Historia ojczyzny Wilhelma Tella i gwardzistów papieskich, której udaje się zachować neutralność, jedność i dobrobyt

Dewiza Szwajcarów – słowa pustelnika Nicolasa de Flue: „Bójcie się Boga, a będziecie silni. Nie mieszajcie się w sprawy otaczających was potęg. Nie poszerzajcie nadmiernie granic, które was otaczają”.

Bernard Mégeais

Pakt 1 Sierpnia 1291 r.

W imię Pana Naszego, amen. Oto, z honorem i pożytkiem dla dobra publicznego, w zgodzie ze świętymi zasadami praw stanowionych, potwierdza się pakty bezpieczeństwa i pokoju.

Niech dowie się każdy, iżby przed okrucieństwami czasów najpewniej chronić się oraz nienaruszalność osób i ich dóbr zapewnić, mieszkańcy doliny URI, komuny SCHWYTZ oraz ludzie doliny UNTERWALD zobowiązali się w najlepszej wierze wszystkie siły i osoby swoje wraz z całym dobytkiem oddawać, by mocą swoją całą i wysiłkiem wszelkim nawzajem radą i czynem się wspomagać, wspierać na terenach dolin swoich, jak i poza nimi, przeciw każdemu, kto złe zamiary żywiąc wobec nich i ich majętności, dopuściłby się wobec nich albo z nich któregoś aktu przemocy, dokuczliwości albo nieprawości. Każda komuna przyrzeka innej w czas ów pospieszać z pomocą w każdym złym terminie, gdy potrzeba taka będzie, a takoż, gdy konieczność nastąpi, opierać się kosztem swym atakom ludzi złej woli, pomścić krzywdy przez nich sprawione, przysięgając i przez potwierdzenie starego przymierza przysięgę odnawiając, wszelako pod warunkiem, że każdy wedle swych możliwości będzie, jak uzgodnione, panu swemu podlegał i jemu tylko służył.

Oto akt założycielski stowarzyszenia, które pewnego dnia zostanie nazwane Szwajcarią. Gdzie każdy w swoim domu jest panem, a próby zamachu na jego suwerenność są niedopuszczalne.

„Zjednoczcie się, by razem bronić honoru i wspólnej wolności przed wszelkim przeciwnikiem”

Schwitz, od którego pochodzi słowo Szwajcaria, to terytorium Alp Środkowych, które wraz z sąsiednimi – dolinami Uri i Unterwald – panowało nad Przełęczą Świętego Gotarda łączącą Włochy i Niemcy od czasów powstania, ok. roku 1220–1230, Diabelskiego Mostu nad wąwozami Schöllenen.

Na tym, znacznie skracającym podróż między północą a południem szlaku, stale rósł przepływ ludzi i towarów. Prowadzony na grzbietach mułów tym pasażem transport ożywiał gospodarkę trzech dolin, od Mediolanu po Lucernę, Zurych i Bazyleę. Pobieranie opłat, zapewnianie transportom zaopatrzenia i zakwaterowania oraz przewodników bogaciło region.

Na szlak ten pożądliwym okiem spoglądał cesarz Germanów i Rzymu, a także habsburski papież. Zakusy te trzeba było powstrzymywać wszystkimi siłami, nie dopuszczając, by któryś z nich przejął owo źródło bogactwa, kontrolował je albo próbował zablokować. Dlatego właśnie Uri, Schwitz i Unterwald sprzymierzyły się paktem solidarności.

Impuls twórczy pierwszego stowarzyszenia – obrona wolności i interesów przed otaczającymi mocami – trwale pozostał w historii Szwajcarii.

Początkowo chodziło o obronę autonomii i przywilejów przed domem Habsburgów oraz o uzyskanie znaczącej pozycji w germańskim imperium rzymskim. Dopiero w 1386 roku doszło naprawdę do połączenia dolin Uri, Schwyz i Unterwald, zaś w 1332 r., przyłączyły się miasta: Lucerna, Zurych i Berno, którym udało się odeprzeć wyprawę interwencyjną, dowodzoną osobiście przez księcia z rodu Habsburgów. Jego porażka nad brzegiem jeziora Sempach w dniu 9 lipca 1386 r. wywołała reperkusje w całej ówczesnej Europie. Po raz pierwszy w historii chłopi powstali przeciwko swoim prawowitym panom, zagrażając średniowiecznemu porządkowi społecznemu. Byli to w większości wzbogaceni wiejscy hodowcy, a także drobna szlachta, którzy pochodząc z małych i odmiennych regionów, uświadomili sobie siłę wspólnoty i zaczęli postrzegać siebie jako członków Konfederacji.

Wieści o zwycięzcach, którzy już w 1365 r zaanektowali Zug, w dużej mierze przyczyniły się do scalenia miast, takich jak np. Zurych, które prowadziły działalność handlową, produkcję jedwabiu i przemysł, korzystając z surowców, które przybywały z Włoch przez Przełęcz Św. Gotarda i Lucernę – szlak handlowy i pierwsze rynki zbytu dla kantonów Uri, Schwyz i Untervald, z których każdy był jednak jeszcze przywiązany do swej niezależności. Po włączeniu obszaru kantonu Glarus w 1388 r., związek stał się samowystarczalny i mógł zajmować się jedynie rozwojem interesów. (…)

Szwajcaria, jako konglomerat terytoriów rządzących się różnymi prawami, osiągnęła szczyt potęgi. Korzystając ze swojej świetnej reputacji, jej żołnierze, jeśli nie walczyli o sprawy swoich kantonów, robili to na własny rachunek za granicą. Tak narodziła się tradycja najemników.

Podziwiający pewnego zimowego wieczoru 1494 r. wjazd króla Francji Karola VIII mieszkańcy Rzymu ujrzeli szwajcarskich wojowników maszerujących wśród zatrważającego rytmu bębnów, z dziwnymi sztandarami, zdobionymi wzbudzającymi lęk niedźwiedziami i bykami. Wartość bojowa Szwajcarów sprawiała, iż podziwiano i ceniono tych niewysokich, brutalnych, spragnionych łupu, zawziętych alpejskich wojowników, szkolonych do boju od kołyski, walczących z całym Cesarstwem Germanów i Rzymu.

Sukces przeprowadzonej przez Francję kampanii włoskiej, gdzie Szwajcarzy walczyli w służbie zwycięzcy, podniósł jeszcze bardziej ich reputację i pomnożył zyski. Powstał proceder płacenia przez przybywających werbowników łapówek za możliwość rekrutacji najemników. Osobom, które mogły umożliwić werbunek, oferowano znaczne sumy. Szwajcarski parlament starał się skodyfikować sposoby wojowania, w celu powstrzymania skłonności do gwałtu i żądzy zysku jako wypaczających zasady prowadzenia wojny. Zdecydowano, że tylko rządy kantonalne i parlament mogły zezwalać na rekrutację żołnierza, zaciąg indywidualny zaś został zakazany. W XVI wieku dochody z wynajmu żołnierzy do obcych armii stały się sformalizowaną praktyką społeczną i jedną z podstaw gospodarki, na podstawie podpisywanych z „pracodawcami” umów, które gwarantowały władze publiczne. Sformalizowano także zawód najemnika i jego wynagrodzenie.

W 1505 r. papież Juliusz II zwrócił się do sejmu szwajcarskiego (zgromadzenie deputowanych szwajcarskich kantonów) o zapewnienie stałej ochrony przez dwustu żołnierzy. Chciał mieć przy sobie szwajcarskich najemników, których uważano za najlepszych w Europie. Oficjalna data założenia Papieskiej Gwardii Szwajcarskiej to 22 stycznia 1506 r. To najstarsza, nadal w służbie, a również najmniejsza armia na świecie.

Cały artykuł Bernarda Mégeais pt. „Szwajcaria. Neutralność, pokój i jedność. I. Narodziny wolnego ludu” znajduje się na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Szwajcaria. Neutralność, pokój i jedność. I. Narodziny wolnego ludu” na s. 18 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Lwów – miasto, które w chwilach prób promieniowało patriotyzmem i odwagą/ Dariusz Brożyniak, „Kurier WNET” nr 73/2020

Dla Stalina rzecz była od początku przesądzona. Bawił się emocjami swych adwersarzy, obalając argument, że Lwów nigdy nie był rosyjski, przewrotnym i złowrogim przypomnieniem, że… Warszawa była.

Dariusz Brożyniak

Lwów utracony

102 lata temu nikomu nie przychodziło do głowy, że bohatersko obronione miasto, dumne krzyżem Virtuti Militari i patriotyzmem swych mieszkańców, z potwierdzeniem polskości bezprecedensowym zwycięstwem nad bolszewicką nawałą sprzed 100 lat, zostanie zaledwie 21 lat później brutalnie Polsce wyrwane.

Już w wyniku zamachu stanu dokonanego przez Ukraińców we Lwowie nocą 1 listopada 1918 r., dzielną i ofiarną obronę ludności przed napaścią wsparły elity. Między innymi koło 300 osób społeczności Politechniki włączyło się czynnie w obronę polskości miasta. Profesor zwyczajny geometrii wykreślnej Kazimierz Bartel organizował wojska kolejowe dla utrzymania łączności z Przemyślem i resztą kraju. Usuwając zewsząd austriackiego dwugłowego czarnego orła i zastępując białym w koronie na czerwonej tarczy, zerwano jednocześnie symbolicznie z habsburskim zaborem. To we Lwowie właśnie powstały wszystkie paramilitarne organizacje, takie jak strzeleckie, stanowiące zalążek Polskiej Armii, pozwalające realnie zamarzyć po 123 latach o znów wolnej Polsce. Dwa lata później Józef Stalin, mając świadomość gdzie mocno i energicznie bije intelektualne i patriotyczne serce Polski, wbrew rozkazowi Tuchaczewskiego oblegał Lwów, przyczyniając się walnie do spektakularnej klęski bolszewików w Bitwie Warszawskiej.

Lwów, będąc ze swymi uniwersytetami o wszystkich kierunkach naukowych centrum kultury Polski, wypełniał tym samym znów swą odwieczną historyczną rolę i dla jej wschodniego płuca. Od unii lubelskiej tworzył się bowiem naród polityczny, którego wspólnym domem była właśnie Polska.

Był czas, kiedy – jak pisze Paweł Jasienica – księstwa ruskie pełniły rolę wielkich i bogatych ośrodków kultury. Najazdy tatarskie, tureckie i wchłaniająca ekspansja księstwa moskiewskiego zniszczyły to bezpowrotnie. Dzika i łupieżcza Litwa, podbijając także ziemie ruskie, zagrażała i Królestwu Polskiemu, powodując ogromne straty ciągłymi rabunkowymi najazdami, przede wszystkim porywaniem ludzi („brańcy” z całymi rodzinami osiedlani byli nad Niemnem, Wilią i Niewiażą, by niewolniczą pracą na roli łagodzić ciągły niedostatek). Dwóch jednak wielkich wrogów zagrażało wszystkim – Krzyżacy i Moskwa. Wielki projekt Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego – Rzeczpospolita Obojga Narodów – z Władysławem Jagiełłą jako królem Polski, stworzył wreszcie potężny bastion przeciw temu historycznemu przekleństwu dwóch frontów. Dopiero trzema zaborami udało się go rozerwać.

Zwycięstwo na bolszewikami znów wyzwoliło entuzjazm dla energicznej budowy projektu „Polska”. Nie było zupełnie istotne miejsce urodzenia; wartością stała się możliwość stworzenia – dla wszystkich chcących polskiej tożsamości – gmachu na solidnym fundamencie tysiącletniej zachodniej kultury łacińskiej. Przetrwanie polskiej kultury, tradycji i języka dowodziło najlepiej jego trwałości i sensu kontynuacji. Ruska szlachta, nękana hajdamacko-kozackimi stepowymi rabusiami, prosiła Rzeczpospolitą o objęcie jej tym projektem. Profesorowie Bartel, Mościcki i inżynier Kwiatkowski – „grupa lwowska”, rzucając się na głęboką wodę wielkich projektów technicznych, rozpoczęła budowę nowoczesnej Polski, mając przecież świadomość nieuchronności kolejnej wojny po traktacie wersalskim.

Port w Gdyni przełamał niemiecką blokadę gospodarczą mogącą zadławić kraj, a magistrala węglowa łączyła go z południem, z przemysłowym Śląskiem. Centralny Okręg Przemysłowy, lokujący we wschodniej dziś Polsce przemysł zbrojeniowy, miał uzupełnić strategicznie niepewny Śląsk i załagodzić napięcia społeczne kryzysu lat 30. w rejonach najbiedniejszych. Lwowskie Targi Wschodnie i zachodnie Targi Poznańskie wychodziły z polską ofertą na świat.

Po wkroczeniu 22 września 1939 r. Armii Czerwonej do Lwowa, profesorowie lwowscy obawiali się podzielenia losu swych kolegów z krakowskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego, wywiezionych 6 listopada przez Niemców do Sachsenhausen. Po aresztowaniu przez NKWD, wywieziono do ZSRR byłego posła na Sejm RP, znamienitego profesora ekonomii Uniwersytetu Jana Kazimierza, Stanisława Grabskiego (zwolnionego w ramach układu Sikorski-Majski). Poza jednak kilkunastoma przypadkami przepadnięcia bez wieści czy pojedynczych rozstrzelań, głównie na skutek indywidualnych denuncjacji, sowieci zdecydowali się wykorzystać zastany niezwykle wysoki potencjał naukowy. Sensacyjne i brawurowe wystąpienie profesora Stanisława Fryzego z sukcesem rozładowało napięcie wiecu zorganizowanego na klatce schodowej Politechniki Lwowskiej przez komisarza Politechniki, podpułkownika zarządu politycznego Armii Czerwonej, brudnego prymitywa, Jusimowa. W rezultacie nastąpiła współpraca naukowa w Moskwie, w trakcie której profesorowi Bartlowi po raz pierwszy zaproponowano stanięcie na czele prosowieckiego rządu polskiego, i to pod warunkiem zwolnienia z więzień i deportacji wszystkich Polaków. Odrzucając tę propozycję w lipcu 1940 r., profesor nie wiedział jeszcze o losie więźniów Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa.

Początek lata 1941 roku okazał się złowrogi dla profesorskiej elity Lwowa. Miasto nie otrząsnęło się jeszcze po przerażającej zbrodni NKWD – wymordowaniu więźniów politycznych w spływających krwią więzieniach „Brygidek”, „Zamarstynowa”, czy „Łąckiego” – gdy w nocy z 3 na 4 lipca z kolei Niemcy przeprowadzili akcję pacyfikacyjną i rankiem 4 lipca, poniżej II Domu Techników, na stoku Wzgórz Wuleckich zgładzono 40 osób, w tym 13 związanych z Politechniką Lwowską. Mija właśnie bez mała 80 lat od tego tragicznego wydarzenia, którego ofiarą padł także Tadeusz Boy-Żeleński, pisarz, poeta, satyryk, lekarz, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, od 1939 roku z nadania sowieckiego kierownik katedry literatury francuskiej Uniwersytetu Jana Kazimierza (prosowiecki lewak i liberał, zwolennik przyłączenia Lwowa do ZSRR). To był początek końca polskości tego miasta, rozpoczęty uderzeniem w jego akademicką elitę. 8 października 1941 r. dokonano ekshumacji pogrzebanych na miejscu zbrodni, zwłoki wywieziono do lasu Krzywczyckiego, gdzie oblano je benzyną i spalono, rozrzucając następnie popioły.

Profesorowi Kazimierzowi Bartlowi, pięciokrotnemu premierowi rządu RP, zaproponowano utworzenie z kolei proniemieckiego rządu polskiego. Kiedy odmówił, został na rozkaz Himmlera skazany w więzieniu przy ul. Łąckiego na rozstrzelanie i zamordowany o świcie 26 lipca 1941 r. na tzw. Piaskach Janowskich; tam też pogrzebany.

Niemcy zamknęli wszystkie uczelnie Lwowa. Przygotowany rząd ukraiński z Jarosławem Stećką-Karbowyczem na czele, aresztowali i internowali w Berlinie, a trzy południowo-wschodnie województwa II RP ze Lwowem przyłączyli jako Distrikt Galizien do Generalnej Guberni w tymże jeszcze lipcu 1941. Życie akademickie przerodziło się w życie towarzyskie bezrobotnych profesorów i ich asystentów na wewnętrznym dziedzińcu politechnicznej biblioteki, a w razie niepogody – w katedrze teorii maszyn cieplnych u profesora Kazimierza Ochęduszki, dla pokoleń autorytetu w dziedzinie termodynamiki. Dzielono się wiadomościami bieżącymi, z nasłuchu radiowego, danymi delegatury rządu londyńskiego. Większość kadry naukowej zaangażowana była w podziemny ruch oporu. Na Politechnice Lwowskiej znajdował się jeden z najważniejszych punktów kontaktowych struktur AK Okręgu Lwowskiego. Po decyzji Niemców w 1942 r. o podjęciu niektórych kursów zawodowych, powstała możliwość tajnego nauczania i, w uzgodnieniu z rządem emigracyjnym, realizacja w ten sposób pełnego programu akademickiego z 1938 roku.

Lipiec 1944 r. przyniósł ofensywę Armii Czerwonej. Dowództwo AK w ramach akcji „Burza” przystąpiło do walki o miasto. Kompanie Kedywu wyzwalały także uczelnie. Nad miastem, które uniknęło wyburzenia, powiewały, często obok sowieckich, biało-czerwone flagi – po raz ostatni. Zaczęto przeczuwać, dla kogo zachowano, w przeciwieństwie do Warszawy, to miasto. Po wejściu oddziałów NKWD rozpoczęły się wywózki. Od 2 do 4 stycznia 1945 r. odbywały się we Lwowie aresztowania i deportacje w głąb Związku Sowieckiego. Według danych AK wywieziono w ciągu trzech dni 17 000 osób, w tym 31 pracowników Uniwersytetu i Politechniki, oraz 38 inżynierów i techników, w tym odnawiających Panoramę Racławicką uszkodzoną bombardowaniem. Między innymi profesor Stanisław Fryze, kierownik katedry elektrotechniki ogólnej Politechniki Lwowskiej, trafił do obozu pod Krasnymdonem w Zagłębiu Donieckim, do tamtejszych kopalń antracytu. Uderzenie w środowisko akademickie było możliwe za sprawą listy wywozowej sporządzonej przez członka jeszcze przedwojennej komunistycznej jaczejki, zlikwidowanego w 1945 r. wyrokiem sądu AK.

Jeszcze w trakcie wywózek pojawiła się we Lwowie delegacja PKWN z Lublina. Usiłowano wymusić na profesorach, pod groźbą uznania ich za hitlerowców, podpisanie rezolucji potępiającej rząd emigracyjny w Londynie oraz AK. Po raz kolejny władze lwowskich uczelni wykazały niezłomny patriotyzm, nie ulegając komunistycznej prowokacji.

Jednocześnie intensywną działalność prowadził Związek Patriotów Polskich we Lwowie, założony w oparciu o przedwojennych komunistów, którzy po wrześniu 1939 r. znaleźli się tam pozbawieni zdelegalizowanej w 1938 roku KPP i przywództwa zlikwidowanego w Moskwie. Ster objęła Wanda Wasilewska, ciesząca się nieograniczonym zaufaniem Stalina. ZPP wydawał organ prasowy „Wolna Polska”, organizował dla uwiarygodnienia (ukrycia rzeczywistych sowieckich intencji) życie „patriotyczno-kulturalne”, prowadził na szeroką skalę działalność pomocową i opiekę społeczną. Jednocześnie Wanda Wasilewska i tworzący promoskiewską Krajową Radę Narodową Władysław Gomułka byli zagorzałymi zwolennikami przyłączenia Lwowa do Związku Sowieckiego. W 1944 r. w obecności Churchilla Bierut wprawił obecnych wręcz w zażenowanie, domagając się natarczywie i wyjątkowo służalczo „w imieniu narodu polskiego wcielenia Lwowa do ZSRR”. Przeciwny był nawet Zygmunt Berling, obawiając się o morale w LWP, gdyż „polskie Wilno i polski Lwów stanowią dla nich [tzn. żołnierzy] kamień węgielny zaufania i szczerości wzajemnych stosunków między nami a Związkiem Radzieckim”. Także Oskar Lange argumentował: „rząd radziecki powinien uznać istnienie starych ośrodków kultury polskiej [takich jak np. Lwów], które choć usytuowane na etnicznym terytorium ukraińskim lub białoruskim, ukształtowały się jako integralna część polskiego życia narodowego”; „W Polsce było pięć centrów kulturalnych: Warszawa, Kraków, Poznań, Lwów i Wilno. Utrata dwóch z nich byłaby bardzo ciężka, a uzyskanie niemieckich miast bez polskiego dziedzictwa kulturalnego nie może być uważane za wyrównanie utraty starych historycznych polskich ośrodków”; „Lwów był w każdym razie poza Ukraińską Republiką Radziecką”.

Dla Stalina rzecz była jednak od początku przesądzona. Bawił się emocjami swych adwersarzy, obalając argument, że Lwów nigdy nie był rosyjski, przewrotnym i złowrogim przypomnieniem, że… Warszawa była.

Zadra 1920 roku pozostała głęboko. Stalin wolał nawet oddać połowę Puszczy Białowieskiej. Ten patologiczny morderca wiedział, jak okaleczyć Polskę, by pozostała słabym politycznym inwalidą na dziesięciolecia, bez wystarczającej siły dla budowy własnej suwerenności. Wiedział także, że bez Polski i dawne kresy Rzeczypospolitej stają się znów łatwym łupem w zasięgu, tym razem bolszewickiej, Moskwy.

W lutym 1945 r. „Czerwony Sztandar” podał pierwsze wiadomości o ustaleniach konferencji w Jałcie. Do Lwowa przyjechał z Londynu profesor Stanisław Grabski, walczący o Lwów w rozmowach ze Stalinem do końca, tzn. do otwartego pogwałcenia traktatu ryskiego przez aliantów i faktu niemal wybaczenia Stalinowi paktu Ribbentrop-Mołotow. Uznano konieczność ratowania ludzkiego i umysłowego potencjału Lwowa dla Polski, poprzez połączenie z narodem. W przypadku Politechniki Lwowskiej postanowiono przeniesienie jej in corpore do Gdańska i ukonstytuowanie jej tam jako Politechnikę Morską. Rząd w Lublinie nie wyraził na to zgody. Prosowieccy komuniści postanowili ostatecznie wygasić i wymazać tradycje polskiej nauki i kultury we Lwowie, domagając się wyjazdu profesorskiego grona w rozproszeniu do Krakowa, Gliwic, Wrocławia i Gdańska. Ostatnia z czterech grup wyjechała ze Lwowa w czerwcu 1946 roku, wraz z profesorami zwolnionymi z donbaskich łagrów i więzień w tym z prof. Stanisławem Fryzem.

Wyjeżdżali z całymi rodzinami i dobytkiem, towarowymi wagonami (mieszczącymi 40 ludzi lub 8. koni). Na jedną rodzinę przypadało około jednej czwartej takiego wagonu. Wyjeżdżali z pocieszeniem swego znakomitego lwowskiego kolegi, geografa i geopolityka prof. Eugeniusza Romera, który utrzymywał tezę o „ciążeniu terenów nad górnym Bugiem i Dniestrem ku Polsce, a nie w stronę Kijowa” (ponad dwa miliony Ukraińców i Białorusinów pracujących w dzisiejszej Polsce, z czego tak wielu inwestuje i chce pozostać na stałe, wydaje się potwierdzać ten pogląd sprzed 75 lat). W latach 1944–46 pod naporem władz sowieckich i groźbą wywózki do Kazachstanu i Donbasu, rozpoczął się exodus polskiej ludności ze Lwowa (66,7% mieszkańców miasta według statystyk sowieckich na 1 października 1944 r.). Następowała planowa, sztuczna wymiana ludności. Wysiedlano ogromną ilość firm i rzemieślników, z których żyło to miasto przez setki lat. Chociażby „batiarski” Zamarstynów, który z dość cuchnącą rzeką Pełtwią był mekką pracowitych i zręcznych w rzemiośle polskich Ormian, zasilających swymi wyrobami meblarskimi Targi Wschodnie, wzbogacających produktami swych odlewni miejską infrastrukturę (a i ostrogi dla Rydza-Śmigłego musiał ktoś wykonać). Cała sfera kultury, opera, teatry, wystawy, kluby lotnicze, samochodowe, motocyklowe, sportowe – wszyscy zapełniali listy wysiedleń. Oparciem do ostatnich polskich dni miasta był arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, stawiając opór sowieckim szykanom. Jego wyjazd 26 kwietnia 1946 roku stał się momentem zwrotnym w historii Lwowa.

To miasto kochało życie, było nowoczesne i awangardowe, promieniowało na całą Polskę, było w najlepszym sensie swych kontaktów europejskie, a nawet światowe.

W chwili próby zdumiewało patriotyzmem i odwagą. Polski Lwów pozostał w prozie Adama Zagajewskiego, syna lwowskiego profesora elektroniki przemysłowej Tadeusza Zagajewskiego, pisanej już w Gliwicach. I pozostał w dziełach genialnego matematyka Stefana Banacha, w dziełach architektów – jak kościół św. Elżbiety, Dworzec Główny we Lwowie czy nowe łazienki w Krynicy, sanatorium w Żegiestowie, w muzyce Wojciecha Kilara, w śladach na murach, w nazwiskach na pokrywach miejskiej kanalizacji – wymieniając wyłącznie sygnalnie. Pozostał w sercach prawdziwie patriotycznych Polaków rozumiejących sens tworzenia jak najwartościowszej przywódczej elity, kulturowo-historycznych korzeni, wzorca i chwalebnego przykładu – dla tożsamości narodu i jego państwowotwórczych zdolności. Dziś Ukraińcy lubią pisać w pozdrowieniach do Polaków: „Witanje ze Lwowa, najlepszego miasta na Ukrainie!”.

„Czwarty rozbiór Polski” doprowadził do rozdrobnienia na kresach Rzeczpospolitej, gdzie jakże łatwo można dziś wzniecać lokalne nacjonalizmy i antagonizmy dodatkowo osłabiające Polskę, skazaną teraz na koniunkturalne sojusze. Małe państwa bałtyckie same wymagają polskiej opieki, Białoruś, sojusznik Federacji Rosyjskiej, ledwo negocjuje warunki swej niepodległości z Moskwą. Rękę Moskwy widać i w samym Lwowie, gdzie ogromny pomnik Bandery stoi bezpośrednio właśnie obok kościoła św. Elżbiety. Ciągłe utarczki i trudności z obroną tradycji języka polskiego na Litwie, Białorusi i Ukrainie dowodzą jednoznacznych intencji tworzenia stałego poczucia zagrożenia od wschodu, przy ciągle wzrastającej sile Niemiec o potencjale IV Rzeszy. Polska Piastów przyjęła z zachodu chrześcijaństwo wraz z kulturą łacińską. W rezultacie mogła budować państwo, namaszczając królów. Z czasem stała się także Rzecząpospolitą dla innych narodowości, kultur i religii.

Geopolityczne rozumienie znaczenia Lwowa to rozumienie państwowotwórczej roli Rzeczypospolitej Polskiej, jedynego zachodniołacińskiego bytu politycznego w tej części Europy. To rozumienie także wielu ważnych przyczyn trudności 30-letnich już zmagań znów wolnej Polski. Można jednak odnieść wrażenie, że do tej pory rozumieją to ciągle najlepiej odwieczni jej wrogowie.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Lwów utracony” znajduje się na s. 1 i 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Lwów utracony” na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polityka jest roztropną troską o dobro wspólne. To, co dzieje się ostatnio, nie jest roztropne ani nie wynika z troski

Rzeczywistość pokazuje, że status polityka można uzyskać przez zasiedzenie, jak np. w wypadku Janusza Korwin-Mikkego, którego kasta autentycznie nie lubi, ale swoje miejsce rzeczywiście zasiedział.

Piotr Sutowicz

Nie twierdzę, że złe jest to, że między grupami politycznymi i stojącymi za nimi dziennikarzami i innymi autorytetami, często zresztą całkowicie samozwańczymi, toczy się spór. To niestety wpisane jest w naturę systemu, a od czasu, kiedy wymyślono ideologie polityczne, ludzie ci dzielili się według linii podziału właśnie przez nie wyznaczonych. Czy to koniecznie musi być złe? (…)

Bo czyż powinniśmy się spierać co do tego, czy mamy żyć w bezpieczeństwie? Czy przedmiotem walki politycznej powinny być kwestie inwestycji przemysłowych, czy – ogólnie rzecz biorąc – infrastrukturalnych, służących społeczeństwu, a szerzej – całemu narodowi? Czy kwestia rozwoju społecznego musi być elementem irracjonalnych awantur? Oczywiście, że nie. Z drugiej jednak strony rozumiem, że ktoś może podnosić argumenty, w których wyraża troskę o ochronę środowiska, czy też większą niż inni uwagę przykłada do konieczności ochrony świata pracy przed nadmierną eksploatacją i wyzyskiem. Tyle tylko, że nie powinno tu być zacietrzewienia, a jeszcze gorzej, kiedy za nim stoi płatna agentura. (…)

Polityka współczesna bowiem niestety nie dąży do rozwiązania problemu, co najwyżej do przekonania jakiejś większości do swoich racji. Jeżeli mam wiedzę na jakiś temat, to bywa, że chcę się nią podzielić. Jeżeli mam pomysł natury społecznej, to muszę do niego przekonać… no właśnie, kogo? Społeczeństwo? Raczej to mi się nie uda. Polityków albo główne ośrodki medialne? Jedni i drudzy muszą wiedzieć, że coś z tego będą mieli, a fakt, czy ów mój rzeczony pomysł jest dobry, może okazać się drugorzędny. (…)

„Nasze dzieci powinien leczyć ktoś spoza świata medycyny. Nasze domy powinien budować ktoś spoza świata architektury. Naszym państwem powinien rządzić ktoś spoza świata polityki. To równie niemądre zdania, nie sądzicie?”

(…) Wpis, z jednej strony dziwny, z drugiej znamienny. Dziwny, bowiem obóz polityczny kierowany przez pana Tuska, a potem jego następców, w trakcie kampanii często sięgał po kandydatury spoza polityki. Na listach Platformy Obywatelskiej (u przeciwników zresztą bywało podobnie) widnieli sportowcy, artyści, dziennikarze i ludzie innych, niekoniecznie politycznych profesji. Jakoś wtedy było to akceptowane. Zresztą na Ukrainie prezydentem również jest ktoś spoza polityki, a nawet powiązanej z nią gospodarki. A obecny prezydent Stanów Zjednoczonych, zdaje się, w tej dziedzinie zaktywizował się w dość zawansowanym wieku; jeden z jego wybitnych poprzedników zaś był przez większość życia aktorem. Inny aktor, były kulturysta Arnold Schwarzenegger, był np. gubernatorem Kalifornii, a w szranki walki prezydenckiej nie stanął z powodów prawnych. Takich przypadków jest na tyle dużo, że spokojnie można powiedzieć, że nie ma czegoś takiego, jak 100% obecność polityków w polityce. A bez bawienia się w procenty powiem, że liczba ta może okazać się całkiem mała. Chyba więc nie o to chodzi. (…) Sprawa jest jasna. Chodzi o rządy sprawowane przez zamkniętą kastę.

Pojęcie ‘kasty’ jest używane niezwykle często. Ostatnio w odniesieniu do sędziów. Ten przypadek jednak może okazać się tylko jednym klockiem w ramach kastowego układu obowiązującego, czy też wprowadzanego natrętnie, współcześnie. W swym wpisie Donald Tusk zestawił polityków w jednym rzędzie z zawodami, które wymagają fachowego kształcenia i zdobywanego latami doświadczenia. Rzeczywiście wolałbym, by leczył mnie ktoś, co do kogo byłbym przekonany, że potrafi to robić, a umiejętności ma poparte wiedzą teoretyczną. Tylko, że… lekarzem ani murarzem nie zostaje się ze społecznego wyboru. Co prawda, w ramach systemu mam pewną możliwość udania się do tego czy innego medyka, ale demokracją bym tego nie nazwał.

Jeżeli mowa o kastowości systemu, to w tym sensie, że aby zostać przyjętym do jakiegoś zawodu, należy – przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz – spełnić pewne kryteria, które bywają nieczytelne i wydają się nie do przebrnięcia dla kogoś spoza grona zaufanych, powiązanych czy to rodzinnie, czy środowiskowo osób. O takową kastowość bywają posądzani właśnie lekarze, prawnicy, często dziennikarze i pewnie cały szereg innych zawodów.

Politycy teoretycznie pochodzą z wyboru, który powinien być nieskrępowany. W konstytucji i wszystkich innych aktach prawnych, nie tylko Polski, obywatele mają zagwarantowane nie tylko czynne, ale i bierne prawo wyborcze. To znaczy, że po spełnieniu pewnych postulatów ustawowych, teoretycznie równych dla wszystkich, możemy stawać w szranki na każdy obieralny urząd w państwie, a nawet w strukturach międzynarodowych, konkretnie Parlamentu Europejskiego. Sprawa jest więc prosta i oczywista. Przytoczony tweet pana Tuska zdaje się kontestować ten porządek rzeczy. Może nawet nawołuje on tu do zmiany systemu na taki, w którym taka możliwość, choćby teoretyczna, nie była powszechnie dostępna. Polityka bowiem ma być domeną polityków, kimkolwiek mieliby oni być.

Wcześniej uczyniłem uwagę, że autorowi chyba nie chodzi o promocję politologów, a tytuł technika polityka czy też magistra polityka chyba nigdzie nie jest nadawany. Moim zdaniem sprawa jest prosta: mianem polityka można nazwać tego, kogo kasta do takiej godności dopuści. Może to być sportowiec, prostytutka, murarz bądź magister historii, ale prawo do bycia politykiem musi mu być nadane z wewnątrz grupy polityków, tak jak w wypadku prawa przynależności do partii czy stowarzyszenia, które można uzyskać na mocy decyzji odpowiednich ciał statutowych. Rzeczywistość pokazuje, że status polityka można też uzyskać przez zasiedzenie, jak np. w wypadku Janusza Korwin-Mikkego, którego kasta autentycznie nie lubi i pewnie wolałaby by go nie było, ale swoje miejsce rzeczywiście zasiedział i zdobył sobie w ten sposób prawo obecności w tym gronie. Chociaż nie brak głosów, że on i jemu podobni powinni być otoczeni „kordonem sanitarnym” ze strony mediów, czyli mieliby nie istnieć w sferze publicznej, co jednak w dzisiejszych czasach dekoncentracji informacji może być trudno wykonalne.

Tak więc to kasta polityków miałaby sprawować rządy, których demokratyczna legitymacja byłaby rzeczą wtórną. Po co bowiem utrzymywać dość kosztowną fasadę? Z drugiej jednak strony jest ona jakoś korzystna.

Ludzie mediów i społeczeństwo czerpią niejaką przyjemność z obserwacji tego, co im się wydaje autentycznym dyskursem społecznym.

Być może pan Tusk uważa, że jest warte zachodu, by owa fikcja powszechnej demokracji była na razie zachowana.

Pragnę zwrócić uwagę, że umacniający się najwyraźniej system kast jest zerwaniem z tradycjami intelektualnymi Europy, a nawiązuje do bardzo starej aryjskiej tradycji zachowanej częściowo do dziś dnia choćby w Indiach. Czy tendencja ta będzie kontynuowana, oczywiście czas pokaże.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Kasta polityków i polityka kastowości” znajduje się na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Kasta polityków i polityka kastowości” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Być odważnym. Z natury. Być bitym i o tym nie mówić. Być ważnym i uczciwie wykonywać obowiązki. Być oplutym. I wygrać

Jako dyrektor gdańskiej placówki IPN okazał się lojalny wobec prawa. Nie dał się zastraszyć. No i co? Oczywiście został odwołany. Taki był i taki pozostał. Dostał pracę urzędniczą w porcie.

Stefan Truszczyński

Edmund Krasowski, rocznik 1955. Jest elblążaninem. Kocha swoje miasto. Ale na studia jedzie do Warszawy. Uniwersytet Warszawski – astronomia, specjalność – obserwator. Patrzy w gwiazdy. I tak mu zostało.

– Która jest twoja wybrana? Wenus?

– Wenus to planeta – śmieje się z mojego niedokształcenia.

Spotkaliśmy się, bo chciałem posłuchać opowieści, jak telewizyjny gwiazdor próbował manipulować wypowiedzią Edmunda. Konkretnie Michał Rachoń zabawił się w cenzora. Ale niech będzie po kolei.

Plakat

Konspiracja zaczęła się na studiach. Stworzyli na Uniwersytecie Warszawskim małą grupę. Bardzo małą. Tak jest najbezpieczniej. Był rok 1978. Zaczęło się od powielania materiałów dla „ROPCiO” (Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela). Dostawali papier – A4. Nauczyli się szybko. Odbitki były coraz lepsze.

W katedrze na Świętojańskiej przygotowywana była ważna msza – 11 listopada 1978 roku.

– Chłopaki – zapytali ci z ROPCiO – a plakat potraficie zrobić? Ale ma być first class.

Tego już nie dało się zrobić na powielaczu na Kickiego. Przedstawiono im fachowca plastyka. Wzbudził zaufanie, ale drukarnia konspiracyjna była pod Ostrołęką. Pociągiem – najpierw do Ostródy, a potem drugim – ciuchciowatym. Wysiedli po kilkudziesięciu kilometrach ze sporym ciężarem papierów na plecach. Powiedziano im, by byli bardzo ostrożni, bo to ważna drukarnia. Poszli więc okrężnie i oddzielnie. „Jacek” zmienił jednak marszrutę. Dobiegł do Edka.

– Chyba ktoś lezie za nami. Przerywamy.

Wrócili do Warszawy. Ale nie odpuścili. Następnego dnia powrócili. Teraz już poszło gładko, choć oczywiście było tak samo ciężko z dźwiganymi ryzami. Czekano na nich w nieźle wyposażonej drukarni. Koleś-plastyk był rzeczywiście artystą. Ale i oni, w końcu studenci fizyki, i to z pewną praktyką drukarską, poradzili sobie. Plakaty – ogłoszenia o rocznicowej mszy – wypadły świetnie. Był to pierwszy poważny tekst konspiracyjny. Szkoda, że IPN ciągle nie może odszukać tych plakatów w tonach materiałów odebranych ubecji w 1989 roku po czerwcowych wyborach.

W poczuciu dobrze wykonanej pracy idzie Edek Nowym Światem na mszę do katedry. Mija witryny licznych rzemieślniczych sklepików. A wtedy na tym spacerniaku warszawskim było ich jeszcze dużo. I widzi, że co rusz w tych prywatnych zakładzikach przyklejone są do szyb od wewnątrz jego plakaty. Duma i radość. Warto było ryzykować. (…)

Sukcesy osłabiają czujność. Ktoś zabalował, ktoś się upił i chlapnął. W styczniu 1983 roku w miejscowości Stare Pole pod Malborkiem, gdzie hodują krasule i jest piękny pomnik krowy, ubecja zastawiła pułapkę. Edwarda zaskoczono, skuto i zawieziono do Elbląga. To było pierwsze porwanie Edka. Proces – wyrok. Wyszedł z więzienia po 1,5 roku. Wrócił do roboty konspiracyjnej. Niewielu wiedziało, że to on został szefem regionu.

Porwanie drugie

W kraju już wrzało. Stolarze rżnęli dechy pod okrągły stół. Opozycja coraz bardziej się dzieliła. Może nawet władza w Warszawie nie o wszystkim wiedziała, jak działali jej ubeccy pełnomocnicy w terenie. A oni w końcu rozpracowali elbląską opozycję. Edka porwali z ulicy. Dwaj faceci wrzucili go na tylne siedzenie samochodu. Trzeci już tam siedział. Jego kolano boleśnie ugodziło kręgosłup Edmunda. Stracił na chwilę przytomność. Gdy ją odzyskał, nie miał czucia w nogach.

– Panowie – grzecznie poprosił – zawieźcie mnie na pogotowie. Nóg nie czuję.

Zawieziono go na komendę MO przy ul. Armii Czerwonej w Elblągu. Nie mógł nawet stanąć. Zawleczono go więc do sali przesłuchań. Szef grupy wydawał polecenia przez radio. Jego twarzy ani wtedy, ani potem nie widział. Natomiast ubeków tarmoszących go, mimo że wył z bólu, widywał w ciągu następnych kilkudziesięciu lat wielokrotnie. Dopracowali w służbach do emerytury.

Zadzwoniono w końcu po pogotowie. Był już w karetce, gdy oprawcy zmienili decyzję. Przez chwilę był sam na sam z kierowcą karetki. Poprosił, by zawiadomił księdza współpracującego z opozycją. Znowu zawieziono go do komendy. I trzymano tam półprzytomnego przez całą noc i dzień następny. Dopiero wieczorem mec. Jacek Taylor i pani profesor medycyny Joanna Penson, współpracująca z Lechem Wałęsą, zabrali go do szpitala. (…)

Żeglarz i „cenzura”

Edmund Krasowski, były szef oddziału IPN, poseł, astronom, jest również żeglarzem.

To właśnie on w 1990 roku był inicjatorem przepłynięcia jachtem przez Cieśninę Pilawską pod lufami rosyjskich armat na Bałtyk. Była to dość szalona demonstracja. Sfilmowana znakomicie przez reportera TVP śp. Jacka Grelowskiego. Popłynęli z wiatrem solidarności i nikt ich nie śmiał zatrzymać.

Takie to były gorące czasy po czerwcowych wyborach, których 31 rocznicę właśnie obchodzimy. Skromnie.

Telewizyjny, ale i radiowy prowadzący, Michał Rachoń, znał najwyraźniej tę historię. Zaprosił niedawno Krasowskiego do programu na żywo Polskim Radiu 24. Przez kilkanaście minut przypominano tamten rejs. Potem była krótka przerwa, a w drugiej części rozmowy Rachoń nawiązał do sprawy przekopu przez mierzeję. Właśnie dlatego kopiemy, by nie pozostawiać wód Zalewu Wiślanego na łasce lub niełasce Rosjan. Rachoń nie sprawdził (bo chyba by nie zaprosił do radia Krasowskiego), jaką ma opinię Krasowski w sprawie przekopu. A ma on zastrzeżenia natury ekologicznej i – zapytany – użył słowa „kuriozalny”. Poszło, bo program był na żywo. Ale już w wersji elektronicznej znalazła się tylko pierwsza część – ta o przepłynięciu przez cieśninę. Potem zaczęło się krętactwo – mailowo: czy ma również pójść druga część. W końcu rozmowy nie wyemitowano właśnie z uwagi na owe pojedyncze słowo – „kuriozalny”.

Stanowisko – dosłownie to jedno słowo – Krasowskiego nie było ani ostre, ani nie może zaszkodzić słusznej idei przekopania mierzei. Też uważam, że jest to inwestycja potrzebna i nie można dopuścić do jej zatrzymania. Interwencje i nieprzyjemna kombinacja decydentów radiowych to powtórzenie sprawy piosenki Kazika. Jest to po prostu głupie i szkodzi również PiS-owi. Cenzorzy niby już zdechli śmiercią naturalną. Niestety odradzają się raz po raz w decyzjach tchórzliwych osobników.

Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Krasowski” znajduje się na s. 16 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Krasowski” na s. 16 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Eksperyment wołyński jako czynnik rozstrzygający o losach Polski/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 73/2020

Dla przeciętnego Polaka Wołyń jawi się jako kraina zdominowana przez ukraińskich nacjonalistów, którzy przez lata sposobili się do tego, by w wielkiej rzezi wymordować swoich polskich sąsiadów.

Wojciech Pokora

Między komunizmem a nacjonalizmem

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 4

Dla przeciętnego Polaka Wołyń jawi się jako kraina zdominowana przez ukraińskich nacjonalistów, którzy przez lata sposobili się do tego, by w wielkiej rzezi wymordować swoich polskich sąsiadów. Równocześnie popularna jest też dziś teza, jakoby obecnie kresy wschodnie były okupowane przez obcy naród, który pojawił się tam w wyniku zawieruchy wojennej i tychże rzezi właśnie. Rysuje się obraz II Rzeczpospolitej spójnej etnicznie, której terytorium sięgało niemalże od morza do morza, a jej jedynym problemem był nagły konflikt zbrojny rozpętany przez jednego lub dwóch totalitarnych sąsiadów, w zależności od wyznawanej wersji wydarzeń.

To bardzo uproszczony obraz historii, często romantyczny, odwołujący się do narodowych symboli i mocno nacechowany emocjonalnie. I nieprawdziwy. W poprzednich numerach „Kuriera WNET” pisałem m.in. o tym, jak wyglądała struktura narodowościowa Wołynia, gdzie Ukraińcy stanowili niemalże siedemdziesięcioprocentową większość, i których polityka narodowościowa naszego kraju pchała w ręce komunistów. Zauważył to Piłsudski i jego najbliżsi współpracownicy, i dlatego opracowali nową politykę wobec mniejszości narodowych. W miejsce idei inkorporacyjnej, zakładającej zasymilowanie i spolonizowanie wcielonych do Polski ziem, zaproponowali nowe rozwiązanie. Osobą, która miała je wdrożyć jako eksperyment na Wołyniu, był mianowany w 1928 roku wojewoda wołyński Henryk Józewski.

Nowy wojewoda znał Ukrainę z racji swojego urodzenia. Jako były członek rządu Semena Petlury cieszył się także zaufaniem niektórych kręgów politycznych. I znał Wołyń, spędził tam bowiem dwa lata jako osadnik wojskowy. Znał zatem specyfikę wołyńskich problemów, obserwując je z wielu perspektyw. Przede wszystkim wiedział, że największe zagrożenie dla Polski czai się dalej na wschodzie, a na Wołyniu buduje ono jedynie przyczółki w postaci Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. I do zwalczania tego zagrożenia wysłał go na Ukrainę Piłsudski.

Skompromitowany komunizm

Jednym z głównych celów eksperymentu wołyńskiego było zyskanie lojalności Ukraińców wobec państwa polskiego. Józewski miał świadomość, że naród, który na danym terenie jest większością, potrzebuje jedynie iskry do przebudzenia się. W zależności od tego, kto tę iskrę podłoży, takiego charakteru nabierze proces zdobywania samoświadomości.

W Galicji były to w dużej mierze wpływy ruchów nacjonalistycznych, na Wołyniu dominowali komuniści. Trzecią drogą była Polska. Jednak, by stała się ona alternatywą dla mieszkańców tych ziem, trzeba było im ją wskazać. W tym celu należało usunąć wszelkie ekstrema polityczne, mogące podburzać miejscowych przeciwko ich nowej ojczyźnie. Przede wszystkim komunistów.

Nie było to trudne, ze względu na czas, w którym przyszło Józewskiemu sprawować swój urząd. Jak już pisałem, w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy doszło do rozłamu spowodowanego „odchyleniem nacjonalistycznym”. Duża część ukraińskich komunistów nie widziała możliwości działania w partii, w której nie mogą sami sobie przewodzić. Uznali, że skoro to Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, to na jej czele powinni stać Ukraińcy. Tymczasem nowe, ustanowione przez Sowietów władze w znacznym stopniu składały się z Żydów. Walki wewnętrzne w partii spowodowały wzmożone zainteresowanie policji, która we Lwowie dosyć szybko wyłapała jej kierownictwo. Do 1930 roku skłócona i podzielona partia komunistyczna praktycznie straciła na znaczeniu. Dzieła zniszczenia jej wizerunku dokonali uciekinierzy z sowieckiej Ukrainy, którzy zaczęli masowo pojawiać się na Wołyniu, opowiadając o kolektywizacji. W miejscowościach, gdzie przesiedlano zbiegłych zza wschodniej granicy chłopów, komunistyczni agitatorzy nawet nie podejmowali prób swojej działalności.

Komuniści spróbowali jeszcze fortelu. Mając świadomość, że jawna działalność komunistyczna grozi więzieniem, postanowili stworzyć legalną organizację fasadową, która stanie się taranem dla komunistycznej idei w Polsce. Powołano do życia Włościańsko-Robotnicze Zjednoczenie (Sel-Rob), które miało łączyć ukraiński patriotyzm i socjalizm. Jednym z głównych haseł tego ugrupowania było… żądanie rozdania ziemi ukraińskim chłopom.

Ci sami komuniści, którzy w stworzonym przez siebie raju wprowadzali kolektywizację, w Polsce głosili przewrotne hasła o rozdawaniu ziemi bez odszkodowania dla obszarników. Ugrupowanie zaczęło odnosić polityczne sukcesy, udało mu się nawet wprowadzić do Sejmu czterech przedstawicieli, z czego trzech było członkami Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Co ciekawe, dwóch z wybranej czwórki przebywało w tym czasie w więzieniu.

Do roku 1932 Józewski doprowadził do zdelegalizowania tej organizacji. Na Wołyniu działać mogło od tej pory jedynie Wołyńskie Zjednoczenie Ukraińskie, które powstało przy wsparciu wojewody i które zdobywało mandaty do Sejmu i Senatu z listy Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem.

Nacjonalizm za niemieckie marki

Jak wspomniałem na początku, Wołyń kojarzy się dziś Polakom przede wszystkim z 1943 rokiem i z akcjami pacyfikacyjnymi OUN-UPA. Jak widać, nacjonalizm nie był jednak domeną tego regionu. Tu funkcjonowali komuniści. Nacjonalizm rodził się w południowych województwach i związany był bardziej z Galicją Wschodnią. Weterani wojny polsko-ukraińskiej z 1918 roku utworzyli Ukraińską Wojskową Organizację, która z czasem przekształciła się w Organizację Ukraińskich Nacjonalistów, która uznawała polskie rządy za bezprawne. Podobnie jak komunistyczna partyzantka na Wołyniu (np. tzw. banda Piwnia, a w rzeczywistości operująca na Polesiu sowiecka partyzantka), nacjonaliści sięgali do metod terrorystycznych. W 1930 roku w Galicji miał miejsce szereg akcji sabotażowych, których celem było zradykalizowanie nastrojów. Nastąpiło setki wystąpień zbrojnych przeciwko polskim majątkom i gospodarstwom w całym regionie. W pierwszych 191 aktach sabotażowych w 19 przypadkach ucierpiał skarb państwa. Były to np. zerwane linie telegraficzne. W pozostałych 172 incydentach zniszczeniu uległ dorobek ludności cywilnej. Część akcji została zwrócona także przeciw Żydom.

Dla Piłsudskiego nie była to sytuacja komfortowa i długo zwlekano z reakcjami. Jednak brak odpowiedzi na działalność terrorystyczną mógł doprowadzić do wojny domowej, na co zapewne liczyli szowiniści. Mimo sympatii do Ukraińców, która miała swój wyraz w działaniach na Wołyniu, w Galicji trzeba było zareagować. We wrześniu 1930 roku zarządzono pacyfikację Galicji Wschodniej. Do 450 wiosek wysłano tysiąc policjantów, którzy mieli za zadanie wyłapanie agitatorów. Podczas przeszukań ujawniono duże ilości broni i materiałów wybuchowych, co nie przeszkodziło nacjonalistom w uznaniu akcji policyjnej za agresję ze strony państwa i wysyłaniu protestów do społeczności międzynarodowej.

Spór, który się wówczas wywiązał, zmusił Polskę do ujawnienia dokumentów dowodzących, że ukraińskie partie były finansowane przez Niemcy. Mało tego, istniał związek między tymi akcjami sabotażowymi a niemiecką akcją antypolską, prowadzoną w tym okresie w Europie.

I o ile organizacje nacjonalistyczne nie były same z siebie zagrożeniem dla Polski, to już wszechstronna pomoc – logistyczna, szkoleniowa, finansowa – a także poparcie rządów i sfer wojskowych Niemiec, Czechosłowacji, Litwy, a nawet Rosji dla tych ugrupowań stanowiły problem.

Jeszcze większy problem ukraiński terror stanowił dla stosunków między Ukraińcami a państwem polskim. Szczególnie, gdy dotknął jednego z głównych architektów pojednania. 29 sierpnia 1931 roku kule zamachowców dosięgły przebywającego w sanatorium Tadeusza Hołówkę. Usunięto tym samym człowieka, którego polityka osłabiała ukraiński sprzeciw wobec polskich rządów. Istnieje koncepcja – pisze o niej Timothy Snyder – że za zabójstwem Hołówki stali jednak Sowieci, nie nacjonaliści. Argumentuje to tym, że przywódcy emigracyjni byli zaskoczeni tym wydarzeniem. Wybrano bardzo zły termin na dokonanie tej zbrodni, Ukraińcy bowiem złożyli skargę do Ligi Narodów w sprawie pacyfikacji w Galicji Wschodniej i taka zbrodnia na rozpoznawalnej w Europie postaci krzyżowała im plany i nie miała najmniejszego sensu. Podobnie zbrodnia ta nie służyła Niemcom, którzy przedstawiali Polskę jako państwo nieodpowiedzialne i gwałcące prawa człowieka.

Śledztwo Oddziału II zakończyło się wnioskiem, że prawdopodobnymi sprawcami byli jednak Sowieci. To zabójstwo wyeliminowało bowiem jednego z największych, obok Józewskiego, wrogów Związku Sowieckiego. To właśnie oni dwaj, Hołówko i wojewoda wołyński, stali na stanowisku, że przyszłość Polski zależy od poparcia Ukraińców i od wspólnego sojuszu. Komuniści w Polsce nie kryli radości na wieść o tej zbrodni. Morderstwo to uosabiało ich zdaniem prawdziwą walkę z faszystowskim okupantem.

Propaganda niezmienna od lat

„Ukrainiec, budując współżycie polsko-ukraińskie na terenie Wołynia, nie jest w niezgodzie z myślą o Ukrainie Niepodległej na sąsiadujących z nami obszarach”. Zdanie to pochodzi z wygłoszonego przez Henryka Józewskiego wystąpienia inaugurującego jego kadencję wojewody na Wołyniu. Stanowi ono klucz do jego polityki i do ówczesnej polityki wschodniej państwa.

Należało spowodować oderwanie sowieckiej Ukrainy od Związku Radzieckiego. Jak to zrobić? Czyimi rękami? Odpowiedź na te pytania także pojawiły się w exposé, bowiem Józewski odwoływał się w nim do śp. atamana Petlury, „który na długo pozostanie świecznikiem idei niepodległościowej ukraińskiej”: oderwać Ukrainę od Związku Radzieckiego i zrobić to rękami Polaków i Ukraińców idących za ideą niepodległości Petlury. „Istnieje bowiem nurt podziemny, nurt głęboki, który łączy w sobie tendencje rozwojowe obu narodów, polskiego i ukraińskiego. Istnieje wspólnota podświadoma, niezawodna w swojej linii rozwojowej”. Jak się domyślamy, takie słowa nie mogły się podobać w Sowieckiej Rosji. Ale nie mogły także podobać się środowiskom nacjonalistycznym w Polsce.

Nacjonalistyczna prasa w Polsce nagłośniła przemówienie wojewody, które było przełomem w polityce wobec mniejszości narodowych. Jak twierdził później Józewski, to właśnie polscy nacjonaliści zwrócili na nie uwagę Sowietów. Rozpoczęła się nagonka i wykpiwanie zarówno samej osoby wojewody, jak i jego poglądów. Sowiecka prasa pisała o imperialnych zapędach Piłsudskiego, o przygotowywanym ataku na Związek Radziecki („Prawda”). Inni pisali o wykorzystywaniu ukraińskich imigrantów politycznych jako oddziałów szturmowych na Wołyniu w celu najechania na Sowiety („Izwiestia”). Rysowano także karykatury wykpiwające wojewodę i nazywające go jednym z największych faszystów na świecie. Równocześnie ruszyła ofensywa dyplomatyczna. Sowiecki komisarz wojny zaprotestował przeciwko obecności i działalności petlurowców na Wołyniu, a komisarz spraw zagranicznych złożył formalny protest.

I trzeba przyznać, że Sowieci mieli intuicję. Józewski jak nikt inny rozumiał, jaki jest sens sowieckich działań afirmacyjnych na sowieckiej Ukrainie. W swojej polityce wprowadzał działania będące lustrzanymi odbiciami działań, które przeprowadzali Sowieci w celu zjednania sobie ukraińskiego narodu.

Gdy Sowieci wykorzystywali Ukraińców ze Lwowa, by prowadzili działania z zakresu kultury w ówczesnej stolicy komunistycznej Ukrainy – Charkowie, Józewski ściągał z Kijowa petlurowców do pracy w Łucku i na Wołyniu. Rozumiejąc znaczenie religii i Cerkwi w życiu mieszkańców podległego mu województwa, inicjował i wspierał ruch dążący do utworzenia Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, którego językiem liturgicznym byłby ukraiński. Ten ruch zresztą wskazywał, że wiedział doskonale, czym jest Cerkiew dla Moskwy i jaki wpływ na obywateli innych narodów można wywierać, odpowiednio tego narzędzia używając.

Józewski uznawał eksperyment wołyński za element polityki zagranicznej, bowiem w jego opinii na Kresach Wschodnich rozstrzygały się losy Polski jako mocarstwa. Tam miał zapaść wyrok, czym będzie Polska w dziejach Europy i jaka będzie jej rola na Wschodzie po rozpadzie Związku Sowieckiego. Życie szybko zweryfikowało te plany.

Ciąg dalszy w następnym numerze.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Między komunizmem a nacjonalizmem. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. IV” znajduje się na s. 14 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Między komunizmem a nacjonalizmem. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. IV” na s. 14 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Papież Franciszek zaprasza do dyskusji nad Globalnym Paktem Wychowawczym. Rzeczywiście dokument jest dyskusyjny

Relatywizowanie rzeczywistości jest źródłem zamętu intelektualnego i miast formować, deformuje myślenie ludzkie. Przesłanie jest pod względem pojmowania prawdy co najmniej wieloznaczne.

ks. Zygmunt Zieliński

Nie ulega wątpliwości, że kryzys edukacyjny jest zjawiskiem ogólnoświatowym oraz to, że szukanie prób jego przezwyciężenia napotyka na dotąd niepokonane trudności. Daje to znać o sobie także w edukacji średniej i akademickiej, o czym przekonują nas wątpliwe sukcesy reform szkolnictwa, zwłaszcza wyższego, jakie u siebie przyszło nam przeżywać.

Ojciec Święty Franciszek usiłuje sięgnąć aż do samych fundamentów, na których bazuje współczesna edukacja. Dokument w tej materii opublikowany 12 września 2019 roku zapowiada szeroką światową dyskusję pod auspicjami papieża na 14 maja 2020, ale nie doszła ona do skutku wskutek pandemii. Dokument ten pobudza wszakże do dyskusji. Pytania, jakie Przesłanie nasuwa, mają charakter fundamentalny, jako że zachęca do nich wypowiedź Głowy Kościoła katolickiego. (…)

Sama idea braterskiego porozumienia między ludźmi jest ze wszech miar słuszna i któż inny jak nie papież winien być jej orędownikiem? Pytanie z tą ideą związane odnosi się wszakże do istoty tego porozumienia i jego urzeczywistnienia. Przede wszystkim, czy ma być ono oparte na kompromisie bezwarunkowym? Czy ma tu zachodzić zmiana definicji prawdy? Trzeba przyjąć pojęcie prawdy jako fundament poznawczy. Św. Tomasz określa to tak: – „verum est adaequatio intellectus et rei. Prawda zachodzi wówczas, jeżeli to, co jest w naszym intelekcie, jest zgodne z rzeczywistością”.

Otóż nie może być wiele prawd zgodnych z rzeczywistością. W dziedzinie wychowania ma to szczególne znaczenie, gdyż relatywizowanie rzeczywistości jest źródłem zamętu intelektualnego i miast formować, deformuje myślenie ludzkie. Przesłanie jest pod względem pojmowania prawdy co najmniej wieloznaczne.

Zatem nie wydaje się, żeby w Przesłaniu papieskim w tej materii panowała jednoznaczność. Są tam raczej akcenty kierowane do woli, odwołania do ogólnoludzkich wartości, takich jak braterstwo, solidaryzm, tolerancja, kompromis, dialog, szerokie przymierze edukacyjne, a zwłaszcza humanizm, w dodatku „nowy humanizm”. Ten ostatni postulat wymaga jasnej definicji wskazującej na fundament owego humanizmu obecnie, w dobie gender, wzmożonej seksualizacji, LGBT, liberalizmu w dziedzinie relacji międzyludzkich wynikających z natury człowieka i całego rodzaju ludzkiego, jak choćby charakter i postać małżeństwa i rodziny. Te wartości nie wynikają z jakiejś globalnej zgody czy umowy, ale z naturalnego przeznaczenia człowieka od niego samego niezależnego. Można to wszystko zakwestionować, stosując rozmaite sofizmaty, ale nie zmienia to rzeczywistości, a prawda oznacza z nią zgodność.

Ojciec Święty odwołuje się do swego porozumienia z Wielkim Imamem; od Hillary Clinton zapożyczył slogan „wioska edukacyjna”. Diane Montagna stwierdza, że papież wzywa do „gromadzenia naszej najlepszej energii i do bycia aktywnymi dla otwarcia edukacji dla długofalowej wizji uwolnionej od tego, co było” (Diane Montagna, Pope Francis invites religious, political leaders to sign ‘Global Pact’ for ‘new humanism’, LifeSiteNews, 13 IX 2019). Autorka podkreśla też, że przesłanie papieskie ma charakter czysto świecki. Papież postulował konieczność wyeliminowania dyskryminacji i stworzenia braterskości, podpisując na ten temat Document on Human Fraternity and World Peace for Living Together, (Dokument na temat braterstwa i pokoju światowego dla współżycia jednych z drugimi) z Wielkim Imamem Al-Azhar in Abu Dhabi w lutym (2019). (…)

Nie ulega wątpliwości, że Przesłanie ma odniesienie do Synodu Amazońskiego, gdzie zaprogramowano „nowy Kościół”, w którym transcendencję ma zastąpić immanentyzm. Nie są to pojęcia do końca ani precyzyjne, ani zrozumiałe, ale wyrażają one całkowicie nowy i inny rodzaj posługi niż ta w Kościele, gdzie sakrament nie jest pustym znakiem, ale narzędziem zbawiającego Chrystusa.

Wydaje się, że Ojciec Święty Franciszek w pewnym sensie myśli niekiedy kategoriami modnej niegdyś teologii wyzwolenia, w której szczytne zapewne hasła humanitarne głoszone były kosztem coraz bardziej do nich adaptowanej teologii, zatem pozbawionej elementu w teologii katolickiej niezbędnego – zgodności z Ewangelią i z Tradycją Kościoła. Można to nazwać „teologią parafrazowaną”. A najlepiej do teologii w ogóle nie nawiązywać, jak to w tym przypadku czyni papież Franciszek.

To, że ma on jak najlepsze zamiary i intencje, nie ulega wątpliwości. Ich artykułowanie wszakże nie trafia do mentalności katolików ukształtowanych przez naukę Kościoła sięgającą daleko w historię chrześcijaństwa zachodniego i wolnego od eklektyzmu, jaki cechował chrześcijaństwo Nowego Świata.

Problem polega na tym, że obecny zsekularyzowany świat wymaga katechizacji całkowicie zakotwiczonej w Ewangelii, nie obwarowanej żadnym kompromisem, nawet na rzecz „globalnego paktu wychowawczego”. I dlatego właśnie potrzebne jest ukonkretnienie wielu tez zawartych w Przesłaniu Ojca Świętego Franciszka.

Papież wykreślił z pojęcia „edukacja” wszelki stres. Czy uczynił tak w przekonaniu, że propozycje wychowawcze Kościoła mogłyby zestresować wyznających laickie zasady wychowawcze? A zresztą czy wychowanie bezstresowe jest w ogóle możliwe? A jeśli nawet tak, to jakie wydaje owoce?

Ks. Zygmunt Zieliński jest emerytowanym profesorem KUL i b. członkiem PAN, historykiem, profesorem nauk teologicznych oraz publicystą poruszającym problemy współczesności.

Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Globalny Pakt Wychowawczy i nowy humanizm. Czym jest i do czego zmierza?” (wraz z tekstem Przesłania Ojca Świętego na inaugurację Paktu Wychowawczego) znajduje się na s. 11 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Globalny Pakt Wychowawczy i nowy humanizm. Czym jest i do czego zmierza?” na s. 11 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kierownictwo polityczne mogą sprawować tylko święci, czyli ludzie, którzy są świadomi odpowiedzialności za swoje czyny

Homilia Prymasa Tysiąclecia wygłoszona w Gdyni 22 lutego 1981 roku do zgromadzonych na mszy św. delegatów Solidarności, aktualna wtedy i teraz, kiedy nadal toczy się walka o oblicze naszej ojczyzny.

Stefan kard. Wyszyński

Istnieje taki wymiar szeroki, głęboki, który obejmuje całe życie ludzkie, nie tylko jednej rodziny, nie tylko jednego narodu, ale ludów i narodów. I wtedy człowiek widzi, że nie można walczyć bez końca, nie można prowadzić tak zwanej „wojny totalnej”, którą wy starsi przeżyliście, dlatego że ona wywołuje reakcję, a wszystko to prowadzi do samozniszczenia.

(…) Jest więc pewien wymiar dochodzenia swojej słuszności. Chrystus Pan kładzie niejako kres w tym swoim powiedzeniu, które przed chwilą słyszeliśmy, i to jest właśnie takie dla nas zobowiązujące: „Bądźcie więc wy doskonali, jako doskonały jest Ojciec wasz niebieski”. I w tym się mieści jakiś wymiar dla układania stosunków życia i współżycia, zwłaszcza społecznego. (…)

Podobnie rzecz się ma i z całym tym trudnym, ciężkim codziennym życiem, że ono musi mieć swoje czasy pracy i wytchnienia, że musi mieć czasy walki i odpocznienia, że muszą być dni wysiłku i dni oddechu. W walce jest to samo. Można ją prowadzić do pewnych tylko wymiarów, a później człowiek się przekonuje, że sama walka jeszcze niczego nie rozwiązuje, bo jest niewątpliwie niekiedy konieczną, niezbędną, ale musi przyjść czas wysiłku, pracy, trudu, o którym myśmy tyle razy w naszych przemówieniach do Narodu mówili. (…)

Jesteście dziećmi Narodu chrześcijańskiego. I dlatego wasza doskonałość ma obfitować bardziej niż doskonałość doktorów zakonnych. I na czym ona właśnie polega? Na tym, że człowiek umie sobie sam podyktować kres dla swoich dochodzeń.

Może to się wydawać dla nas ciężkie, co Chrystus mówi: „Jeśli cię ktoś uderzy w policzek prawy, nadstaw mu lewy”. „Jeśli ktoś chce zabrać ci suknię, oddaj mu i płaszcz”. Rzeczywiście, to jest trudne. Ale weźmy to w wymiarze społecznym. Gdybyśmy, najmilsi, zapomnieli o tym obowiązku być lepszym od złego człowieka, to wtedy byśmy naśladowali złego człowieka.

Dzisiaj prasa cała wypełniona jest opisami czynów złych ludzi. (…) I my umiemy to wszystko opowiedzieć i opisać, i opisujemy. Ale czy można bez końca to czynić? Gdyby się chciało wyliczyć wszystko zło, podliczyć sumy ukradzione i zmarnowane, gdybyśmy chcieli postawić pod sąd całą masę ludzi, którym by się to słusznie należało, poświęcilibyśmy na to tak wiele energii, że zapomnielibyśmy o tej pracy konstruktywnej, która ma tworzyć nowe życie. Nie wystarczy więc ludzi spowiadać i oskarżać. Trzeba im dać przykład innego, lepszego postępowania i lepszego życia. (…)

Nie o to przecież idzie, ażeby zmieniła się jedna grupa ludzi na rzecz drugiej, tylko żeby przyszli inni ludzie, żeby ci ludzie się wewnętrznie, duchowo odmieniali.

A tu właśnie idzie o „nowych ludzi plemię”. Żebyśmy, widząc złe uczynki ludzi, nie naśladowali tych uczynków. Żebyśmy ich karcąc, nie wchodzili w ich ślady. Żebyśmy, walcząc o sprawiedliwość, jakżeż słusznie, byśmy nie dopuszczali się nowej niesprawiedliwości.

Na pewno moralne najrozmaitsze zboczenia przyniosły Polsce więcej krzywdy i szkody aniżeli wadliwy system gospodarowania, chociaż i on również jest tak bardzo dla naszej Ojczyzny szkodliwy.

O cóż idzie? Idzie o człowieka. Idzie o lepszego człowieka. O dobrego człowieka. Idzie o takiego człowieka, który byłby świadom odpowiedzialności za własne swoje życie, za życie własnej rodziny i za życie Narodu. Odpowiedzialność, świadomość tej odpowiedzialności, o której tak dużo się pisze i w tych pismach, które wydaje Solidarność. Świadomość odpowiedzialności za życie. Za własne życie, ażeby ono było użyteczne. I osobiście, i w życiu rodzinnym, i w życiu zawodowym, i w życiu narodowym, ojczystym, a nawet w życiu politycznym. Od dawna już pisano i mówiono, że – właściwie – życie polityczne, kierownictwo, mogą prowadzić tylko ludzie święci. To nie znaczy – ci z ołtarza, a ci ludzie, którzy mają świadomość odpowiedzialności za swoje czyny.

Był taki polityk, który prowadził tak zwaną „rewolucję pokojową”. Nazywał się Salazar. Przez wiele, wiele lat kierował państwem, Portugalią i doprowadził do tego, że ten kraj, ciągle niespokojny, ciągle pełen najrozmaitszych gwałtów i przemocy, stał się krajem pokoju i dobrobytu. Dlatego nazwano tę jego metodę „rewolucją pokojową”. Że wprawdzie odmienia się, ale odmienia się wszystko ku lepszemu. Odmieniają się i ludzie, ich dobre wole, ich umysły i serca.

Wy, najmilsi, którzy jesteście świadkami ciężkich nadużyć i przestępstw, przeciwko którym sumienie i pracowników przemysłowych i pracowników rolnych się poruszyło, wy musicie cały swój wysiłek skierować ku temu, żeby ludzie, którzy biorą w ręce kierownictwo spraw publicznych, żeby byli ludźmi na wysokim poziomie moralnym, poczuciu odpowiedzialności za swoje życie i powierzone im zadania. I w tym znaczeniu dzisiejsza Ewangelia w nauczaniu Chrystusa mówi: „Bądźcie więc WY doskonali. WY – doskonali. A wzór bierzcie właśnie z Ojca naszego, który jest w niebie”.

Całe przemówienie kard. Stefana Wyszyńskiego pt. „Walka nie może się rozpalać w nieskończoność” znajduje się na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Przemówienie kard. Stefana Wyszyńskiego pt. „Walka nie może się rozpalać w nieskończoność” na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Autonomia Hongkongu: Giniemy! Jeśli świat nam nie pomoże, sam także stanie się ofiarą chińskiego totalitaryzmu

Co siódmy obywatel Hongkongu jest Chińczykiem z kontynentu. Wielu ma głęboko zakorzenione myślenie antydemokratyczne, ignorują znaczenie wolności słowa, nie rozumieją potrzeby walki o te wartości.

Hidi Zev J. Souljia

Wprowadzone właśnie do ustawodawstwa Hongkongu Prawo bezpieczeństwa narodowego będzie mieć ogromny wpływ na dalsze funkcjonowanie całej autonomii. Znamienny był pośpiech władz. Od daty ogłoszenia do daty przyjęcia minęło tylko dwa tygodnie. Właściwie nie poddano tej ustawy zwyczajowym konsultacjom społecznym. (…) Szykowany jest właśnie knebel prawny na nasze usta. (…)

Mimo że jesteśmy 7,5-milionowym społeczeństwem, mniej niż 5 milionów wychowało się tutaj i urodziło się przed 1997 r. Reszta, 8%, to obcokrajowcy (około 650 000) i co najmniej 1,2 miliona imigrantów z Chin kontynentalnych, którzy przybyli tu po przekazaniu przez brytyjską administrację Hongkongu pod jurysdykcję ChRL w 1997 r. Oznacza to, że co siódmy obywatel jest Chińczykiem z kontynentu. Nie mogę wypowiadać się o wszystkich, ale wydaje się, że całkiem sporo Chińczyków kontynentalnych ma głęboko zakorzenione myślenie antydemokratyczne i ignoruje potrzebę wolności słowa, nie rozumie potrzeby walki o te wartości i nie rozumie, że pokojowe protesty są częścią kultury Hongkongu. Tu widać, iż wychowanie w totalitarnym państwie ma ogromny dewastujący wpływ na ludzi. ChRL jest niestety skuteczna w kształtowaniu świadomości swoich obywateli.

Po „zjednoczeniu” Hongkończycy stali się mniejszością w społeczeństwie, które liczy 1,4 miliarda ludzi. Społeczeństwie kształtowanym w innych wartościach, żyjącym w innych warunkach.

Zdarzające się w Chinach sytuacje „znikania” uczonych, lekarzy, obrońców praw człowieka, prawników, dziennikarzy – wzbudzają w nas strach. Dla Chińczyków to temat tabu, nie istniejący. Historia właścicieli Causeway Bay Bookstore (chodzi o porwania przez służby chińskie księgarzy sprzedających antykomunistyczną literaturę), przypadki „seryjnych samobójstw” wśród osób kontestujących władze ChRL, jakie miały miejsce w Hongkongu w zeszłym roku, to tylko wierzchołek góry lodowej. (…)

Osoby, które nie popierają reżimu KPCh ani nie zgadzają się z nim, które walczą na rzecz demokracji i praw człowieka, są identyfikowane, a następnie stają się celem działań nękających w świecie zarówno fizycznym, jak i cyfrowym. Policja arbitralnie aresztuje obywateli w centrach handlowych, restauracjach, na ulicach. Na przykład około 230 osób zostało aresztowanych w Dniu Matki 27 maja 2020 r. Aresztowano co najmniej 360 osób, w tym dziennikarzy, lekarzy i osoby nieletnie, w tym dzieci, nie związane z protestami. (…)

Jestem głęboko zaniepokojona o bezpieczeństwo zaangażowanych w utrzymanie swojej autonomii Hongkończyków w najbliższych 5–10 latach. Według mnie, niedługo rozpocznie się prawdziwa blokada informacyjna miasta. Władze sprawują całkowitą kontrolę nad mediami krajowymi.

Obawiam się, że pewnego dnia zagraniczni dziennikarze zostaną po prostu wyrzuceni. Kto zatem będzie informować o kwestiach związanych z prawami człowieka? Kto powie prawdę całemu światu? Czy ci sami, którzy wywołują chaos, którzy kontrolują miasto i filtrują informacje? Nie tego chcą ludzie urodzeni i wychowani Hongkongu! Czy to, co się u nas dzieje, to sprawiedliwość? Czy to jest wolność? Tracimy naszą unikalną kulturę, giniemy, a świat tego nie widzi!

Musimy działać, nie tylko dla siebie. Totalitaryzm uzbrojony w nowe narzędzia walki obezwładniające umysły i wolę społeczeństw znowu zaczyna zagrażać światu. My stajemy się jego kolejną ofiarą.

Nasze ręce są z każdym dniem mocniej związane, a usta kneblowanie. Jeśli świat nam nie pomoże, sam także stanie się ofiarą chińskiego totalitaryzmu.

Cały artykuł Hidi Zev J. SouljiI pt. „Giniemy, a świat tego nie widzi!” znajduje się na s. 20 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Hidi Zev J. SouljiI pt. „Giniemy, a świat tego nie widzi!” na s. 20 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Należy uwolnić prezydenta od podpisywania nominacji profesorskich, skoro nie odpowiada za to, co naukowcy wypisują

Nawet wśród absolwentów wyższych uczelni profesor pod względem poważania ustępuje strażakowi. Nominacji na strażaka prezydent nie podpisuje, a strażak prestiż społeczny ma, i to większy od profesora!

Józef Wieczorek

W Polsce tytuł profesora cieszył się od lat prestiżem w społeczeństwie, choć nie wszyscy odróżniają tytuł od stanowiska, a nawet od zawodu, stąd umieszczanie profesora uniwersytetu w rankingach prestiżu zawodów w Polsce. Przez lata, właśnie profesor uniwersytetu – umieszczany w kategorii zawodów – cieszył się największym prestiżem. Tak było w PRL!

Jeszcze przez lata w III RP profesor uniwersytetu był liderem rankingu prestiżu zawodów, choć jego przewaga nad innymi malała, i w badaniu CBOS w 2013 r. profesor spadł na drugie miejsce, bo społeczeństwo wyżej doceniło zawód strażaka.

W badaniu z roku ubiegłego profesor uniwersytetu znalazł się – uwaga! – na 5 miejscu, ustępując prestiżem nie tylko strażakowi (nadal lider rankingu), ale także pielęgniarce, robotnikowi wykwalifikowanemu i górnikowi.

Widać, że wzrost liczby uczelni, stanowisk i tytułów profesorskich oraz osób z wyższym wykształceniem przełożył się – o dziwo – na spadek prestiżu profesorów, którzy, jak można sądzić, swoimi kwalifikacjami, poziomem intelektualnym i moralnym sprawiają społeczeństwu zawód.

Ciekawe, że nawet wśród absolwentów wyższych uczelni profesor uniwersytetu pod względem poważania ustępuje strażakowi, a nawet pielęgniarce.

Można sądzić, że i absolwenci uczelni wreszcie się zorientowali, że z tymi tytułami jest u nas coś nie tak. Widoczna jest zależność – im wyższe wykształcenie społeczeństwa, im więcej studiujących mających kontakt bezpośredni z profesorami, tym prestiż profesorów staje się niższy. Gdy prestiż oparty był na propagandzie, mediach, ciągłym informowania o doskonałości uczonych, używaniu wobec nich określeń typu koryfeusze, luminarze – jakoś to oddziaływało na społeczeństwo, ale w dobie otwarcia na świat, powszechnego już internetu, ta nadmuchiwana tytularna bańka zaczyna pękać, nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. (…)

W Polsce tytuł profesora nadaje prezydent, stąd o takim profesorze mówi się, że jest „prezydencki” czy „belwederski”, gdyż zwykle ceremonie odbywały się w Belwederze. (…)

Były wiceminister edukacji i były wiceminister nauki Zbigniew Marciniak uważa, że „procedury związane z nadaniem tytułu profesora belwederskiego są polską specyfiką i zupełnie wystarczyłby tytuł uczelniany (…) w przyszłości trzeba zrezygnować z tej dekoracji mającej charakter obrzędowy, bez znaczenia dla jakości polskiej nauki”.

Ostatnio w przestrzeni publicznej zaistniała sprawa profesury belwederskiej psychologa społecznego dr. hab. Michała Bilewicza z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizującego się w obszarach dyskryminacji i uprzedzeń.

Liczni naukowcy-psycholodzy (choć nie tylko) zorganizowali petycję (Petycja w sprawie nadania tytułu profesora dr. hab. Michałowi Bilewiczowi – petycjeonline.com) w obronie dyskryminowanego ich zdaniem kolegi, do którego prezydent – w ich opinii – jest uprzedzony. Recenzenci Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów Naukowych wniosek profesorski Michała Bilewicza ocenili jednoznacznie pozytywnie, jednak prezydent jeszcze tego wniosku nie podpisał. Naukowcy zatem traktują prezydenta jak notariusza, który ma bez zastanowienia i zwłoki podpisywać to, co mu komisja do podpisania podsunie. Uważają przy tym, że zwlekanie z podpisem nominacji dla Michała Bilewicza jest „szkodą wyrządzoną na wizerunku Polski w oczach międzynarodowej społeczności uczonych, którą trudno będzie w przyszłości naprawić”.

Po co naukowcom potrzebny jest taki system, w którym awanse naukowe ma podpisywać bezrefleksyjnie prezydent – nie wiadomo.

Prezydent wśród naukowców nie cieszy się zbytnim prestiżem, ale naukowiec ma mieć prestiż dopiero po podpisaniu jego awansu przez prezydenta? Zdumiewające – nieprawdaż? Badania rankingu prestiżu zawodów wskazują jednakże, że ten prestiż nawet po podpisaniu nominacji przez prezydenta i tak spada. Widać, że pies jest gdzie indziej pogrzebany. (…)

Powstaje pytanie: czy nie należałoby uwolnić prezydenta od obowiązku podpisywania nominacji profesorskich, skoro nie może brać odpowiedzialności za to, co naukowcy wypisują?

Skoro prezydent nie powinien ingerować w badania/rezultaty badań naukowców (słusznie), bo to jest odpowiedzialność świata nauki, a nie prezydenta, to niech świat nauki bierze odpowiedzialność za kreowanie swoich członków na profesorów.

Co więcej, prezydent u nas nie może odebrać tytułu profesora, choć jako „notariusz” ma go nadawać. Czy słyszał ktoś o odebraniu tytułu profesora komuś, kto go uzyskał w wyniku oszustwa, np. plagiatu? To co? Prezydent ma odpowiadać za awansowanie w systemie akademickim oszustów?

Prezydenci Stanów Zjednoczonych nie mają takich dylematów, bo nic im do nominacji profesorskich – tym zajmują się uczelnie.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy prezydent musi nadawać tytuł profesora?” znajduje się na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Czy prezydent musi nadawać tytuł profesora?” na s. 13 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Targowiczanie a dzisiejsi „prawdziwi patrioci” sprzymierzeni z „zagranicą”/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 73/2020

To jest właśnie ta pokrętna logika zdrajców: im więcej pozwolimy obcym decydować o naszych sprawach, tym bardziej będziemy wolni, a Polska niepodległa. Po ponad dwustu latach dokładnie to samo.

Zbigniew Kopczyński

Historyczne paralele

Szukać historycznych podobieństw do dzisiejszych czasów to zajęcie dość ryzykowne, choć pociągające. Jeszcze bardziej ryzykowne jest wyciąganie na ich podstawie wniosków co do czekającej nas przyszłości. Dziś inne są uwarunkowania, wydarzenia biegną szybciej, a i my możemy zachować się inaczej niż nasi przodkowie. W tym cała nadzieja. Nadzieja, gdyż pomimo opisanych wyżej zastrzeżeń, nieodparcie nasuwa się historyczna analogia między obecnym okresem najnowszej historii Polski a schyłkiem Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Ostatnie lata jej świetności to panowanie Jana III Sobieskiego. Nie wszystko było wtedy super, ale pamiętamy wspaniałe zwycięstwa nad Turcją pod Wiedniem i Parkanami, choć to drugie jakby mniej, może ze względu na jego późniejsze konsekwencje. Złamało ono bowiem potęgę Imperium Osmańskiego, dając tym samym poczucie bezpieczeństwa Austrii i Rosji, co pozwoliło im zająć się dobijaniem słabnącej Rzeczypospolitej.

Po śmierci tego „Piasta” znudzeni nim Sarmaci wybrali królem prawdziwego Europejczyka, Augusta II Sasa, zwanego Mocnym. Wybór przyszedł tym łatwiej, że agenci cara przekonali brać szlachecką argumentami napełniającymi kieszenie. Budzi to pewne skojarzenia z finansowaniem działań politycznych we współczesnej Polsce przez niewątpliwie życzliwych nam sąsiadów.

Wśród wielu powstałych dzięki temu inicjatyw najbardziej znana jest partia pod nazwą Kongres Liberalno-Demokratyczny – pierwsza partia Donalda Tuska. Ale to nie koniec analogii.

August II, brylujący na salonach Europy, to przeciwieństwo Sobieskiego, czującego się najlepiej w swoim Wilanowie lub obozie wojskowym. Polacy mogli być dumni z nowego króla. Europejskie salony traktowały go jak swego. Był przecież Niemcem. Dzięki znajomości języków doskonale się z nimi rozumiał. Podobnie jak jego syn i następca, August III Sas, który oprócz języka ojczystego znał także francuski, polski i łacinę. Inna rzecz, że coraz mniej miał do powiedzenia w którymkolwiek z tych języków.

Również w sprawach prywatnych August II zerwał z ciemnogrodzką hipokryzją i prowadził się jak wyzwolony i oświecony Europejczyk. Jego metres historycy naliczyli 11, tyleż samo nieślubnych dzieci. Ile było przelotnych przygód, nie dowiemy się chyba nigdy. Nie ma w ogóle porównania z Sobieskim, tak zacofanym i nudnym z tą swoją Marysieńką. Jedynym rysem na europejskości Augusta jest to, że zarówno żona, jak i metresy były kobietami. Cóż, nikt nie jest idealny.

Sarmatom imponował siłą fizyczną. Potrafił rękami zginać podkowy. W polityce zagranicznej nie był już tak mocny. Wybrał model przyjaznego współżycia z sąsiadami. W końcu dzięki nim został królem. Unikał angażowania Polski w awantury wojenne i praktycznie zlikwidował polskie wojsko. W końcu po co armia polska, skoro jest saska?

W takich warunkach, w polityce wewnętrznej król mógłby ograniczyć się do pilnowania ciepłej wody w kranie, gdyby krany były w powszechnym użyciu. Obywatelom pozostało więc radosne grillowanie w ogródku, choć wtedy inaczej to się nazywało.

Podsumowuje to znane powiedzenie „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. I gdy wzdłuż i wszerz słychać było „Kochajmy się” biesiadującej szlachty, Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi.

Dobra zmiana nastąpiła za panowania następcy Sasów, Stanisława Augusta Poniatowskiego. Państwo wymagało gruntownych reform i reformatorzy wdrażali je, jak mogli i umieli, choć nie można odmówić im zaangażowania. Był olbrzymi opór i były niekonsekwencje we wprowadzaniu reform. Dziś możemy gdybać, czy gdyby udało się wystawić armię taką, o jakiej postanowił Sejm Wielki, historia nie potoczyłaby się inaczej?

By pokonać opór tych, którzy chcieli, by było tak jak było, reformatorzy musieli uciekać się do forteli i naciągania prawa. Gdyby istniał wtedy Trybunał Konstytucyjny, z pewnością uznałby tryb uchwalenia Konstytucji 3 maja za niekonstytucyjny. Wyroki europejskich trybunałów też byłyby łatwe do przewidzenia.

Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej wtedy nie istniał, istniała za to imperatorowa. Pochyliła się ona nad skargą przeciwników dobrej zmiany, osądziła sprawę, wydała wyrok i go wyegzekwowała. Dziś Petersburg zastąpiła Bruksela, a skarżący, podobnie jak ich protoplaści broniący swych włości i przywilejów, płaczą nad stratą posad i dostępu do funduszy.

Oczywiście formalnie chodzi o coś innego. I wtedy, i dziś chodzi o poszanowanie prawa i wolności obywatelskich.

Jeśli spojrzymy na tekst Aktu założycielskiego konfederacji targowickiej, zobaczymy, jak bardzo jest on aktualny. Ani słowa o podporządkowaniu Rzeczypospolitej Rosji, oddaniu jej gros terytorium. Nic z tych rzeczy. Jest tylko prośba o ochronę przed straszną dyktaturą, jaką była dla nich konstytucyjna monarchia dziedziczna, i protest przeciw łamaniu praw i wolności szlachty. No i te oskarżenia przeciwników o antyrosyjskość, a dziś – antyeuropejskość.

„Sejm dzisiejszy, (…) przywłaszczywszy sobie władzę prawodawczą na zawsze (…) ciągle ją ze wzgardą praw uzurpując, połamał prawa kardynale, zmiótł wszystkie wolności (stanu) szlacheckiego, a na dniu 3 maja r. 1791 w rewolucję i spisek przemieniwszy się, nową formę rządu (…) postanowił (…) władzę królów rozszerzył, rzeczpospolitą w monarchię zamienił, szlachtę bez posesji od równości i wolności odepchnął, (…) w wojnę szkodliwą przeciwko Rosji, sąsiadki naszej najlepszej, najdawniejszej z przyjaciół i sprzymierzeńców naszych, wplątać nas usiłował”.

W tej sytuacji „konfederujemy się i wiążemy się węzłem nierozerwanym (…) przeciwko sukcesji tronu, przeciwko powiększeniu władzy królów, przeciwko oderwaniu najmniejszej cząstki kraju (…), przeciwko konstytucji 3 Maja, w monarchię rzeczpospolitą zamieniającej (…), przeciwko wszystkiemu, cokolwiek sejm zrobił illegalnego”.

A jaki program działania mieli targowiczanie? Dziś jest to ulica i zagranica. Wtedy głos ulicy nie liczył się zupełnie, została więc ta druga. I tak: „A że Rzplta pobita i w rękach swych ciemiężycielów (czyli reformatorów) moc całą mająca, własnymi z niewoli dźwignąć się nie może siłami, nic jej innego nie zostaje, tylko uciec się z ufnością do Wielkiej Katarzyny, która narodowi sąsiedzkiemu, przyjaznemu i sprzymierzonemu, z taką sławą i sprawiedliwością panuje, zabezpieczając się tak na wspaniałości tej wielkiej monarchini, jako i na traktatach, które ją z Rzpltą wiążą”.

A czego spodziewali się po interwencji carycy? To również brzmi znajomo: „Żądania nasze są, aby Rzplta udzielną, samowładną, niepodległą, w granicach całą została (…) Żądamy wolności, narodowi naszemu przyzwoitej (…) Żądamy spokojności wewnętrznej, trwałego z sąsiadami pokoju, bo szczęśliwości, bezpieczeństwa własności, nie zamieszania wojen szukamy. Żądamy sobie utwierdzić rząd republikański, (…) bo inny niepokój i ruinę przynieść nam tylko może”.

Prawdziwi patrioci, prawda? To jest właśnie ta pokrętna logika zdrajców: im więcej pozwolimy obcym decydować o naszych sprawach, tym bardziej będziemy wolni, a Polska niepodległa. Po ponad dwustu latach dokładnie to samo.

Jaki był efekt działań tych, którzy wtedy chcieli, by było tak jak było, dobrze wiemy. Jaki będzie efekt działań tych, którzy teraz chcą by było tak jak było, zależy od nas. Od tego, czy wyciągniemy wnioski z historii, czy kolejny raz damy uwieść się pięknym, lecz pustym słowom.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Historyczne paralele” znajduje się na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Historyczne paralele” na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego