El Dorado w Ekwadorze. Niepozorna mieścina, ale wokół rozlokowane są kopalnie złota. Każdy może kopać na własną rękę

Na ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Bernardyni u bram El Dorado

Autobus przejechał przez El Dorado. Właściwie można by je przegapić. Ot, pięć domów, błotnisty placyk, boisko, buda i pies. A właściwie to pewna przesada, bo psa nie było.

Ścian ociekających złotem, tak pożądanych przez konkwistadorów, nie było widać. Może to inne El Dorado, a może już je zdążyli obrabować.

Do ledwie pięciotysięcznego miasteczka Guayzimi, stolicy kantonu Nangaritza, wiedzie tylko jedna droga. Choć od Zamory, stolicy prowincji, oddalone jest ono niespełna trzydzieści kilometrów w linii prostej, nie ma bezpośredniego dojazdu i pokonać trzeba aż siedemdziesiąt kilometrów, które przekłada się na ponad półtorej godziny autobusem. Ostatnie dwadzieścia kilometrów to droga gruntowa. Na wjeździe stoi posterunek wojska. Pilnują nie tego, kto wjeżdża i co wwozi, a raczej tego, co można by wywieźć, bo wokół drogi ulokowane są kopalnie złota. Wcześniej działało ich więcej, niektóre nielegalne, ale rząd skutecznie ograniczył ich liczbę. Do pewnego stopnia, bo na złotonośnych ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Koparka rozgarnia koryto rzeki, ziemię z dna rzuca się na wielkie sita i pozwala wodzie wypłukać muł, zostawiając tylko drobiny cennego kruszcu. Niektórzy szukają złota na własną rękę, niczym w westernach – stojąc w wodzie po pas i płucząc ręcznie piasek z dna. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary, włącznie z więzieniem.

W centrum Guayzimi stoi kościół pw. Serca Pana Jezusa. Parafia prowadzona jest przez dwóch ojców bernardynów z Polski.

Przyjechali na prośbę biskupa Zamory. Jeden z nich stwierdził: „Nikt nie chciał tam jechać, więc pojechaliśmy my”. Ojcowie Tymon i Augustyn sprawują posługę w jednej z najtrudniejszych parafii w Ekwadorze.

Należy do niej oprócz Guayzimi aż czterdzieści wiosek położonych w dżungli. W całej parafii jest tylko siedem kilometrów drogi asfaltowej, więc samochód terenowy to podstawowe narzędzie pracy misjonarza. W niektóre jednak miejsca nie da się dojechać. Do kilku wiosek prowadzi tylko ścieżka, którą przebyć można jedynie pieszo albo drogą wodną. Ojcowie starają się je odwiedzać raz w miesiącu, niosąc Słowo Boże i sakramenty. Nie zawsze jest to możliwe – czasem rzeka zaleje drogę albo przez ulewne deszcze stanie się ona nie do przebycia, czasem pochoruje się jedyny człowiek, który potrafi przeprowadzić łódź po krętej rzece tak, by nie zahaczyć o konary porastających brzegi drzew, dryfujące pnie ani mielizny, i jej nie wywrócić, a czasem nadmiar obowiązków, odpusty w innych miejscowościach albo inne losowe okoliczności nie pozwolą im poświęcić całego dnia na dotarcie i powrót do serca dżungli gdzieś pod peruwiańską granicą.

„Heroes de Paquisha” – „Bohaterowie Paquishy”. To hasło słyszał chyba każdy Ekwadorczyk. Na wjeździe do Paquishy, ostatniej miejscowości przed Guayzimi, stoi betonowa brama, z której zdają się wychodzić brzydko wykonane podobizny żołnierzy w bojowych pozach z karabinami w rękach. Przerażająca płaskorzeźba, przywodząca na myśl pomniki znane raczej z obszaru postsowieckiego, nawiązuje do któregoś z kolei konfliktu zbrojnego, wpisującego się w trudną historię ekwadorsko-peruwiańskich sporów granicznych. Ich początki sięgają jeszcze osiemnastego wieku i czasów sprzed niepodległości, kiedy to wicekrólestwa Peru i Nowej Hiszpanii ścierały się o interpretację królewskich dekretów. Konflikt nie wygasł wraz z zerwaniem zależności od korony hiszpańskiej, a wręcz przeciwnie, wybuchł z nową siłą. Jednym z momentów intensyfikacji było kilka styczniowych dni 1981 roku, zwanych konfliktem o Paquishę. Ostatnia jednak odsłona, czyli wojna o Cenepę w 1995 roku miała realny wymiar zbrojny. Po stronie peruwiańskiej zginęło wtedy sześćdziesiąt osób, po ekwadorskiej około trzydziestu trzech lub czterech (chociaż Peruwiańczycy utrzymują, że zabili ponad trzystu pięćdziesięciu żołnierzy wroga). Konflikt dotyczył demarkacji. Dlaczego jednak kilka kilometrów gęstej dżungli miało takie znaczenie? Właśnie ze względu na złoto. W 1998 roku udało się zawrzeć ostateczny pokój i ratyfikować protokół z Río de Janeiro, co zakończyło spory demarkacyjne. W ciagu kilku lat wymiana handlowa między obydwoma państwami wzrosła pięcio-sześciokrotnie, a dziś oba narody współpracują, skupiając się raczej na wspólnym dziedzictwie kulturowym niż różnicach politycznych.

Ojciec Tymon opowiada o parafianach. Są ich trzy grupy. Indianie kichwa, głównie Saraguro, przybyli tu w drugiej połowie XX wieku z gór, po tym, gdy straszliwe susze zmusiły ich do znalezienia nowych pastwisk dla bydła. Kupili oni wtedy ziemię od Shuarów (zwanych po polsku Jiwaro czy Sziwaro – określenie to istnieje także w języku hiszpańskim, jednak jest uznawane przez samych zainteresowanych za pogardliwe, stąd przyjęta przeze mnie nomenklatura ekwadorska), rdzennych mieszkańców tej części Amazonii.

Indianie Shuar to lud niezwykle ciekawy, mogący wzbudzać nieco lęku. Jeszcze do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku praktykowali oni tsantsa, czyli zmniejszanie głów zmarłych. Wierzyli, że posiadanie spreparowanej głowy zabitego wroga lub zmarłej osoby bliskiej czy wodza albo szamana pozwala posiąść jego siłę i mądrość.

Po odcięciu oddzielano czaszkę od skóry, wypełniano ją kamieniami, zaszywano usta i oczy i gotowano w wywarze z roślin. Tak spreparowana głowa ma rozmiar mniej więcej dużej pomarańczy. Do dzisiaj podobno zwyczaj ten podtrzymywany jest przez niektórych Shuarów – preparują oni jednak już tylko głowy zwierząt. W końcu są chrześcijanami. Trzecia grupa wiernych to Metysi, potomkowie Indian i białych kolonizatorów, nie identyfikujący się z żadną rdzenną grupą etniczną.

Z religijnością Shuarów bywa jednak różnie. Według słów ojca Tymona ciężko jest podtrzymać religijność ludzi, którzy księdza widzą raz w miesiącu albo rzadziej. Dodatkowo problemem jest mentalność samych Shuarów – pracują u nich głównie kobiety, mężczyźni zaś spędzają czas głównie na rozrywkach, a czasami polując. Nie stronią raczej od alkoholu i mają dość swobodne podejście do kwestii seksualnych. Polscy misjonarze nie ustają jednak w trudach szerzenia Słowa Bożego i czasami trafia ono na podatny grunt.

Chrystianizacja w tej części Amazonii napotyka także jeszcze inne problemy, bardziej techniczne. Ojcowie mają to szczęście, że ich misja finansowana jest przez zakon franciszkanów. Księża diecezjalni w Ekwadorze zdani są na łaskę wiernych i datki z tacy. Opłacić muszą zarówno swoje przeżycie, utrzymanie i remonty kościoła i plebanii, jak i chociażby niemałe koszty posiadania samochodu, bez którego jednak nie da się normalnie prowadzić posługi ani funkcjonować w życiu codziennym. Datki w Guayzimi nie są wysokie, a w mniejszych wioskach nie ma ich wcale.

Współcześni Indianie noszą jeansy | Fot. P.M. Bobołowicz

Najbardziej oddalone jest Chumpianz, położone tuż przy granicy z Peru. Żeby tam dotrzeć i wrócić tego samego dnia, ojcowie Augustyn i Tymon wyjeżdżają samochodem o wpół do szóstej, jeszcze przed świtem. Po półtorej godziny dojeżdżają do Shaime, skąd czeka ich około dwunastu kilometrów marszu, co zajmuje trzy godziny przy dobrych warunkach. Dalej jest już prościej, bo kolejne czterdzieści minut trwa rejs łodzią po rzece Nangaritza. Potem msza, obiad, chwila na rozmowy i powrót. Łącznie dwadzieścia cztery kilometry marszu przez dżunglę – w habitach, z plecakami, koniecznie w wysokich kaloszach, czyli obowiązkowym obuwiu w tym klimacie.

Pojawienie się Polaka na ulicach Guayzimi wzbudza ciekawość. W mieście są niby trzy hotele, ale o turystów ciężko. Bardziej służą one miejscowym szukającym intymności. Wszyscy wiedzą, że jak biały, to pewnie gość Bernardynów. I wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Ekwadorczycy lubią przybyszów i nie przepuszczą okazji do rozmowy.

We wtorek kończy się czterodniowa fiesta z okazji trzydziestej drugiej rocznicy utworzenia kantonu. We środę oczywiście dzień wolny, na odpoczynek. Bernardyni też idą na plac, poobserwować koncert, a nawet potańczyć trochę z wiernymi. Być blisko ludzi.

Po wieczornej mszy zmieniają habity na krótkie spodenki i podkoszulki i idą grać w piłkę z miejscowymi. Wszyscy w Ekwadorze grają. Ludzie akceptują w pełni polskich misjonarzy. Przynoszą im często podarunki – jajka, banany, mięso i chętnie włączają się w życie parafii.

Próbuję zrobić zdjęcie dwóch mężczyzn płuczących złoto w rzece. Trzciny zasłaniają mi dobry widok, a trochę obawiam się, że mogą nie chcieć być obserwowani – a na pewno nie fotografowani. Nie mam jak podejść bliżej, nie zwracając ich uwagi. Przez wysoką trawę fotografuję co mogę i odchodzę, nim mnie zauważą.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” znajduje się na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze