani Ewa, od której emanowała dobroć, zapytała: chciałabyś się uczyć? Odpowiedziałam – tak, ale jestem po ciężkich przejściach związanych z uczelnią w Katowicach i się boję. Na to ona: wykładam w szkole na Bednarskiej, nie bój się i idź na egzaminy! Dostałam się do jej klasy, a później za dobrą naukę zostałam zwolniona z opłat. Oficjalnie Ewa Bem była moją wykładowczynią w Policealnym Studium Jazzowym przy ul. Bednarskiej, ale nieoficjalnie był to mój dobry, matczyny duch. Bardzo wiele jej zawdzięczam. (…)

Jak trafiłaś do teatru?

To był rok 2006. Teatr zawsze mnie pociągał, ale znając swoją emocjonalność, bałam się w nim zatracić. Najbardziej bałam się ról dramatycznych i tego, że nie wytrzymam ich psychicznie. Zaczęło się od niewielkich występów z koryfeuszami starej warszawskiej Romy – Witem Michajem i Lacym Wiśniewskim, wybitnym tenorem klasycznym Gennadym Iskhakovem wraz z wspaniałą, roztańczoną i rozśpiewaną grupą artystów, z cygańskim programem muzycznym w Warszawskim Teatrze Żydowskim. Po tych występach Szymon Szurmiej, jego ówczesny dyrektor, zaprosił Wita, Gennadya oraz mnie do udziału w spektaklu Tradycja. Z Teatrem Żydowskim współpracuję do dziś. Później przez dwa sezony w Teatrze Rampa grałam w spektaklu Jaskółka według Turgieniewa w reżyserii Żanny Gerasimowej. Zrobiłam muzykę do spektaklu i wcieliłam się w jedną z dwóch postaci głównych. Tam odkryłam teatr w sobie. Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, zaczyna być częścią twojego DNA.

Na początku dostałam warunek: żadnej statyczności – a wówczas, jak większość muzyków, miałam problem ze zrobieniem kroku na scenie! Od kiedy odnalazłam teatr w sobie, nie potrafię już na scenie ustać w miejscu. Mnie nosi!

Teatr też daje ci swobodę do tego stopnia, że na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to świetna okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja. (…)

Jak postrzegasz to, co dzieje się w Ukrainie?

Przeżywam to bardzo. Moi niektórzy rodacy aktorzy, reżyserzy i muzycy są na froncie. Są wdzięczni nam, działającym poza ojczyzną, bo tworzymy bardzo ważny propagandowy front ukraiński. Już widać efekty naszej pracy, bo przecież jeżeli na płycie belgijskiego muzyka pojawia się kompozycja napisana do słów naszego poety Iwana Franko, to jest to żywy dowód, że – w tym wypadku moja – misja przynosi efekty. Ukraina musi być promowana. My, Ukraińcy, sami jeszcze nie wiemy, na co nas stać – powtarzam te słowa z wywiadu na wywiad. Sytuacja w moim kraju jest bardzo ciężka, ale dzięki niej dowiadujemy się, czym jest dla nas niepodległość i niezależność, w tym od Rosji. To nieprawda, że nasza tożsamość narodowa jest krótka. Ukraińskość była w nas od dawna, tylko skutecznie była niszczona. Na przykład Rosjanie nigdy nie dopuszczali, aby nasza tożsamość rosła, narzucając nam od setek lat swoją wolę.

Jazz w Kijowie, 2016 | Fot. Oleksandr Zubko

W czasach sowieckich mój tata był wykładowcą na Akademii Medycznej i swoje zajęcia prowadził wyłącznie w języku ukraińskim, za co był tępiony przez kierownictwo Akademii. Jednak ponieważ częściowo był Żydem, nie wiedzieli, co z nim zrobić. Przez setki lat nie wolno było Ukraińcowi przejawiać miłości do swojego kraju. Język był tępiony, a każda proukraińska inicjatywa twórcza karana była ostro do końca lat ʼ80, także łagrami. Nie wolno było pisać wierszy o miłości do Ukrainy, bo natychmiast takich śmiałków wysyłano na Syberię. Ukraina zawsze stanowiła dla Rosji kolosalne niebezpieczeństwo z powodu genetycznie uwarunkowanej olbrzymiej siły świadomości i dlatego z taką mocą i tak brutalnie i konsekwentnie ta świadomość była niszczona. Ukrainiec miał żyć w ciągłym strachu. Teraz Kreml również pozostaje wierny swoim krwawym tradycjom: w dniu dzisiejszym liczbę ukraińskich więźniów politycznych przebywających w więzieniach okupanta szacuje się na około 75, a niektórzy, jak reżyser Oleg Sencow, są w łagrach. Droga Ukraińców do odbudowania niepodległości i tożsamości jest jeszcze długa i bardzo mozolna. Powinniśmy znać swoją historię. Nauczyć się żyć ze świadomością tych bardzo ciężkich jej wątków, ale przy tym nie emanować nienawiścią, by budować kraj z sercem pełnym wiary. Na dzień dzisiejszy jest to niewyobrażalnie trudne.

Jak oceniasz Wasze relacje z Polską?

Aby wszystko między nami się zabliźniło, potrzeba czasu. Trudno jest mówić o równoprawnym dialogu Ukrainy z Polską w momencie, kiedy nasze kraje dzieli ekonomiczna przepaść, a na dodatek trwa wojna w Ukrainie. My, Ukraińcy, sami musimy zbudować naszą hierarchię wartości i chcemy to zrobić bez podpowiadania. W naszej wspólnej historii po obu stronach zawsze były postacie, które dla jednych były bohaterami, a dla drugich zbrodniarzami. Podobnie działo się w historii wielu innych narodów. W naszych relacjach do dziś istnieje wiele niewyjaśnionych sytuacji, które, wierzę, z czasem sobie wyjaśnimy.

Cały wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” znajduje się na s. 14 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Sławka Orwata z Roksaną Vikaluk pt. „Teatr przenika do DNA” na s. 14 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prognozy dla Polski, karmionej sowicie dotowaną, pyszną trucizną… / Jacek K. Matysiak, „Kurier WNET” 59/2019

Na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Jacek K. Matysiak

Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…

Na dziś prognozy pogody dla Polski są dość zróżnicowane, od przelotnych opadów (z przedwojennych odpadów), aż do oberwania się (jak w banku) chmury. Tymczasem mżawka, ożywiająca – zdawałoby się wymarłe historyczną zimą – zapomnienia, powoduje pewną ruchliwość ludzi i rządów. Nadchodzą pierwsze wybory i decyzje, jakie partyjne okrycia przywdziać, komu zaufać, czyje logo poprzeć. Krajowi synoptycy przewidują utrzymanie się umiarkowanej pogody w okolicach gór okrągłostołowych, z małymi podtopieniami dużych połaci platform, które – mimo wzmocnienia zielonym nawozem i nowoczesnymi wspornikami – mogą jednak skończyć w ulubionym miejscu lidera naszej najbardziej dynamicznej pory roku.

Rząd tym razem jest piewcą globalnego ocieplenia (będzie dobrze, a może jeszcze lepiej!), a opozycja obstaje przy bliżej nieokreślonych zmianach klimatycznych (damy popalić rządowi!). Na politycznej scenie nawet już tańczą świnie i krowy, którym rząd dorzucił siana wydojonego z wyborców.

Pamiętam taki dowcip (być może grafika Mleczki?) krążący za późnego Gierka, kiedy faceci z telewizyjnej pogodynki, aby uściślić swoją prognozę pogody, dzwonili do jakiejś tam babci (chyba Zarubiny?), dociekliwie pytając, gdzie ją teraz łamie w kościach. I dopiero według geografii bólów babci Zarubiny ogłaszali i zapowiadali ulewę, wiatry porywiste bądź niebo czyste…

Wiedziony podobnym instynktem, chcąc udoskonalić moją wiedzę o tym, co i jak w polskiej polityce piszczy, zadzwoniłem i ja do mego przyjaciela z czasów studenckich, z którym z niejednego kotła w trudnych chwilach wyjadaliśmy nadzieję, również dzieląc się nią z resztą studenckiej braci. Przyjaciel mój jest ekonomicznie dojrzały, nie jest też polityczną papugą, a swojego imponującego, barwnego pióropusza nie zawdzięcza żadnym politycznym układom, ale bardziej swojej inteligencji i biznesowemu zmysłowi. W dawnych latach zawsze był po stronie prawdy i rozsądku, stąd mój pomysł, aby zasięgnąć jego opinii na temat dzisiejszej sytuacji w Kraju.

Kumpel jest zdania, że podobnie, jak to już w naszej historii bywało, sytuacja jest podła i w dużej części wynika z geopolityki, która ma wielki wpływ na możliwości i tempo zmian w Polsce nawet przy dobrych chęciach polityków, ale trzymamy się dobrze. Kierunek wschodni, po cięciu cesarskim (czy carskim) Reagana, będąc poligonem buforowych przepychanek rosyjsko-amerykańskich, jest dla nas nieczynny, choć nakłada na nas kosztowną i niewdzięczną rolę pośrednika (dotacje i migracje). Kierunek zachodni, który swego czasu, kiedy jeszcze mniej pachniał socjalizmem, wybraliśmy, zwodzeni mirażem dobrobytu, dziś grozi nam utratą narodowej, kulturowej i religijnej tożsamości i tradycyjnych polskich wartości. Słowem: sowicie dotowana pyszna trucizna…

Lawirując w tradycyjnym polskim kwadracie koła, obawiając się wizji kolejnego rosyjsko-niemieckiego zgniotu, w poszukiwaniu bezpieczeństwa sięgnęliśmy po dalekich amerykańskich sojuszników, którzy jednak mają i swój wielosmakowy, koszerny pasztet do upieczenia w naszej kuchni. Miłościwie nam panujący PiS, mimo pewnych odważnych posunięć (nieszczęsna poprawka do ustawy o IPN), bardzo dba o zachowanie dobrych stosunków z Ameryką, w której (chciał, nie chciał) wielką rolę odgrywają teraz (administracja Trumpa) syjonistycznie nastawieni Żydzi. Wcielając rozmaite projekty podnoszące (na dziś) poziom życia najbiedniejszych Polaków, rząd musi pożyczać pieniądze, a wiadomo, u kogo zaciąga kredyt. Tak więc musimy pamiętać, że dostęp do kredytów, kiedy jest zablokowany, prowadzi do załamania gospodarki….

Mój przyjaciel, który otwarcie od kilku lat poważnie sympatyzuje z PiS-em (choć zaczynał w UPR-ze), uważa, kalkulując zimno, że nie popierając tej formacji w nadchodzących wyborach, możemy ponownie trafić w łapy poprzedniej ekipy, o której ideałach i żarłocznej zachłanności wiemy aż nadto, aby na nią się ponownie nabrać.

Jednocześnie z niecierpliwością i brakiem wiary patrzy na wyłaniającą się Konfederację, która niestety przypomina kostkę Rubika, czyli trudno jej elementy tak ułożyć, aby miała jakiś klarowny obraz, program i sens. Według mojego rozmówcy, zacięte walki przedwyborcze po prawej stronie totalsów mogą w najlepszym przypadku poważnie skłócić elektorat i uniemożliwić współdziałanie w przyszłości. Podkreślił, że na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Na moje krytyczne omówienie wyciszania dyskusji o zagrożeniach płynących z żydowskich roszczeń zwrócił mi uwagę, że to kwestia pewnej perspektywy. Oni w Kraju są związani codzienną walką wręcz z totalną opozycją wspomaganą przez liderów socjalistycznej międzynarodówki z Brukseli. Walczą w wielu dziedzinach z dynastycznie zasiedziałym komunistycznym betonem, od sądów do nauczycielstwa. Próbują za pomocą taktycznych posunięć zadbać o najbiedniejszych Polaków, próbują zatrzymać katastrofę demograficzną i jednocześnie zabrać totalnej opozycji część jej elektoratu. Dlatego Kaczyński tworzy kolejny okrągły stół – właśnie, aby rozszerzyć bazę i elektorat – i dlatego, choć jest miłośnikiem kotów, to ostatnio głaszcze już krowy, a nawet świnie, a w konsekwencji opozycji życzy, aby kopnął ją przysłowiowy koń…

Odpowiadając na krytykę posunięć obecnego rządu w kwestii idiotycznej polityki finansowania naukowców Nowej Zawodówki Historycznej Holokaustu, którzy następnie opluwają Polaków i Polskę przed całym światem, kolega uparcie podtrzymywał, że to wynika ze starej polityki poprzednich ekip i ich ludzi pozostałych na stanowiskach decydentów. Poza tym zauważył, że kwestia przyjętej przez Kongres i podpisanej przez Trumpa ustawy S.447 Polonii jest jednoznacznie, ewidentnie ważna dla Polonusów, a mniej dla Polaków w Kraju, zajętych przedwyborczą walką polityczną. Rząd utrzymuje, że nie ma problemu, obowiązuje umowa między Cyrankiewiczem a Kennedym z 1960 r. i polski rząd nie ma nic przeciwko temu, aby miejscowi Żydzi amerykańscy się z nią zapoznali, gdyż właśnie ich dotyczy. Dodaje, że Niemcy już w 1952 r. zapłacili Żydom za wszelkie szkody na okupowanych przez siebie terytoriach, biorąc na siebie całą odpowiedzialność.

Pytanie tylko, czy przyjęta przez polski rząd taktyka wyciszania jakiejkolwiek poważnej debaty z roszczeniowo nastawionymi organizacjami żydowskimi, za którymi, jak się okazało, stoi nie tylko rząd Izraela, ale i Departament Stanu USA, ma jakiś sens. Proponuje się nam milczenie owiec, a przecież rzeźnia tuż za rogiem (wtedy nawet kolejne 500+ nie pomoże)…

Dlaczego tak myślę? Otóż milczeliśmy przez cały sowiecki PRL, zajęci walką o przeżycie, zdyszani i zaniepokojeni w kolejkach, a ci ambitniejsi – zapatrzeni w nożyce cenzora. I co nam to dało? Żydzi mieli wtedy scenę i wolne pole do popisu i wymalowali światu obraz, w którym jest dla nas zarezerwowane miejsce szmalcownika, brutala i nazisty. Niestety dziś budzimy się z ręką w przysłowiowym nocniku. Z tego obrazu cieszą się nasi oprawcy z czasów II wojny światowej: Niemcy i Sowieci/Rosjanie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta „Jerusalem Post” albo inne żydowskie periodyki, które współgrają z czołowymi gazetami świata. Ofiary czerwonego sowieckiego promieniowania mogą poczytać „Gazetę Wyborczą”…

Teraz powstaje pytanie; czy zgadzamy się położyć uszy po sobie i przełknąć te kalumnie i bezpodstawne oszczerstwa (a nawet je dotować, jak to jest praktykowane dotąd!), czy też będziemy podnosić głowę i przywracać prawdę o II wojnie światowej (Chodakiewicz, Kurek, Żebrowski i inni)? Jeśli grzecznie oddamy megafon przeciwnej, wrogiej stronie, to nic z nas nie zostanie, oni dokończą dzieła. Tylko historyczny popiół i wstyd dla następnych pokoleń! Logicznie patrząc, jesteśmy w sytuacji bez wyjścia, musimy zakasać rękawy i zaplanować kroki, które przywrócą nam i naszemu światu równowagę. Polski rząd powinien natychmiast wycofać się z finansowania propagandowej artylerii roszczeniowców. Jeśli ktoś chce uchodzić za Polaka, dla którego nieważny jest polski interes narodowy, niech wystąpi naprzód i ogłosi swoją zdradę! Każdy cyrk ma swoich błaznów i swoje małpy, chętnie to widowisko obejrzymy…

Czego więc niewątpliwie pogrążeni w wyborczej walce pewni krajowi Polacy nie widzą bądź nie wiedzą? Otóż na początek uważają, że ustawa S.447 Polski nie dotyczy, więc nie może Polsce szkodzić. W latach 90. ub. stulecia podobny pogląd wyznawali Szwajcarzy, również zaatakowani przez to samo żydowskie lobby roszczeniowe.

Szwajcarzy uważali, że głosy dotyczące pozostawionych w czasie II wojny światowej kont Żydów to nie problem i w zasadzie wszystko zostało już wyjaśnione i zamknięte. Po kilku latach zmasowanych ataków, aby utrzymać dobre stosunki biznesowe z USA, wyasygnowali sumę 200 mln USD (zakładając, że ewentualne aktywa żydowskie mogły wynosić poniżej 30 mln USD, z zaległymi odsetkami – jakieś 150 mln) jako fundusz dla ofiar holocaustu. Organizacje roszczeniowe z USA odrzuciły tę propozycję ugody (zaraz, a gdzie forsa dla pośredników?) i czując, że Szwajcarzy miękną, nasiliły ataki, narrację medialną i prowokacje, mocno podgrzewając sytuację. Jeden z pracowników banku szwajcarskiego, legitymujący się semickim pochodzeniem, zwiał do USA i ogłosił, że szwajcarscy bankierzy masowo używają niszczarek do zacierania śladów żydowskich kont z czasów przedwojennych…

Roszczeniowcy w amerykańskich mediach zorganizowali kocią muzykę i masową nagonkę na (jeszcze wczoraj cywilizowanych) chciwych, bezdusznych „nazistów” bankowych w Szwajcarii, stopniowo doprowadzając do biznesowego bojkotu tego kraju w Ameryce. W tej sytuacji Szwajcarzy szybko złapali oddech i pamiętając o zasadzie „winien, nie winien, wisieć powinien”, szybko otworzyli swoje bankowe volty i portfele, odkasłując przedsiębiorstwu Holokaust w miarę okrągłą sumę 1,250 mld USD. Każdy ma jakiś pomysł na biznes i chce żyć! Niech sobie to polski rząd weźmie pod rozwagę i lupę, a może ocali swoją…

Ostatnio bardzo interesująco wypowiedział się dla Radia WNET redaktor Tomasz Sakiewicz, który w przeddzień i w czasie protestów amerykańskiej Polonii z 31 marca br. odwiedził USA, zakładając Klub Gazety Polskiej w stanie Michigan. W tym czasie w Chicago protestowało tam przeciwko ustawie S.447 2000 Polonusów, skrzykniętych m.in. przez miejscowe polskie Narodowe Siły Zbrojne (Arkadiusz Cimoch). Normalnie każde państwo stara się zagospodarować wszystkie możliwe zasoby, w tym ludzkie, szczególnie za granicą, aby użyć ich dla własnej korzyści i wywierania pożytecznych nacisków. Jednak w tym wypadku logika jakoś nie działa. Redaktor był przeciwny protestom twierdząc, że osłabiają one pozycję polskiego rządu, a ich celem jest skłócenie Polonii i zaognienie stosunków między Polską a USA. Dziwne to słowa wobec rozpętania nagonki roszczeniowych ośrodków żydowskich oskarżających Polaków o nazizm i udział w holokauście Żydów. Dla nich II wojna światowa dotyczyła holokaustu Żydów, nie było polskich ofiar. Pewnie nie brali w tym udziału Niemcy. Na bankowym placu boju zostali sami Polacy…

Więc co? Polska powinna zadrwić z ofiar Polaków, z ich serca i miłosierdzia okazanego Żydom? Polonia powinna uderzyć się w piersi i przyznać: tak, to my rozpętaliśmy II wojnę światową i zgotowaliśmy polskim Żydom krwawą kaźń? Wystawcie nam teraz zawrotny rachunek (bankowy koncert życzeń), a my w te pędy spieniężymy wszystko, co wypracowali nasi ojcowie i my sami, i przekażemy wam na wskazane konto?

To brzmi przecież jak zły sen…

Naiwność niektórych polskich polityków może przyprawić o ból głowy. Tak jakby nie rozumieli, nie ogarniali kolejnych etapów procesu, w którym już uczestniczą. Po medialnym przygotowaniu artyleryjskim (kłamstwa, oszczerstwa, pomówienia przeciw polskiej godności i polskiemu interesowi narodowemu) nastąpi fala wymuszania. Mogą zostać w to włączone amerykańskie lokalne sądy stanowe, domagające się i przyznające roszczeniowcom odszkodowania. Stanowe parlamenty mogą przegłosować rozmaite formy bojkotu Polski, od biznesowego po kredytowy… Kongres może ponownie przyjąć jakąś „niekonstytucyjną” ustawę. I dopiero wtedy polscy politycy zrozumieją, co warte są ich pobożne życzenia i dobre rady pośredników, aby cicho siedzieć… Szkoda gadać!…

*          *          *           *

Wróćmy jednak do Kraju. Co tam się w Polsce dziś nie wyprawia! Wincenty Sławek Broniarz, jak mistrz von Jungingen pod Grunwaldem (chyba jeszcze uczą o tym dzieci i czy już zapłaciliśmy za to zaległe odszkodowanie?) zgromadził pułki wierne staremu reżimowi i uderzył strajkiem w PiS-owską mać! Trochę mnie to dziwi. Byłem na jednym roku ze Sławkiem, studiowaliśmy razem historię na Uniwersytecie Łódzkim (młodym asystentem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych u prof. dra W. Michowicza TW „Przyjaciel” był wtedy Witold Waszczykowski), ale historia, jak widać, potrafi być nauczycielką życia na wiele sposobów.

Sławek od początku był lewakiem. Kiedy pod koniec stycznia 1981 r. rozpoczął się „najdłuższy studencki strajk okupacyjny w Europie” (o którym dość szczegółowo pisałem), Sławka można było z przysłowiową świecą długo szukać. Bał się Sławek strajku (wymierzonego w komunę) jak diabeł święconej wody.

Może to jakiś kac, chęć odreagowania decyzji z tamtych dramatycznych dni? Sławek powinien przestać grać rolę czerwonego dżihadysty, zdjąć ze ściany obraz Róży Luksemburg i Clary Zetkin, iść raczej do psychologa i wyjaśnić sobie problemy z samym sobą, zamiast wybuchać strajkiem jak stary niewypał z okresu stanu wojennego. Nie wie sierota, że naraża zdrowie i przyszłość dzieci? Stary chłop, a zdominowały go problemy z młodości. Może wkrótce dojrzeje? Polecam mu seanse z Biedroniem, a nuż będzie Wiosna…

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” znajduje się na s. 13 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” na s. 13 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demolowanie i odwrót cywilizacji chrześcijańskiej pod okiem Dobrej Zmiany? / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 59/2019

Fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnio, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Piotr Sutowicz

Widmo rewolucji

Dziwne rzeczy dzieją się w naszym kraju. Prezydent stolicy ogłasza jakąś tam kartę LGBTQ+ coś tam, z której mają wynikać daleko idące konsekwencje w prowadzeniu pracy wychowawczej w szkołach. Być może kwestię wypuszcza się w charakterze balonu próbnego, ale za chwilę… kto wie. Kościoły i miejsca kultu są bezczeszczone, pomniki burzone, a wszystko to pod okiem władzy, którą sprawuje partia rzekomo prawicowa.

Problem aborcji

Przed wyborami parlamentarnymi wielu wyborcom sprawa wydawała się prosta. Za aborcją była ówczesna władza uosobiona przez nieboszczkę, jak się wówczas wydawało, Platformę Obywatelską. To ona pod płaszczykiem zachowania konsensusu z dawnych lat nie poruszała tej sprawy. Pewnie jej zamysłem była liberalizacja ustawy, zdawała sobie ona jednak sprawę, że rzeczy należy robić powoli. Kolejnymi rozwiązaniami prawnymi ingerowano w rodzinę, liberalizowano przekaz medialny, odwoływano się do konieczności znalezienia sposobu na prawne i kulturowe funkcjonowanie osób o innych niż tradycyjne zapatrywaniach na kwestię moralności czy płci. Manifestacje organizowane pod tęczowymi sztandarami nie cieszyły się popularnością. Sympatia tzw. większości była raczej po przeciwnej stronie, choć wyłomy w obyczajowości stawały się coraz większe.

Po drugiej stronie znajdowała się obecna partia rządząca, która w różny, dyskretny sposób dawała do zrozumienia, że np. kwestia aborcji jest dla niej ważna. W głosowaniach nad projektami społecznymi dążącymi do ochrony życia poczętego PiS głosował, można rzec, „po katolicku”. Mało kto przypominał sobie, bądź może nikt nie chciał tego uczynić, że przed rokiem 2008 partia ta miała większość wystarczającą do zmiany prawa w tej kwestii, co przy dobrej woli ówczesnego prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego, mogłoby zaowocować zmianami. Można powiedzieć, że w kolejnej odsłonie historia powtórzyła się niestety w tej kwestii w całej swej okazałości, a właściwie sromocie.

PiS przez niemal cztery lata z ogromną stanowczością strzegł kwestii aborcji, nie oglądając się na głos katolików świeckich ani biskupów. Bardziej liczył się z opinią maszerujących w czarnych protestach niż z czymkolwiek innym.

W partii zaciekle atakowano tych, którzy głośniej lub ciszej apelowali o zajęcie się tą sprawą, a ludzi, którzy na bazie „antykompromisu” aborcyjnego chcieli iść do polityki, oskarżano o rozbijanie prawicy.

Czym jest prawicowość w wydaniu obecnej elity władzy? W tej, jak i w kilku innych sprawach wydaje się, że najprościej rzecz biorąc, mamy do czynienia z prawicowością post-sanacyjną. Obóz tzw. zjednoczonej prawicy jest przedwojennym BBWR, w którym mieszają się różne elementy, od lewicowych po narodowe, i bywają one używane zależnie od aktualnych potrzeb i trendów. Być może nawet nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z próbą syntezy dokonywanej w duchu interesu narodowego; niekoniecznie tak się jednak dzieje. Partia i jej zaplecze polityczno-medialne całą rzeczywistość zaczęło traktować instrumentalnie. Stopniowo owe instrumenty stały się celem samym w sobie. Krytyka opozycji realizowana była dla samej krytyki, czasami różne kwestie wrzucano do jednego wora. Wszyscy, którzy artykułują jakiekolwiek zdanie choćby nieco tylko odmienne od obowiązującej w danej chwili linii – są określani negatywnymi epitetami bez względu na to, czy mają rację, czy nie.

Dzieci nienarodzone padły ofiarą tej swoiście sytuacyjnej polityki, bo w końcu ich zdanie w najbliższych wyborach nie będzie się liczyło. Problem polega jednak na tym, że fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnimi czasy, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Kościół

Polacy opierali swoją tożsamość na katolicyzmie od dawna. Można się spierać, jeśli komuś na tym zależy, czy od tysiąca, czy od dwustu lat. Jak zauważył Dmowski, „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, lecz stanowi jej istotę”. Nie chodzi o to, by budować państwo wyznaniowe, bo niekatolik nie może być Polakiem. Chodzi o zwyczajne cywilizacyjne pryncypia postrzegane w kategoriach definicji cywilizacji łacińskiej wypracowanej przez Feliksa Konecznego. Warto przypomnieć, że nawet radykałowie z przedwojennego ONR walczący o Wielką Polskę, Katolickie Państwo Narodu Polskiego, mieli w swoich szeregach ludzi różnych wyznań, których z tego tytułu nie spotykał ostracyzm.

W jądrze katolicyzmu tkwi bowiem olbrzymi zasób tolerancji i akceptacji różnych przekonań, co wykazywał kilkaset lat temu na forum europejskim Paweł Włodkowic. Jednak elity kontynentu nie były wtedy ani nie są teraz gotowe na przyjęcie tej prawdy.

Oczywiście historia XX wieku na naszych ziemiach to w znacznych okresach dzieje prób wykorzenienia tej symbiozy narodu i religii. Jeśli chodzi o okres PRL, to dzięki niezwykłym przywódcom Kościoła udało się uchronić owo twarde katolickie jądro narodu, aczkolwiek w końcu minionego wieku było ono mocno nadwątlone. Warto postawić pytanie, czy w roku 1989 elity katolickie – świeckie i duchowne – zdawały sobie sprawę z tego, że prądy laicyzacyjne nie tylko nie zwolnią, lecz wręcz przeciwnie przyspieszą, a naciski na polską mentalność uderzą w kolejnych latach ze zdwojoną siłą.

W początku lat 90. wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością: religia wróciła do szkół, wydawnictwa katolickie mogły rozwinąć nieskrępowaną działalność, programy katolickie można było usłyszeć i zobaczyć na państwowych antenach, wreszcie diecezje mogły zakładać własne stacje radiowe. Być może pierwszym sygnałem, po którym można było rozpoznać, że coś w tym wszystkim jest nie tak, była medialna i polityczna niechęć do Radia Maryja, pierwszego katolickiego ośrodka opiniotwórczego, który zaczął realnie przełamywać monopol liberalnych mediów, a przy tym nie wpisywał się w politycznie poprawną narrację tamtego czasu. Trzeba przyznać, że część katolików nie połapała się w tym, że ataki na Radio wynikają z głębokiej niechęci lewicy i liberałów do konsekwentnego katolicyzmu, i w imię zachowania pewnego konsensusu albo milczała, albo przyłączała się do atakujących, uznając, że medium toruńskie psuje dobrą atmosferę i ładnie kształtujący się sojusz tronu i ołtarza. Czas nieubłaganie pokazywał, że mamy do czynienia z leninowską zasadą dwóch kroków w przód i jednego do tyłu, świetnie przetrenowaną w warunkach demokracji liberalnej zachodniej Europy w czasie, gdy my zajęci byliśmy realnym socjalizmem.

Kiedy przyszła refleksja, było już trochę za późno, a rynek medialny ukształtował się ostatecznie bez znacznego udziału katolików, którzy trwali na swoich pozycjach, póki co pozostawieni w spokoju. Polska czekała biernie na nadchodzące kolejne fale rewolucji.

Życie społeczne

Sytuacja ta nie oznacza, że Kościół nie zrobił nic, by zatrzymać nową falę rewolucji. Biskupi zabierali głos w sprawach społecznych, publicyści pisali o zagrożeniach, papież Polak przestrzegał. Być może zawinił tu brak jednolitego przekazu opartego na solidnym fundamencie katolickiej nauki społecznej, może brak lidera, który umiałby wszystkie jak najbardziej słuszne wypowiedzi i odruchy zamienić w skuteczny mur obronny, a może nic nie można było zrobić, bo przeciwnik, zaprawiony w bojach rewolucjonista, wiedział lepiej, jak należy postępować, a społeczeństwo stawało się coraz bardziej bierne. I to chyba jest kolejny klucz do sukcesu postępów rewolucji.

Apatia lat 90. i następnych wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze, miniony system ze swoimi obowiązkowymi formami przynależności do organizacji „społecznych” skutecznie obrzydził ludziom potrzebę zrzeszania się. Po drugie, społeczeństwo, które zachłysnęło się możliwościami konsumpcji, wydawało się niezainteresowane działalnością na rzecz dobra wspólnego. W tym względzie dało się „przekonać” autorytetom, tj. politykom, dziennikarzom, twórcom kultury, często o PRL-owskich korzeniach, że nie potrzeba być aktywnym, mając takie elity; one wszystko załatwią. Wystarczy zagłosować, oglądać telewizję i czytać gazetę, oczywiście najlepiej tę jedną jedyną; wszystko inne jest tylko dodatkiem do wolności, która zgodnie z paradygmatem Fukuyamy staje się fenomenalnym początkiem końca historii. Do tego należy dodać frustrację tej części społeczeństwa, która nie załapała się na beneficja płynące z konsumpcji i została przez propagandę potraktowana jako coś gorszego, również jako wyborcy.

W powszechnym przekazie wszystko jawiło się w miarę prosto: wszyscy chcemy jednego – postępów postępu, a ci inni, którzy nie głosują mainstreamowo, nie dorośli do demokracji.

W końcu wszystkie badania pokazywały, że Polska podzieliła się na tę wykształconą, z wielkich miast, i tę drugą, z mniejszych ośrodków. Taki świat był oczywisty i wytłumaczalny jak w marksistowskiej dialektyce. Jeżeli do tego dodamy osłabianie tkanki społecznej poprzez masowe wyjazdy, a właściwie exodus za chlebem „na Zachód”, popierany przez krajowe czynniki oficjalne, to rysuje nam się dość jasny obraz polskiej nędzy i rozpaczy. W tym wszystkim trwała nieustanna praca nad mentalnym i instytucjonalnym przebudowaniem Polski i Polaków w nową postać, tzn. w stronę likwidacji tożsamości narodowej.

Historia być może zatacza koło

W obecnym stuleciu sytuacja społeczna w kraju była już znacznie gorsza – laicyzm, co prawda, jeszcze ciągle nie ujawnił wszystkich swoich celów, ale stopniowo zajmował kolejne pozycje, zmieniał się język dyskursu, pojawiały się nowe paradygmaty, takie jak wartości demokratyczne czy europejskie; po kolei wrzucano nowe pojęcia i zagmatwane doktryny, za którymi czaiło się widmo komunizmu. Tak się bowiem jakoś złożyło, że w całej Europie, w tym również na gruncie polskim, doszło do recydywy komunizmu, tyle że w innej niż znana nam formie. Słynna doktryna marszu przez instytucje przyniosła znakomity dla lewicy efekt w postaci okupacji kulturowej kontynentu.

Twórcom Unii Europejskiej, którym się wydawało, że jednocząc kontynent, zabezpieczają go zarówno przed bratobójczą wojną, jak i bolszewickim najazdem, to, co nastąpiło w naszych czasach, nie śniło się w najgorszych koszmarach. Nowoczesny marksizm i wprowadzona w życie wypracowana przez niego odnowiona teoria walki klas przyniosły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat destrukcyjne efekty we wszystkich obszarach życia społecznego Zachodu, w tym w Kościele. Ten, rozbrojony z tradycyjnego nauczania, sprowadzony do narożnika, stał się czymś pośrednim pomiędzy instytucją charytatywną a klubem dyskusyjnym, przy czym dyskusje owe nie wykraczają poza z góry wyznaczone pozycje.

Europejczycy pozbawieni wyraźnego głosu osadzonego w Ewangelii, przestali wierzyć w Boga i stali się pacyfistami pozbawionymi woli wyrażania swoich przekonań. W ich miejsce głos zabrali fundamentaliści laiccy, którzy sprzymierzyli się ze wszystkimi siłami, które mogłyby przyczynić się do zniszczenia tkanki społecznej.

Dziś Europa leży w gruzach i na razie niewiele wskazuje na to, by w swym łacińskim wyrazie mogła się w dającej się przewidzieć przyszłości podnieść. Co do Polski, to do niedawna wydawało się części z nas, że mimo wszystko może uda się nam uniknąć tego losu. Piszący te słowa również był umiarkowanym, ale jednak optymistą. Rząd deklarujący opór w kwestii niekontrolowanego przypływu imigrantów, a do tego postulujący konieczność budowania wspólnoty państw środkowoeuropejskich stojących na podobnym stanowisku, był dowodem na to, że może Polakom się uda. Idea bloku „międzymorza” jako federacji przeciwników utraty tożsamości zdawała się atrakcyjna w kontekście narastającego kryzysu.

Niestety czas pokazał, że znakomita część tych postulatów była fasadą, która prowadzi nieuchronnie do maksymalnego uzależnienia polityki polskiej od Stanów Zjednoczonych oraz przyjęcia skrajnie proizraelskiego stanowiska w kwestii polityki bliskowschodniej, skłócającego nas z krajami, z którymi zawsze mieliśmy dobre stosunki, jak choćby Iran. Gdyby jeszcze nasze napięte relacje z krajami Unii Europejskiej powodowały zaniechanie szkodliwych importów kulturowych, to ta korzyść mogłaby być warta, jak to się mówi, świeczki, ale ten akurat produkt w żaden sposób nie został zatrzymany na naszych zachodnich granicach i poza deklaracjami werbalnymi, adresowanymi głównie do swoich, rząd w dziedzinie polityki kulturalnej, zmierzającej do umocnienia naszej tożsamości narodowej, nie za wiele zrobił. Szkoły, media i placówki kultury dalej są ośrodkami antypolskiej propagandy, do której ostatnio dołączył jeszcze jeden dziwny element.

Antysemityzm

Idea, by używać antysemityzmu jako broni w walce z przeciwnikiem politycznym, nie jest specjalnie nowa. W Polsce bywa odgrzebywana co jakiś czas. Ostatnie napięcia pokazują wszakże, że jej wykorzystanie kroczy dziwnymi ścieżkami. Kilka dni po, a właściwie równolegle z konferencją bliskowschodnią, która poczyniła Polsce wiele międzynarodowych i wewnętrznych szkód, wybuchła afera wywołana przez dwóch funkcjonariuszy rządu Izraela, w tym jego premiera. Oprócz tego, że miała ona Polaków upokorzyć i upodlić w oczach opinii międzynarodowej, innego dostrzegalnego celu zdawała się nie mieć. Być może jednak Izraelczycy chcieli pokazać polskim elitom politycznym miejsce w szeregu i przedstawić jasny komunikat, że jesteśmy, kim jesteśmy, czyli po prostu mordercami Żydów i święta ziemia nie powinna nas nosić.

Wypowiedzi polityków, którym w sukurs przyszli różnej maści nadworni profesorowie i dziennikarze, zdają się być mocnym ciosem wychowawczym odsyłającym w stronę pedagogiki wstydu. Być może niektórzy kreatorzy rzeczywistości doszli do wniosku, że mimo wszystko odradza się jakaś forma polskiej dumy osadzona w poczuciu bycia spadkobiercami wielkiej historii wielkiego narodu – tego, który za wolność gotów jest poświęcić bardzo wiele.

Jeżeli wszakże pojęcie wolności zwiąże się z antysemityzmem, który opisze się jako zjawisko obrzydliwe, niegodne ludzi cywilizowanych, to co zostanie z naszej wspólnoty? Zgraja troglodytów czyhających na choćby przypadkowego Żyda, na którego można zwrócić nienawiść wyssaną z mlekiem matki.

Nagonka antypolska miała bez wątpienia wywołać efekt zawstydzenia i pokazać, że nie mamy nic na swoją obronę. Rząd generalnie zachował się w tej kwestii zgodnie z oczekiwaniami, a marne i mało stanowcze deklaracje, że nie byliśmy i nie jesteśmy antysemitami, były lekko śmieszne i oprócz tego, że na odbiorcach nie zrobiły wrażenia, być może w świecie odebrane były jako choćby częściowe potwierdzenie zarzutów. Na pewno był to element mający w przyszłości uderzać w nasze poczucie wspólnoty.

LGBTQ – czyli zbiór niezrozumiałych znaków

Oczywiście, że w sensie symbolicznym powyższe literki są zrozumiałe. Większości społeczeństwa kojarzą się z przedstawicielami różnej maści odmienności seksualnych, którzy przez ich pryzmat patrzą na świat. Nie wdając się w szczegóły, popierające je zaplecza polityczne tak naprawdę w nosie mają jakieś tam prawa do czegoś. Chodzi po prostu o rozbijanie tradycyjnego modelu rodziny i społeczeństwa. Na pewno w tym wszystkim mamy do czynienia z mądrością etapu, którego celem jest jak najgłębsze przeoranie systemu wartości. Teoretycy kultury mogą próbować rozeznać, czy jest to element nowej świeckiej religii, czy coś innego. Co do jednego możemy mieć pewność: między tymi środowiskami i ich finansowo-medialno-politycznym zapleczem a chrześcijańskimi wartościami nie ma punktu stycznego. Nie chodzi tu o skłonności seksualne tego czy owego człowieka, lecz o cały model społeczny, a raczej antyspołeczny, który za uspołecznieniem owych skłonności się kryje.

Chyba z tej perspektywy należy też patrzeć na brutalne ataki kierowane od jakiegoś czasu na Kościół katolicki – ostatnią instytucję, a w tym kontekście wspólnotę, która w rzeczonej kwestii ma inne zdanie, do tego oparte na solidnych fundamentach. Skandal pedofilii i nadużyć moralnych mających miejsce wśród duchowieństwa to jedno, a społeczne skutki, jakie próbuje się tej kwestii nadać, to coś zupełnie innego.

Napaści, często o charakterze terrorystycznym, bezczeszczenia miejsc kultu, obraźliwe napisy, cały aparat tzw. mowy nienawiści – z jednej strony mają przeszkodzić Kościołowi w rzeczywistym rozwiązaniu swych wewnętrznych problemów, z drugiej – spacyfikować jego możliwości zabierania głosu poprzez uczynienie go niewiarygodnym.

Po trzecie wreszcie, być może jest to też preludium do tego, co od zawsze bywało cechami rewolucji – fizycznych ataków na ludzi i instytucje kościelne.

Niestety, prawda w sferze publicznej sama się nie obroni, co też jest cechą czasów i rządów rewolucyjnych. W końcu w każdym totalitaryzmie najważniejsze było zniszczenie przeciwnika, a nie udowodnienie mu, że nie ma racji.

Kontrrewolucja

Czy zmiany mentalne można powstrzymać? W rzeczywistości społecznej wszystko może się zdarzyć. Pytanie tylko, kiedy taki odwrót nastąpi. Droga oddolnej rewolucji, swoisty chrześcijański marsz przez instytucje zajmie wiele lat. Do tego potrzebne jest jakieś życzliwe, a przynajmniej obojętne otoczenie polityczne. Czy obecna władza zechce i będzie miała szansę pełnić taką rolę, wydaje się być kluczowym w tym względzie pytaniem. Osobiście jestem co do tego dosyć sceptyczny. Oprócz ryzyka wrzucenia kartki wyborczej to niewiele kosztuje. Z drugiej strony, wciąż można tworzyć alternatywne rozwiązania polityczne, oby skuteczne. W polityce bowiem nie ma nic gorszego, jak mieć rację i przegrać z kretesem.

Inna sytuacja będzie prowadzić do ciężkich, być może katakumbowych czasów, w których jedno stanie się pewne – nie będzie jak szukać kompromisów między ewangelicznym przesłaniem wiary, kulturą katolicką i tożsamością narodową a otaczającą nas rzeczywistością społeczno-prawno-polityczną.

Na razie jeszcze wciąż można wykrzesywać siły sprzeciwu przeciwko zbyt silnym naciskom światopoglądowym. Być może w tej kwestii trzeba się mocniej jednoczyć, nie zostawiać na polu walki pojedynczych grup i jednostek.

Potrzebne jest wspólne działanie wszystkich ludzi dobrej woli, niegodzących się na postępy postępu w dotychczasowym kształcie, a więc jednak instytucji i autorytetów.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” na s. 11 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy warto 26 maja głosować? Co zyskaliśmy, co straciliśmy przez 15 lat w UE? / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 59/2019

Nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych; teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani, a teraz możemy jedynie zyskać.

Jan A. Kowalski

15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów

W roku 2004 byłem przeciwnikiem wstępowania do Unii Europejskiej. Na tyle zdecydowanym, że ku zdumieniu nauczycielki, zabroniłem mojej utalentowanej córce odśpiewania Ody do radości na szkolnej akademii. W końcu sam trochę się jeszcze wstydzę paru swoich występów ku czci. Ponieważ 15 rocznica zbiega się z kolejnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, czas na krótki bilans naszego członkostwa. A potem odpowiem na zasadnicze pytanie: czy warto głosować i na kogo?

Głosowałem na „nie”, ponieważ na moim nieocenionym kalkulatorze wyszedł bardzo duży minus ekonomiczny i społeczny w przypadku przystąpienia do ledwie zipiącej ówczesnej Unii. Do struktury już przestarzałej, zbiurokratyzowanej i mającej ambicje ideologicznej walki o Nowy Porządek. To my, świeża krew, mieliśmy uratować zmurszałe struktury. I tak się stało.

Oddaliśmy swoją młodość i młodzież. Zyskaliśmy zachodnioeuropejski postęp za cenę ogromnego zadłużenia naszego państwa i narodu. Zamiast entuzjastycznego zbudowania nowej Polski, uratowaliśmy starą Europę.

To dzięki wstąpieniu do Unii uratowany został w Polsce pokomunistyczny porządek polityczny, system Okrągłego Stołu. Już zjadający własny ogon („Przychodzi Rywin do Michnika” i inne bratobójcze walki o kasę w obozie władzy), zyskał teraz nowe, wyprane w Brukseli pieniądze – nasze pieniądze. Młodzież, która powinna zmieść ten system, wyjechała z Polski. Pretendenci do rządzenia Polską z łona opozycji dostali etaty w administracji państwowej, milion nowych etatów. A my zyskaliśmy zachodni powiew luksusu na kredyt.

A teraz prawie wszyscy politycy zapewniają, że w roku 2004 wstępowaliśmy do innej Unii. Do Unii wolności, solidarności i dobrobytu. Ale zostawmy ich w spokoju, politycy już tak mają.

Deal był prosty. My mieliśmy oddać naszą wykwalifikowaną siłę roboczą, a oni nam kapitał. Od kilku ładnych lat już to wiemy, że 1 euro wydane przez Niemcy na tzw. pomoc nowym państwom wraca do nich od razu jako 85 centów. Bardzo siermiężnie myśleliśmy wtedy w roku 2004 o kapitale. Myśleliśmy, że Zachód ma pieniądze. Po roku 2008/9 okazało się, że źródło tego kapitału tkwi w kredycie, który ma swój fundament w piasku, a limit w chmurach. Jedno puste euro zamieniliśmy Zachodowi na 85 prawdziwych centów. Zatem sfinansowaliśmy wzrost gospodarczy w państwach Zachodu bez ich rzeczywistego wkładu finansowego. Zarazem utraciliśmy taniość życia i prowadzenia biznesu. Kluczowe gałęzie przemysłu, prawie całą bankowość i prawie cały handel.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że nasz kraj rozwinął się przez te 15 lat. I możliwe, że większy, a nawet podobny rozwój nie byłby możliwy bez wstąpienia do Unii.

Z jednego powodu: w roku 2004 nie mieliśmy w Polsce klasy politycznej i społecznej identyfikującej się z państwem i zainteresowanej jego rozwojem. Mieliśmy Komunistyczną Grupę Gospodarczą, częściowo jawną, częściowo ukrytą pod płaszczykiem WSI, drenującą Polaków z ich dorobku. I nierozumiejącą mechanizmów rynkowych byłą opozycję solidarnościową. Obie te grupy były na tyle silne ekonomicznie i liczebnie, że mogłyby uniemożliwić jakikolwiek rozwój Polski.

Jak nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych, tak teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani ekonomicznie i społecznie, a teraz możemy jedynie zyskać. Pod jednym warunkiem – że Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy zgodzą się na to. Przecież już od paru lat widzimy próby tworzenia Unii dwóch prędkości. I próby tworzenia prawnych barier gospodarczych uniemożliwiających naszą konkurencyjność w stosunku do gospodarek państw starej Unii. Bo Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy już wiedzą, że okres eksploatacji Nowej Europy dobiega końca. I będą wyszukiwać różnorakie preteksty, również obyczajowe i ideologiczne, żeby nie dopuścić do głosu nowych państw.

Jak kiedyś daliśmy się kompletnie ograć, z przyczyn jak wyżej, tak teraz powinniśmy trochę powalczyć. W tym kontekście należy przyklasnąć inicjatywie upodmiotowienia w ramach Unii państw, które przystąpiły do niej po roku 2004.

Konferencja zwołana w Polsce w dniu 1 maja pod hasłem Together for Europe i zakończona Deklaracją Warszawską powinna uzmysłowić starym państwom, że czas grabieży dobiegł końca. Tym bardziej, że mamy w ręku poważne argumenty. Po pierwsze, możemy sprzedać się dużo taniej niż Zachód Chinom, chociaż nie wiem, czy nas to satysfakcjonuje. Po drugie, możemy nawiązać ściślejszą współpracę z USA. Nie tylko na polu militarnym, ale w każdej dziedzinie życia. W roku 2004 wybraliśmy Europę, również dlatego, że Stany Zjednoczone na to pozwoliły. Tylko trochę sondując rozszerzenie na nasze terytoria swojej organizacji współpracy gospodarczej pn. NAFTA. Teraz, gdy do tradycyjnie antyamerykańskiej Francji dołączyły odbudowujące swoją potęgę Niemcy, a Wielka Brytania się wycofuje, analizy amerykańskich analityków mogą okazać się diametralnie różne.

Zatem na koniec: czy warto w dniu 26 maja głosować i na kogo? Trochę się tremuję, bo to będzie mój europejski pierwszy raz.

Po pierwsze, jako chrześcijanin nie zagłosuję na żadne LGBTIG. Po drugie, jako Polak, który przeżył niewolę sowiecką, nie zagłosuję na żadną ukrytą opcję rosyjską. Po trzecie, jako patriota i niepodległościowiec nie zagłosuję na żadną partię, głoszącą hasła większej integracji europejskiej.

To już wiecie, na kogo nie głosować. Teraz wybór należy już tylko do Was, jeżeli pójdziecie do urn 🙂

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” na s. 2 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W Osielcu odsłonięto pomnik mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, skazanego na 18-krotną karę śmierci i zamordowanego

On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany, bo chować to znaczy złożyć do grobu, oddać szacunek.

Józef Wieczorek

Ten jeden z najwybitniejszych dowódców podziemia niepodległościowego 30 czerwca 1948 roku został pojmany przez UB w małej miejscowości Osielec pod Jordanowem (Beskid Makowski) wraz ze swoją towarzyszką życia Lidią Lwow. Po skazaniu przez sędziego Mieczysława Widaja na 18-krotną karę śmierci, został zamordowany w więzieniu na Mokotowie 8 lutego 1951 roku. (…)

Piękna uroczystość odsłonięcia pomnika odbyła się w Osielcu 24 marca 2019 r. z udziałem wojewody małopolskiego Piotra Ćwika, wójta gminy Jordanów Artura Kudzi, a IPN – fundatora pomnika – reprezentowali: wiceprezes IPN dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, dyrektor krakowskiego IPN, dr hab. Filip Musiał i dr Maciej Korkuć. W uroczystości brała udział kompania honorowa 8. Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie Garnizonu Kraków-Balice oraz orkiestra wojskowa z 34. Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Bytomiu. Uroczystość poprzedziła msza św. w kościele parafialnym. (…)

Trzeba przypomnieć słowa majora, kiedy odtwarzał w Borach Tucholskich V Brygadę Wileńską:

Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości.

To piękne i jakże prawdziwe słowa, których jednak nie chcą przyjmować do wiadomości ci, którzy o wolną Polskę nie walczyli i nie walczą. Krzysztof Szwagrzyk w mowie podczas uroczystości odsłonięciu pomnika podkreślił: On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę. Nie przez pluton, tylko przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany na Łączce, bo chować to znaczy złożyć kogoś do grobu, pochować to znaczy oddać mu szacunek. (…)

Szczątki mjr. Zygmunta Szendzielarza zostały odnalezione przez badaczy IPN pod kierunkiem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, w wyniku prac ekshumacyjnych na Łączce na warszawskich Powązkach, w 2013 r. (…)

V Brygada Wileńska AK prowadziła walki z oddziałami Armii Czerwonej, Ludowego Wojska Polskiego, KBW, NKWD, z UB i MO. Likwidowano instalatorów systemu komunistycznego uważanych przez podziemie niepodległościowe za zdrajców. Zygmunt Szendzielarz należał do najbardziej zaciekłych wrogów instalatorów komunizmu, stąd nawet po śmierci urabiano mu opinię mordercy, zbrodniarza. Paradoksalnie, w czasie PRL, kiedy na ogół nie mówiono o podziemiu niepodległościowym ani w szkołach, a nawet w domach, Łupaszkę spopularyzował jeden z wyrodnych synów naszej ojczyzny – towarzysz Wiesław, czyli Władysław Gomułka, podczas ataków w okresie marca 1968 r. na adiutanta majora Szendzielarza z okresu białostockiego, Leona Lecha Beynara, później znanego pisarza historycznego – Pawła Jasienicę.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” znajduje się na s. 16 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” na s. 16 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zachwyt niemieckiej lewicy wobec napływu do Niemiec uchodźców nie miał sobie równych. Teraz ustępuje bolesnemu kacowi

Krytyka Warszawy za odmowę uczestnictwa w tym szaleństwie królowała na pierwszych stronach gazet. Teraz po balu przyszedł kac. Ten i ów woli nie wspominać tamtych dni, a jeśli już, to niechętnie.

Jan Bogatko

Ci lepiej wykształceni osadnicy odpłynęli na zachód, do Berlina i jeszcze dalej, tam, gdzie mieli oczekujących na nich krewnych czy znajomych. Ci bez wykształcenia, których Bruksela przewidziała do eksportu na wschód celem ubogacenia zacofanych, katolickich plemion, niewpuszczeni do Polski dalej niż do supermarketów w Zgorzelcu, musieli pozostać w niemieckiej części Zgorzelca, wzbogacając przede wszystkim kroniki kryminalne (o ile, rzecz jasna, nie mieli krewnych w Berlinie, Kolonii, Monachium czy w Hamburgu). Albo w Rüsselsheim.

Rüsselsheim, ostatni weekend kwietnia, centrum miasta, noc z piątku na sobotę. Około czwartej nad ranem zaniepokojona mieszkanka dzwoni na policję. Wydaje się jej, że słyszy strzały. To nie omamy – strzały padają realnie. Policjanci udają się na Europaplatz (a jakże!), z którego właśnie na jej widok czmycha grupa kilkunastu osób. Najmłodsza z zatrzymanych przez stróżów prawa to 13-latek. W języku urzędowym określa się ich jako „Niemców o tle imigranckim” – eufemizm ten określa głównie mahometan z Azji Mniejszej z niemieckim paszportem w kieszeni. Niektórzy z nich są już policyjnie notowani. Akcja poszukiwawcza trwała wiele godzin. Broni nie znaleziono. Mieszkanki nie odwieziono na psychiatrię ani nie aresztowano za islamofobię, bo po strzałach pozostały realne ślady – w murach i futrynach okiennych.

„BILD-Zeitung” pisał o wojnie rodzin. Ale szybko wycofał się – policja mówi tylko o „rodzinach”. „Wojna” brzmi bardzo nieładnie. Rodziny określa się mianem „klan“, a definiuje jako wielkie rodziny o szczególnym systemie wartości i powiązaniach o charakterze zorganizowanej przestępczości. Te grupy „oderwały się od codziennych realiów, jakie znamy” – przekonywał minister sprawiedliwości w sąsiedzkiej Nadrenii Północnej i Westfalii, Peter Biesenbach.

Kiedy tak mówił o tym zjawisku w polskim Sejmie Jarosław Kaczyński, nazwano go tu faszystą. Ale czasy się zmieniają. Epitety jednak pozostają.

Wspólne operacje przeciwko klanom policji, urzędów porządkowych oraz innych służb (a jest nich w Niemczech bez liku!) w barach shisa czy w biurach zakładów „sportowych”, wywołały wprawdzie surową krytykę organizacji islamskich i lewackich, ale przyniosły pożądany skutek: pokazały one przestępcom czerwoną linię, jakiej nie mogą (jak się chwilowo wydaje) na razie przekraczać bez spuchniętych łap. A obywatele – zwłaszcza przed wyborami do Parlamentu Europejskiego – mogą odnieść wrażenie, że Niemcy na razie zawiesiły samolikwidację, o której pisze Thilo Sarrazin w swej poczytnej książce, wydanej 9 lat temu.

Obudził się także z politycznego letargu Federalny Urząd Kryminalny i postanowił zbadać przyjacielskie relacje między tutejszymi muzułmańskimi gangami a ich odpowiednikami w innych kalifatach w Europie, jak w Szwecji czy w Danii. Zaskoczona policja musiała przyznać, jak mało zna te zakonspirowane struktury (łatwiej jej przecież ścigać „groźnych” neonazistów, w których władzach zasiadają agenci policji politycznej RFN, czyli Urzędu Ochrony Konstytucji, niż organizacje przestępcze z prawdziwego zdarzenia). Niemcy padają tym samym ofiarą własnej perfekcji i własnej definicji demokracji.

Problem jest znany w Niemczech od lat. Znany był zarówno politykom, którzy nie mogli o nim mówić wprost, bojąc się oskarżeń o rasizm, jak i dziennikarzom, którzy nie mogli o nim pisać z uwagi na obowiązującą cenzurę poprawności politycznej. Tym samym przez wiele lat wokół przestępczości imigrantów w Niemczech panowała korzystna dla gangsterów zmowa milczenia (może kiedyś dowiemy się, że nie była ona całkiem bezinteresowna). Latami nie dziwiły nikogo luksusowe samochody, prowadzone przez młodocianych, ledwie pełnoletnich facetów w swych dzielnicach, do których państwo nie mało dostępu (jak czytam teraz we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, przypominając sobie ataki na PiS, kiedy w toku sejmowej debaty w 2015 roku politycy tej partii utrzymywali to samo).

Teraz szczegóły „multikulturowości” wychodzą na jaw: w tych dzielnicach nie obowiązuje niemieckie prawo! Tamtejsi „sędziowie” sami rozstrzygają spory, a nawet wyrokują o zbrodniach między klanami! A teraz, jak gdyby nigdy nic, czytam w niemieckiej prasie: „Polityka (?), a po części i wymiar sprawiedliwości latami zamykali oczy i zawiedli w zakresie ścigania. Ze strachu przed zarzutem dyskryminacji mniejszości etnicznych przyglądali się jedynie ich działaniom”. Te śmieją się z nich w kułak. (…)

Gwiżdżą one na porządek prawny, z jakiego są dumni tubylcy. On ich nie interesuje, drwią z niego publicznie. To „państwo prawa” wychodzi im naprzeciw, zgadzając się posiłkowo na stosowanie prawa szariatu w sprawach rodzinnych dotyczących muzułmanów.

Kryminalistom ułatwia to działanie liberalne (czyli durne) społeczeństwo: policja może tylko w wielkich formacjach interweniować przeciwko sprawcom wchodzącym w skład klanów; w innym wypadku dziesiątki krewniaków przepędzą ich tam, gdzie pieprz rośnie. Trudno uwierzyć w to, że klany nie mają w policji swych agentów, kryjących działalność islamskich rodzinnych przedsiębiorstw, parających się zorganizowaną przestępczością, od dzieci i młodzieży po bandy najcięższego formatu.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „Kochani bandyci, czyli świat równoległy” – jak co miesiąc, na stronie 3 „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr majowy 59/2019, gumroad.com.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia  na gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Kochani bandyci, czyli świat równoległy” na s. 3 „Wolna Europa” majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kwiecień 2019 – miesiąc Zmartwychwstania Pańskiego, wyborów, rocznic i innych wydarzeń, które upamiętnił nasz „Telegraf”

„Byli wysocy funkcjonariusze PZPR przemycają do Koalicji Europejskiej wartości, których kiedyś wytrwale bronili. Platforma za daleko się posunęła” – oświadczył na odchodnym z KE senator Jan Rulewski.

Maciej Drzazga

  • Chrystus Zmartwychwstał!
  • Po kościołach św. Jakuba w Grenoble (2018) i Saint-Sulpice (marzec 2019), w ogniu stanęła także katedra Notre Dame.

Z aplauzem Donalda Tuska i liderów Koalicji Europejskiej zgromadzonych na stołecznym Uniwersytecie Warszawskim polscy katolicy zostali utożsamieni z nieczystymi świniami.

  • Minęła 15. rocznica członkostwa w UE oraz 20. w NATO, z okazji czego do Polski zjechało 12 przywódców unijnych państw, a sojusznicze wojska przemaszerowały ulicami Warszawy.
  • Dysponujący wykształceniem pedagogicznym strażacy, księża i siostry zakonne przyszli w sukurs młodzieży w szkołach objętych strajkiem nauczycieli domagających się 30% podwyżki podstawy uposażenia.
  • Po Słowacji, także na Ukrainie wybory prezydenckie wygrała osoba o nieznanych szerzej poglądach.

Na ekrany kin zawitał jeden z najlepszych w dziejach polskiej produkcji film religijny – poświęcony świętej Faustynie „Miłość i Miłosierdzie”.

  • W wieku 92 lat zmarł Tadeusz Pluciński – na wieki wieków amant.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Europa w świetle pożaru. W jaskrawym świetle płomieni stanęła na nowo kwestia korzeni chrześcijańskich Unii Europejskiej

Nie wolno lekceważyć żądań poprawy bytu ani ich nie doceniać, ale moim zdaniem wydarzeniem liturgicznego okresu Wielkanocy, górującym nad innymi, był pożar katedry Najświętszej Marii Panny w Paryżu.

Piotr Witt

Problem budził ostre kontrowersje w momencie ogłoszenia konstytucji Unii w traktacie lizbońskim (podpisanym w Brukseli) w 2007 roku.

Pierwszy projekt preambuły wzmiankował filozofię oświeceniową, ale nie chrześcijaństwo. Wśród zwolenników tradycji chrześcijańskiej obok Włoch i Niemiec figurowała w pierwszym rzędzie Polska, niezależnie od partii u władzy. Francja była głównym przeciwnikiem wprowadzenia dziedzictwa religijnego do traktatu konstytucyjnego. Ojcowie konstytucji rozgraniczyli to, co jest dobre dla ludu, od korzyści dla nich samych. Valery Giscard d’Estaing był zdania, że nie można umieszczać wzmianki o chrześcijaństwie, nie wspominając innych religii.

Były prezydent Republiki nie stroni osobiście od europejskiego dziedzictwa. Nawet jego nazwisko świadczy o przywiązaniu do tradycji. Rodzina nazywa się w rzeczywistości Giscard. Ojciec prezydenta, bogaty finansista, dodał sobie do nazwiska „d’Estaing” w 1922 roku, uzurpując pochodzenie od słynnego admirała z XVIII wieku.

Sam prezydent utwierdził prawdopodobieństwo tej maskarady, kupując całkiem niedawno zamek Estaing, wystawiony na sprzedaż po śmierci właścicieli.

Jego następca, Jacques Chirac, tak mocno przywiązany do laickości à la francaise ze ścisłym rozdziałem Kościoła od Państwa, również na własny użytek hołduje dawnym tradycjom monarchicznym, mieszkając w zamku, a nawet dwóch. Protesty ich obu sprawiły, iż wzmianka o tradycji chrześcijańskiej nie została dodana do traktatu, lecz problem nigdy nie był zamknięty i polemika nie ustała.

„Nie wierzę w korzenie chrześcijańskie Europy” – powiedział Pierre Moscovici trzy lata temu. Były minister mitterrandowski 8 maja 2016 roku reprezentował w pewnym sensie oficjalne stanowisko Unii, jako jej komisarz do spraw gospodarczych i finansowych. Ta wypowiedź w ustach wysokiego funkcjonariusza wznieciła falę oburzenia w kręgach katolików francuskich, ale również w prasie bezwyznaniowej. „Korzenie chrześcijańskie Europy są faktem” przypomniano komisarzowi. (…) Zresztą, jeżeli istnieje jakiś rys wspólny dziedzictwa architektonicznego Europy, to są nim kościoły obecne w każdej wiosce, w każdym zakątku kontynentu…

W przekonaniu funkcjonariuszy europejskich negujących korzenie chrześcijańskie Europy chodziło wówczas o uznanie charakteru wielokulturowego Unii, aby móc przyjąć Turcję. Dziś problem się oddalił, pozostała chęć dogodzenia muzułmanom, których coraz więcej żyje na kontynencie. (…)

Pożar katedry Najświętszej Marii Panny wstrząsnął światem chrześcijańskim, ale nie wszystkimi europejczykami. Członek związku studentów francuskich, obywatel Hafsa Askar napisał między innymi: „Jak długo jeszcze ludzie będą rozpaczać nad kawałkiem drewna. (…) wy lubicie za bardzo waszą tożsamość francuską, chociaż obiektywnie ją się pieprzy, to jest wasze delirium, was – małych białych”.

Mobilizacja Francuzów – miliarderów, emerytów, stowarzyszeń na rzecz odbudowy katedry – ma sens głębszy niż chcieliby przyznać zwolennicy multi-kulti. Dlaczego pragnąć rekonstrukcji kościoła zamiast budowy bloków mieszkalnych? Odpowiedź nie mieści się w kategoriach rozumowania logicznego, lecz należy do sfery uczuć: poczucia, że się jest spadkobiercą, depozytariuszem dziedzictwa.

Artykuł „Europa w świetle pożaru” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w majowym „Kurierze WNET” nr 59/2019, s. 3 – „Wolna Europa”, gumroad.com.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Europa w świetle pożaru” na s. 3 „Wolna Europa” majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

PiS nie powinien mieć monopolu na władzę, ale rządy opozycji będą gorsze / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 59/2019

Nie chcę euro, nie chcę LGBT w szkołach, nie chcę przekazywania kolejnych kompetencji do Brukseli ani wpisywania do konstytucji przynależności do UE. Popieram gospodarcze plany premiera Morawieckiego.

Krzysztof Skowroński

Dobrej zmianie nie jest łatwo rządzić, szczególnie w przeddzień wyborów. Z jednej strony totalna opozycja, z drugiej Konfederacja. Totalna opozycja od dawna przyprawia aktualnej władzy gębę nacjonalistów i populistów, próbujących wprowadzić rządy autorytarne, pozbawionych empatii, zdolności rządzenia, bezwzględnych, pazernych, kłamców, nietolerancyjnych antysemitów.

Według Konfederacji zaś najważniejsza cecha obozu rządzącego to wiernopoddańcza służalczość wobec diaspory żydowskiej.

Kiedy PiS opędza się jak od natrętnej muchy od podejrzenia o antysemityzm, konfederaci krzyczą o diasporze; kiedy dla odmiany chce pokazać, że żadnej diasporze nie służy – słyszy krzyk o antysemityzmie.

Totalna opozycja (KE Biedroń) i Konfederacja – te dwie siły chcą pozbawić PiS władzy.

Celem pierwszej jest budowa ponadnarodowego imperium, które dziś nazywa się Unią Europejską i gdzie miejsce normy zajmuje ideologia związana z ruchem LGBT. Konfederacja jest tego przeciwieństwem. Cel przez nią deklarowany to państwo narodowe, oparte na rodzinie i wartościach chrześcijańskich.

Konfederacja nie ma szans na przejęcie władzy. Może doprowadzić jedynie do odsunięcia PiS od rządów. Nie twierdzę, że PiS powinien mieć monopol na władzę. Wiele decyzji, zjawisk czy rozwiązań systemowych mi nie odpowiada, ale rządy totalnej opozycji będą gorsze. Nie chcę euro, nie chcę LGBT w szkołach, nie chcę przekazywania kolejnych kompetencji do Brukseli i nie chcę wpisywania do konstytucji przynależności do UE. Popieram premiera Mateusza Morawiec­kiego, który zamierza wydobyć polską gospodarkę z peryferii do podmiotowości. Konfederacja, jeśli osiągnie sukces, doprowadzi do dalszego osłabiania naszej suwerenności.

Niestety dobra zmiana ma niezwykle groźnego przeciwnika. Nie oblega on twierdzy, ale jest w jej środku. Tym wrogiem są pojawiające się w różnych instytucjach i działaniach buta, pycha, niekompetencja i brak szacunku dla ludzi. Z wielu środowisk docierają do mediów WNET takie skargi, i to od zwolenników dobrej zmiany.

Wybory europejskie tuż, tuż i już wielkich korekt zrobić się nie da, jednak jeśli nie wprowadzi się ich przed jesiennymi wyborami, PiS może przegrać z samym sobą.

Ale, ale! Cieszymy się, ze Radio WNET ma 10 lat i zapraszamy na Jarmark WNET 25 maja.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W 1918 r. wielu Ślązaków wierzyło, iż przyłączenie Śląska do Polski jest oczywiste. Z dnia na dzień ten entuzjazm gasł

Na terror Polacy odpowiedzieli aktywniejszymi przygotowaniami do powstania. Prowadzono małą dywersję. Pokazywano Niemcom, że to oni są intruzami na tej ziemi i rdzeni mieszkańcy ich sobie nie życzą.

Jadwiga Chmielowska

Przypominamy w cyklu artykułów dzieje walk o przyłączenie do Polski Śląska i Wielkopolski i sylwetki ludzi, którzy poświęcili temu swoje życie.

„Ślązacy powracali do swych domów z doświadczeniami wojennymi, które nabyli w obcych krajach (…) Wzrosła świadomość, że nadszedł czas sprzyjający, aby skorzystać z chwilowej niemocy i rozstroju społecznego Niemiec i pomyśleć o możliwości oderwania się od Niemiec” – wspomina Filip Copik z Lipin, uczestnik trzech powstań śląskich. (…)

Przeciwdziałania niemieckie

Coraz większa aktywność Polaków zarówno na Śląsku, jak i arenie międzynarodowej sprawiała, że Niemcy próbowali przeciwdziałać, tworząc podobne do polskich aparaty propagandowe. Już w pierwszych dniach stycznia 1919 r. założyli w Opolu organizację „Freie Vereinigung zum Schutze Oberschlesiens”. Jej głównym celem było uniemożliwienie przyłączenia Śląska do Polski.

Olbrzymie środki finansowe i niespotykana u Niemców ruchliwość sprawiła, że szkoły były wręcz zasypywane ulotkami. Każda polska rodzina miała kontakt z tymi drukami. Niemcy walczyli nie tylko agitacją.

Już w styczniu zaczęli ściągać na Śląsk kolejne oddziały wojskowe Grenzschutzu i tzw. Heimatschutzu – organizacji wojskowej. Heimatschutz rabował i dewastował – postępował wyjątkowo brutalnie. To właśnie Heimatschutz w dniach od 3–5 lutego 1919 r. ograbił w Lublińcu polskie składy kupieckie.

„Zamek w Piaśnikach był takim punktem na ważnym skrzyżowaniu Lipiny–Królewska Huta (Chorzów)–Świętochłowice–Bytom, skąd miało promieniować bezpieczeństwo i dodawać otuchy Niemcom, że ich obrońcy stoją na straży. Ciągłe pogotowie i ćwiczenia tych obrońców nie zastraszyły Polaków i nie przeszkadzały tajnej organizacji w pracy. Niemcy zaś, wielce niezadowoleni z tego, że wojsko nie miało zamiaru najechać na miejscowość, aby poskromić zuchwalców, pochowali się do swoich nor, lamentując w ukryciu, a policjanci, aby się nie narażać, trzymali pewien dystans i należnym respektem odnosili się do krytycznej sprawy. Bardzo ważnym zagadnieniem i trudnością było zdobywanie i gromadzenie broni. Uszkodzoną trzeba było naprawiać i uzupełniać częściami innej broni. Ten arsenał chowany był pod hałdami, w zasypanych kanałach starych hut, w miejscach, w których nasi przodkowie kiedyś pracowali, ocierając zroszone potem czoła. Np. u nas w Lipinach hałdy leżące za miejscowością nie mogły być odkryte i tylko wtajemniczeni wiedzieli, gdzie ukryta jest broń” – wspomina Filip Copik.

Władze niemieckie na Śląsku zaostrzyły terror wobec Polaków. Dowódca 117 dywizji, gen. Höfer stacjonujący w Bytomiu, ogłosił 18 stycznia 1919 r. stan oblężenia, który następnie z Bytomia i powiatu bytomskiego rozciągnął się na cały Górny Śląsk. Na terror Polacy odpowiedzieli aktywniejszymi przygotowaniami do powstania. Prowadzono małą dywersję, np. uszkadzano sieć telekomunikacyjną. Pokazywano Niemcom, że to oni są intruzami na tej ziemi i rdzeni mieszkańcy ich sobie nie życzą.

26 lutego 1919 r. w wielkiej hali starego sądu ludowego w Bytomiu Niemcy zwołali wiec. „Gdy Radca szkolny Rzesnitzek zaczął przemawiać po niemiecku, z galerii zagrzmiał protest, żądano, by przemawiał po polsku.

Ten odruch polski Niemcy usiłowali zgnieść gromkiem odśpiewaniem pieśni Deutschland, Deutschland über alles. W odpowiedzi na hymn niemiecki, który Polacy wysłuchali w spokoju, rozległ się równie potężnie Mazurek Dąbrowskiego: „Jeszcze Polska nie zginęła” – zapisał we wspomnieniach Józef Grzegorzek.

Drobne zdrady i wielkie hamowanie

Do więzień trafiali polscy patrioci. Mikołaj i Józef Witczakowie przeszło 2 miesiące spędzili w areszcie. Prezydent rejencji opolskiej wydał okólnik, w którym czytamy: „Każdemu, który poda nazwiska przywódców polskich oraz świadków tak, że sądowne ukaranie winnych może nastąpić, zaręczam nagrodę 4 000 marek”. Od tej pory posterunki niemieckie otworzyły drzwi dla wszystkich donosicieli. Polscy spiskowcy musieli się mieć na baczności. Kapitan Józef Kwasigroch z Mysłowic na polecenie Komitetu Wykonawczego POW G.Śl. zajmował się zdobywaniem dużej ilości broni i większego sprzętu w garnizonie w Gliwicach i Brzegu. „Został on aresztowany, ponieważ zdradził go renegat nazwiskiem J. Ujma. Kwasigroch przebył 10 miesięcy w więzieniu sądowem w Gliwicach wśród ciężkich warunków” – odnotował komendant POW J. Grzegorzek.

Donosy sąsiedzkie czasami na szczęście trafiały w próżnię, a werbowani potencjalni kapusie zgłaszali się do organizacji polskich, by siać następnie dezinformację w szeregach niemieckich.

Tak się stało w Tychach. Niemcy podejrzewali Franciszka Kozyrę o członkostwo w polskiej organizacji. Postanowili zrobić z niego konfidenta. Obiecali sowitą zapłatę za plany polskich spiskowców. Kozyra się zgodził i zawiadomił komendę powiatową POW w Pszczynie. Postanowiono wykorzystać sytuację. Dyrektor Banku Ludowego Jan Kędzior i komendant powiatowy POW Stanisław Krzyżowski oraz Józef Loska z Glinki i Brunon Gorol z Tych sporządzili plik podrobionych dokumentów. Opisali straszne represje, jakie spadną na Niemców za dokuczanie Polakom. Kilka dni później Kozyra dostarczył falsyfikaty na umówione miejsce w tyskim browarze. Kierownik miejscowego niemieckiego wywiadu, a zarazem naczelnik poczty Gawelka, nauczyciel Kotlorz i urzędnik z browaru Seifert uznali, że tak ważne dokumenty należy dostarczyć na posterunek policji w Mikołowie. W zapiskach z tamtych lat czytamy: „Komisarz Gentz od razu zabrał się do czytania i wnet trząsł się ze śmiechu – bo poznał cały manewr. (…) – Oddaj te kilka tysięcy marek, które za te bezwartościowe szmaty otrzymałeś – krzyczał naczelnik poczty Gawelka”. Kozyra nie miał żadnych pieniędzy, bo wszystko co dostał przekazał na konto Polskiego Czerwonego Krzyża.

„Podkomisarz Kazimierz Czapla walczył przeciw bezprawiom władz niemieckich śmiało i zręcznie, lecz mógł to czynić tylko w formie publicznych protestów i enuncjacyj. Rychło też okazało się, że prowadził walkę z wiatrakami, albowiem niemieckie władze cywilne i wojskowe robiły swoje, nie zważając bynajmniej na to, jakie pojęcia jurystyczne ma o niemieckiej robocie polski adwokat Czapla” – relacjonuje Józef Grzegorzek.

Wielu Ślązaków, a zwłaszcza nieliczna inteligencja, nadal jednak wierzyło, iż obędzie się bez walki, a zwycięska koalicja nałoży pęta na pruski militaryzm i przyłączenie Śląska do Polski jest czymś zupełnie oczywistym. Z dnia na dzień ten entuzjazm gasł.

Ślązacy rwali się do walki o przyłączenie swych ziem do Polski. Byli też i tacy, którzy – być może dla wygody, własnych interesów i osiągniętej stabilizacji – bali się zmian. Owszem, czuli się Polakami, ale walczyć nie chcieli. Część z nich można usprawiedliwić tym, że byli przekonani, iż zwycięskie mocarstwa podarują Polsce Śląsk. Brali więc na przeczekanie. Nie były to jednak na szczęście postawy masowe. (…)

„Lewe” raporty

Negatywne nastawienie Kazimierza Czapli miało najprawdopodobniej wpływ na treść jego raportów o śląskim POW wysyłanych do NRL w Poznaniu. Posyłał je również do Józefa Dreyzy, który po panicznej i niezrozumiałej ucieczce ze Śląska założył w Sosnowcu strukturę konkurencyjną w stosunku do Komitetu Wykonawczego POW, która niestety wprowadzała jedynie zamęt. Józef Grzegorzek domagał się od Wojciecha Korfantego prawdy i publikacji raportów Czapli – „z powodu opacznego przedstawienia w »Polonji« faktów i zdarzeń z czasów pierwszego powstania śląskiego”. O dziwo, Korfanty zaczął mu opublikowaniem dokumentów i raportów grozić. Grzegorzek w swojej książce wydanej w 1935 r. tak to opisuje: „Wtedy poseł Korfanty otrzymał zapewnienie, że organizacja wojskowa nie lęka się ogłoszenia tych dokumentów, natomiast uważa, iż z tem nie należy zwlekać. Dotychczas dokumenty te nie zostały ogłoszone, chociaż od dnia wspomnianej rozmowy minęło 5 lat. Szkoda wielka. Apel taki do publiczności przydałby się bowiem raczej do przyznania łagodzących okoliczności tym osobom, które świadomie lub nieświadomie paraliżowały zewnętrzny rozmach organizacji wojskowej”.

W okresie międzywojennym Wojciech Korfanty posiadał koncern prasowy. Drukował kilka dzienników. „Polonia” ukazywała się od 24.09.1924 r. Korfanty przejął też po Ignacym Paderewskim akcje w „Rzeczpospolitej”. Trudno więc było już wtedy dochodzić prawdy historycznej.

Kto ma prasę, ten ma władzę i próbuje tworzyć historię na nowo. Skąd my to znamy?

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Na beczce prochu. Historia powstań śląskich” znajduje się na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Na beczce prochu. Historia powstań śląskich” na s. 16 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego