Abyśmy mogli żyć, wszyscy musimy się dogadać, ale dialog musi mieć podstawy / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 64/2019

Ideologie, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę.

Cywilizacja – lewica – dialog

Piotr Sutowicz

O grożącym rewolucją sporze światopoglądowym w naszym kraju pisałem w „Kurierze WNET” kilka miesięcy temu. Wydarzenia ostatniego okresu każą mi jednak do tematu wrócić, ponieważ intensyfikacja postępów rewolucji jest rzeczywiście oszałamiająca.

Cywilizacja

Jeżeli myślę o cywilizacji, to nie chodzi mi o poziom materialny i techniczny społeczeństwa, lecz, zgodnie z klasycznym rozumieniem tego pojęcia, idąc za definicją Konecznego, widzę ją jako „metodę ustroju życia zbiorowego”, czyli wszystko to, co nas jako ludzi jakoś lokuje w zbiorowości. Cywilizacja to rząd pojęć podstawowych, którymi żyjemy. To rzeczy wielkie, zasadnicze, ale zarazem takie, które sprowadzają się do doraźnej codzienności. Najogólniej mówiąc, to ona decyduje o tym, że nie paradujemy po ulicach w stringach z piórkami w tyłkach. Przykład niby śmieszny, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia w Polsce, do której przeniosły się z Zachodu nowe formy walki z cywilizacją, wcale nie dziwaczny. Tzw. marsze równości, tak masowo przeprowadzone w naszych miastach, będące w istocie narzędziem do walki ze wszystkim, co tradycyjne, w ostatnich miesiącach stały się linią frontu cywilizacyjnego, za którą dzieją się różne dziwne rzeczy.

Być może w tej dziwności kryje się źródło przyszłej klęski rewolucji lewicowej, która ewidentnie zaczyna nam zagrażać. W społeczeństwie owa aktywność może, choć nie musi, wywołać odruch obronny.

Cywilizacja buduje społeczeństwa, nadaje kształt i każe im żyć według pewnych reguł. Bywają cywilizacje gromadnościowe, jak turańska, i personalistyczne, jak łacińska. Jestem przekonany o słuszności takiego podziału. Bywają też określone stany, które można nazwać acywilizacyjnymi. Mogą bowiem istnieć grupy prymitywne, niezdolne do jakiegokolwiek myślenia abstrakcyjnego, skupione wyłącznie wokół konsumpcji i realizacji żądz, nieodczuwające nawet potrzeby prokreacji. Cywilizacje prymitywne obniżają godność człowieka i blokują rozwój społeczeństwa. Stan acywilizacyjny, jeśli traktować go poważnie, jest drogą do końca życia społecznego i człowieka w ogóle. Ktoś, kto czytał Manifest komunistyczny Marksa albo przynajmniej wie, co w nim jest zawarte, wie też, że taki cel przyświecał twórcy doktryny, której nazwa pochodzi od jego nazwiska. Oto cała rzeczywistość różnorodności społecznej miała po prostu zniknąć, roztopić się w ramach wspólnoty pierwotnej, w której nie miało być niczego oprócz rzeczonej konsumpcji właśnie. Rewolucja w kształcie zaproponowanym przez Marksa nigdy nie postąpiła poza formę szczątkową – ani komunizm w Rosji, ani tym bardziej socjalizmy wschodnioeuropejskie nie zdecydowały się na radykalną formę anarchii komunistycznej, skupiając się na mniejszym lub większym terroryzowaniu ludności i odbieraniu jej tradycji, własności i religii.

Najszczerzej komunizm próbował budować Mao Zedong w Chinach w czasach rewolucji kulturalnej i Pol Pot w Kambodży za czasów Czerwonych Khmerów. Wszyscy pozostali szli na mniej lub bardziej szczere kompromisy.

Nie przeszkadzało im to wydawać w masowych nakładach Manifestu, mówiąc tylko, że na tę formę ustroju przyjdzie czas potem. Pewnie sami technokratyczni komuniści wzdrygali się na myśl o tym, co by było, gdyby… poszli na całość.

Dzisiejsze czasy

Wydawało się, że dążenie do acywilizacji skończyło się wraz z upadkiem Muru Berlińskiego, ale to nieprawda. To, że tu, w Polsce i na wschód od Łaby myślano błędnie, wiedzieli pewnie niektórzy przedstawiciele myśli zachodniej, baczni obserwatorzy kształtowania się i burzenia cywilizacji. Przed nowymi zagrożeniami przestrzegał np. Jan Paweł II, ale zwolennicy antyspołecznych utopii od początku zadbali o to, by głosy ostrzegawcze nie były dobrze słyszalne, a jeżeli nawet, to by ich przekaz maksymalnie zniekształcić. W wypadku papieża Polaka to zniekształcanie czy spłycanie jego ostrzeżeń oddaje hasło „kremówki tak – encykliki nie”. Do nowego starcia zwolennicy tradycyjnej, budowanej od wielu stuleci cywilizacji stanęli więc słabo przygotowani – o tym m.in. pisałem w majowym „Kurierze WNET”.

W wyniku braku mediów i bystrych intelektualistów, którzy mogliby społeczeństwo ostrzec, oraz bezradnego w istocie systemu edukacji, nowa lewica zbudowała swą narrację stopniowo, krok po kroku, i dopiero teraz można zobaczyć w całej krasie jej strategię.

Skoro nie powiodło się stworzenie z proletariatu forpoczty rewolucji, zresztą w ostatnich czasach szybkiego rozwoju technologicznego klasa ta znakomicie się dekonstruuje, to tej forpoczty trzeba poszukać gdzie indziej. Już w XIX wieku niektórzy rewolucjoniści kwestionowali fakt dowartościowywania przez marksizm klasy pracującej. W końcu rewolucja nie miała klas umacniać, lecz je znieść. Teraz więc, po klęsce rewolucyjnego eksperymentu w wieku XX, trzeba było spróbować inaczej. Na pozór jeszcze dziwniej i bardziej irracjonalnie. Fakt jest jednak taki, że coś, co wydaje się na początku dziwaczne, z czasem nie budzi gwałtownej reakcji. Użyto więc do rewolucji mniejszości seksualnych i ludzi zbuntowanych wobec własnej płci, w tym feministek. Pytanie: dlaczego? Bo wśród nich najlepiej znaleźć niepogodzonych z obowiązującym porządkiem, takich, którym się wydaje, że świat jest niesprawiedliwy i nie akceptuje tego lub owego. Początkowo chodziło o zwykły homoseksualizm, który w różnych krajach Zachodu traktowany był różnie.

W komunistycznej Polsce nie był penalizowany, lecz w sferze społecznej i mainstreamie raczej wyśmiewany. Jeszcze w filmie Rozmowy kontrolowane, nakręconym kilka lat po upadku systemu, znajdziemy uważaną za kultową scenę, gdzie oficer, chyba MO, wieczorną porą idzie wyrzucić śmieci i w okolicach śmietnika zastaje szamoczących się Stanisława Tyma i Krzysztofa Kowalewskiego. Każe im się rozejść, po czym słyszy z okna bloku zapytanie szanownej małżonki: „Heniu, co tam, chuligany?”, na co odpowiada dość obojętnie: „Nie, pedały jakieś”. Dziś chyba taka scena nie przeszłaby w kinematografii mainstreamowej, a gdyby nawet, to wrzawa wokół niej zablokowałaby emisję filmu. To jeden z owoców rewolucji. Jest ich jednak więcej. „Miesiąc dumy LGBT” – inicjatywa, o której niektórzy, a może nawet większość z nas dowiedziała się w tym roku, jest czymś dodatkowo szokującym, a jednocześnie symbolicznym. Nie chodzi tu bowiem o owe filmowe „pedały”, lecz o znacznie większy obszar zjawisk.

To już nie homoseksualiści przedstawiają swoje społeczne postulaty, jakiekolwiek by one były, lecz różnorakie, nazwijmy je, orientacje chcą być dumne z tego, czym są, i stan ten prezentować, pouczając nas wszystkich nie tylko o konieczności ich tolerowania, ale wręcz afirmacji ich skłonności i patrzenia na świat.

Omawianie tych grup zajęłoby trochę miejsca i nie wiem, czy warto to robić, ale na pewno trzeba zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądało społeczeństwo afirmujące transseksualistów, ludzi lubiących przebierać się w ubrania płci przeciwnej czy za zwierzęta, w którym swe preferencje bez żenady będą realizować zoofile, pedofile, miłośnicy orgii czy ludzie o skłonnościach, których nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Do tego należy dołączyć klasyczne, wspomniane feministki, walczące z opresyjnym społeczeństwem, a szczególnie z Kościołem, który głosi, że Bóg powołał kobietę jako zdolną do rodzenia dzieci. Gdyby nie to, że rzeczy te dzieją się naprawdę, można by powiedzieć, że mamy do czynienia z jakimś teatrem absurdu, który ma być śmieszny. Powie ktoś, że na tradycyjne społeczeństwo to nie działa, ale medialne kampanie, a szczególnie szkoła, która może wkrótce stać się miejscem promocji antycywilizacji, mogą ten stan zmienić.

Jak daleko proces ów zaszedł, pokazuje fala nienawiści, jaką medialnie wylano na polski Kościół po wypowiedzi arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, a potem biskupów, którzy stanęli po jego stronie. Pamiętajmy, że mieliśmy i pewnie nadal mamy do czynienia z próbą penalizacji takich głosów, które nie są niczym innym, jak filozoficzną odpowiedzią na postępy LGBT w Polsce. Pytanie, czy władza polityczna w bliższej czy też dalszej przyszłości uzna jakąkolwiek polemikę z postulatami ideologii LGBT za przestępstwo, pozostaje otwarte. Przypadek pracownika jednej z sieci sklepów, zwolnionego za niechętne stanowisko wobec promocji tej ideologii, który uzasadniając swoje zdanie, posłużył się cytatem z Biblii, jest tu znamienny. Jeżeli do tego dodać głosy niektórych mediów i tzw. autorytetów, w tym niestety częściowo takich, które uważają się za katolickie, to rzecz jest niepokojąca. Jestem przekonany, że pracownik ów nie zostanie do pracy przywrócony, a proces sądowy w tej kwestii stopniowo będzie znikał z debaty publicznej i nikt nie wspomni, że „opinia publiczna chciałaby wiedzieć”. Przypadków takich jest więcej i wyglądają one na początek prześladowań ludzi za przekonania, w tym szczególnie religijne.

Lewica

Dawna lewica, szczególnie ta państwowa, nie przepadała za homoseksualizmem, o czym wspomniałem powyżej. Tym bardziej ciekawy jest dzisiejszy sojusz ludzi pokroju Leszka Millera i Roberta Biedronia. Nastąpiło w tym względzie znakomite przewartościowanie stanowisk. Z jednej strony na pewno koniunkturalne, z drugiej jednak polityczne i światopoglądowe. Skoro celem każdej rewolucyjnej lewicy było i jest zniszczenie tradycyjnego społeczeństwa, to mamy tu do czynienia ze zwykłą zmianą narzędzi i niczym więcej. Pytanie: czy istniała jakaś inna lewica, do której można by się odwołać, próbując pokazać, że nie o LGBT w niej chodzi?

Odpowiedź na to pytanie jest oczywiście pozytywna. W Polsce byli ludzie lewicy, którzy kierowali się przede wszystkim wrażliwością socjalną, chcieli sprawiedliwego ładu prawnego i bardziej przyjaznej warstwom uboższym dystrybucji dóbr, po prostu za najważniejszy cel mieli to, by biedni byli mniej biedni, a bogaci nieco mniej bogaci. W łonie myśli lewicowej mieliśmy do czynienia z aktywnością spółdzielczą i gospodarczą, były tam rzeczy ciekawe i godne czytania, a może i wcielania w życie społeczne. Nie zawsze bowiem musimy być skazani na dychotomię prawica – lewica. Wszak najważniejsze jest dobro wspólne. Tyle tylko, że dziś w debacie publicznej takiej lewicy chyba już nie ma albo pojawia się tu i ówdzie punktowo.

Myśl lewicowa została „pożarta” przez rewolucję społeczną, stąd stoimy nie przed perspektywą dialogu, a starcia cywilizacyjnego. Dokonującego się zarówno na ulicy, jak i w salonach.

To drugie miejsce dla współczesnych lewicowców wydaje się mimo wszystko przyjaźniejsze. Ryszard Kalisz jadący na platformie podczas „parady równości” jest mniej wiarygodny niż w studio telewizyjnym, gdzie przy pomocy mniej lub bardziej życzliwego dziennikarza może snuć wizję postulatów środowisk mniejszości obyczajowych. Tak jak zupełnie „niesceniczna” stała się posłanka Joanna Scheuring-Wielgus wykrzykująca kilka lat temu swe słynne „Dość dyktatury kobiet!” na antyaborcyjnej manifestacji. Mimo wszystko media mogą więcej. Można udawać, że manifestacje LGBT czy manify feministyczne przyciągają dzikie tłumy, ale wyborców liczy się naprawdę w miliony. Część z nich nie wie w ogóle, o co w tym skrócie chodzi, a gdyby się dowiedzieli, to zareagowaliby jak staruszka w filmie Vabank 2, kiedy zapytano ją, czy w mieszkaniu przebywał Murzyn z psem – przeżegnała się i odpowiedziała przerażona: „Pod jednym dachem z antychrystem?!”.

Propagandę trzeba więc sączyć powoli, racjonalizując ją, posługując się różnymi argumentami, w tym odwołując się do chrześcijaństwa, które nagle okazuje się być w ustach lewicowych polityków i publicystów religią szacunku, oczywiście tylko w określonych okolicznościach.

W studiu telewizyjnym można spokojnie wiele rzeczy pokazać fajniej, kandydat na takie czy inne stanowisko może sobie przygotować ładną mowę i ogólnie przecież może być ładny, bo polityka musi być elegancko opakowana. Każdy, kto zauważy w niej rysy i będzie chciał drążyć problem albo przestawić dyskurs na inne tory, może nagle okazać się wrogiem publicznym. Zresztą zestaw tematów podejmowanych w części mediów został tak skrojony, by rzeczy ważne, w tym także różne ciekawe gospodarcze pomysły lewicy, nie znalazły się w tej przestrzeni.

Lewica wraz ze zmianą siły przewodniej rewolucji zmieniła bowiem optykę – niegdysiejszego robociarza zastąpił ładny, jak wspomniałem, pan w garniturze, a za nim kroczy dumnie, również wspomniany wyżej, osobnik z piórkiem w tyłku. Ekonomicznie ludzie ci są chyba dobrze sytuowani albo też sprawami finansów nie interesują się w ogóle. Tematy ważne zostały zastąpione przez kwestie tu opisywane, ale też i przez ideologicznie postrzegany problem globalnego ocieplenia, wyrębu lasów w Brazylii, konieczności zmniejszenia spożycia mięsa przez populację naszego kraju, obowiązku zmniejszenia wydobycia węgla i zastąpienia tego surowca źródłami ekologicznymi. Każdy z tych, zestawionych tu przypadkowo problemów jakiś sens ma o tyle, że w zderzeniu z polityczną rzeczywistością tworzy miszmasz, z którego w żaden sposób nie wyłania się interes narodowy. Grupa tematów wsparta przez wrzutki socjalne powoduje, że obywatel całkowicie traci orientację w rzeczywistości.

Dialog

Tak naprawdę debaty społecznej na tematy ważne nie ma i nie będzie. Nie ma bowiem punktu stycznego pomiędzy postulatami prezentowanymi przez zwolenników LGBT a wartościami chrześcijańskimi w klasycznym rozumieniu.

Nie ma pośredniego rozwiązania między tymi, którzy głoszą, że kobieta w ciąży jest jedną osobą, choć posiada cztery ręce, dwie głowy i dwa serca, w związku z tym część owych organów może po prosu usunąć, a tymi, którzy – zresztą zgodnie z medycznym stanem wiedzy – uznają tu istnienie dwóch osób mających prawo do życia. Wbrew nazwie, kompromis aborcyjny jest w istocie tylko konsensusem, czyli zgodą na zabicie określonej grupy, której nie dano szansy. Nie można też chyba znaleźć żadnego wspólnego punktu między zwolennikami twierdzenia, iż małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a tymi, którzy temu przeczą, a najchętniej chyba ową instytucję znieśliby ze szczętem. Nie znam się na tyle na myśli współczesnej lewicy, by z całą pewnością to wiedzieć, ale jestem przekonany, że w niektórych kręgach takie pomysły istnieją. Trudno jest dialogować z nurtem prowadzącym do atomizacji i anarchizacji życia, a w dalszej perspektywie do unicestwienia gatunku ludzkiego. Jeżeli bowiem część lewicowych aktywistów wprost postuluje zaniechanie przez kobiety rodzenia dzieci w imię „ratowania planety”, to gdyby ten postulat przeprowadzić prawnie, jak to częściowo dzieje się w Chinach od wielu lat, to prędzej czy później musi nastąpić koniec.

Zmiecenie z ziemi człowieka jest mało skrywanych hasłem części środowisk anarchistyczno-rewolucyjnych. Cały propagowany w różnym stopniu nihilizm świadczy o tym dobitnie. Nihilista europejski, czy ogólnie ten żyjący w liberalnym świecie Zachodu, ma jednak pewien problem – nie wszyscy podporządkowują się owym katastrofalnym paradygmatom równie łatwo. Owszem, ci żyjący w dobrobycie, którzy odrzucili wiarę w Boga i ład społeczny – tak, ale na świecie stanowią oni mniejszość. Większość populacji ludzkiej żyje na południe i wschód od Morza Śródziemnego i – mimo katastrof humanitarnych, wojen, głodu i innych dotkliwych problemów tamtych części świata – jest całkiem liczna. Problem religii muzułmańskiej, która na krótką metę posłużyła rewolucji do budowania świata multikulturalnego, okazał się głębszy, niż się wydawało. Europę rozbrojono mentalnie, a reszty świata jeszcze nie. Sytuacja przypomina tę z końca czasów Cesarstwa Rzymskiego, kiedy Rzymianie stali się bierni wobec nadchodzącej klęski. Analogia ta jest nadzwyczaj często używana ze względu na trafność właśnie.

Problem więc jest globalny. Cywilizacje bowiem dążą do globalności, każda chce być zwycięska; być może tak samo dzieje się ze stanem acywilizacyjnym. Jest jakiś fenomen ludzkiej myśli, który coś takiego konstruuje i realizuje w praktyce. Pytanie, dlaczego człowiek nienawidzi sam siebie, jest bardzo złożone. Jako człowiek wierzący mam na to zadowalającą odpowiedź:

Bóg stworzył świat i uznał go za dobry, a Przeciwnik chce w tym miejscu widzieć coś dokładnie odwrotnego. Na pewno musi zacząć od człowieka. Nie wiem, co na to niewierzący.

Pewnie trudno by nam się dyskutowało, ale i wielu z nich chciałoby żyć w rodzinach i wychowywać dzieci, które z kolei chodziłyby do szkół, gdzie poznawałyby reguły dobrego postępowania. Rzeczy oczywiste nie są aż tak zależne od tego, czy się wierzy w Boga, czy nie.

Byśmy mogli żyć, musimy się dogadać co do kształtu świata, a nie da się tego zrobić z dżentelmenem przebranym za psa czy też brodatym wielkoludem uważanym w swoim środowisku za sześcioletnią dziewczynkę. Dialog musi mieć jakieś podstawy. Ideologie natomiast, często głoszące twierdzenia a priori, wypracowały je sobie na własny użytek i ani na krok nie są skłonne ustąpić, czego zresztą i zwolennikom łacińskiej cywilizacji życzę. W każdym razie – idą trudne czasy.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” można przeczytać na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Cywilizacja – lewica – dialog” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka „prawo”rządności/ Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 64/2019

Jednym z najbardziej fałszywych kamieni węgielnych III RP pozostaje teza prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości sam się oczyści. Trudno znaleźć równie szkodliwy idiotyzm.

Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka „prawo”rządności

Andrzej Jarczewski

Wspólnoty Europejskie powstały po zakończeniu procesu denazyfikacji w Niemczech. Prawo unijne, spadające dziś na nas lawinowo, nie musiało zajmować się zbrodniczymi instytucjami żadnego państwa. Gdy w Polsce uchwalono ustawę dezubekizacyjną, nie miała ona odpowiednika w krajach Zachodu, a państwa wyzwolone spod dominacji sowieckiej radziły sobie z tym problemem rozmaicie, nie wytwarzając unijnych zasad. Z kolei Niemcy nie pytały nikogo o zdanie, gdy usuwały prawie cały aparat NRD.

„Niezawisłość” sędziowska jest… rzeczownikiem. Znaczy dokładnie tyle, ile można wyrazić czasownikami definiującymi pewne czynności sędziego i wobec sędziego. W orzekaniu sądowym polega to na tym, że nikt nie może nakazać, zakazać lub ukarać za wydanie wyroku takiego, jaki – zdaniem sędziego – powinien być wydany. Sędzia nie może tylko wykroczyć poza granice wyznaczone kodeksami. We wskazanych przez ustawodawcę granicach może orzekać dowolnie, choć oczywiście powinien uwzględniać wiele czynników i zasad, o których traktują nauki prawne.

Od roku 2015 obserwujemy próby innego definiowania ‘niezawisłości’. Niektórzy polscy sędziowie uznali, że są niezawiśli od ustaw i nie muszą stosować kodeksów, nakładających różne granice.

Uważają, że mogą głosić poglądy i wyroki oparte na indywidualnym, anarchistycznym rozumieniu nie tylko polskiej konstytucji, ale dowolnie rozumianego prawa unijnego i nigdzie nieskodyfikowanej zasady praworządności. Oczywiście – ‘praworządność’ to też tylko rzeczownik, który może oznaczać tyle, ile pozwolimy sobie narzucić czasownikami nazywającymi konkretne czynności i zakazy. Sam w sobie rzeczownik ‘praworządność’ został już tak wyświechtany, że dziś nie znaczy nic. Jest kamieniem w maczudze do okładania niepokornych narodów i epitetem do ich obrażania.

Unieważnienie ustawy dezubekizacyjnej

Gdyby dezubekizacja dotyczyła siedmiu, siedemdziesięciu, a nawet siedmiuset funkcjonariuszy komunistycznego aparatu terroru, można by każdego z osobna postawić przed sądem, sprawiedliwie wyważyć winy i zasługi, a następnie – w jakiejś proporcji do innych podobnych spraw – zawyrokować. Ale tu chodzi o zwartą grupę zawodową, która – w zależności od sposobu uwzględniania różnych przypadków – liczy od 38 tysięcy do ponad 100 tysięcy ludzi. Rozpatrywanie tylu spraw zatkałoby sądy, zdestabilizowałoby wymiar sprawiedliwości, kosztowałoby krocie i prowadziłoby do najdziwniejszych konsekwencji, zwłaszcza że PRL-owscy sędziowie w większości należeli do PZPR, a wielu utrzymywało bliskie, również towarzyskie kontakty z różnymi służbami specjalnymi lub też dla własnej kariery wysługiwało się bezpiece. Niektórzy z nich orzekają do dziś. Nawet w Sądzie Najwyższym.

Ustawodawca zadecydował w sprawie dezubekizacji dość oryginalnie, a Trybunał Konstytucyjny ociąga się z oceną. Wytworzyła się więc przestrzeń do radosnej twórczości.

Ot np. sędzia Marek Przysucha z Częstochowy przyznał sobie uprawnienia Trybunału Konstytucyjnego i w sierpniu orzekł był, że ustawa dezubekizacyjna nie obowiązuje.

Z kolei inni sędziowie, by załatwić porachunki wewnątrz własnej kasty, współdziałają z różnymi partiami i nieraz zdobywają rządowe stanowiska, sprawiając tam więcej szkody niż pożytku.

Konstytucja sędziowska

Skoro sędzia Przysucha złamał zasadę trójpodziału władz, a siebie samego zrobił… sejmem, senatem i podpisem prezydenta RP, to powinien przestać być sędzią. Ale pan Przysucha nadal chce być sędzią i kumulować w sobie wszelkie władze. A inne władze nic na to nie mogą poradzić, bo nasza konstytucja nadała sędziom praktyczną nietykalność, potwierdzoną nawet wyrokami w kryminalnych sprawach złodziejskich, pijackich, szoferskich i innych z udziałem „nadzwyczajnej kasty”.

Konstytucja RP z roku 1997 jest zbiorem niezbyt spójnych przepisów, obudowujących zasadę główną tej ustawy: sędziowie są kastą bezkarną. Pisałem o tym obszernie w „Kurierze WNET” z grudnia 2018 w artykule „Suweren, suzeren, papieren”, więc już tego nie powtarzam. Przytoczyłem tam wszystkie (liczne) zapisy konstytucyjne dotyczące sądownictwa, by wykazać, że konstytucja była pisana przez sędziów i pod sędziów.

Żadna inna kasta, nawet politycy, nie została tak hojnie uprzywilejowana i uposażona, jak sędziowie. Całą resztę konstytucji można więc potraktować jako dość przypadkowe i niespójne opakowanie tego, co dla jej autorów było najważniejsze: dla przywilejów sędziowskich. To akurat jest spójne i nieprzypadkowe. Ktoś o to zadbał i ktoś żąda teraz czynnej wdzięczności.

Sędzia sędziego nie osądzi

Jednym z najbardziej fałszywych kamieni węgielnych III RP pozostaje teza prof. Adama Strzembosza, że wymiar sprawiedliwości sam się oczyści. Trudno znaleźć równie szkodliwy idiotyzm, w który uwierzyłyby miliony na mocy samego autorytetu, jakim się wówczas cieszył prof. Strzembosz. Sam jestem winny, bo gdy w roku 1992 Senat zwrócił się do mnie (podobnie jak do wszystkich b. więźniów politycznych) z ankietą dotyczącą nadgorliwych sędziów PRL, odmówiłem, uzasadniając to przekonaniem, że nie należy podważać autorytetu sądów, bo oprócz prawa niewiele nam pozostało z PRL. Poza tym – nie akceptowałem siebie w roli donosiciela, a w tych kategoriach interpretowano wtedy wypełnienie owej ankiety.

Niestety, gdybym dziś otrzymał podobną ankietę, raczej bym znów odmówił, bo nie można patrzeć na wymiar sprawiedliwości przez pryzmat słabości, głupoty czy złej woli paru procent środowiska sędziowskiego, które dziś – nawet nieoczyszczone z komunistycznych złogów – wykonuje swą pracę rzetelnie. Czas na „oczyszczanie” już minął. Teraz cały ten problem musimy pozostawić historykom praworządności.

Profesor Strzembosz przejdzie do historii tylko jednym powiedzeniem, którym unieważnił cały swój pozytywny dorobek polityczny i naukowy.

Przejdzie do historii… kabaretu. Tak jakby nie znał przysłowia „kruk krukowi oka nie wykole”, co w realiach III RP należałoby przełożyć na: „sędzia sędziego nie osądzi”. W latach 1990–1998 Adam Strzembosz był prezesem Sądu Najwyższego, nasiąkł ideologią swoich komunistycznych kolegów, a teraz nie potrafi z tego wybrnąć i sili się na coraz większą agresję wobec tych, którzy – nie zawsze fortunnie – próbują coś poprawić.

Podstępy postępu

„Marsz przez instytucje” nie ominął uniwersytetów. Ideologia postępu w tym marszu sprawia wrażenie silnika na kołach. Nie ma tam hamulca i nie za bardzo widać kierownicę. Wehikuł postępu jedzie tam, gdzie może, a tam, gdzie nie może – nie jedzie. Brzmi to dość dziecinnie, ale tak to właśnie działa.

Jeżeli na jakiejś drodze opór jest silny, postępowcy szukają sobie innej drogi, ale muszą stale wykazywać aktywność, bo za aktywizm są promowani. Nie za osiąganie konkretnych celów.

Oto 11 września 2019 rektor UMK w Toruniu zawiesił na 3 miesiące prof. Aleksandra Nalaskowskiego, by ukarać go za nie dość postępowe poglądy, wyrażone w tygodnikowym felietonie. Gdyby środowisko naukowe i polityczne pozostało bierne, zapewne profesor nie wróciłby zbyt szybko na uczelnię, noszącą dumnie imię Mikołaja Kopernika, który też swego czasu wygłaszał poglądy niespecjalnie afirmowane przez niektórych rektorów. Tymczasem jednak – pod naciskiem opinii publicznej – rektor już po tygodniu musiał cofnąć swą decyzję, zapowiadając jednak, że nadal będzie grillować profesora. Piszę o tym, by wydobyć istotny element sprawy: zawieszenie było testem postępu. Pojawił się opór, więc postęp się cofnął, ale już zapowiada, że jak tylko warunki pozwolą, zrobi się kolejny test.

Prawnuki Bernsteina

„Cel jest niczym, ruch jest wszystkim” powiedział Eduard Bernstein (1898) i tego trzymają się zleceniodawcy działań, które na niezorientowanym obserwatorze sprawiają wrażenie chaosu. Bo też jest to właśnie dążeniem do chaosu, a nie do ściśle określonego ideologicznego celu. Dzisiejsze cele doraźne zostaną zapomniane jutro, ale marsz do chaosu nadal będzie realizowany, bo zleceniodawcom tych działań łatwiej zapanować nad rozchwianym zbiorowiskiem jednostek niż nad spójnym społeczeństwem, silnym własną tożsamością, religią i kulturą. A jeśli rozbicie narodu na skonfliktowane jednostki nie jest jeszcze możliwe, można większość podzielić na mnóstwo mniejszości, stanąć na czele każdej z tych naturalnie lub sztucznie wyodrębnianych, czyli „wyzwalanych” mniejszości, połączyć siły i większość gotowa.

Trwały sukces jakiejkolwiek nowej ideologii – co słusznie przewidywał Marks – nie jest możliwy w jednym kraju. Dlatego komunizm (I Międzynarodówka) od razu był budowany z myślą o opanowaniu całego świata z domniemaniem, że klasa robotnicza, na czele której staną komuniści, będzie wkrótce większością. To założenie okazało się fałszywe. Ani robotnicy nie stali się większością, ani nie poparli komunistów. Trzeba więc wykreować inne mniejszości, ale wciąż z myślą, że suma mniejszości da większość. Inaczej wszak na dłuższą metę nie da się – nawet terrorem – zarządzać społeczeństwem. Później się te mniejszości porzuci na rzecz nowych, specjalnie kreowanych lub sprowadzanych, tak jak już porzucono czarnych Amerykanów i robotników, którzy okazali się niewystarczająco postępowi.

Zawód: aktywista

Dziś o ideologii promowanej na uniwersytetach i kształtującej poglądy przyszłych sędziów decyduje spora grupa różnych organizacji pozarządowych, finansowanych pierwotnie przez George’a Sorosa i jemu podobnych, a wtórnie – wymuszających dotacje od miejskich samorządców, a także od chwiejnych ministrów.

Członkowie tych grup już nie potrafią robić nic innego, niż jeździć na różne manify, przykuwać się do drzew czy hejtować na Facebooku. Co uczynią, gdy wyschną stare źródła finansowania, a pojawią się nowe? Dam dolary za orzechy, że wielu z nich po prostu będzie robić to samo, tylko dla innego zleceniodawcy. Do zwykłej pracy nie pójdą, bo na niczym się nie znają. Potrafią burzyć. Nie potrafią budować.

Możemy sobie wyobrazić sytuację, że Soros z takich czy innych powodów przestanie finansować organizacje hiperpostępowe, a na jego miejsce pojawi się „filantrop” petrodolarowy, który będzie forsował ideologię przeciwną, uszczuplając swoje kieszonkowe o np. 10 miliardów dolarów rocznie przez dwadzieścia, trzydzieści lat. Setki miliarderów zastanawiają się, co tu począć z nadmiarem pieniędzy. To, że wkrótce się ujawnią, nie wymaga wielkiej wyobraźni. Nie da się wtedy spalić ani utajnić list aktywistów postępku i występku, bo internet ma długą pamięć.

„Lwy nadchodzą”

Wstrząsający opis marszu podstępu przez sądy dał Vladimír Palko w wydanej właśnie po polsku książce „Lwy nadchodzą” (chodzi o te lwy, o których pisał Sienkiewicz w „Quo vadis”). Palko był ministrem spraw wewnętrznych Słowacji w latach 2001–2006. Pełnił ponadto wiele innych funkcji, pozwalających mu zebrać obszerny materiał o zmianach niszczących tradycyjną cywilizację europejską i amerykańską. Szczególną uwagę poświęcił sądom, gdzie dziś – w gremiach opiniotwórczych – przeważają poglądy wykrzyczane w roku 1968. Ten pamiętny rok w krajach Zachodu znaczył coś zupełnie innego niż ten sam rok w Polsce, Czechosłowacji czy Izraelu.

Amerykańskie i europejskie sądy z wyjątkową zajadłością walczą z tradycją chrześcijańską. Palko w wielu miejscach pokazuje strategię podstępu. Oto w roku 2009 międzynarodówka sędziowska o nazwie Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekła, że w publicznych szkołach we Włoszech nie wolno wieszać krzyży. To nic, że od tysiącleci krzyż jest naturalnym składnikiem kultury i tożsamości włoskiej. Międzynarodowy Trybunał został opanowany przez wrogów chrześcijaństwa i krzyż w dowolnie wybranym kraju, a następnie w innych państwach zostaje zakazany. Ale z tym zanadto się pośpieszono. Włoski rząd nie zgodził się na tak drastyczną ingerencję międzynarodówki sędziowskiej w swoje sprawy i wniósł odwołanie do Wielkiej Izby ETPC, gdzie jeszcze postęp nie zdobył większości i ten absurdalny wyrok został anulowany.

W amerykańskim Sądzie Najwyższym, gdzie sędziowie otrzymują miejsce dożywotnio, niezmiernie ważne jest, kogo aktualny prezydent tam przeforsuje. Ogólnie, dzięki przemienności rządów demokratów i republikanów, w Sądzie Najwyższym utrzymuje się względna równowaga. Wystarczy jednak krótkotrwała przewaga zwolenników postępu, by podstępem trwale zmienić ustrój kraju w najważniejszych w danej chwili punktach. Zdarzyło się tak np. w roku 1990, gdy pewien komunista, Lee Johnson, wygrał w Sądzie Najwyższym USA sprawę dotyczącą palenia flagi amerykańskiej. Wybrano dla tej sprawy moment, gdy w tym sądzie przewagę 5:4 mieli akurat postępowcy, uważający profanowanie jednego z najświętszych amerykańskich symboli za dopuszczalne. To tylko jeden z wielu przykładów.

Postęp polega na tym, żeby nie było nic świętego.

Kupowanie dzieci

Kolejny przykład tej strategii. Do roku 2012 w 33 stanach odbyły się referenda na temat dopuszczalności małżeństw tej samej płci. Demokratyczny werdykt był jednoznaczny: wszystkie stany opowiedziały się za tradycyjną definicją małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. W referendach roku 2012 trzy inne stany opowiedziały się za małżeństwami jednopłciowymi, a stan Maine, który jeszcze w 2009 głosował przeciw, przyłączył się do sił postępu. I wtedy do boju wkroczył Sąd Najwyższy USA, który – ponownie większością 5:4 – orzekł, że małżeństwa jednopłciowe są prawem człowieka.

Zwróćmy uwagę: przewaga jednego głosu w jednej instytucji ma większą moc niż decyzje podjęte w kilkudziesięciu referendach.

Vladimír Palko nazywa to tyranią sądów i podaje przykład z sąsiednich Czech. Otóż w roku 2005 tamtejszy parlament przyjął ustawę o rejestrowanych związkach partnerskich z wyraźnie sformułowanym artykułem o zakazie adopcji dzieci przez takie związki. Można powiedzieć: wszyscy zadowoleni. Nie przewidziano, że nad demokracją stoi jeszcze tyrania sądów. Po 11 latach o tej ustawie przypomniał sobie czeski Sąd Konstytucyjny, który po prostu wykreślił z ustawy zakaz adopcji przez rejestrowane związki jako sprzeczny z postępowymi poglądami na wszystko.

Zwróćmy uwagę: demokracja swoje, sędziowie swoje. Aktywiści zapewniają, że rejestrowanie związków nie ma nic wspólnego z adopcją. Dla świętego spokoju parlament godzi się na takie rozwiązanie. Ale nikt nie wie, co i kiedy wymyśli Sąd Konstytucyjny. Wygląda na to, że nadrzędne (nad ustawami) usytuowanie trybunałów konstytucyjnych niekoniecznie jest pomyślne dla narodów, bo w chwili próby – przewaga jednego głosu w takim trybunale może znaczyć więcej niż głos milionów.

Nic o nas bez nas!

Polska konstytucja powstała w czasie, gdy przystąpienie do Wspólnot Europejskich było dla nas odległym marzeniem. Później dokonywano drobnych korekt, wypowiadał się też Trybunał Konstytucyjny, który orzekł był, że prawo wspólnotowe ma wprawdzie pierwszeństwo przed polskim ustawodawstwem, ale gdy zachodzi sprzeczność z konstytucją – takiego automatyzmu nie ma i trzeba wtedy wdrożyć specjalne postępowanie.

Nasza niespójna i wielokroć cerowana konstytucja jest wprawdzie najważniejszym źródłem prawa, ale jest to źródełko słabe, niezbyt czyste i coraz mniej znaczące. Wypływa zeń strumyk prawa, do którego wlewa się wielka rzeka prawa unijnego, w której naszego strumyczka już prawie nie widać.

Co zrobimy, gdy prawo unijne zakaże w Polsce krzyża albo w ogóle zdelegalizuje wszelkie religie, do czego już wzywają forpoczty postępu? Co zrobimy, gdy zdelegalizuje małżeństwo między kobietą a mężczyzną? Co zrobimy, gdy każe oddawać nasze dzieci na wychowanie rodzinom afrykańskim lub księżycowym?

Zadaję pytania oczywiście bezsensowne. Tak się dzisiaj wydaje, podobnie jak naszym ojcom i dziadom bezsensowne wydawały się pytania o adopcję dzieci przez pary homoseksualne, o handel organami, „brzuszkami” i gotowymi dziećmi. Ale nie mogę w tym kontekście o nic pytać sensownie, bo nie jestem prorokiem i nie potrafię sobie wyobrazić skutków kolejnych dekad postępów postępu. Wiem tylko, że jeśli Konstytucja RP ma być nadal źródłem polskiego prawa, to musi to być nowa konstrukcja, być może bardziej ogólna i bezwzględnie nadrzędna względem każdego prawa zewnętrznego. Prawo unijne, jeżeli ma mieć pierwszeństwo przed prawem polskim, powinno być za każdym razem przełożone na język polski i musi być interpretowane zgodnie z polską konstytucją i polską nauką prawa. Nie możemy być zobowiązani do automatycznego stosowania żadnego nakazu czy zakazu, który zostanie uchwalony przez kogokolwiek bez naszego uczestnictwa i bez naszej wyraźnej, ustawowej akceptacji.

A na pierwszej sesji nowego sejmu – jeśli pojawi się taka większość – należy starej konstytucji nadać okres trwałości: 25 lat. Ona już jest nieświeża, już się psuje. Nie broni Polski. Za chwilę nie będzie się nadawała ani do spożycia, ani do użycia. A jak już się przeterminuje w roku 2022, powinna być – nawet w trybie zwykłej ustawy – zastąpiona nowym dokumentem, na którego przygotowanie mamy jeszcze całe trzy lata!

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka »prawo«rządności” można przeczytać na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Międzynarodówka sędziowska, czyli pułapka »prawo«rządności” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Partyzancki oddział „Odwet-Jędrusie” zapewniał ludności polskiej poczucie bezpieczeństwa pomimo okupacji hitlerowskiej

Grupa „Jędrusiów” pozostała samowystarczalna i samodzielna politycznie. Po scaleniu z AK w listopadzie 1943 r. zachowała niezależne dowództwo, swój koleżeński styl bez koszarowego drylu.

Włodzimierz Henryk Bajak

Oddział „Odwet-Jędrusie” powstał z inicjatywy Władysława Jasińskiego ps. „Jędruś”, harcerza z Tarnobrzegu, przedwojennego magistra prawa Uniwersytetu Warszawskiego, nauczyciela szkół średnich. (…) Jasiński, angażując się już na jesieni (wrzesień/październik) 1939 r. w konspiracyjne wydawanie pisemka „Odwet”, tworzył w ten sposób ideową podstawę, na bazie której zamierzał kształtować i rozwijać tajną grupę – siatkę prowadzącą działalność przeciw niemieckiemu hitlerowskiemu okupantowi. Rozszerzając działalność grupy na okoliczne wsie oraz Mielec, szukał od początku kontaktów z przedstawicielami starszego pokolenia. Już wiosną 1940 r. grupa znalazła oparcie moralne i radę w gronie doświadczonych konspiratorów, przede wszystkim w osobie nauczyciela gimnazjum Zygmunta Szewery (ps. „Cyklop”) ze Związku Walki Zbrojnej, który piastował tam funkcję adiutanta Komendanta Obwodu Tarnobrzeskiego. Komenda Obwodu ZWZ nie zdecydowała się jeszcze wówczas na wydawanie odrębnego tajnego pisma lokalnego, warszawskie zaś długo nie docierały w ten zakątek okupowanego kraju. Na terenie obwodów ZWZ „Niwa”, „Twaróg” i „Mleko”, tj. w rejonie Nisko-Tarnobrzeg-Mielec, nie ukazywało się na całym Zasaniu żadne inne pismo poza „Odwetem”, zorganizowanym przez Szefa Władka (Władysława Jasińskiego). (…)

Aby wspomóc rodziny zabitych i aresztowanych działaczy „Odwetu”, Szef Władek postanowił podjąć dywersję i sabotaż gospodarczy w stosunku do okupanta.

Pierwszy „angryf” (napad w celu uzyskania pieniędzy i artykułów spożywczych i gospodarczych) zorganizował w leśnictwie Szczeka, leżącym na trasie Połaniec-Rytwiany (obecnie powiat Staszów). W akcji wzięli udział: Władysław Jasiński, Stach Wiącek „Inspektor”, Franciszek Stala „Kuwaka”, Franek Kasak „Mały Franek”, Józef Kasak, Franek Motyka, Antoni Toś „Antek” i Józef Gorycki. Około dziesiątej wieczorem weszli do leśniczówki Mieczysława Zycha. Zaskoczonym mieszkańcom wyjaśnili cel akcji: zabranie pieniędzy ze sprzedaży drzewa. Aby stworzyć alibi domownikom, przywiązali ich do krzeseł, a Szef Władek zostawił pokwitowanie z podpisem „Jędruś”.

Fot. NCA

Miejscem kolejnej „angryfowej” akcji, 24.01.1942 r., była placówka KKO w Staszowie. Następne przeprowadzano w różnych miejscowościach. Stosowana przez „Jędrusiów” do czasu scalenia z AK taktyka partyzancka polegała na operowaniu małymi grupkami uderzeniowymi, w których uczestniczyło po 7–8, najwyżej 15 osób. Wykonywali krótkie, szybkie uderzenia, czasem jednocześnie w kilku miejscach, a potem błyskawicznie odskakiwali i zacierali ślady. Sprawdzonym środkiem lokomocji i łączności w tych akcjach był rower, zwłaszcza że rejony zakwaterowania i wykonywanych akcji były bardzo odległe.

Rozmach działań umożliwiał autonomiczny charakter oddziału „Jędrusiów”. Nie musieli części zdobytych na okupantach środków materialnych odprowadzać na potrzeby zwierzchnich ogniw organizacyjnych, jak to było w dużych, scentralizowanych organizacjach podziemnych.

Oddział dawał ponadto tzw. lekcje wychowania obywatelskiego w postaci porcji batów Polakom-sługusom hitlerowskim.

Swoją działalność przeciw niemieckiej administracji i organom represji „Jędrusie” rozpoczęli wcześniej niż ZWZ/AK. (…) W późniejszym okresie „Jędrusie” wykonywali także wydawane przez sądownictwo AK i NSZ wyroki śmierci, np. na osobie „Kozodoja” (który wymknął się spod kontroli organizacji, uprawiając rozbój i zabijając ukrywającego się w jednej z wiosek Żyda); na konfidentach, na gorliwych policjantach granatowych, a zwłaszcza na gestapowcach. Dlatego też ludność cywilna widziała w „Jędrusiach” obronne oparcie prawno-porządkowe, reprezentujące polską władzę podziemną na tamtych terenach.

Grupa „Jędrusiów” pozostała niezależna, mimo prób podporządkowania i włączenia do Obwodu NZS-u, Obwodu AK, a także ze strony BCH. Do jesieni 1943 r. była samowystarczalna (nie pobierała żołdu AK) i samodzielna pod względem politycznym.

Znaczną część zdobytych środków żywności przekazywała w postaci paczek do polskich żołnierzy przebywających w niemieckich obozach jenieckich.

Śmierć Władysława Jasińskiego „Jędrusia” w starciu z gestapo w Trzciance 09.01.1943 r. zamyka drugi okres działalności Oddziału „Odwet-Jędrusie”. Po tym wstrząsie grupa zdecydowała kolegialnie, że następcą poległego dowódcy zostanie Józef Wiącek ps. „Sowa”, dotychczasowy zastępca Władysława Jasińskiego. Oddział nasilił akcje odwetowe. Zlikwidowano gestapowca Andrzeja Reslera (23.03.1943 r.) z posterunku w Rytwianach, odpowiedzialnego za śmierć „Jędrusia”. Na prośbę władz Okręgowych AK w Krakowie grupa przeprowadziła udaną akcję uwolnienia więźniów w Mielcu. Następna taka akcja została zorganizowana przez „Jędrusiów” w Opatowie.

Po scaleniu z AK w listopadzie 1943 r. oddział przeszedł na kwatery leśne. Zachował niezależne dowództwo, swój koleżeński styl bez koszarowego drylu.

W końcówce okupacji niemieckiej w Polsce, na skutek działań NKWD-UB i nowej okupacji – stalinowskiej, wielu „Jędrusiów” musiało się ukrywać, wielu też trafiło do więzienia. Niektórzy zostali wywiezieni też na zsyłkę na Wschód albo jeszcze pod koniec wojny (początek 1945 r.) musieli opuścić nielegalnie granice Polski. (…) Niektórzy przeżyli zbrodniczą okupację niemiecką, a potem stalinowską i po kolei odeszli na „wieczną wartę”. W 2017 roku odeszli następni: Jerzy Rolski ps. „Babinicz” oraz Jan Gałuszko ps. „Mizerny”.

Cały artykuł Włodzimierza Bajaka pt. „Odchodzą ostatni Jędrusie” można przeczytać na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Włodzimierza Bajaka pt. „Odchodzą ostatni Jędrusie” na s. 18 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska otrzymuje szansę czerpania korzyści z eksportu mocy z własnych źródeł energii i z pośrednictwa w handlu energią

Polska ma szansę skorzystać na tzw. rencie zacofania i przyjąć takie rozwiązania organizacyjno-prawne, które przygotują ją na pojawienie się inwestorów w obszarze energetyki jądrowej,

Mariusz Patey

Państwa członkowskie Unii Europejskiej mają dowolność decyzji co do rozwijania energetyki jądrowej. W październiku 2007 r. Parlament Europejski podjął uchwałę wspierającą rozwój tej gałęzi energetyki (Rezolucja Parlamentu Europejskiego 2007/2091 z 24 października 2007 roku o źródłach energii konwencjonalnej oraz technologiach energetycznych). Po ujawnieniu się możliwych problemów z dostawami gazu w 2009 r., Komitet Przemysłu przy KE zarekomendował Komisji Europejskiej przygotowanie ramowego planu dla rozwoju rynku energetyki jądrowej ze zdefiniowaniem celów dla sektora.

Według danych z 2013 r., w UE pracowało 128 reaktorów o mocy całkowitej 119 Gwe. Udział energii pochodzącej z atomu w rynku producentów energii elektrycznej w 2012 roku wynosił 27%.

Elektrownie jądrowe pracują w 14 państwach Unii. Wiele państw buduje lub planuje budowę nowych bloków jądrowych. Także państwa europejskie nienależące do UE rozwijają swoją energetykę w oparciu o atom, na przykład Federacja Rosyjska czy Białoruś (która jest oskarżana przez sąsiednią Litwę o niedopełnienie warunków bezpieczeństwa dla tej inwestycji). (…)

Obecnie jedną z poważniejszych przeszkód w rozwoju energetyki jądrowej są koszty inwestycji. W niektórych krajach Europy podjęto decyzje o ograniczeniu bądź likwidacji tej gałęzi energetyki pod wpływem działań organizacji skupiających aktywistów ekologicznych (Greenpeace, partie Zielonych).

Niemcy, mimo czerpania niewątpliwych korzyści z istnienia energetyki jądrowej, wskutek politycznej presji zadecydowały o zamknięciu wszystkich elektrowni atomowych. (…)

Oparcie energetyki kraju tylko na tzw. OZE, mimo nierozwiązanych problemów z tanim składowaniem energii elektrycznej, może prowadzić do wielu komplikacji, m.in. do wzrostu kosztów wytwarzania i przesyłu, a w efekcie końcowym do podniesienia cen energii elektrycznej dla odbiorców końcowych. (…)

Także nasz północny sąsiad, Szwecja, na skutek presji swoich organizacji ekologicznych, może też pod wpływem Niemiec, zdecydowała się na ograniczenie produkcji energii elektrycznej z siłowni jądrowych. Decyzją rządu szwedzkiego zostaną zamknięte szwedzkie elektrownie atomowe: Ringhals 2 (o mocy 904 MW) już pod koniec 2019 r. oraz Ringhals 1 (o mocy 880 MW) do końca 2020 r.

Według raportu Svenska kraftnät z 28 czerwca 2018 r. – instytucji odpowiedzialnej za zapewnienie, by szwedzki system przesyłu energii elektrycznej był bezpieczny, przyjazny dla środowiska i opłacalny – prezentującego analizę szwedzkiego bilansu mocy, w ciągu najbliższych czterech lat mogą pojawić się okresowe deficyty mocy, spowodowane wyłączeniem pracujących obecnie reaktorów. (…)

Szwecja przy dużym poparciu społecznym rozwija energetykę wiatrową. Przyrost mocy z tego źródła prawdopodobnie będzie się zwiększał dzięki korzystnym pod tym względem warunkom klimatycznym i geograficznym Szwecji. Energia wiatrowa nie może jednak zastąpić energii jądrowej pod względem mocy w okresach zimowych, właśnie ze względu na uwarunkowania klimatyczne. (…)

Polska konsumpcja energii per capita jest niemal dwukrotnie niższa niż np. w Szwecji. W Polsce liczącej 38 mln mieszkańców roczne zużycie wynosi 165 TWh energii elektrycznej, a w Szwecji, w której mieszka 9,8 mln osób – 150 TWh. Według danych z 2016 r. w Polsce konsumpcja energii elektrycznej na jednego mieszkańca wyniosła 3937 kWh, w Niemczech 7017 kWh, w Wielkiej Brytanii 5407 kWh, a w Finlandii 15 509 kWh.

Kluczowy dla naszego regionu jest tu rynek niemiecki. Zapowiedzi niemieckich polityków jednoczesnego odejścia od energetyki opartej na atomie i węglu, wobec wciąż nierozwiązanych problemów z przewidywalnością uzysku mocy z OZE, jak i braku możliwości technicznych dla taniego składowania energii elektrycznej sugerują, że nastąpi wzrost zapotrzebowania na bloki gazowe w Niemczech. Będzie to prowadzić do zacieśniania współpracy energetycznej między Federacją Rosyjską a Niemcami. Można się obawiać, że współpraca taka będzie miała niekorzystny wpływ na bezpieczeństwo Europy Środkowo-Wschodniej. Niemcy bowiem, mając na względzie swój interes ekonomiczny, mogą być w przyszłości mniej empatyczne w stosunku do swoich sojuszników i partnerów z tej części Europy.

Przewidując, że polska gospodarka będzie rozwijać się w tempie 3%–4%, uwzględniając także wzrost popytu ze strony użytkowników pojazdów elektrycznych i gospodarstw domowych, możemy dużą dozą pewności przewidzieć stały wzrost konsumpcji energii. W związku z restrykcyjną polityką klimatyczną Komisji Europejskiej polski rząd szuka możliwości obniżenia emisji CO2, robiąc miejsce także dla energetyki jądrowej. Planując politykę rozwoju gospodarczego, Polska musi brać pod uwagę negatywny wpływ wzrostu cen energii na gospodarkę. Według Banku Światowego wzrost kosztów energii spowodowany polityką klimatyczną może przekroczyć 20%.

W polskich warunkach klimatycznych oparcie źródeł energii tylko na OZE prowadziłoby, prócz wzrostu cen, do uzależnienia od importu energii elektrycznej. (…)

Wobec sytuacji zaistniałej w Szwecji czy w Niemczech, pojawia się unikalna możliwość, by – zanim powstaną w Polsce nowe jądrowe bloki energetyczne – przenieść istniejące instalacje ze Szwecji czy Niemiec. Przy odpowiedniej umowie ze stronami mielibyśmy możliwość znacznie tańszego pozyskania technologii i gwarancje zbytu energii.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Konsekwencje dla Polski polityki wygaszania energetyki jądrowej w Niemczech i Szwecji” można przeczytać na s. 19 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Konsekwencje dla Polski polityki wygaszania energetyki jądrowej w Niemczech i Szwecji” na s. 19 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Oświadczenie AKO zwrócone do Społeczności Akademickiej i całej opinii publicznej oraz Władz Uczelni Polskich

Stanowisko Rektorów stanowi zagrożenie dla wolności debaty akademickiej. Autonomia uczelni nie może być usprawiedliwieniem  takiego traktowania dysput naukowych czy światopoglądowych

Oświadczenie Akademickich Klubów Obywatelskich im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego

Społeczność skupiona w Akademickich Klubach Obywatelskich oraz sympatyzujące z Klubami środowiska są głęboko zaniepokojone procesami zachodzącymi na polskich uczelniach.

Zwłaszcza wydziały humanistyczne uniwersytetów stały się aktywnymi propagatorami neomarksistowskiej ideologii gender, która przez lewicowo-libertyńskie środowiska, a także przez ulegające ich presji władze uczelni, jest traktowana jako nauka. Co więcej, jest propagowana, a jakiekolwiek próby jej krytyki spotykają się z negatywną reakcją władz uczelni: ograniczaniem swobody wypowiedzi, czy wręcz z jawnie wyrażonymi ostatnio przez KRASP groźbami dyscyplinowania osób podejmujących polemikę.

Takie stanowisko Rektorów stanowi zagrożenie dla wolności debaty akademickiej – tym bardziej, że i tak już od lat obserwuje się znaczące dysproporcje w traktowaniu stron tej debaty. Wyraża się to m.in. w ułatwianiu organizowania konferencji i wykładów stowarzyszeniom liberalnym i lewicowym z jednej strony, a uniemożliwianiu podobnych spotkań stowarzyszeniom konserwatywnym z drugiej strony.  Często blokuje się zapraszanie lub odbywanie spotkań z wybitnymi intelektualistami (także spoza Polski) prezentującymi krytyczny stosunek do takich problemów jak ideologia gender, LGBT, aborcja.

Zwracamy uwagę, że autonomia uczelni nie może być usprawiedliwieniem  takiego traktowania dysput naukowych czy światopoglądowych. Uczelnie polskie są finansowane niemal w całości z budżetu państwa i w swoim przekazie naukowym oraz w wychowaniu polskiej inteligencji muszą uwzględniać narodowy interes państwa. Tymczasem ideologia gender bezpośrednio uderza w podstawy funkcjonowania rodziny, a przez to stanowi zagrożenia dla zdrowia społeczeństwa. Co więcej, z tej sfery (dotąd intymnej w życiu człowieka), czyni ona publiczny aspekt życia społecznego. „Rewolucja LGBT” jest wpisywana  w scenariusz walki politycznej o daleko sięgających celach i skutkach.

Na studiach gender przygotowuje się kadry, które w szkołach mają propagować wczesną seksualizację dzieci i młodzieży oraz  upowszechniać zachowania seksualne LGBT+. Zwracamy się do całej społeczności naukowej Polski, uwrażliwiając ją na to, że taka sytuacja ma miejsce i na polskich uczelniach oraz jasno stwierdzając, że jest to sytuacja niemożliwa do zaakceptowania.

Ponieważ „rewolucja LGBT” godzi w podstawowe wspólnoty organiczne – rodzinę, Kościół, uniwersytet, naród – właśnie ze środowisk rodzinnych, obywatelskich, eklezjalnych, akademickich podnoszą się głosy protestu przeciw przewidywalnym konsekwencjom tego ruchu społecznego oraz wybitnie niebezpiecznym  skutkom neomarksistowskiego „marszu przez instytucje” – przez publiczne instytucje powołane do budowania rozwoju państwa i narodu polskiego, finansowane przez polskiego podatnika. Wypowiedzi abp. metropolity krakowskiego Marka Jędraszewskiego czy prof. Aleksandra Nalaskowskiego (UMK w Toruniu) są pod tym względem znamienne.

Publiczna polemika wokół „rewolucji LGBT” toczy się na styku nauki i publicystyki, wiedzy naukowej i troski obywatelskiej. Tym samym dotyka podstawowych wartości życia zbiorowego – takich jak wolność badań naukowych i opinii publicznej – a zarazem jest narażona na uproszczenia i nieporozumienia. Zwracamy się zatem do całej Społeczności Akademickiej i całej opinii publicznej oraz Władz Uczelni Polskich z następującą proklamacją:

Po pierwsze, stoimy na stanowisku całkowitej równości prawnej i kulturowo-cywilizacyjnej wszystkich członków polskiej społeczności, co więcej stwierdzamy, że nie ma w polskim prawie  żadnych aktów prawnych, które dyskryminowałyby osoby o odmiennych skłonnościach seksualnych czy ograniczały ich prawa.

Po drugie, nasze stanowisko wobec egzystencjalnej sytuacji osób homoseksualnych wynika z obiektywnych wyników badań psychologii, biologii, antropologii. Uznajemy fakt, że wśród osób, z którymi tworzymy grupy i wspólnoty, niekiedy może zachodzić rozbieżność  między płcią biologiczną a psychiczną samoidentyfikacją. Mamy też świadomość, że role płciowe podlegają w przestrzeni kulturowej i w czasie historycznym głębokiemu zróżnicowaniu. Uznajemy doniosłą wartość, poznawczą i humanistyczną, wielu badań naukowych w tym zakresie podejmowanych bez ideologicznego nacechowania..

Po trzecie, obowiązująca uczonych zasada, że wielość nauk nie uchyla jedności wiedzy – skłania nas do kwestionowania tez, które nie spełniają kryteriów weryfikacji interdyscyplinarnej (konsyliencji). Pogląd, że płeć można kształtować, czy zmieniać wynika  z błędnego antropologicznie założenia, że w arbitralny sposób można definiować i  narzucać innym swe zmienne autoidentyfikacje (tzw. płynna tożsamość).

Po czwarte, w kraju, który przez pokolenia podlegał dyktaturze marksizmu-leninizmu,  rażący charakter przybiera ideologia, wskazująca mniejszości seksualne jako klasę opresjonowaną (jak niegdyś klasa robotnicza). Nie może być zgody na ideologiczne bariery debaty  naukowej w duchu teorii neomarksistowskich. Przypomnijmy, że dla wpływowej grupy ich orędowników wszelka religijność jest przejawem patologii psychicznej, a każde opowiedzenie się za wartościami konserwatywnymi oznacza faszystowski modus umysłowy. Gdy dziś celebryci nazywają faszystami polityków prawicy lub konserwatywnych intelektualistów – świadomie lub nieświadomie odwołują się do stylu dyskursu Międzynarodówki stalinowskiej.

Po piąte,  godność osoby – niezależnie od jej przynależności etnicznej, wyznania, czy skłonności seksualnych – traktujemy jako wartość bezwzględną. Godność tę opieramy na najwyższych kryteriach, jakie zna nasza cywilizacja: na chrześcijańskiej miłości bliźniego. W etosie obywatela państwa demokratycznego za konieczny uważamy wymóg obrony godności i bezpieczeństwa każdego Innego.

Przez polskie miasta przetaczają się kolejne tzw. Marsze Równości, będące „Wielką promocją homoseksualizmu” (treść głównego transparentu w Lublinie, 28.09.2019) oraz przemian prawno-ustrojowych niezgodnych z Art. 18 i Art. 48 par. 1 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Te demonstracje prowokują, obrażają i antagonizują. Są uznawane za legalne  – choć nierzadko zgody wymuszane są drogą sądową na władzach lokalnych i na opinii obywatelskiej – i korzystają ze skutecznej opieki służb porządkowych. Z kolei kontrmanifestacje, które stanowią próbę samoobrony prowokowanej i obrażanej większości,  jeśli choćby w najmniejszym stopniu naruszają zasady porządku publicznego, spotykają się ze zdecydowaną reakcją państwowej policji. Nad przeciwnikami pochodów LGBT krążą śmigłowce, stosuje się przeciw nim gazy łzawiące i armatki wodne, dochodzi do aresztowań.

Represyjne zachowania władz niektórych uczelni i stronnicze stanowisko zajęte przez KRASP wobec krytyków ideologii gender i ruchów LGBT przy całkowitej ich bierności wobec brutalnych i wręcz wulgarnych wypowiedzi apologetów tej ideologii  pokazuje dyskryminację wolnej myśli, lewicową epigonizację nauk humanistycznych i społecznych,  i negację pluralizmu naukowego.

Takiej sytuacji nie można dalej akceptować, gdyż stanowi zagrożenie dla polskiej nauki  i polskiego szkolnictwa wyższego, dla przestrzeganej  od średniowiecza pełnej wolności i swobody wypowiedzi na uczelniach. Uniwersytety kształcą  przyszłe pokolenia polskiej inteligencji i spoczywa na nich wielka za to odpowiedzialność.

Zwracamy się do władz państwowych, środowisk politycznych, ale przede wszystkim do środowisk naukowych o podjęcie szerokiej dyskusji nad znalezieniem rozwiązań  przywracających  na polskich uczelniach pełną wolność wypowiedzi oraz pluralizm światopoglądowy, wolny od ideologicznych nacisków.

Oświadczenie Akademickich Klubów Obywatelskich im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego znajduje się na s. 6 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Oświadczenie Akademickich Klubów Obywatelskich im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego na s. 6 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

My, konserwatyści – miejmy odwagę mierzyć się ze światem/ Krzysztof Skowroński, Jarosław Gowin, „Kurier WNET” 64/2019

Moim krytykom zarzucam, że w nich jest za dużo lęku, a za mało woli mierzenia się z światem. Za mało woli, żeby z polską myślą humanistyczną, filozoficzną, historiograficzną wejść do światowych debat.

Miejmy odwagę mierzenia się ze światem

Krzysztof Skowroński, Jarosław Gowin

Z wicepremierem Jarosławem Gowinem, ministrem nauki i szkolnictwa wyższego, na pół godziny przed uroczystym otwarciem roku akademickiego 2019/2020 – sześćset pięćdziesiątego szóstego roku działalności Uniwersytetu Jagiellońskiego, najstarszej i najbardziej znanej polskiej uczelni – rozmawia Krzysztof Skowroński.

Zacznijmy od Marszałka Seniora Kornela Morawieckiego. Miał Pan okazję go poznać.

Znałem pana marszałka Morawieckiego od kilkunastu lat, ale nigdy nie byłem jego bliskim współpracownikiem. Do tej kadencji była to znajomość właściwie sporadyczna. Natomiast, jak dla wszystkich ludzi pokolenia Solidarności, NZS-u – był on dla mnie wielkim autorytetem moralnym zarówno w czasach komunizmu, jak i po 1989 roku, kiedy jego głos był trochę takim głosem wołającego na puszczy. Jednak z perspektywy lat widać, że wiele diagnoz Kornela Morawieckiego znalazło potwierdzenie.

Były diagnozy polityczne, ale na uniwersytecie porozmawiamy o ideach – wolności i solidarności. Czy idea wolności jest zachowywana i przestrzegana na uniwersytetach i akademiach w Polsce?

Generalnie rzecz biorąc, tak. Natomiast oczywiście i na polskich uczelniach doświadczamy, na szczęście bardzo lekkiej postaci tego schorzenia, jakim jest ideologia politycznej poprawności. Wszyscy pamiętamy pierwotną decyzję władz Uniwersytetu Mikołaja Kopernika o zawieszeniu pana profesora Nalaskowskiego za felieton. Felieton, w mojej ocenie – tu możemy dyskutować – napisany zbyt ostro, natomiast to w żaden sposób nie uzasadniało decyzji o zawieszeniu autora w wykonywaniu czynności akademickich. I cieszę się bardzo, że taki punkt widzenia zwyciężył.

Ale potem – z tego, co wiemy – Konferencja Rektorów zdecydowała, że nie należy na Uniwersytecie krytykować ideologii gender, bo to nie przystoi.

Zachęcam do lektury całego oświadczenia prezydium Konferencji Rektorów, bo rzeczywiście z jednej strony jest krytyka – można domyślać się, że adresowana do profesora Nalaskowskiego – ale jest też druga część tego oświadczenia, gdzie równie stanowczo zostały skrytykowane wszelkie zachowania ludzi reprezentujących świat akademicki, które urażają uczucia ludzi wierzących. Można więc powiedzieć, że jednak rektorzy dostrzegli pewne zagrożenie z jednej i z drugiej strony. Ja osobiście największe zagrożenie dostrzegam w ograniczaniu wolności. Można tak czy inaczej oceniać wypowiedź profesora Nalaskowskiego i dużo skrajniejsze wypowiedzi, chociażby profesora Hartmana. Moim zdaniem wolność słowa jest taką wartością, zwłaszcza na uczelni, że ani w tym pierwszym, ani w drugim przypadku wyciąganie konsekwencji dyscyplinarnych nie znalazłoby we mnie poparcia.

Ale czy wolność słowa jest szanowana na polskich uniwersytetach?

Na przestrzeni tych czterech lat, o tym mogę mówić w sposób najbardziej miarodajny, zdarzyło się parę, dosłownie parę – na palcach jednej ręki mógłbym policzyć – takich sytuacji, kiedy ta wolność została ograniczona i to ograniczenie zawsze szło z jednej strony. Mianowicie władze różnych uczelni ulegały presji środowisk skrajnie lewicowych i na przykład odwoływały wykład albo seminaria uczonych, czasami wybitnych, którzy mieli mówić na temat ochrony życia. Natomiast w ogromnej większości uczelni, w ogromnej większości przypadków ta wolność przez ostatnie cztery lata nie była niczym zagrożona.

Czy reforma Gowina, ta wielka reforma nauki, jest w stanie coś pod tym względem poprawić? Czy uniemożliwi zaburzanie wolności słowa?

Ta reforma z jednej strony poszerza autonomię uczelni, bo szereg kluczowych rozstrzygnięć przeniesionych jest z poziomu ustawy na poziom statutów uczelni. Dopełnieniem tej poszerzonej autonomii uczelni jest zwiększenie kompetencji rektora. Niektórzy krytycy mojej ustawy twierdzą, że większe kompetencje rektora mogą być wykorzystywane do tego, żeby ograniczać wolność słowa, żeby rektorzy właśnie takie ograniczenia wprowadzali. To nie jest prawdą, dlatego że jeżeli chodzi na przykład o postępowanie dyscyplinarne, rektorzy mają wręcz mniejsze uprawnienia niż mieli pod rządami poprzedniej ustawy. Obecnie expressis verbis sformułowany jest w Konstytucji dla nauki zakaz – który wcześniej był tylko domniemywany – jakiegokolwiek wpływania przez rektorów na rzeczników dyscyplinarnych. Owszem, rektor może wszcząć postępowanie, ale nie wolno mu wywierać nawet najmniejszej presji.

Rozmawiałem z moim kolegą, który jest doktorem w Instytucie Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Jego zdaniem, jeżeli ktoś ma światopogląd konserwatywny, to nie ma szans na to, żeby na tym uniwersytecie zrobił karierę. Jego działalność jest ograniczana.

Tak się składa, że na tym samym uniwersytecie w tym samym instytucie doktorantem jest mój syn. Oczywiście wielokrotnie doświadczał pewnej presji środowiska kolegów czy wykładowców, ale ta presja nigdy nie przekraczała dopuszczalnych granic.

Tak już jest, że konserwatyści w ogóle w świecie akademickim są w mniejszości i muszą być odważni, muszą umieć bronić swoich poglądów. Jest jednak wiele przykładów, także na Uniwersytecie Warszawskim i także w tym instytucie, o którym rozmawiamy, ludzi o jasnym, wręcz krystalicznym kręgosłupie konserwatywnym, którzy po kolei robili tam doktoraty, habilitację, są profesorami. My, konserwatyści, jesteśmy na uniwersytetach mniejszością wszędzie na świecie, a w każdym razie wszędzie w świecie Zachodu, ale jeżeli jako mniejszość mamy wolę mocnego głoszenia naszych poglądów, to jesteśmy w stanie się z nimi przebić.

Jednak na uniwersytecie jest mistrz i jest uczeń, który potem myśli mistrza powtarza, i tak w nieskończoność… Czyli nie mamy szans, żeby choć trochę zmienić te uniwersytety, żeby myśl konserwatywna była tak samo istotna jak myśl lewicowa.

Oczywiście, że relacja mistrz-uczeń jest kluczowa dla procesu formacji uniwersyteckiej. Ale nie jest tak, że jest jeden mistrz, który ma jednego ucznia. Wymienię parę nazwisk profesorów z Pańskiego pokolenia, rzeczywiście wybitnych filozofów, związanych ze środowiskiem warszawskim: chociażby Dariusz Gawin, Marek Cichocki, Dariusz Karłowicz – otóż oni potrafią skupiać wokół siebie od wielu, wielu lat elitę młodego pokolenia filozofów, teologów, myślicieli społecznych i to środowisko, środowisko teologii politycznej, bardzo silnie promieniuje na świat akademicki nie tylko Warszawy, ale całej Polski.

Wyjdźmy poza mury wydziałów filozofii, bo reforma nauki dotyczy całego szkolnictwa. Reforma ma między innymi przyczynić się do tego, żeby wzrosła intensywność badań i odkryć naukowych na uniwersytetach i żeby stworzyć ku temu lepsze warunki. Taki był jeden z celów reformy.

Taka potrzeba pojawiła się dlatego, że właściwie w całym trzydziestoleciu polskie uczelnie przede wszystkim usiłowały sprostać jednemu wielkiemu wyzwaniu społecznemu, jakim był masowy pęd Polaków do wyższego wykształcenia. I można powiedzieć, że z tego zadania uczelnie się wywiązały. Poziom scholaryzacji procentowo zdecydowanie się podniósł. Natomiast miało to skutek uboczny. Tym skutkiem ubocznym nadmiernego umasowienia było obniżenie poziomu naukowego uczelni. Nadszedł czas na odejście od kryteriów ilościowych ku jakościowym.

W jaki sposób reforma ma to zmienić?

Jeżeli chodzi o poziom studiów, jest on w oczywisty sposób domeną autonomii uczelni. Żaden minister, także minister nauki i szkolnictwa wyższego, nie powinien narzucać uczelniom, jakie przedmioty mają prowadzić, w jakim wymiarze, jaką przyjąć metodologię. Natomiast my, rząd, możemy określić pewne ramy. Na przykład stworzyć pewne bodźce finansowe. Dawniej te bodźce promowały masowość, bo jedynym kryterium istotnym z punktu widzenia poziomu finansowania uczelni była liczba studentów: im więcej studentów, tym więcej pieniędzy. W związku z tym opłacało się – w sensie dosłownym – przyjąć każdego, nawet na najlepszy polski uniwersytet, a potem przepchać go przez studia, bo w ślad za nim szły pieniądze. To mieliśmy w roku dwa tysiące siedemnastym. Nowy algorytm promuje jakość. Czyli z jednej strony bierzemy pod uwagę jakość badań naukowych, a z drugiej strony – już nie ogólną liczbę studentów, tylko proporcje między liczbą studentów a liczbą pracowników naukowych. Nie więcej niż trzynastu na jednego. To pozwala stopniowo odtwarzać relację mistrz-uczeń.

I tutaj znów pojawia się punktologia. Sposób weryfikowania badań, sprawdzania osiągnięć naukowych opiera się na punktach. Punkty odnoszą się z kolei do jakości publikacji. Ale tak naprawdę nikt nie jest w stanie dokonać w pełni obiektywnej oceny publikacji naukowych. W tej sytuacji nauka nie jest wolna, tylko staje się elementem gry korporacyjnej: ktoś dostaje trzysta czterdzieści osiem punktów nie wiadomo dlaczego i awansuje w hierarchii… i tak dalej.

Rozumiem te argumenty i rozumiem też, że nikt nie lubi być oceniany. Mogę Panu zaręczyć, że nikt z polityków nie lubi czasu wyborów, bo wtedy jesteśmy oceniani, wyborcy przyznają nam coś w rodzaju takich punktów. Jedni są oceniani pozytywnie, jedni negatywnie. Można oczywiście wyobrazić sobie powrót do czasów, kiedy uczelnie w żaden sposób nie były oceniane. Tylko, mówiąc szczerze, źle by to wróżyło i studentom, i poziomowi polskiej nauki.

Natomiast chcę powiedzieć, że nowe zasady ewaluacji promują jakość, a nie ilość. Dawniej uczelni opłacało się zachęcać pracowników naukowych do tego, żeby publikowali jak najwięcej. Teraz mówimy inaczej: przedstaw od jednej do czterech najlepszych publikacji z ostatnich czterech lat. Ale niech to będą publikacje na światowym poziomie. Nie jest też prawdą, że jakości publikacji nie można ocenić. Może pojedynczych publikacji, bo ich się ukazują setki tysięcy w skali roku, ale już jakość czasopism naukowych można ocenić, i tą drogą zresztą idziemy w Polsce od wielu lat.

Na tym polega pewne niebezpieczeństwo tworzenia układu: ktoś, kto ma innowacyjne pomysły, jest twórczy, może nie znaleźć posłuchu na uniwersytecie, wśród profesorów. Nie będzie więc mógł publikować, nie dostanie punktów, a co za tym idzie – nie będzie mógł być naukowcem. Taka selekcja negatywna.

Oczywiście, że tego typu ryzyko istnieje, i to od czasów Kopernika, Galileusza, aż po wielu niezrozumianych geniuszy, których odkrycia tak bardzo wyprzedzały na przykład dwudziestowieczną naukę, że były rozpoznawane dopiero u schyłku ich życia albo nawet po śmierci. Ale to mogą być pojedyncze przypadki, nie jest to na pewno zagrożenie masowe. Poza tym – życzmy sobie tego, żeby w Polsce było jak najwięcej takich nierozpoznanych za życia geniuszy.

W naukach ścisłych czy w naukach technicznych jest możliwy jakiś model weryfikacji. Natomiast bardzo dużo krytyki pada ze strony tego drugiego filaru – wspólnototwórczych, czyli humanistycznych dziedzin nauki, tych, które są mniej wymierne. Profesor Andrzej Nowak powiedział: odliczam dni do emerytury, bo uważam, że reforma Gowina zniszczy wolność i ducha akademii. To są ostre słowa.

Ze spokojem przyjmuję słowa pana profesora Nowaka, życząc mu, żeby pisał kolejne wybitne dzieła historyczne. Jestem przekonany, że te dzieła będą oddziaływać na następne pokolenia studentów i w ogóle na następne pokolenia Polaków.

Zgadzam się z tym, że oczywiście w naukach humanistycznych ocena jakości dorobku jest dużo trudniejsza niż w naukach ścisłych. Ale dlatego ten wykaz czasopism, który budzi tyle zastrzeżeń, został stworzony w sposób wyjątkowo staranny. Takie wykazy istniały od wielu, wielu lat. Wcześniej ustalało je kilkunastoosobowe grono ekspertów. Ja zaprosiłem do współpracy około trzystu pięćdziesięciu czołowych polskich uczonych, po mniej więcej dziesięciu przedstawicieli każdej dyscypliny naukowej, i to oni zaproponowali czasopisma do tego wykazu. Na przykład na czele zespołu dziesięciu wybitnych historyków, w tym bliskich współpracowników pana profesora Nowaka, stał profesor Marek Kornat. Jest on akurat przykładem intelektualisty o bardzo konserwatywnym światopoglądzie. Ten właśnie zespół zaproponował punktację czasopism historycznych, więc jestem spokojny, że ten wykaz czasopism jest możliwie najbardziej miarodajny.

Według tego sposobu oceniania najwyżej punktowane są publikację nie w języku polskim, ale angielskim. W związku z powyższym ci, którzy zajmują się Mickiewiczem, Słowackim czy w ogóle polską literaturą, czy polską myślą, nie mają siły przebicia, bo w Paryżu i w Londynie zainteresowanie polską myślą humanistyczną nie jest duże.

Znowu, Panie Redaktorze, dzwoni, ale nie do końca w tym kościele. Odwołuje się Pan do głosów pewnej grupy krytyków. Dawniej czasopisma z dziedziny nauk fizycznych, medycznych z definicji otrzymywały więcej punktów niż czasopisma humanistyczne. Teraz obowiązuje ranking dla każdej dyscypliny z osobna. I to nieprawda, że publikacje w języku angielskim są z definicji punktowane wyżej. Owszem, publikowanie w czołowych polskich czasopismach, na przykład historycznych, daje mniej punktów niż publikowanie w najważniejszych światowych czasopismach historycznych. Ale to nie jest prawda, że polski historyk nie może w czołowym czasopiśmie światowym publikować artykułów na temat polskiej historii. Gdyby tak było, jak twierdzą moi krytycy, to trzeba byłoby z historii myśli politycznej wykreślić na przykład monumentalne dzieło Alexisa de Tocquevilla O demokracji w Ameryce. Albo fundamentalną dla teorii demokracji książkę Putnama Demokracja w działaniu, gdzie autor zanalizował mechanizmy demokratyczne na Sycylii.

Jednak żyjemy w świecie, o którym powiedzieliśmy, że przewaga środowisk lewicowych na uniwersytetach polskich jest mniejsza niż na uniwersytetach zachodnich. Czyli zachodnie czasopisma będą skłonne do publikacji myśli lewicowych z Polski, a nie do publikacji myśli konserwatywnej. I przez to ta myśl konserwatywna, którą reprezentuje między innymi profesor Nowak, będzie miała znacznie mniejszą siłę przebicia i zostanie z uczelni wykluczona.

Świetnie, że podał Pan ten przykład, bo właśnie profesor Nowak pracuje nad historią Polski, która ma się ukazać w wydawnictwie Harvarda, czyli jednym z czołowych wydawnictw.

Ale profesor Nowak nie mówi jedynie w swoim imieniu, bo on oczywiście daje sobie radę. Profesor Nowak należy do typu intelektualistów, których życiu towarzyszy geniusz. Ale nie wszystkim humanistom taki geniusz towarzyszy.

Oczywiście, ale proszę mi wierzyć, że ci bardzo dobrzy humaniści, ale nie tak wybitni, nie światowej klasy jak profesor Nowak, mogą publikować w bardzo szerokim spektrum wydawnictw i polskich, i zagranicznych. Przecież są wydawnictwa naukowe związane z czołowymi uniwersytetami katolickimi. Nie popadajmy w taką spiskową manię, że cały świat akademicki sprzysiągł się na nas, konserwatystów. Bo to jest reakcja lękowa.

Ja generalnie moim krytykom zarzucam, że w nich jest za dużo lęku, a za mało woli mierzenia się z światem. Za mało woli, żeby z polską myślą humanistyczną, filozoficzną, historiograficzną wejść do światowych debat. Czy naprawdę musi być tak, że historię Polski czytelnicy na całym świecie mogą poznawać jedynie z prac historyków brytyjskich, amerykańskich, izraelskich, niemieckich, rosyjskich? Dlaczego nie ma podręczników historii Polski napisanych po angielsku przez Polaków? Świetnie, że wreszcie będzie ta praca pana profesora Nowaka i chciałbym, żeby tego typu przykładów było jak najwięcej.

Za dziesięć minut rozpocznie się uroczysta inauguracja na Uniwersytecie Jagiellońskim. Trwa też kampania wyborcza. Jakiego przyjęcia ze strony profesorów i studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego Pan Premier się spodziewa?

Mogę szczerze powiedzieć, że przez te cztery lata dialog między ministerstwem a środowiskiem akademickim był z obu stron rzetelny. Zdarzały się oczywiście jakieś przykłady skrajnego odrzucenia, ale udało się stworzyć klimat poważnej debaty. Owszem, wiele osób z różnych powodów odrzuca moją ustawę. Są to powody, na które wskazuje profesor Nowak, ale też powody, jakie podał ostatnio w „Gazecie Wyborczej” jeden z profesorów, który napisał, że ja w bardzo inteligentny sposób dokonuję wymiany elit, właśnie na konserwatywne. Jednak generalny klimat do dyskusji jest poważny.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Dziękuję, Panie Redaktorze; bardzo ciekawa rozmowa, rzadko można tak merytorycznie podyskutować.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z ministrem Jarosławem Gowinem, pt. „Miejmy odwagę mierzenia się ze światem”, znajduje się na s. 7 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z ministrem Jarosławem Gowinem, pt. „Miejmy odwagę mierzenia się ze światem”, na s. 7 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie chcę, żeby Polska była dzielona/ Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, „Kurier WNET” 64/2019

Nie chciałbym, żeby Polska była dzielona Z profesorem Andrzejem Nowakiem o podziałach, elitach, wolności osobistej, gospodarczej, swobodzie i błądzeniu myśli rozmawia Krzysztof Skowroński. Która z informacji zasłyszanych w ostatnim czasie była dla Pana najważniejsza? Ostatnio, jako obywatel naszego kraju, właściwie już tylko odcinam te symboliczne centymetry, które dzielą nas od dnia wyborów. Czekam z utęsknieniem […]

Nie chciałbym, żeby Polska była dzielona

Z profesorem Andrzejem Nowakiem o podziałach, elitach, wolności osobistej, gospodarczej, swobodzie i błądzeniu myśli rozmawia Krzysztof Skowroński.

Która z informacji zasłyszanych w ostatnim czasie była dla Pana najważniejsza?

Ostatnio, jako obywatel naszego kraju, właściwie już tylko odcinam te symboliczne centymetry, które dzielą nas od dnia wyborów. Czekam z utęsknieniem na moment, kiedy będzie można dowiedzieć się, jaki werdykt wydali obywatele.

A jakie są Pana przewidywania?

Przyszła mi na myśl bardzo prosta refleksja. Kiedy się widzi wyniki rządów Prawa i Sprawiedliwości w dziedzinie gospodarczej, społecznej, to nawet nie tyle ocena tych rządów, ale ocena poprzednich wypada tak szokująco wyraziście, że wciąż zastanawiam się, jak to możliwe, że blisko trzydzieści procent obywateli, według sondaży, jest gotowych głosować na rządy tak fatalne jak te, które sprawowała Platforma Obywatelska czy też Koalicja Obywatelska, jeśli używać jej obecnej nazwy. Ten monstrualny deficyt, te gigantyczne zmarnowane pieniądze, rozprowadzone gdzieś wśród swoich… Z jednej strony to mnie nieustająco zastanawia, ale jednocześnie widzę dość przygnębiającą odpowiedź: skuteczność mediów, które pracowały od trzydziestu lat nad sformatowaniem mózgów dużej części z nas i potrafiły ten cel osiągnąć. Trzydzieści lat pracy, może jeszcze wsparte czterdziestoma czterema latami wcześniej, i jakoś udało się stworzyć pewną grupę wyborców, do której dane rzeczywistości nie docierają.

Gdyby przeprowadzić sondaż wśród profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego i zapytać, na kogo zagłosują, wynik byłby korzystny raczej dla Koalicji Europejskiej. Czyli wygląda na to, że to duża część profesorów ma wyprane mózgi…

Niestety. Są korporacje, w których w pewnym sensie dziedziczy się stanowiska… Niekoniecznie chodzi o dziedziczenie rodzinne, ale o to, że w czasach, powiedzmy, Józefa Stalina – kiedy usuwano z poszczególnych uczelni Tatarkiewicza w Warszawie czy Ingardena w Krakowie – mistrz został zastąpiony przez posłusznego wykonawcę partyjnych poleceń. Taki współczesny „mistrz”, dobierając sobie uczniów, tworzy w jakiejś mierze oblicze dzisiejszego uniwersytetu. I nie chodzi tu o żadne nazwiska, tylko o mechanizm bardzo głębokiego konformizmu – zmorę wszelkich korporacji, a korporacji uniwersyteckiej w szczególności. To jest chyba najprostsza odpowiedź na pytanie, retorycznie przez Pana Redaktora postawione. Bo wiemy, że tak właśnie jest, jak Pan powiedział. Zapewne większość profesury wyższych uczelni będzie głosowała przeciwko obecnemu rządowi, czując się elitą. Może najbardziej wyrazistą reprezentantką tej elity jest pani Agnieszka Holland. Ona występuje z pozycji arystokratki, z poczuciem pewności miejsca, jakie należy się nie tyle jej samej za niewątpliwe osiągnięcia reżyserskie, ale tej grupie, z której się wywodzi. Chyba nawet Radziwiłłom nie śniło się takie poczucie pewności swojego miejsca w społecznej strukturze, do którego – w przekonaniu grupy, którą pani Holland reprezentuje – chamy z nowej, że tak powiem, elity, pukające do centrum życia kulturalnego czy politycznego w Polsce, nigdy nie powinny zostać dopuszczone.

Pytał Pan nie tyle o najważniejszą, co najciekawszą wiadomość z ostatniego czasu. Wskazałbym jednoznacznie wywiad z panią Agnieszką Holland w „Gazecie Wyborczej”, w którym powiedziała ona, że trzeba odebrać wszystkim mężczyznom prawa wyborcze co najmniej na trzy, cztery kadencje, żeby zrównoważyć tysiące lat ucisku kobiet. Myślę, że ten stalinowski sposób myślenia, który zaprezentowała pani Holland, naprawdę trzeba wziąć pod uwagę w czasie głosowania trzynastego października, bo pani Holland jest wyrazicielką poglądów rdzenia tej grupy, która chce odebrać władzę Prawu i Sprawiedliwości.

A gdyby podzielić Polskę – jak chcą niektórzy politycy – na obóz wolności i obóz autorytarny, to do którego z nich zaliczyłby Pan siebie?

Ja należę do tego obozu, który bardzo nie chciałby, żeby Polska była w jakikolwiek sposób dzielona. Uważam pomysł dzielenia Polski za niebezpieczny i co najmniej bardzo nieprzemyślany. Jestem przeciwnikiem nadawania samorządom wojewódzkim takich uprawnień, by można było podzielić Polskę, niejako wedle sympatii politycznych, na województwa bardziej pisowskie i bardziej antypisowskie.

Trzej prezydenci napisali list, w którym oświadczyli, że te wybory są ważne, bo można zatrzymać ewolucję Polski w kierunku autorytarnej dyktatury. Mieli na myśli właśnie rządy Prawa i Sprawiedliwości.

No cóż, trzej prezydenci nie pierwszy raz dają wyraz swojej zgodności w jednym. Zgodności, która niejako potwierdza słuszność diagnozy postawionej przez prezesa Kaczyńskiego: establishment III RP – który reprezentują właśnie ci trzej byli prezydenci oraz inni podpisani pod tym listem, bo to przecież są także takie tuzy polskiej humanistyki, jak między innymi pan profesor Sadurski – wyraża pogląd, że Polska powinna być ścisłą kontynuacją PRL-u, hierarchii stamtąd wyrosłych, i reprezentować taki pułap suwerenności, na jaki pozwalają silniejsi sąsiedzi. Nie wolno jej stawiać sobie żadnych bardziej ambitnych celów – zarówno w stosunku do podniesienia poziomu życia obywateli, jak i siły własnej na arenie międzynarodowej – niż to, na co dawniej pozwalała Moskwa, jej namiestnik w Polsce, generał Jaruzelski, a dzisiaj to, na co pozwoli Bruksela, czy mówiąc bardziej konkretnie: Berlin i Paryż. Myślę, że to jest starcie z tego rodzaju myśleniem i trzej prezydenci są bardzo wiernymi, można tak powiedzieć, wykonawcami, czy raczej symbolami tej postawy, z którą PiS próbuje walczyć.

Częściowo można przyznać rację tezom zawartym w liście prezydentów. Rzeczywiście to prawda: tak, Polska w tej chwili walczy o swoje miejsce na arenie międzynarodowej. Ta walka nie podoba się tym, którzy chcieliby utrzymać Polskę tam, gdzie była, to znaczy na marginesie wszelkich decyzji podejmowanych w Unii Europejskiej, na marginesie jakiejkolwiek polityki gospodarczej, która mogłaby pomóc wyjść Polsce z pułapki średniego wzrostu. Do tego zmierza prezydent Macron – ażeby Polacy byli zawsze takim biednym, ubogim krewnym ze wschodu Europy, któremu nigdy nie będzie wolno nawet marzyć o tym, żeby żyć na tym samym poziomie co zasobne, stare, żyjące z tradycji kolonialnej, imperialnej kraje Europy Zachodniej.

I to jest powód, dla którego polityka wewnętrzna Polski ma ten negatywny wymiar zewnętrzny. To dlatego ci prezydenci – mówię akurat o prezydencie Macronie, ale myślę nie tylko o tym polityku – trzymają kciuki za opozycję w Polsce, a media na zachód od naszych granic opisują Polskę jako kraj zarządzany w sposób autorytarny.

Skoro już rozmawiamy o różnych symbolicznych postaciach, to rzeczywiście prezydent Emmanuel Macron potwierdził swoją rolę jako reprezentanta starych, kolonialno-imperialnych elit Zachodu, które traktują na sposób półkolonialny albo wręcz kolonialny naszą część Europy. Zupełnie kuriozalna była jego wypowiedź – aż się uśmiecham, bo była zupełnie groteskowa – mówiąca o tym, że Polska blokuje wszystko. Dosłownie cytuję: „Pologne bloque tout”. Jakby od Polski zależała cała klimatyczna zagłada współczesnego świata. Ujawnił nawet pewien element, powiedziałbym, histerii w tym zdenerwowaniu, że oto Polska ma swoje zdanie, że Polska chce harmonizować walkę o poprawę klimatu z potrzebą rozwoju swoich zdolności gospodarczych. Francja, opierając swoją potęgę na latach, a raczej na wiekach zatruwania atmosfery przez swój imperialny przemysł, podobnie jak Anglia, Niemcy – dzisiaj chciałaby nie dopuścić do wzrostu gospodarczego krajów, które były pozbawione suwerenności, nie mogły się rozwijać w wieku dziewiętnastym czy przez dużą część wieku dwudziestego, bo były podporządkowane obcym systemom politycznym. Nie chce pozwolić na to, żeby one mogły doganiać ten stary, imperialno-kolonialny rdzeń Europy Zachodniej. Myślę, że to jest jakiś wycinek tego, o co walczy i do czego dąży Prawo i Sprawiedliwość – wyjść z tej pułapki, a raczej z tego ograniczonego bardzo ścisłymi ramami miejsca, w którym chcieliby dzierżyć ster starzy władcy Europy. Na szczęście pretensje prezydenta Emmanuela Macrona, by sprawować funkcję nadzorcy całej Europy, są równie groteskowe jak jego wygląd.

Nie ma Pan obawy, że rola państwa w doktrynie czy myśli politycznej PiS-u jest zbyt duża, że rzeczywiście może to w którymś momencie doprowadzić do ograniczenia wolności jednostki?

To jest bardzo ważna kwestia. Bardzo poważna, nie ma co jej zbywać krótkimi odpowiedziami. Ja wskażę taką alternatywę, jaka mi przychodzi na myśl i pewnie gdzieś w tej alternatywie trzeba szukać odpowiedzi na Pana pytanie. Otóż z jednej strony, jeśli chcemy wyjść z pułapki średniego wzrostu gospodarczego, z tego ograniczonego na zawsze, wyznaczonego nam miejsca w strukturze światowego handlu, światowej gospodarki, to rola państwa musi być większa, musi być co najmniej taka, jaka jest w tej chwili, kiedy udało się częściowo renacjonalizować banki. Wcześniej nie posiadaliśmy przecież jako państwo żadnych banków w wyniku działalności poprzednich władz, poprzednich prezydentów. Kiedy próbujemy – i powinniśmy chyba nawet znacznie bardziej próbować tworzyć takie, powiedzmy, najbardziej ciągnące w górę nasze możliwości eksportowe, specjalne gałęzie najnowocześniejszego przemysłu, to tutaj pomoc państwa jest zasadnicza, bez niego nie uda się tego zrobić. Wszelkie opracowania polityczno-socjologiczno-gospodarcze dotyczące tego tematu mówią, że jedynym krajem, któremu udało się z peryferii wejść do tego bogatszego kręgu, jest Korea, i nie byłoby to możliwe bez znaczącej roli państwa. Możemy powtórzyć tę operację wyjścia z krajów średniego rozwoju do prawdziwej elity gospodarczej świata, ale tu państwo jest potrzebne.

Jednocześnie istnieje niebezpieczeństwo, o którym Pan Redaktor powiedział – żeby państwo, potrzebne w gospodarce, nie zastąpiło inicjatywy indywidualnej, prywatnej. Mniej boję się o wolność osobistą, bo nie widzę na nią żadnych zamachów ze strony obecnej władzy, ale mówię o wolności gospodarczej. To napięcie między etatyzmem a wolnością gospodarczą… Napięcie, które było widoczne w czasach II Rzeczpospolitej – między etatyzmem sanacji a obroną wolności gospodarczej między innymi przez Narodową Demokrację – trwa także w dwudziestym pierwszym wieku. Musimy znaleźć odpowiedź na pytanie, w którą stronę zwrócimy się bardziej, bo nie całkowicie; nie doktrynersko w stronę absolutnego panowania wolnego rynku, ani też w stronę absolutnego panowania państwowego interwencjonizmu, ale gdzieś pomiędzy tymi biegunami. Musimy dokonać wyboru według własnego rozeznania, wybrać, co jest lepsze dla Polski, dla społeczeństwa.

Etatyzm tworzy pewien układ, który może być układem zamkniętym, gdzie bierny, mierny, ale wierny jest ważniejszy niż ktoś, kto ma inicjatywę, otwarty umysł i jest gotowy stworzyć ten innowacyjny przemysł.

Dlatego ubolewam, że po raz kolejny postać pana Korwin-Mikkego niweczy szanse zbudowania stałego miejsca na naszej scenie politycznej dla partii czy ugrupowania, które reprezentowałoby myślenie wolnorynkowe w sposób konsekwentny. Myślę zresztą nie tylko akurat o tym liderze, który swoją ekstrawagancją w rozmaitych postaciach zawsze zadba o to, żeby ta wolnorynkowa formacja nie przeszła progu pięciu procent, ale także, niestety, o kilku innych liderach tej formacji. Zachowują się tak, jakby chcieli zniweczyć realną szansę wejścia Konfederacji do Sejmu. Ubolewam nad tym, bo chciałbym, żeby solidna, dobra formacja wolnorynkowa znalazła się w Sejmie. Obawiam się, że i tym razem to nie nastąpi.

Zaczyna się nowy rok akademicki, już rok po reformie Gowina. Jaki będzie uniwersytet?

Odpowiem najkrócej jak potrafię. Oprócz tego centymetra, na którym zostało niewiele dni do wyborów, mam też centymetr długości stu pięćdziesięciu centymetrów, taki standardowy, zwijany, który symbolizuje tygodnie, które pozostały mi do emerytury. Tak widzę przyszłość uniwersytetu: marzę o emeryturze. Zwłaszcza po reformie pana premiera Gowina.

Dlaczego?

Dlatego, że po prostu nie do zniesienia jest rozrost biurokratycznych absurdów, które reforma premiera Gowina tylko umocniła. Te punkty, te ciągle składane sprawozdania, dostosowane do ideologicznych trendów – w każdym razie, jeśli idzie o humanistykę – dyktowanych przez najgorsze pod tym względem uniwersytety amerykańskie czy zachodnioeuropejskie, pogrążone w szaleństwach ideologicznych gender i rozmaitych innych formach marksizmu… To nie jest przyszłość, w której bym się odnajdywał. Mam wrażenie, że uniwersytet wchodzi w fazę głębokiego kryzysu. To nie jest oczywiście tylko wina premiera Gowina, bo on się po prostu dostosowuje do trendu dominującego w najważniejszych, najbogatszych uniwersytetach świata zachodniego. Ta przyszłość uniwersytetu rysuje się tak daleko od tradycji uniwersytetu jako miejsca wymiany wolnej myśli, tak bardzo za to zbliża się do ideału politycznej poprawności, który niszczy wszelką swobodną dyskusję, że coraz trudniej jest wyobrazić sobie możliwość realizowania tego uniwersyteckiego ideału, który przyświecał choćby mojej uczelni w czasach Mikołaja Kopernika.

Jak do tego doszło? Dlaczego pan premier Gowin zdecydował się na taką reformę?

Ja przypisuję panu premierowi Gowinowi tylko najlepsze intencje, którymi, jak wiadomo, niestety jest podobno wybrukowane piekło. Te dobre intencje w tym przypadku polegają chyba na tym, by Polska, a raczej polskie uczelnie, awansowały w rankingach uniwersyteckich. Byśmy mogli dumnie wypiąć pierś, że Uniwersytet Jagielloński, w tej chwili najlepszy w tych rankingach, z miejsca chyba trzysta trzydziestego ósmego mógł może awansować do trzeciej, a może nawet drugiej setki. Niestety, jeśli idzie o humanistykę – cena za to jest jedna. Radykalny wzrost politycznej poprawności, bo jeśli chcemy zdobywać więcej punktów, tych światowych punktów, to musimy pisać o gender, o sprawach dotyczących świata w taki sposób, w jaki wypowiada się o nich szesnastolatka ze Szwecji, Greta Thunberg. Na tym poziomie intelektualnym, bo to jest właśnie ten poziom, którego oczekuje dzisiejsza humanistyka zachodnia. Być może rzeczywiście awansujemy i wtedy będziemy czuli się bardziej dumni z poziomu naszych uniwersytetów, niż jesteśmy w tej chwili. Ale wydaje mi się, że tego rodzaju nadzieje skrywają tylko kompleksy, których powinniśmy się wyzbyć, bo nie we wszystkim, naprawdę nie we wszystkim – w wielu rzeczach, ale nie we wszystkim powinniśmy naśladować to, co stało się ze współczesnym Zachodem.

Czy miał Pan okazję w cztery oczy porozmawiać na ten temat z wicepremierem Gowinem?

Tak. Pan wicepremier Gowin, kiedy jakoś tam publicznie protestowałem przeciwko tej reformie, oczywiście wspólnie z wieloma koleżankami i kolegami, przyjął mnie bardzo życzliwie i cierpliwie. Ponad półtorej godziny słuchał moich argumentów, nawet deklarując rozmaite, drobne korekty. Niestety drobne korekty niczego nie zmieniają, istota reformy pozostaje taka jaka jest. O ile, być może, koledzy z nauk ścisłych mogą się z tej reformy cieszyć – broń Boże nie wypowiadam się tutaj w ich imieniu – o tyle z całym przekonaniem mogę dzisiaj powtórzyć to, co mówiłem kilka miesięcy temu w czasie spotkania, na które zaprosił mnie pan wicepremier Gowin: że uważam tę reformę za katastrofę dla polskiej humanistyki.

Symboliczne jest oświadczenie konferencji rektorów, które właściwie zakazuje krytyki ideologii gender, ideologii LGBT.

Podał Pan ilustrację do tez, które przed chwilą wygłosiłem, więc czuję się zwolniony z obowiązku komentarza.

W takim razie na zakończenie poproszę o krótki komentarz do listu księdza arcybiskupa Marka Jędraszewskiego.

Ucieszyłem się bardzo, słysząc ten list w swoim parafialnym kościele w Przegorzałach, bo uświadomiłem sobie, jak wiele mogą biskupi, jeśliby chcieli mówić tylko tak, jak chce mówić nasz krakowski arcypasterz. Wystarczy chcieć mówić prawdę o tym, co grozi dzisiaj podstawom nie Kościoła – bo Kościół, wiadomo: ma gwarancję życia wiecznego, bramy piekielne go nie przemogą, jak czytamy w Piśmie Świętym. Ale Kościół może tak wiele w obronie ludzkiej natury przed atakiem, który został podjęty na podstawy ludzkiej natury w ideologii LGBT i w rozmaitych innych formach współczesnych ideologii inspirowanych marksizmem, a raczej jego kolejnymi dewiacjami. To właśnie, że Kościół może swoim energicznym „Non possumus” hamować drogę temu szaleństwu, zostało przy pomocy tego listu przypomniane. Bardzo bym chciał, żeby inni biskupi nie tylko listami, ale intensywną pracą duszpasterską przypomnieli nam, tak jak właśnie ten list przypomina, w jakim kierunku chciał prowadzić Kościół i naszą ojczyznę święty Jan Paweł II.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Nie chciałbym, żeby Polska była dzielona”, znajduje się na ss. 1 i 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z prof. Andrzejem Nowakiem, pt. „Nie chciałbym, żeby Polska była dzielona” na s. 1 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Po co nam 460 posłów i Sejm Nieustający? Każdy musi odpowiedzieć sam. Ja tylko podaję fakty i argumenty

Poseł musi reprezentować nasze interesy. Może być tylko ktoś, kogo znamy od lat, szanujemy za jego osiągnięcia i mamy do niego zaufanie. Co powiedzielibyście na kogoś z Waszej 10-tysięcznej gminy?

Jan A. Kowalski

28 na liście PiS! Aż oczy przetarłem, nie mogąc uwierzyć. I to sam Sylwester Chruszcz, 28. na liście Prawa i Sprawiedliwości w okręgu kieleckim. Pomimo ograniczenia prędkości, dodałem gazu. Jak nie wstyd człowiekowi? To przecież Klaudia Jachira, 13. na liście warszawskiej Koalicji Obywatelskiej, ma większe szanse dostać się do Sejmu! Chociaż nie popiera jej urzędujący premier, jak wymienionego wyżej nieszczęśnika.

Myślałem do niedawna, że to za karę i z partyjnego przydziału jest się wpisywanym na takie miejsca. Ale Jadwiga Chmielowska, szefowa „Śląskiego Kuriera WNET” i liderka Ruchu Kontroli Wyborów, wytłumaczyła mi, jak bardzo się mylę. To z obecnej ordynacji wynikają takie miejsca. W każdym okręgu wyborczym każdy komitet wyborczy może zgłosić listę kandydatów w liczbie dwukrotnie większej niż liczba posłów przynależna temu okręgowi. Skoro okręg kielecki ma do obsadzenia 16 posłów w Sejmie, to każdy komitet partyjny może zgłosić 32 kandydatów.

Nawet po pijaku nie wpadłbym na taki pomysł. Bo nawet po pijaku nie zdarza mi się myśleć na zgubę narodu i państwa polskiego. Kto to zatem wymyślił? Oczywiście, że komuniści – w swojej konstytucji z roku 1997. Ułożonej przemyślnie w celu uniemożliwienia odbudowy siły narodu i państwa. Po to, by przekształcić obszar pomiędzy Odrą a Bugiem w jedno wielkie żerowisko dla swoich i obcych.

Okazało się, że zapisana w konstytucji proporcjonalność wyborów do Sejmu dokonała tego, czego miała dokonać – uniezależnienia się partii politycznych od woli wyborców. Dzięki temu zapisowi to partie, a nie wyborcy decydują o tym, kto z ich szeregów zasiądzie w parlamencie. Może nie w 100, ale w 99%.

Jednak to uniezależnienie się partii od społeczeństwa zaowocowało kilkoma zatrutymi owocami.

  • Owoc 1. Poseł nie reprezentuje swoich wyborców. Bo jak może reprezentować swoich wyborców Sylwester Chruszcz, l. 47, pochodzący z Piekar Śląskich, który zaliczył 10 partii politycznych, był europosłem z Głogowa i posłem ze Szczecina, a teraz chce zostać posłem z Kielc?
  • Owoc 2. Polska jako państwo została zdominowana przez partie polityczne. Cała administracja państwowa i tzw. samorządowa jest w ich władaniu. I od nich zależy sprawowanie jakiegokolwiek stanowiska w państwie. Tu również najwyżej punktowana jest wierność partyjna, a nie zdolności organizacyjne przydatne państwu i społeczeństwu.
  • Owoc 3. Rozkwit biurokracji jest w związku z tym nieunikniony. Tym wszystkim kandydatom partie muszą się jakoś odwdzięczać, przerzucając koszty wdzięczności na nas wszystkich. Dlatego w odróżnieniu od Niemiec, które swoją biurokrację zbudowały jako system egzekucji silnej władzy państwowej służącej temu państwu, polska biurokracja jest jedynie biurokracją partyjną i uniemożliwia budowę silnego państwa. Jednak nawet Niemcy mają ordynację mieszaną; połowa posłów pochodzi z list partyjnych, a połowa jest wybierana w sposób większościowy.
  • Owoc 4. Zatem bez zgody partyjnej nie można w Polsce zrealizować niczego. Ale ta zgoda, jeśli już nastąpi, przewiduje sposób realizowania zadania w sposób zgodny z funkcjonowaniem partii, czyli w pełni biurokratyczny. I skutkuje powołaniem specjalnej komórki. Oczywiście bez partyjnego polecenia nikt się tam nie wciśnie. Bo i po co?
  • Owoc 5. Zapaść demograficzna Polski, która jest faktem, pomimo kolejnych szałowych medialnych sukcesów, to ostatni zatruty owoc tej wadliwej ordynacji wyborczej i równie wadliwego Sejmu, tworzącego wadliwe prawo. Jego wynikiem jest brak społeczeństwa (obywatelskiego), marnotrawienie środków wspólnych i indywidualnych na biurokratyczne struktury i bzdury. Biurokratyczne struktury i bzdury zapewniające partiom politycznym panowanie nad polskim państwem i narodem. Coraz mniej licznym we własnej ojczyźnie.

Zaryzykuję i zapytam retorycznie: kto z Was zna nazwisko prezydenta Szwajcarii lub potrafi wymienić nazwę jakiejkolwiek szwajcarskiej partii? Nie znacie? Sam nie znam. A tymczasem Szwajcaria (i jej demokracja) funkcjonuje jak zegarek Patka. Bo właśnie tak funkcjonuje dobra organizacja – jej po prostu nie widać.

Czy w Polsce możemy stworzyć taką organizację, której nie będzie widać? Odpowiadam natychmiast, żeby nikogo nie dołować: oczywiście. Musimy jedynie (😊) zmienić dotychczasową wadliwą strukturę biorącą swój początek z obecnej konstytucji, a zwłaszcza sposób wybierania posłów i kształt Sejmu. My, obywatele, musimy odzyskać wpływ na własne państwo. Ponieważ jednak nie zbierzemy się do kupy w 38 milionów jednostek, musimy to uczynić poprzez odzyskanie wpływu na naszych posłów i na nasze pieniądze.

Poseł musi reprezentować nasze interesy, a taką osobą może być tylko ktoś, kogo znamy od lat, szanujemy za jego osobiste osiągnięcia i mamy do niego zaufanie. Musi być zatem osobą z najbliższego otoczenia. Co powiedzielibyście na kogoś z Waszej 10-tysięcznej gminy?

Poseł z każdej gminy zatem. Nie da się go przywieźć w teczce nawet z województwa, o Centrali nie wspominając. Razem z posłami z pozostałych gmin województwa będzie tworzył sejm wojewódzki. A tenże sejm wojewódzki będzie delegował spośród siebie reprezentantów na Sejm Walny. W zależności od liczebności województwa, od 2 (opolskie) do 11 (mazowieckie). Jak to już kiedyś policzyłem, taki Sejm będzie liczył 79 posłów. I będzie zbierał się dwa razy do roku na 50 dni łącznie. A zajmować się będzie jedynie sprawami dotyczącymi całego państwa.

Sprawy każdej ziemi/województwa znajdą się w gestii sejmu wojewódzkiego właśnie. Też nie nieustająco, bo po co marnować czas. A o interesy mieszkańców gminy będzie zabiegał poseł gminny, siedzący na co dzień w swojej gminie. To sprawa jej mieszkańców, jeśli źle wybiorą. Taka zmiana organizacji polskiego sejmowania wymusi zmianę całej organizacji państwa. Również władzy wykonawczej, podobnie podzielonej. I władzy sądowniczej, którą podobnie jak wyżej wymienione, również będziemy wybierać. My, obywatele.

Ale najważniejsza rzecz dokona się w finansach, w budżecie państwa. Zaczniemy finansować swoje państwo, zaczynając od dołu, od gminy, poprzez województwo, na skarbie ogólnopaństwowym kończąc. Wszystko według zapisanych w nowej konstytucji proporcji (zainteresowanych odsyłam do mojego projektu Konstytucji V RP).

Bardzo łatwo wydaje się nieswoje pieniądze, z czym mamy do czynienia obecnie w Polsce. Na nikomu niepotrzebne bzdurne agencje i komórki. Na swoich kolegów i pociotków, na partyjnych towarzyszy. Oddanie nam z powrotem naszych pieniędzy, którymi finansujemy funkcjonowanie naszego (?) państwa, wymusi odejście od marnotrawstwa do efektywności. Zmiana taka dokona się w każdym wymiarze naszego życia.

  1. Zaczniemy więcej zarabiać, a mniej wydawać, bo oczyścimy ze zbędnej biurokracji każdą państwową i społeczną instytucję i firmę.
  2. Zaczniemy łatwiej żyć. Żadna biurwa nie będzie się nas czepiać o rzeczy nieistotne, strasząc przepisami i broniąc swojego miejsca pracy, bo jej nie będzie.
  3. Unikniemy zalania naszego kraju przez różnokolorowych imigrantów, bo 1,5 miliona naszych współobywateli (byłych biurw) zasili nasz rynek pracy.
  4. Uproszczone i stabilne przepisy przyciągną z powrotem do Polski 2,5 miliona emigrantów za chlebem. Staniemy się atrakcyjnym miejscem do inwestowania dla zwykłych ludzi i firm, w miejsce globalnych korporacji, które tylko nas oskubują i niszczą nasz rynek.
  5. Wypracujemy wreszcie ogromne nadwyżki finansowe, które pomogą nam spłacić stare długi, zmodernizować armię, policję i służbę zdrowia. I oczywiście zapewnić wysoki socjal dla potrzebujących, a złotą jesień na starość. Zatem zbudować silne i zamożne państwo wolnych i odpowiedzialnych obywateli – V Rzeczpospolitą.

Myślę, że już czas odpowiedzieć na tytułowe pytanie. Ale każdy musi odpowiedzieć sam. Ja tylko podałem fakty i argumenty.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Po co nam 460 posłów i Sejm Nieustający?” można przeczytać na s. 19 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Po co nam 460 posłów i Sejm Nieustający?” na s. 19 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Matrix wolnych wyborów w Polsce. Zarys problematyki manipulacji i fałszerstw wyborczych możliwych dzięki uchwałom PKW

Pod pretekstem stałego pobytu i zatrudnienia za granicą można bez problemu zagłosować raz przy pomocy zwykłego dowodu osobistego w miejscu zamieszkania, drugi raz „na paszport” w innej komisji.

Marcin Dybowski

Przyjmujemy dwa podstawowe założenia:

  1. Wybory samorządowe w 2018 i do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku były tylko poligonem do przetestowania nowych sposobów fałszowania wyborów, które na masową skalę będą wykorzystane dopiero w najważniejszych wyborach, czyli do parlamentu krajowego.
  2. Wybory wygrywają ci, którzy mają dostęp do baz danych, dysponują odpowiednią infrastrukturą i zmotywowanymi kadrami.

Poniżej zaś przedstawiamy konkretne spostrzeżenia, wynikające z analizy dotychczasowej praktyki wyborczej, której nie zdołał uleczyć nowy Kodeks Wyborczy (nie są to wszystkie ważne kwestie):

1. Fikcyjność przejrzystości hierarchicznej struktury komisji wyborczych organizujących wybory, liczących głosy i ogłaszających wynik wyborczy

Jedynie najniższa struktura (Obwodowa Komisja Wyborcza) w wielopiętrowej strukturze komisji wyborczych zaangażowanych w cały proces wyborczy jest pod kontrolą obywatelską oraz podlega czynnym i wolnym decyzjom komitetów wyborczych, które mogą do składu tych OKW kierować swych przedstawicieli. (…)

Każda struktura powyżej OKW, mimo że powinna i mogłaby być wyłaniana tak samo jak struktura najniższa, nie podlega już wyborom ze strony obywateli, nie podlega też komitetom wyborczym, które nie mają prawa delegowania do realnej pracy w ich składzie swych przedstawicieli. (…)

2. Fikcyjność suwerenności i transparentności PKW

Państwowa Komisja Wyborcza oraz Krajowe Biuro Wyborcze, jako podmioty najwyżej postawione w hierarchii komisji wyborczych, znajdują się w pomieszczeniach należących do władzy wykonawczej i od tej władzy wynajmowanych (konkretnie są to pomieszczenia Prezydenta). Nie są w żaden sposób oddzielone, a pokoje sędziów PKW sąsiadują wręcz na przemian z pokojami Kancelarii Prezydenta. Powoduje to oczywiste pytania o bezstronność sędziów oraz o to, jak takie sąsiedztwo może wpływać na PKW i KBW podczas wyborów prezydenckich i nie tylko prezydenckich. Oczywiste jest, że siedziba PKW i KBW powinna być suwerenna i oddalona od wszelkich budynków należących do władzy ustawodawczej, wykonawczej czy sądowniczej. Skład PKW  także powinien (przynajmniej w zdecydowanie większej części niż połowa) pochodzić z delegowanych do jej czynnych prac przedstawicieli komitetów wyborczych, które w danych wyborach uczestniczą. Tymczasem skład PKW jest hermetycznie zamknięty, a jakakolwiek (przed wyborami, podczas wyborów i po wyborach) kontrola zewnętrzna – zupełnie niemożliwa.

 

3. Fikcyjność uzyskiwania poparcia obywateli podczas zbierania i sprawdzania list osób popierających Komitety wyborcze i kandydatów na listach

Okręgowe Komisje Wyborcze składające się z sędziów, a więc spośród współcześnie najbardziej skorumpowanej kasty, stosują dowolność interpretacji zapisu o czytelności przedstawionych przez komitety wyborcze formularzy z danymi, zebranych podpisów poparcia – sformułowanie dotyczące „nieczytelności” zapisów na formularzach jest określeniem subiektywnym, umożliwiającym sędziom manipulacje i wywieranie nacisku na komitety wyborcze. (…) To Okręgowa KW musi udowodnić, iż dany wpis jest fałszywy, a nie, że jest na pierwszy rzut oka trudny do odczytania. (…)

Okręgowe KW nie dokonują sprawdzenia list z poparciem dla komitetów wyborczych w obecności ich pełnomocników i od razu po przyniesieniu tych list. Pełnomocnicy są wypraszani z pomieszczeń, w których sędziowie dokonują „sprawdzenia”. „Sprawdzenie” nie dokonuje się natychmiast po przyniesieniu list, lecz wiele godzin po ich dostarczeniu. (…)

4. Fikcyjność „urzędników wyborczych”, którzy mieli zablokować dawny, postkomunistyczny system organizowania wyborów przez tych, którzy mieli być w ich wyniku wybrani

PKW w swoich uchwałach odizolowała „urzędników wyborczych” od jakiegokolwiek wpływu na organizowanie wyborów. W uchwałach po prostu, zamiast powierzyć konkretne zadania organizowania wyborów (a przede wszystkim nadzoru nad nimi) „urzędnikom wyborczym”, PKW zadania te przekazuje samorządom na zasadach „zadań zleconych”.

A więc wszystko zostaje po staremu; układom lokalnym pozostawione są wciąż i w sposób systemowy (oraz poza wszelką kontrolą) rzeczy najważniejsze z punktu widzenia wykorzystania lub tworzenia baz danych w wyborach:

– drukowanie kart wyborczych,
– wykonywanie pieczęci wyborczych,
– przygotowywanie list wyborczych,
– przygotowanie infrastruktury komputerowej,
– wyłanianie składów i uzupełnianie obwodowych komitetów wyborczych (OKW). (…)

Dążenie do tego, by na listach wyborczych znajdowali się wysoko postawieni samorządowcy, od których właśnie zależy drukowanie kart wyborczych, sporządzanie list wyborczych itp., może wynikać nie z chęci docenienia osiągnięć tych działaczy na niwie samorządowej, lecz docenienia możliwości, jakimi dysponują, by sfałszować wybory, a nawet ze świadomości, że właśnie oni byli skuteczni w tym fachu, więc skoro wcześniej potrafili dopilnować tego „co trzeba”, to i teraz, gdy zostali zwerbowani na listy partyjne, przysporzą im głosów.

5. Fikcyjność nadzoru wyborów przez komitety wyborcze

Ani komitety wyborcze, ani obywatele – delegowani przez te komitety członkowie OKW – nie mają możliwości sprawowania nadzoru nad drukiem kart wyborczych i późniejszego śledzenia obiegu i dystrybucji tych kart (na ogół OKW dostaje te karty na dzień przed wyborami). Na przykład nie wiadomo, co się z tymi kartami działo wcześniej, w drukarniach, ani później, gdy przywieziono je z drukarń do urzędów miast lub gmin, gdzie paczki z kartami są otwierane i tworzone są tzw. rezerwy kart; przy czym urzędy te przecież posiadają pieczęcie i wszystko inne, co może służyć do fałszowania wyborów.

Tworzone „rezerwy kart” w ogóle nie są później rozliczane, w odróżnieniu od każdej karty, którą w obecności członków OKW i mężów zaufania musi rozliczyć OKW przed głosowaniem i po głosowaniu.

Ani komitety wyborcze, ani członkowie OKW nie mają żadnej kontroli nad tworzonymi listami wyborców; są one im wydawane na dzień przed wyborami (wcześniej Kodeks Wyborczy mówił „nie później niż w przeddzień”, a teraz – zupełnie niepotrzebnie – mówi „na dzień przed”). Tymczasem gmina ustawowo musi mieć listy wyborców gotowe już na 21 dni przed wyborami (później następują już tylko uzupełnienia i tworzone są listy dodatkowe). Komitety wyborcze – a już na pewno OKW – powinny mieć możliwość weryfikacji, czy te listy zostały prawidłowo przygotowane (np. w Gdańsku w 2015 roku jako RKW odkryliśmy „wyborców” w blokach mieszkalnych już dawno wyburzonych). Teraz ograniczenie – przed Kodeks Wyborczy – przekazania list wyborców na dzień przed wyborami uniemożliwia jakąkolwiek weryfikację list i sprzyja w skorumpowanych miastach preparowaniu list w zaciszu wydziałów meldunkowych. Dlatego obozowi targowicy zależy na wciągnięciu do wyborów parlamentarnych znanych samorządowców, ponieważ dopiero wtedy aparat im podległy będzie w pełni zaangażowany i wydajny.

6. Fikcyjność możliwości zaskarżania uchwał PKW

Art. 161a Kodeksu Wyborczego – dający teoretycznie komitetom wyborczym prawo zaskarżania uchwał PKW – jest fikcją z powodu jednostronnego dawania przez Sąd Najwyższy wiary wyjaśnieniom PKW, do których w ogóle nie może się ustosunkować strona skarżąca, niedopuszczana – po złożeniu skargi – do konfrontacji z przedstawicielem PKW. PKW – w Kodeksie Wyborczym – nie jest też zobligowana do publikowania najważniejszych uchwał w takim terminie, który dałby możliwość sensownej interwencji.

PKW publikuje uchwałę o trybie pracy OKW w ostatniej chwili i uniemożliwia przez to konstruktywne poprawienie tej uchwały.

7. Fikcyjność głosowania – ze względu na dopuszczone przez PKW dokumenty upoważniające do głosowania

– nieważnego dokumentu (oczywiste bezprawie i możliwość wykorzystania cudzej tożsamości, np. dowody osobiste tzw. kolekcjonerskie, wszelkie inne plastykowe „dokumenty”, jak np. karty biblioteczne);

– paszportu (można – pod pretekstem upozorowanego stałego pobytu i zatrudnienia za granicą – bez problemu dwa razy zagłosować; raz przy pomocy zwykłego dowodu w miejscu zamieszkania, drugi głos oddać „na paszport” w innej, oddalonej komisji, która musi dopisać nas do listy dodatkowej, gdy tylko posłużymy się paszportem i okażemy komisji niesprawdzane przez nikogo „zaświadczenie” o pracy za granicą (…)

– zaświadczenia o prawie do głosowania w innym miejscu niż miejsce zamieszkania. Zaświadczenia te są łatwe do podrobienia; komitety wyborcze czy OKW nie mają nad nimi żadnej kontroli. Skorumpowany urzędnik gminny może praktycznie dowolną ilość takich zaświadczeń in blanco wydać każdemu zainteresowanemu; nikt z tych zaświadczeń nie jest rozliczany, bo nie są to druki ścisłego zarachowania! (…)

– komórki telefonicznej z aplikacją mobilną do potwierdzenia tożsamości. (…) Aplikacja mobilna jest bardzo prosta do podrobienia przez służby specjalne obcych państw i – jeśli nie ma konieczności zastosowania procedury weryfikacji podczas jej używania (a PKW dokładnie o to właśnie zadbała) – jest możliwa do zastosowania na masową skalę do sfałszowania wyborów, a to z powodu posiadania przez firmy telekomunikacyjne wszelkich danych do tego potrzebnych (…)

Najważniejszym w uchwale PKW niebezpieczeństwem jest to, że narzuca ona zupełnie inny sposób potwierdzenia tożsamości (osoby okazującej komórkę) niż instrukcja z rządowej aplikacji, na którą się powołuje.

8. Fikcja tajności głosowania

Z wyborów na wybory znikają z lokali wyborczych kabiny z kotarą. Wprowadza się tekturowe, ustawiane na stołach przegrody, pozwalające na swobodne obserwowanie czynności siedzącego obok wyborcy oraz wgląd w skreślenia, jakich dokonuje. W ostatnio podjętej uchwale PKW nr 210/2019 Państwowa Komisja Wyborcza wprost informuje, że w Kodeksie Wyborczym nie ma w ogóle mowy o konieczności zapewnienia wyborcom kabin z kotarami i pozostawia jako otwarty problem, w jaki sposób miliony wyborców mają mieć zagwarantowane konstytucyjne prawo do tajności wyborów, skoro jedynie sprawdzona metoda instalacji kabin z kotarami nie musi być w lokalach wyborczych zastosowana i zapewniona obywatelom.

9. Fikcja tworzenia protokołu wyborczego

Do opisanej fikcji wyborczej należy dodać także metody fałszowania wyborów podczas tworzenia protokołu wyborczego. Procedury sporządzania tego protokołu, przewidziane w uchwałach PKW, nie są opisane w taki sam sposób w Kodeksie Wyborczym i w sprytny sposób pozbawiają OKW statusu suwerennych ciał obywatelskich, odpowiedzialnych za ręcznie i we własnym, ścisłym gronie sporządzany protokół wyborczy.

Mętne w tym zakresie uchwały PKW mówią na początku o tworzeniu ręcznego protokołu (a tylko ten właściwie jest i powinien być protokołem OKW z wyborów), by później ten protokół – ręcznie i pieczołowicie wypełniany na specjalnych formularzach dostarczanych przecież każdej OKW – nazywać lekceważąco „projektem protokołu”, nieznanym w Kodeksie Wyborczym, wskazując ostatecznie, że tak naprawdę na dostojną nazwę protokołu z głosowania zasługuje dokument wydrukowany z oprogramowania i sprzętu należącego oraz kontrolowanego przez Państwową Komisję Wyborczą oraz gminę. W tworzeniu tego właściwego „protokołu” czynnie już weźmie udział człowiek z zewnątrz – to „pomoc informatyczna”, informatyk przysłany przez gminę. (…)

Wetknięty do prac OKW informatyk komputerowy jest przysłany przez gminę – a więc ciało żywo zainteresowane wynikiem wyborów, pod którego – jak zaznaczyłem wcześniej – całkowitą i wyłączną kontrolą pozostaje druk i dystrybucja kart wyborczych, wykonanie i przechowywanie pieczęci, losowanie i wyznaczanie składu OKW, a nawet sporządzanie list wyborców, którego nie sposób skontrolować. Informatyk ten nie jest przed nikim odpowiedzialny i nawet nie ma obowiązku się przedstawić czy uwiarygodnić (przypomnijmy, że każda inna osoba, która bierze udział w pracy OKW, musiała wcześniej wskazać swą legitymację do zasiadania w OKW).

Personalia członków OKW są ogłaszane wszem i wobec w lokalu wyborczym oraz w sieci internetowej, informatyk zaś gminny, nie mając żadnej społecznej legitymacji ze strony Komitetów Wyborczych, nie ma też obowiązku ujawnienia swej tożsamości przed wyborcami, przed Komitetami Wyborczymi ani członkami OKW. (…)

10. Fikcyjność dochodzenia przez komitety wyborcze, kandydatów lub wyborców swych praw poprzez odwołania lub skargi do wyższych komisji wyborczych (do PKW włącznie) i przed Sądem Najwyższym

(…) [P]rocedura zaskarżania przez komitety wyborcze uchwał PKW jest nieskuteczna w starciu z kastą niepotrafiącą się przyznać do błędu lub specjalnie lokującą w uchwałach rozwiązania sprzyjające fałszerzom. Komitety wyborcze mogą jednorazowo i na piśmie przestawić swe zarzuty/skargi, po czym niejawne i jednostronne postępowanie przed Sądem Najwyższym, z udziałem jedynie drugiej strony, umożliwia PKW przedstawianie swego stanowiska, które nie podlega żadnej konfrontacji ze stanem faktycznym lub wyjaśnieniem ze strony skarżącej. (…)

Powyższe słowa nie odnoszą się do protestów wyborczych, choć działa tu ten sam mechanizm charakterystyczny dla skorumpowanej kasty sędziowskiej. Opisuję tu tylko kwestię dochodzenie prawa w trakcie kampanii wyborczej i podczas głosowania, gdy stroną łamiącą przepisy i prawo jest instancja, która powinna stać na straży prawidłowego przebiegu wyborów.

W dalszym ciągu Państwowa Komisja Wyborcza jako instytucja, jak i poszczególni pracujący w niej sędziowie nie ponoszą za swoją działalność żadnej odpowiedzialności karnej lub innej.

W żadnym akcie prawnym nie jest wskazane, jakiemu trybunałowi lub sądowi podlega PKW. Powoduje to we wchodzących w jej skład osobach poczucie całkowitej bezkarności.

Cały artykuł Marcina Dybowskiego pt. „Fikcja i Matrix wolnych wyborów w Polsce A.D. 2019” znajduje się na ss. 14 i 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Dybowskiego pt. „Fikcja i Matrix wolnych wyborów w Polsce A.D. 2019” na ss. 14 i 15 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konstytucja dla nauki nie dotyczy Polskiej Akademii Nauk, która pozostaje zamknięta na kapitał intelektualny i moralny

Przez lata nauka w Polsce, także w PAN, funkcjonowała w układzie, gdzie zwykle sami swoi nawzajem się oceniali, awansowali i na etaty przyjmowali, co skutkuje kiepską na ogół pozycją tej nauki.

Józef Wieczorek

Niedawno ogłoszono projekt ustawy o PAN niezależny od Konstytucji dla nauki, ale zależny od raportu Najwyższej Izby Kontroli, który wykazał nieprawidłowości finansowe dotyczące wynagradzania naukowców PAN. (…)

Przeciwko projektowi protestowali naukowcy zatrudnieni w PAN, argumentując w liście otwartym m.in.: „W odniesieniu do audytu »jakości prowadzonych badań naukowych« powoływane będą krajowe i zagraniczne zespoły kontrolne, co stanowi wotum nieufności wobec Akademików, którzy czuwają nad rozwojem instytutów poprzez swój udział w Radach Naukowych i Radach Kuratorów. Wykonywanie zaleceń co do jakości badań to jednocześnie pretekst do ingerencji w strukturę instytutów możliwie najwygodniejszy, bo niedający się sprecyzować i ujednoznacznić”.

I dalej: „Za sprawą proponowanych regulacji przywrócony zostanie zatem centralistyczny, funkcjonujący do czasu przemian ustrojowych model zarządzania instytutami naukowymi PAN, którego to modelu głównym znakiem rozpoznawczym będzie destabilizacja prowadzonych badań i niemożność kształtowania skutecznych i sensownych programów badawczych, zgodnych z misją Akademii zapisaną w art. 2 obecnej ustawy o PAN. Można się spodziewać, że w tym czasie niektóre jednostki albo przestaną istnieć, albo przekształcą się w niewydolne instytucje »naukopodobne«, wielu zaś spośród nawet dobrych i fachowych dyrektorów, cieszących się poparciem środowisk naukowych, przestanie pełnić tę funkcję”.

Argumenty mocne i zróżnicowane, ale chyba nie wszystkie zasadne.

Wszak mamy już w PAN niewydolne i naukopodobne instytuty, czego protestujący naukowcy nie podnosili i nie podali na to żadnego remedium. Taki stan rzeczy to jest aktualna rzeczywistość, a nie przyszłość po wprowadzeniu nowej ustawy.

Podnoszona jako przewidywany skutek nowelizacji ustawy destabilizacja prowadzonych badań i niemożność kształtowania skutecznych i sensownych programów badawczych miała miejsce i po transformacji ustrojowej, która jakoś nie przemieniła PAN w wydajną i przyjazną dla pasjonatów nauki instytucję. Szczególnie uderzająca jest jednak argumentacja, wręcz przestrach akademików wobec zakładanej w ustawie możliwości zewnętrznej kontroli tego, co akademicy robią, czy raczej robić powinni. Niestety, przez lata nauka w Polsce, także w PAN, funkcjonowała w układzie raczej zamkniętym, gdzie sami swoi nawzajem się oceniali, awansowali i samych swoich na etaty przyjmowali, co skutkuje kiepską na ogół pozycją tej nauki w relacji do nauki światowej. (…)

Nawet zewnętrzna, krajowa kontrola efektów naukowych projektów finansowanych z kieszeni podatnika w obecnym systemie jest niemożliwa. Jeśli naukowiec dostaje na projekt setki tysięcy, a nawet miliony złotych, i kończy się to jakimś bublem, to podatnikowi nic do tego!

System akademicki, nie tylko PAN, nie może być układem zamkniętym i argumenty akademików protestujących przeciw otwarciu systemu muszą budzić sprzeciw każdego odpowiedzialnego za Polskę obywatela. Ja w każdym razie nie wyrażam zgody na przeznaczenie chociażby jednego grosza z moich podatków na finansowanie instytutów – nie tylko PAN – funkcjonujących w układzie zamkniętym.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy PAN pozostanie układem zamkniętym, finansowanym z kieszeni podatnika?” znajduje się na s. 4 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy PAN pozostanie układem zamkniętym, finansowanym z kieszeni podatnika?” na s. 4 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego