„Śląski Kurier WNET” 40/2017, Rafał Brzeski: Zachodni odbiorcy nie są odporni na zrobotyzowaną dezinformację rosyjską

Przepisy prawa oraz użytkownicy sieci nie są przygotowani do kolejnej innowacji rosyjskiej, czyli do „sobowtórów” imitujących internetowe strony uważanych za autorytatywne organizacji medialnych.

Rafał Brzeski

Robotyzacja dezinformacji

Niedawne gigantyczne rosyjskie manewry Zapad 2017 poprzedziła dezinformacyjna „podgotowka”, której nowym elementem była automatyzacja rozpowszechniania fałszywych wiadomości w mediach społecznościowych. Można było nawet odnieść wrażenie, że rosyjscy trolle przepracowali się albo Moskwie brakuje funduszy na finansowanie żywych trolli i sięgnęła do powielających fałszywki robotów.

Czy była to skuteczna innowacja, trudno jeszcze ocenić, ale nie jest tajemnicą, że skoncentrowany w czasie kolportaż spreparowanych wiadomości zwiększa siłę oddziaływania dezinformacji na odbiorców, zwłaszcza młodych, którzy w większym stopniu dają wiarę treściom umieszczanym w mediach ich pokolenia.

Zaobserwowana w letnich miesiącach robotyzacja dezinformacji nastąpiła przede wszystkim w państwach bałtyckich, które są stale pod informacyjnym ogniem Moskwy.

Minister spraw zagranicznych Łotwy, Edgars Rinkëvičs powiedział, że przed manewrami Zapad 2017 w sieciowej przestrzeni jego kraju szczególnie licznie pojawiły się fałszywe informacje i tendencyjne komentarze dotyczące NATO, przy czym roboty rozpowszechniły pięć razy więcej takich dezinformacji niż tradycyjne, żywe trolle. W Estonii stosunek robotów do ludzi był jeszcze większy – 9 do 1.

W opinii Rinkëvičsa zachodni politycy, nie mówiąc już o odbiorcach, nie są przygotowani na zmasowany atak rosyjskich robotów dezinformacyjnych, gdyż z zalewem fałszywych informacji trudno walczyć. „Cóż z tego, że wiemy, skoro bardzo trudno jest uzyskać niepodważalne dowody” – ubolewał szef łotewskiej dyplomacji i zwracał uwagę na konieczność nowelizacji prawa międzynarodowego niedopasowanego do realiów sieciowej wojny informacyjnej.

Przepisy prawa oraz użytkownicy sieci nie są też przygotowani do kolejnej innowacji rosyjskiej, czyli do „sobowtórów” imitujących internetowe strony znanych i uważanych za autorytatywne organizacji medialnych.

Podszywanie się pod wiarygodne źródło informacji i rozpowszechnianie fałszywek poprzez kanał informacyjny uważany za rzetelny nie jest niczym nowym. W trakcie oblężenia Paryża przez wojska niemieckie w 1870 roku, mieszkańcy francuskiej stolicy komunikowali się z resztą kraju balonami pilotowanymi przez odważnych aerostierów paradujących w wysokich butach i czapkach-pilotkach z wyszytym złotym napisem „Aer”. Gdy wiał sprzyjający wiatr, wywozili oni na nieokupowane tereny Francji kurierów rządowych, specjalnie preparowane superlekkie listy i przekazy pieniężne, drukowane w Paryżu gazety oraz gołębie pocztowe, które stanowiły zwrotny kanał informacyjny. Wypuszczone na terenach wolnych od wojsk niemieckich, wracały do Paryża, niosąc na płatkach celuloidu mikrofotografowaną korespondencję, którą przy pomocy latarni magicznych rzucano na ekran. Powiększone w ten sposób listy przepisywali kopiści pocztowi, a listonosze dostarczali adresatom. Odważni aerostierzy i skromne gołębie traktowani byli z admiracją należną rzetelnym kanałom informacyjnym.[related id=39169]

Wymiana wiadomości między władzami i mieszkańcami oblężonego Paryża a światem zewnętrznym irytowała niepomiernie „żelaznego kanclerza” Ottona von Bismarcka, który drogą rozsiewania plotek oraz drukowania fałszywych wydań lokalnych gazet i podrzucania ich paryżanom usiłował poderwać morale broniących się. Na jego polecenie ujętych aerostierów traktowano nie jako jeńców wojennych, lecz szpiegów, do zwalczania zaś balonów wyprodukowano w zakładach Alfreda Kruppa pierwsze działa przeciwlotnicze. Propagandziści Bismarcka wykorzystali też dwa „wzięte do niewoli” gołębie pocztowe z rozbitego balonu i odesłali je do Paryża z listem wzywającym do kapitulacji, gdyż „wszelki opór jest beznadziejny”. List podpisany był przez przebywającego rzekomo na prowincji znanego urzędnika państwowego. Niemcy mieli pecha. Urzędnik przebywał w stolicy, pracował w obronie miasta i paryżanie zamiast popaść w depresję, zataczali się ze śmiechu.

Znacznie lepszy rezultat osiągnęli w latach 80. XX wieku specjaliści od „działań aktywnych” ze Służby A Pierwszego Zarządu Głównego KGB. Przeprowadzili oni udaną kampanię dezinformacyjną obliczoną na zrzucenie winy za pojawienie się wirusa HIV na amerykański program wojny biologicznej. Kampanię rozpoczęła w 1983 roku publikacja anonimowego listu „znanego amerykańskiego naukowca” w hinduskiej gazecie sponsorowanej potajemnie przez sowiecki wywiad. „Ujawniał” on, że wirus HIV to sztuczne dzieło amerykańskich mikrobiologów z tajnego laboratorium wojny biologicznej w Fort Derrick.

Nieco później historii AIDS sfabrykowanej w siedzibie Pierwszego Zarządu w Jaseniewie pod Moskwą wiarygodności dodał pozorujący francuskiego naukowca, a w rzeczywistości mieszkający w Niemieckiej Republice Demokratycznej dr Jakob Segal, który firmował opracowany przez KGB „naukowy raport”. Rewelacje „raportu Segala” zaczęły publikować najpierw prosowieckie media w różnych państwach afrykańskich i azjatyckich, potem media lewicowe, a później fałszywka „przesiąknęła” do światowych mediów głównego nurtu. W rezultacie do 1987 roku fabrykację KGB powielono w 80 krajach i 30 językach. Dały się nawet na nią wziąć redakcje konserwatywnego dziennika londyńskiego „Daily Express”, brytyjskiego kanału telewizyjnego Channel 4 oraz niemieckiej Deutschland Rundfunk.

Raz zakorzenionej dezinformacji nie daje się całkowicie wyplenić. Nie pomogło wyznanie dr. Segala, opublikowane po upadku NRD i zjednoczeniu Niemiec, a nawet oświadczenie szefa Służby Wywiadu Zagranicznego Rosji, Jewgienija Primakowa, który przyznał, że była to operacja KGB. Fałszywka funkcjonuje do dzisiaj i ma swoich zagorzałych wyznawców w internecie.

Sieć daje dezinformatorom wiele nowych możliwości. Przede wszystkim bezpośredni dostęp do odbiorców, bez konieczności korzystania z „zaprzyjaźnionych” organizacji medialnych. Wiarygodnym kanałem warto się jednak zawsze podeprzeć i stąd zaczęły się pojawiać bardzo umiejętnie podrobione rosyjskie fałszywki imitujące publikowane w internecie artykuły renomowanych mediów. Od początku bieżącego roku wykryto fabrykacje internetowych stron portali: telewizji Al-Dżazira, anerykańskiego miesięcznika „The Atlantic”, izraelskiego dziennika „Haaretz”, a ostatnio belgijskiego dziennika „Le Soir” i brytyjskiego „The Guardian”.

Świetne odtworzone graficznie, rosyjskie „podróbki” utrzymywane są w sieci w domenach łudząco podobnych do oryginalnych. Przykładowo w „sobowtórze” domeny brytyjskiego dziennika literę „i” w domenie guardian.co.uk zastąpiono tureckim „ı”, tworząc replikę trudną do rozpoznania na pierwszy rzut oka.

Treściowo imitacje utrzymane są w wiarygodnym stylu i ich argumentacja bądź narracja może trafić do mniej zorientowanych i wyrobionych odbiorców. Oni też są głównym adresatem rosyjskich dezinformatorów. Fałszywa strona telewizji Al-Dżazira informowała, że saudyjscy dyplomaci przekupują rosyjskich dziennikarzy, aby nie pisali negatywnie o ich kraju i saudyjskiej monarchii. Podróbka artykułu z dziennika „Haaretz” zawierała wiadomości o wielomilionowych inwestycjach w Izraelu prowadzonych przez rodzinę prezydenta Azerbejdżanu. Przed wyborami prezydenckimi we Francji rzekoma publikacja „Le Soir” demaskowała tajny fundusz wyborczy Emmanuela Macrona, którego kampania miała być finansowana przez saudyjski dwór. Natomiast zawieszona w sieci w sierpniu imitacja strony „Guardiana” zawierała „wypowiedź” sir Johna Scarletta, byłego szefa brytyjskiego wywiadu zagranicznego MI6, który rzekomo wyznał, iż „Rewolucja róż” 2003 roku w Gruzji została zorganizowana przez służby wywiadowcze Wielkiej Brytanii i USA celem zdestabilizowania Rosji.

Kierowane do rosyjskiej i międzynarodowej społeczności „sobowtóry” demaskowane są wprawdzie szybko i po kilku lub kilkunastu godzinach usuwane z sieci, ale ściągane na różne komputery, zaczynają jednocześnie żyć własnym życiem. Zwłaszcza że są umiejętnie „reanimowane” przez media rosyjskie lub prorosyjskie. Przykładowo po usunięciu fałszywej strony „Guardiana” „wyznanie” byłego szefa MI6 powtórzyła sprzyjająca Kremlowi RenTV. Na portalach w Armenii powtarzano natomiast zdemaskowaną fałszywkę dziennika „Haaretz”.

Powtórzenia rosyjskich fałszywek można też znaleźć w polskiej sieci. Sfabrykowane w Moskwie „rewelacje” belgijskiego dziennika „Le Soir” przykładowo wciąż wiszą na stronach Kurnika Politycznego pod tytułem „Macron jest na liście płac królestwa wahabickiego”, w komentarzach pod materiałem w fakty.interia.pl czy na portalu alexjones.pl. Ponad pół roku po zdemaskowaniu!

Można się spodziewać, że pełne sensacyjnych doniesień imitacje stron znanych organizacji medialnych będą się powtarzać coraz częściej, bowiem sfabrykowanie strony pod łudząco podobną domeną jest dużo łatwiejsze (i tańsze) niż zhakowanie oryginalnej witryny. Dla dezinformatora profit jest przy tym podwójny. Po pierwsze – rozpowszechnienie spreparowanych treści. Po drugie – poderwanie wiarygodności znanego, rzetelnego medium.

Spadek wiarygodności organizacji medialnych uważanych powszechnie za rzetelne powoduje wzrost zainteresowania portalami, blogami i stronami „bocznego nurtu”, a w takich mediach łatwiej jest uplasować zgrabną fałszywkę. Równolegle poważnym redakcjom nie jest łatwo usunąć imitacje swoich stron w sieci oraz przekonać Google’a oraz media społecznościowe do usunięcia linków prowadzących do „sobowtórów”. Zwłaszcza, że brak odpowiednich i skutecznych środków prawnych. Użytkownikom internetu pozostaje więc zdrowy rozsądek, posiadana wiedza i „nos” ułatwiający rozpoznanie, co prawdziwe, a co śmierdzi fałszem.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Robotyzacja dezinformacji” znajduje się na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Robotyzacja dezinformacji” na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Unia może zapewnić Estonii lepsze życie, ale NATO zapewnia po prostu życie; i zawsze potrzebujemy wsparcia Polski

Ameryka to największe mocarstwo, ale Polska to najbliższe silne państwo, kluczowe dla bezpieczeństwa Litwy, Łotwy i Estonii. Bez pełnego zaangażowania Polski w NATO nie ma dla nas nadziei.

Antoni Opaliński
Trivimi Velliste

Byłem współzałożycielem Towarzystwa Dziedzictwa Estonii. Estoński ruch zachowania dziedzictwa był pierwszym ruchem ogólnonarodowych i oddolnym. Pojawił się już w 1986. Mogę chyba powiedzieć, że pewną inspirację stanowiła dla nas polska Solidarność (…). Przykład Polski był dla nas ważniejszy nawet od wcześniejszych o 12 lat wydarzeń w Czechosłowacji, czy jeszcze wcześniejszych – też o 12 lat – na Węgrzech.

Te dwunastoletnie przerwy – to też jest bardzo interesujące. Powstanie węgierskie zostało przez Rosjan zdruzgotane, podobnie stało się 12 lat później w Pradze. Ale w 1980 r. w Polsce nie mogli nic zrobić, bo Polska jest za duża, a jej rola jest kluczowa dla sytuacji w Europie Środkowej.

My w Estonii rozumieliśmy, że skoro nie są w stanie spacyfikować Polski, to jest początek końca rosyjskiego, sowieckiego imperium. Bo Polska jest za duża i stanowi zbyt ważny punkt odniesienia w polityce. Okazało się, że mieliśmy rację. (…)

I tak, krok za krokiem, w 1997 mieliśmy już wielkie zgromadzenia, festiwale ochrony dziedzictwa. A w kwietniu 1988, w Tartu, naszym drugim najważniejszym mieście, takim estońskim Krakowie, pojawiliśmy się z estońską flagą – niebiesko-czarno-białą. Przy okazji, nie wiem, czy wiecie, ale flaga miasta Tartu, czyli Dorpatu, jest biało-czerwona i pochodzi z czasów jego przynależności do Polski.

Zatem wyciągnęliśmy flagę Estonii, co w czasach sowieckich uchodziło za poważne przestępstwo karane aresztowaniem. Był to więc istotny krok naprzód. Dotąd mieliśmy małe kroki, to już był duży krok. KGB nie bardzo wiedziało, co z tym zrobić. Dziś wiemy, że Gorbaczow polecił KGB przywrócenie porządku w Estonii, na Litwie i Łotwie, ale bez użycia broni palnej. Tak zaczął się rozkład sowieckiego panowania. (…)

Z prawnego punktu widzenia Estonia nie stanowiła nigdy części Związku Sowieckiego, byliśmy cały czas pod okupacją sąsiedniego państwa. Podobnie jak Polska czy Dania były okupowane przez nazistowskie Niemcy. Przecież Dania nie jest państwem sukcesyjnym nazistowskich Niemiec, mimo że była po ich okupacją. Czechy zostały nawet włączone do Niemiec a jednak dziś nie są państwem dziedziczącym zobowiązania prawne nazistowskich Niemiec. Taka sama jest sytuacja Litwy, Łotwy i Estonii.

Nigdy legalnie nie należeliśmy do Związku Sowieckiego. Byliśmy jego częścią de facto, lecz nie de iure. To było kluczowe i dlatego w całej Estonii zakładaliśmy lokalne komitety obywatelskie. (…)

24 lutego 1990 roku, w estoński dzień niepodległości zorganizowaliśmy wybory do Kongresu Estonii. Kongres stał się drugim parlamentem. Mieliśmy wtedy dwa parlamenty – funkcjonującą w budynku dawnego parlamentu marionetkową Radę Najwyższą. To był sowiecki marionetkowy parlament, podobne „rady najwyższe” funkcjonowały w Moskwie, w Rydze czy w Wilnie. Wśród członków tej rady znajdowali się sowieccy oficerowie. Kongres Estonii został wybrany tylko przez obywateli Estonii. Natomiast w wyborach do Rady Najwyższej mógł głosować każdy, kto przebywał w Estonii, włącznie z żołnierzami wojsk sowieckich.

Powstało więc pytanie, które z tych zgromadzeń posiada demokratyczną legitymację? Przez prawie dwa lata, 1991–1992, sytuacja była bardzo dziwna. Ludzie chcieli, żeby Kongres osiągnął realną władzę. Tymczasem Kongres miał bardzo ograniczone środki, tylko z dobrowolnych wpłat obywateli. Natomiast prawdziwy budżet był w rękach sowieckiej Rady Najwyższej. Czyli wciąż byliśmy prowincją Rosji. (…)

Dwudziestego sierpnia, tuż przed północą, w Tallinie wydano deklarację o przywróceniu niepodległości Estonii. To było niezwykle istotne z prawnego punktu widzenia, w jaki sposób ogłosimy naszą niepodległość. Kiedy wróciłem, doszło do istotnych porozumień między Kongresem i Radą Najwyższą. Ja byłem szefem komitetu spraw zagranicznych w Kongresie, a Lennart Meri ministrem spraw zagranicznych w przejściowym rządzie powołanym przez Radę. Na szczęście mieliśmy te same poglądy. On podobnie jak ja uważał, że niepodległość de iure cały czas istnieje, chodzi tylko o to, jak ją osiągnąć de facto. (…)

Relacje między Rosją a Estonią nie należą do serdecznych. Rosja od wielu lat prowadzi przeciw nam wojnę informacyjną (…), którą rozpoczęła zaraz po wycofaniu wojsk sowieckich. Przez te dwadzieścia lat wciąż przedstawiają nas jako kraje nieomal nazistowskie – bo podczas II wojny światowej Estończycy i Łotysze walczyli po stronie Niemiec przeciwko Armii Czerwonej i nosili niemieckie mundury. Czyli zapewne wszyscy byli nazistami.

Musimy tłumaczyć, że w czasie II wojny światowej musieliśmy brać broń od wroga numer dwa, żeby walczyć z wrogiem numer jeden. Bo dla nas w Estonii to Stalin był wrogiem numer jeden, a Hitler wrogiem numer dwa. Zapewne w Polsce było na odwrót. Dla nas, z powodów geopolitycznych, Stalin był dużo bardziej niebezpieczny. (…)

Cały czas bardzo uważnie obserwujemy amerykańską politykę, także wewnętrzną. Z powagą traktujemy amerykańskie deklaracje o aktualności sojuszniczych zobowiązań. Wiceprezydent Pence był u nas miesiąc temu. Liczymy też na zaangażowanie Brytyjczyków, którzy opuszczają Unię, ale przecież pozostają w NATO. Dla Estonii jest tak, że o ile Unia może zapewnić lepsze życie, to NATO zapewnia po prostu życie. (…)

Dla nas w Estonii najważniejszym graczem są Amerykanie. Ale historycznie patrząc, pamiętamy o roli Brytyjczyków. Brytyjskie okręty przybyły do nas z pomocą, kiedy odzyskiwaliśmy niepodległość w grudniu 1918 roku. Liczymy się też z rolą Niemiec w Europie.

Oczywiście jest też Polska, nie tylko z racji historycznych. W kontekście NATO wiemy, że bez wsparcia Polski niczego nie da się zrobić. Polska staje się prawie tak ważna dla nas jak USA. Ameryka to największe mocarstwo, ale Polska to najbliższe silne państwo, kluczowe dla bezpieczeństwa Litwy, Łotwy i Estonii. Bez pełnego zaangażowania Polski w NATO nie ma dla nas nadziei. Jeśli chcemy przeżyć nacisk ze strony Putina, zawsze potrzebujemy wsparcia Polski.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z Trivimim Velliste pt. „Bez Polski nie przetrwamy” znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z Trivimim Velliste pt. „Bez Polski nie przetrwamy” na s. 9 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Słodka jak lukrecja” – mimo że 50 razy słodsza od cukru, pozostawia gorzki smak w ustach. Do tego czarna jak smoła

Korzeniem lukrecji aromatyzuje się wyroby cukiernicze, piwo, tytonie i tabaki. Wytwarza się z niej cukierki o niepowtarzalnym smaku, lubiane przez dzieci w USA i Szwecji, w Polsce jednak niepopularne.

Agata Żabierek

Lukrecja jest rośliną wieloletnią, osiągającą do 1,5 m wysokości, o nieparzystopierzastych, ciemnozielonych listkach. Jej korzeń rozgałęzia się na kilka długich, pomarszczonych, brązowych korzeni bocznych z żółtym miąższem. Kwiaty barwy żółtej lub purpurowej rozwijają się latem, następnie wydają czerwonawobrązowe strąki. Roślina preferuje gleby wilgotne, żyzne, ilaste. Do celów leczniczych wykorzystuje się zebrane późną jesienią lub wczesną wiosną trzy- lub czteroletnie korzenie i tzw. rozłogi.

Herbatka z lukrecji skutecznie łagodzi kaszel i dolegliwości płucne. Roślina działa rozkurczowo na mięśnie gładkie oskrzeli i przewodu pokarmowego, stosowana jest zatem w schorzeniach górnych dróg oddechowych, nieżycie gardła i oskrzeli, przy uporczywym kaszlu z zalegającą wydzieliną (tzw. suchy kaszel), przy chrypce, a także zapaleniu dziąseł i migdałków. Podnosi odporność organizmu i pozwala zwalczać reakcje alergiczne.

Korzeń zawiera glycirrhizinę – substancję wielokrotnie słodszą od cukru, która może być stosowana przez cukrzyków. Mocne wywary natomiast podaje się dzieciom na przeczyszczenie i obniżenie gorączki. Wyciągi wodne są polecane w walce z chorobą wrzodową żołądka i dwunastnicy, w stanach zapalnych przewodu pokarmowego, a nawet w przypadku zagrożenia zmianami nowotworowymi. Lukrecja hamuje również rozwój wirusów, takich jak HIV-1, HCV (hepatitis C), HSV (opryszczki), EBV (Epstein Barr), Coronavirus.

Lukrecja gładka zawiera substancje czynne, zwłaszcza kwas glicyretynowy i flawonoidy, które wykazują zbliżone do sterydów właściwości i działanie na organizm ludzki, jednak nie wywołują tzw. skutków ubocznych, jakie mogą wywoływać sterydy; wręcz zapobiegają im.

Wyciąg z lukrecji znalazł zastosowanie w leczeniu przewlekłych chorób wymagających stosowania sterydów. Do chorób tych należy np. pęcherzyca, przewlekły uogólniony wyprysk, liszaj rumieniowaty układowy, zapalenie złuszczające skóry (erytrodermia). Wyciąg z rośliny pozwala na zmniejszenie dobowych dawek sterydów. Po rozpoznaniu choroby i rozpoczęciu leczenia sterydami, w momencie osiągnięcia poprawy klinicznej zaleca się co drugi dzień zastąpienie dawki sterydów lukrecją.

Roślina wykazuje działanie estrogenne i poprawia wydolność fizyczną u osób uprawiających sport. Pozwala lepiej nawodnić mięśnie szkieletowe i podnosi ich sprężystość niczym po zastosowaniu elektrolitów. Pobudza regenerację i rozrost tkanek, zwiększa masę mięśni, aktywuje syntezę białek, co z pewnością zasługuje na uwagę kulturystów.

Korzeniem lukrecji aromatyzuje się wyroby cukiernicze, piwo, tytonie i tabaki. Produkuje się także cukierki o niepowtarzalnym smaku i oryginalnej czarnej barwie.

Ponadto papka korzeniowa używana jest do przygotowania kompostu grzybowego, a właściwości pieniące lukrecji znalazły nawet zastosowanie w gaśnicach.

Należy pamiętać, że zioła stosowane nieumiejętnie mogą być wręcz szkodliwe. Nadmierne i długotrwałe spożywanie przetworów z lukrecji powoduje zatrzymywanie w organizmie wody, jonów sodu i chloru oraz utratę potasu, który jest niezbędny do prawidłowego funkcjonowania układu nerwowego. Nie powinny jej spożywać kobiety w ciąży, karmiące piersią, osoby cierpiące na nadciśnienie i hipokalemię, a także niewydolność nerek i wątroby.

Artykuł Agaty Żabierek pt. „Lukrecja gładka” znajduje się na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Agaty Żabierek pt. „Lukrecja gładka” na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W hołdzie Wielkopolanom zamordowanym przez NKWD w czasie II wojny światowej i ofiarom katastrofy smoleńskiej z 2010 roku

Tablicą Pamięci Wielkopolan uczczono zamordowanych przez NKWD decyzją naczelnych władz Związku Sowieckiego z 5 marca 1940 roku oraz osoby, które poniosły śmierć w katastrofie smoleńskiej.

Andrzej Karczmarczyk

Stowarzyszenie „Katyń” w Poznaniu upamiętniło Tablicą Pamięci Wielkopolan zamordowanych przez NKWD w Katyniu, Charkowie, Miednoje, Bykowni i Kuropatach, na mocy decyzji naczelnych władz Związku Radzieckiego z 5 marca 1940 roku.

Uroczystość odbyła się 19 września 2017 roku w kaplicy św. Józefa przy kościele Jana Kantego w Poznaniu.

Tablica została zbudowana z części, na których widnieją nazwiska ofiar ludobójstwa katyńskiego i katastrofy smoleńskiej z 2010 roku. Przedziela je obraz Matki Boskiej Katyńskiej namalowany przez siostrę Annę Szmurawińską.

„Tam, na nieludzkiej ziemi, zabito wiarę, nadzieję, miłość. Jednym strzałem w tył głowy”.

Notatka Andrzeja Karczmarczyka pt. „W hołdzie zamordowanym Wielkopolanom” znajduje się na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Notatka Andrzeja Karczmarczyka pt. „W hołdzie zamordowanym Wielkopolanom” na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

78 rocznica napaści Związku Radzieckiego na Polskę. Uroczystości w Poznaniu pod patronatem wojewody Zbigniewa Hoffmana

Marsz Pamięci z pocztami sztandarowymi i Orkiestrą Reprezentacyjną Sił Powietrznych na czele przeszedł ulicami Poznania pod Pomnik Ofiar Katynia i Sybiru, gdzie odbyły się główne uroczystości.

Andrzej Karczmarczyk

17 września, w 78 rocznicę zbrodniczej napaści Związku Radzieckiego na Polskę, pod patronatem wojewody wielkopolskiego Zbigniewa Hoffmana odbyły się uroczystości upamiętniające tę datę. Po Mszy św., która odbyła się u Ojców Franciszkanów na Górze Przemysła, ruszył Marsz Pamięci z pocztami sztandarowymi i Orkiestrą Reprezentacyjną Sił Powietrznych na jego czele. Marsz Pamięci przeszedł ulicami miasta pod Pomnik Ofiar Katynia i Sybiru w Poznaniu, gdzie odbyły się główne uroczystości.

W czasie przemówienia wojewoda nawiązał do wydarzeń, jakie miały miejsce 17 września 1939 roku, a także do przypadającego w tym dniu Dnia Sybiraka: „Napaść sowiecka na Polskę rozgrywała się na dwóch frontach: białoruskim i ukraińskim. Wojsku towarzyszyły grupy specjalne NKWD, które dysponowały listą osób przeznaczonych do aresztowań. Rozpoczęło się bezwzględne mordowanie ludności polskiej i masowe wywózki”.

Po wystąpieniu wojewody odbyła się modlitwa ekumeniczna, salwa honorowa i złożono kwiaty pod pomnikiem poświęconym ofiarom Katynia.

Notka Andrzeja Karczmarczyka pt. „78 rocznica napaści Związku Radzieckiego na Polskę” znajduje się na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Karczmarczyka pt. „78 rocznica napaści Związku Radzieckiego na Polskę” na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Agent tajnego wywiadu Stanisław Sierszyński – członek polskiej placówki wywiadowczej wspieranej przez wywiad brytyjski

Aktywność społeczna, znajomości, prawicowe poglądy i dobra znajomość niemieckiej gospodarki i niemieckich firm samochodowych sprawiły, że Sierszyńskim zainteresowały się polskie służby specjalne.

Rafał Sierchuła

Historia konspiracji wielkopolskiej pomimo upływu lat wciąż pozostaje wdzięcznym polem do badań naukowych. Ich efekty często przynoszą zaskakujące informacje, ukazują nieznanych, zapomnianych bohaterów. Jedną z takich postaci wartych przypomnienia jest Stanisław Sierszyński.

Urodził się 12 września 1897 r. w Mogilnie, był absolwentem jednej ze szkól wyższych, majorem rezerwy WP, choć należy przyznać, że historia jego lat młodzieńczy wciąż pozostaje zagadką. Dzięki swoim predyspozycjom, zdolnościom i pracowitości zdobył ważną pozycję i szacunek jako kupiec poznański. Ten mieszkający na poznańskiej Wildzie przy ul. Czarneckiego 77 przedsiębiorca znaczącą rolę w Poznaniu zawdzięczał sprzedaży samochodów. Należy podkreślić, że ich posiadanie było w II Rzeczpospolitej synonimem bogactwa, a bycie dilerem wymagało niezwykłej pracowitości. Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX w. w Polsce było ponad 29 tysięcy samochodów, a Anglii i Francji ponad milion. (…)

Aktywność społeczna, znajomości w kręgach poznańskich elit (jego wspólnikiem był Mieczysław Rolbiecki powiatowy sekretarz BBWR), prawicowe poglądy i dobra znajomość niemieckiej gospodarki i niemieckich firm samochodowych sprawiły, że Sierszyńskim zainteresowały się polskie służby specjalne.

Prawdopodobnie przeszedł wywiadowcze przeszkolenie wojskowe, a u progu wojny został włączony do sieci dywersji pozafrontowej – Tajnej Organizacji Konspiracyjnej. (…) W związku z zadaniami dywersyjnymi Sierszyński nie został powołany do jednostki wojskowej w czasie kampanii 1939 r. Pierwsze lata okupacji i działalność naszego bohatera pozostają zagadką.

Wiadomo, jednak, że już 14 września 1939 r. władze niemieckie przejęły jego firmę. Nie został jednak wysiedlony i prowadził w ograniczonym zakresie działalność kupiecką. W przeciwieństwie do wielu członków TOK, którzy związali swoją działalność konspiracyjną ze strukturami ZWZ-AK, Sierszyński pod pseudonimem „Wojciech” działał w strukturach wywiadowczych Narodowej Organizacji Wojskowej na terenie Poznania, będąc jej kierownikiem. Wkrótce zorganizował na terenie stolicy Wielkopolski sprawnie działającą siatkę informatorów.

Po utworzeniu Narodowych Sił Zbrojnych został członkiem tej struktury, utrzymywał bliskie, koleżeńskie relacje z szefem Inspektoratu Ziem Zachodnich NSZ, ppłk Edmundem Michalskim, który koordynował działalność NSZ na ziemiach polskich włączonych do III Rzeszy. (…)

Przewieziony do Warszawy przez Gestapo w celu identyfikacji aresztowanych wcześniej konspiratorów, uciekł. W kilka tygodni później znów został ujęty. Jak wspominał Ignaszak – „i wszelki ślad po nim zaginął”. (…)

Po aresztowaniu Sierszyński przeszedł ciężkie śledztwo. W tym czasie, 30 maja 1944 r. alianckie bombowce bombardowały cele wskazane przez siatkę „Wojciecha” w Poznaniu i okolicach. Natomiast Sierszyński został wysłany do obozu koncentracyjnego, najpierw do KL Auschwitz, a od 13 grudnia 1944 r. „został” numerem 113354 w niemieckim obozie zagłady Mauthausen.

W tym samy czasie do obozów w Bergen-Belsen i Ravensbrück trafiły jego żona i dwie córki. Pomimo ciężkich obozowych warunków, dożył wyzwolenia obozu przez armię amerykańską. Do 1946 r. przebywał w Lustenau w Austrii. Stamtąd wyruszył do Szwecji, gdzie pod opieką Szwedzkiego Czerwonego Krzyża przebywała jego rodzina. Do Polski w obawie przed represjami nie wrócił.

W Sztokholmie pracował m.in. jako przedstawiciel firmy zegarmistrzowskiej „Pallas”. Jego biuro mieściło się w hotelu „Serena”, a praca zarobkowa była elementem kamuflażu. W rzeczywistości Sierszyński był członkiem polskiej placówki wywiadowczej, wspieranej przez wywiad brytyjski. Ośrodkiem tym kierował płk Witold Szymaniak, a „Wojciech”, korzystając ze swej działalności gospodarczej, nawiązywał kontakty z marynarzami i osobami przyjeżdżającymi do Szwecji, werbując agenturę. Wobec sztokholmskiej placówki zarówno UB, jak i SB podjęło rozpoznanie kontrwywiadowcze i inwigilację, następstwem których były aresztowania powiązanych z nią osób w kraju i proces ludzi z nią związanych w Szczecinie.

Cały artykuł Rafała Sierchuły pt. „Agent tajnego wywiadu” znajduje się na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Sierchuły pt. „Agent tajnego wywiadu” na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dzięki solidarności polsko-litewskiej i byciu razem mogliśmy przeciwstawiać się potopowi wschodniemu i wrogim napaściom

Były takie poglądy, że unia polsko-litewska bardzo zaszkodziła Litwie, bo Litwa zaczęła znikać. Ale też jest drugi pogląd, że to bycie razem pomogło nam przetrwać zagrożenia idące z Moskwy.

Krzysztof Skowroński
Vytautas Landsbergis

Jak spaceruje się po ulicach Wilna i czyta się rozmaite tablice na kościołach czy innych budynkach, odnosi się wrażenie, że Litwini tę część historii – polsko-litewskiej unii – wypierają, że jakoś jej nie lubią, nie chcą się z nią utożsamiać. Czy to wrażenie jest nieprawdziwe?

Rozumiem, że Pan chciałby, aby napisy były w wielu językach albo choćby w dwóch.

Mam na myśli ich treść. Można by wspomnieć, że była I Rzeczpospolita, takie wspaniałe państwo; że Litwini mieli polskie herby, Polacy mieli litewskie herby, że była wspólnota, która tworzyła siłę i radość tej ziemi.

Ale jeżeli popatrzymy na historię i historiografię albo historiologię, są też dziwne rzeczy – że pomimo tego państwa obojga narodów w jednej jego części mówi się o nim tak, jakby to było państwo jednego narodu.

Bo w Polsce nie mówimy „Rzeczpospolita Obojga Narodów”, tylko „Polska”?

Tak, albo Rzeczpospolita Polska. Z Litwą jako marginalną częścią.

Czyli my też powinniśmy zmienić nasz sposób opowiadania naszej wspólnej historii.

To było bardzo długo wprowadzane do świadomości, że na przykład Rzeczpospolita Obojga Narodów jest pierwszą Rzeczpospolitą Polską. My nie liczymy, że Rzeczpospolita Litewska obecne jest trzecia albo czwarta, bo Rzeczpospolita Obojga Narodów była państwem nie tylko jednego narodu. A w polskiej historiografii prawie zawsze podkreśla się, że to była Polska od wszelkich czasów. (…)

W XIX wiek zrodził pojęcie państw narodowych. Czy wtedy Litwini nie odłączyliby się od Rzeczpospolitej?

Litwini zaakceptowaliby bycie razem, obok, ale nie przeciwko komuś, kto jest może mniejszy, ale wart tego samego szacunku i wolności. I nie powinien być podporządkowany przyszłemu mocarstwu – znów tylko polskiemu.

Czy Litwini są otwarci na myślenie o jakiejś wspólnocie w przyszłości? Bo historia jest dynamiczna…

Różne są oceny tej historii. Były takie poglądy, że unia polsko-litewska bardzo zaszkodziła Litwie, bo Litwa zaczęła znikać. Ale też jest drugi pogląd, że to bycie razem pomogło nam przetrwać zagrożenia idące z Moskwy i próby zagarniania wszystkiego przez imperium moskiewskie. I dzięki temu robiliśmy swoje, prowadziliśmy i politykę, i gospodarkę, i reformy typu europejskiego. Trochę za późno, ale jednak.

„Obok Orła znak Pogoni, pójdą nasi w bój bez broni”. Teraz Pogoń jest samotna i Orzeł jest samotny. Nie szkoda?

Widzi Pan, piękne słowa o byciu razem powinny zawierać sens przetrwania obydwu, a nie taki, żeby jeden z braci znikł. (…)

Jedno to jest zagrożenie rosyjskie. Czy zagrożenie ze strony migrantów islamskich też Pan uznaje za zagrożenie dla Europy?

To jest sprawdzian dla Europy – przetrwania pomimo imigracji. Tu powstaje pytanie o wolę i chęci Europy do trwania. Europa jakby nie bardzo chce żyć. Albo na krótko, tylko do poniedziałku.

Żeby dożyć do wtorku czy nawet następnej niedzieli, mówimy, że Europa musi wrócić do swoich fundamentów i odnaleźć chrześcijańskie korzenie. Czy Pan się z tym zgadza?

Tak, można to nazwać chrześcijańskimi korzeniami, bo chrześcijaństwo to była ideologia i wiara w miłość, aby ludzie żyli wspólnie w miłości, a nie we wrogości wobec siebie. Jak z tym borykać się – to powinno być zasadniczym zadaniem.

Istotą chrześcijaństwa jest miłość, ale chrześcijaństwo nie jest ideologią, tylko wiarą w zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, które nadało kierunek dziejom, kolejnym dwóm tysiącom lat.

Ale Chrystus został ukrzyżowany i może nie jestem tu absolutnie w zgodzie z teologią, ale myślę, że był ukrzyżowany i za to, że głosił nowy pogląd na stosunki ludzkie. To się nie podobało autorytetom, a naród zgodził się, że ta nauka jest złudna.

Wróćmy do nowoczesnego świata zagrożeń. Czy widzi Pan jakąś nową strategię rosyjską ze strony Władimira Putina?

To nie jest nowa strategia, tylko fanatyczny upór, aby prowadzić mocarstwową politykę. Jej celem jest władza.

Czy na Kremlu jest mapa sztabowa, na której są zaznaczone stolice państw utraconych przez imperium: Tallin, Ryga, Wilno, Warszawa?

Na pewno jest i wiemy, że ten problem znajduje się w ich mózgach. Uszkodzone mózgi panów moskiewskich są największą groźbą dla pokoju i przyszłości Europy.

Na czym polega to uszkodzenie mózgu?

Na pragnieniu terytoriów.

Przecież mają tyle…

Ale im zawsze mało. A gdy tracą jakiś kawałek, to dla nich największa tragedia.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Vytautasem Landsbergisem pt. „Różne są oceny naszej wspólnej historii” znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Vytautasem Landsbergisem pt. „Różne są oceny naszej wspólnej historii” na s. 8 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Edukacja jest usługą. Zarządzający uczelniami dostrzegli pozytywny wpływ konkurencji na wzrost jakości kształcenia

Pomysły zaprezentowane przez ministerstwo na konferencji rektorów nie będą skuteczne, jeśli nie zmieni się system finansowania szkół wyższych i badań naukowych w zakresie nauk stosowanych.

Mariusz Patey

Wzrost konkurencji, uruchomienie lepszych mechanizmów doboru kadr naukowo-dydaktycznych niewątpliwie przyczyni się do podniesienia poziomu nauczania akademickiego i badań naukowych. Czy jednak w polskich warunkach możemy powtórzyć sukces Doliny Krzemowej? Doprowadzić nie tylko do wzrostu liczby patentów, ale i podnieść ich jakość? Czy potrafimy odnieść sukces na rynku innowacyjnych produktów? (…)

Zrozumienie, że edukacja jest usługą i podlega prawom rynku, trudno dociera do świadomości decydentów. Rolą polityków jest taka organizacja tego rynku, jego finansowania, żeby wyzwolić energię, innowacyjność, otwartość na zmiany środowiska akademickiego, w dużej części przyzwyczajonego do etatyzmu i braku konkurencji. Pozytywnych zmian w nauczaniu, dostosowywaniu programów, metod nauczania do wymogów rynku możemy oczekiwać tylko w przypadku szerokiego otworzenia rynku usług edukacyjnych.

Należy wziąć pod uwagę trudne położenie finansowe wielu polskich rodzin, jak i to, że wykształcenie warunkuje rozwój kultury państwa, szczególnie dziś, w warunkach otwarcia na Europę i świat. Edukację należałoby pojmować w kategoriach ważnej inwestycji zarówno społecznej, jak gospodarczej i politycznej. (…)

Jednym z ważniejszych komponentów po stronie przychodowej każdej uczelni są wpływy za kształcenie. Podczas analizy roli państwa w systemie finansowania szkolnictwa wyższego nasuwają się pytania będące zaczynem do ważnej dyskusji: czy system, w którym pieniądze trafiałyby do uczelni za studentem, jest w polskim modelu prawnym możliwy?

Uczelnie same określające czesne wynikające z kosztów kształcenia w danej placówce, jak i poziomu cen utrzymujących się na rynku usług edukacyjnych, to standard w świecie anglosaskim, jednak w Polsce mało popularny ze względu na obawy o ograniczenie dostępności kształcenia dla osób z uboższych rodzin. Ma to wyraz w polskiej Konstytucji… Państwo może jednak, promując rozwój rynku edukacji, uruchamiać różne narzędzia pomocowe, na przykład powołać instytucję opłacającą studia osobom do tego uprawnionym, funkcjonującą w formie funduszu pożyczkowego.

Instytucja taka finansowałby naukę poprzez udzielanie studentom nisko oprocentowanych pożyczek na kształcenie, a jednocześnie negocjowałaby wysokość czesnego z uczelniami chcącymi uczestniczyć w takim systemie finansowania. Wysokość pożyczki uzależniona byłaby od predyspozycji i stopnia przygotowania kandydata.

Gdy kandydat zakwalifikuje się na wybraną przez niego uczelnię i podejmie naukę, instytucja finansująca będzie przekazywać pieniądze na konto uczelni za każdy miesiąc studiów (lub w formie przelewów semestralnych). Student mógłby także dostać pożyczkę na utrzymanie się podczas studiów.

Aby umożliwić dostęp do nauki możliwie największej liczbie osób, można by posłużyć się systemem oceny egzaminów maturalnych; pomoc finansowa zależałaby od wysokości ocen. Można oczywiście zastosować inne kryteria. Górny limit pożyczki mógłby być warunkowany wynikami egzaminów i innymi mierzalnymi osiągnięciami kandydata.

Lista uczelni, których studenci byliby beneficjantami systemu, byłaby przygotowywana przez MNiSW wyłącznie na podstawie jasno określonych kryteriów merytorycznych. Na takiej liście powinny znaleźć się wszystkie szkoły mające uprawnienia uczelni wyższych w Polsce, a chcące uczestniczyć w takim systemie. Wraz ze zwiększającym się budżetem funduszu dostępność do środków by rosła.

Studenci korzystający z tego systemu podpisywaliby umowy cywilnoprawne, których celem byłoby skuteczne ściąganie zobowiązań. (…)

Ministerialni urzędnicy są przygotowani do wyliczania kosztów kształcenia na określonym kierunku studiów, mogliby więc szacować kwoty refundacji. Dotychczasowy system dotacji opiera się na szacowaniu kosztów na określonych kierunkach uczelni państwowych. Uczelnie decydujące się na wyższe czesne musiałyby pozostawać poza systemem.

Jeśli chodzi o osoby bezrobotne czy unikające płacenia podatków i spłacania zobowiązań, rozwiązań można poszukać, analizując podobne systemy działające w innych krajach, np. w Norwegii…

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Edukacja jest usługą” znajduje się na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Edukacja jest usługą” na s. 8 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Samochodowa wyprawa sześciu osób w 600 dni dookoła świata / Pierwszy odcinek – Azja: przez Turcję i Iran do Indii

Pokój za 1 USD, a w nim pięć żelaznych łóżek, materace z gąbki i po dwa koce. Nie wiadomo, czy od czasu wybudowania hotelu ktoś tu sprzątał, ale karaluchów, pluskiew i innego robactwa nie było.

Władysław Grodecki

W Istambule zatrzymaliśmy się w niewielkim, tanim hoteliku w pobliżu Aja Sofia i od razu poszliśmy zwiedzać jeden z siedmiu najciekawszych kompleksów zabytkowo-historycznych świata – Topkapı Sarayı.

Wśród wielu obiektów pałacowych na szczególną uwagę zasługuje zespół budynków, dziedzińców, korytarzy, łaźni i salonów haremu. Tutaj spędzali noce sułtani. To tu zapadały decyzje, przed, którymi drżała Europa, część Azji i Afryki. Z czasem harem stał się światem samym w sobie, rządzącym się swoimi prawami i związany był z intymną sferą miłości, władzy i prokreacji. W końcu stał się instytucją, która w decydujący sposób wpływała na losy państwa, kultury i sztuki.

Stosunek do kobiety w islamie najczęściej widziany jest przez pryzmat haremów, poddaństwa, despotyzmu, okrucieństwa i religijnego fanatyzmu. Czy nie jest to duże uproszczenie? „Święta przestrzeń haremu zapewnia jednorodność kobiecej wspólnoty. Za murami i żaluzjami domów kobiety organizują własne społeczeństwo, własne miejsce spotkań, dyskusji i wytchnienia. Jest to świat zamknięty, lecz jego rozgałęzienia sięgają w nieskończoność!” (…)

Im dalej na wschód, tym podróżowanie było coraz trudniejsze: gorsze drogi, brak campingów, pensjonatów, niebezpieczeństwo napadów tubylców i coraz bardziej dokuczliwy chłód. Nad jeziorem Egirdir wiał tak silny wiatr, że nie mogliśmy zasnąć nawet w domkach campingowych, a w Uchisarze (Kapadocja) temperatura spadła poniżej 0ºC i mój stary przyjaciel, właściciel campingu Coru Mocamp, Omer Kolukisa, musiał nas umieścić w ogrzewanej recepcji. (…)

O północy wbili nam wizę powrotną. Przejechać 1750 km w dwa dni, z krótkim zwiedzaniem Teheranu, Qum i Isfahanu, to absurd!

Po kilkunastu minutach zatrzymali nas policjanci, pytając o „carnet de passage”. Niestety tego dokumentu odpowiedzialni za transport studenci nie załatwili, trzeba więc było wrócić na przejście graniczne, zaczekać do rana i jakoś ten problem rozwiązać! Biura, toalety, magazyny, wygląd obdartych policjantów trochę szokował. Około 9.00 poinformowano mnie, że bez „carnetu” musimy być eskortowani do granicy pakistańskiej przez policjanta.

Nim ruszyliśmy w drogę, trzeba było załatwić wiele formalności. Chodziłem od urzędnika do urzędnika, a ci przekładali papiery z jednego biurka na drugie. Ale najgorsze było przed nami: drobiazgowa kontrola celna. Najpierw z samochodu wyciągnęliśmy wszystkie przedmioty, później nastąpiła ich segregacja i spis. Gitarę, kamerę video i kasety zaplombowano, a z „podejrzanych” butelek wylano soki! Wszystko to trwało do godziny piętnastej; później jeszcze wymieniłem 120 USD, z czego 75 przeznaczyłem na opłatę dla eskortującego nas policjanta (pozostałe 45 wystarczyło na jeden nocleg dla całej „siódemki”, paliwo, chleb, owoce i drobne zakupy).

Tuż przed zachodem słońca opuściliśmy granicę, utyskując na panujące porządki. Kilkaset metrów dalej uzbrojeni po zęby policjanci zatrzymali nas i sprawdzili nasze paszporty. Tego dnia zatrzymywano nas jeszcze pięciokrotnie i dokładnie sprawdzano! (…)

Dotarliśmy w bezpośrednie sąsiedztwo Hazrat-e Masumeh, jednego z najważniejszych sanktuariów islamu. Tu spoczywa Fatima, siostra ósmego szyickiego imama Rezy (VIII/IX w.). Już w Quazin ostrzegał mnie Andrzej Siwiec, by raczej nie wchodzić do wnętrza świątyni, bo mogą mnie nawet zlinczować. Dla wyznawców islamu wejście „niewiernego” do środka to profanacja ich świętości. Mieszkając w Karbali przez dwa miesiące i odwiedzając inne święte miasta szyitów, nigdy nie udało mi się przekroczyć bramy „złotego meczetu”.

Przed wejściem na dziedziniec tłum sprzedawców tandetnych dewocjonaliów i pamiątek starał się coś sprzedać. Dalej siedzący rzędem żebracy – karłowaci, pozbawieni kończyn, domagali się jałmużny. Niedoświadczeni studenci wyskoczyli z samochodu z aparatami fotograficznymi i przeciskali się ku wejściu się przez tłum obdartych i brudnych biedaków. Świadomy, że wejścia pilnują liczni strażnicy, odczekałem chwilę i gdy oni byli zajęci wypychaniem na zewnątrz pewnych siebie studentów, w mroku pochyliłem głowę, odwróciłem twarz i niepostrzeżenie udało mi się minąć bramę, zmieszać się z tłumem i nieco przyspieszyć. Co prawda po chwili zostałem zauważony przez jednego ze strażników, ale już mnie nie dopędził. (…)

Nim dotarłem pod grobowiec, musiałem jeszcze pokonać jedną przeszkodę: przed wejściem do wnętrza trzeba oddać obuwie w przedsionku obok wejścia. Stojący za ladą poczciwy, stary Pers uśmiechnął się tajemniczo i odebrał moje sandały.

Odetchnąłem, ale tylko na chwilę. Coraz bardziej bowiem odczuwałem ciężar spojrzeń zdumionych moją obecnością kobiet i mężczyzn. Zamiast się modlić, głaskać kraty otaczające sarkofag, wszyscy patrzyli w moją stronę. Jedni życzliwie, z zaciekawieniem, inni obojętnie, ale byli i tacy, w których oczach widać było złość. Bałem się, serce biło mi jak przed zawałem, szukałem skrawka miejsca, gdzie mógłbym się schować.

Po chwili podeszli do mnie czterej mężczyźni. Jeden z nich dobrze mówił po angielsku. Początkowo byłem bardzo nieufny, ale gdy się przekonałem, że przybyli, by raczej mnie chronić, niż „zlinczować”, nie uciekałem od nich. Zaproponowali mi nawet zwiedzanie sanktuarium, ale rozwścieczona grupa fanatyków kategorycznie zażądała, bym wyszedł na zewnątrz. Dobre i to, że nic mi się nie stało, a na dziedzińcu udało mi się zrobić kilka zdjęć. (…)

Położony na wysokości ok. 1600 m. n.p.m. Isfahan jest pełen kontrastów: słońca i cieni, półmrocza wnętrz i oślepiającej jasności majdanów; zieleni ogrodów i lazurów ceramiki w morzu spękanej pustyni; szmeru aryków (kanałów irygacyjnych) i ludzkiego zgiełku; ciszy meczetów przerywanej śpiewnym nawoływaniem muezina; wąskich zaułków i rozległych dziedzińców. Blisko pięćset lat temu nazywany był przez podróżników: Isfahan nis-i-dżan – „Isfahan jest połową świata”. I słusznie, bo jest to miasto niezwykłej urody. Gdy znalazłem się na Wielkim Majdanie, od razu nasunęły się skojarzenia z Rynkiem Głównym w Krakowie.

Jeszcze nie ochłonąłem z wrażenia, kiedy podszedł do mnie około siedemdziesięcioletni mężczyzna i upewnił się: Polacy? Po czym zaczął wspominać: „Polacy, Polacy, znowu Polacy… było ich tu wielu w czasie wojny! Były szkoły, gdzie uczyły się polskie dzieci, obchodziło się polskie rocznice, pielęgnowało polskie obyczaje. Gdy muezin wyśpiewywał z minaretu kolejne wersety z Koranu, one śpiewały polskie pieśni patriotyczne i kolędy”.

Te słowa starego Persa utkwiły mi głęboko w pamięci i bardzo zmartwiły. Nie wiedziałem, że w tym mieście w czasie wojny były polskie dzieci, uchodźcy z „nieludzkiej ziemi”.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Samochodem do Indii” znajduje się na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Samochodem do Indii” na s. 11 październikowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tirem do Iranu/Pierwsza w Polsce książka o pracy kierowcy tira, jeżdżącego w latach 80. na trasie Europa–Bliski Wschód

Wyjeżdżając pierwszy raz do nieznanego mi jeszcze kraju, jakim był Iran, postanowiłem robić małe zapiski oraz robić zdjęcia na bieżąco, aby napisać kiedyś pamiętnik dla moich synów Sławka i Szymona.

Aleksandra Tabaczyńska

Publikacja powstała w oparciu o pamiętnik z 1983 roku, kiedy to autor książki – Adam Frąckowiak – ruszył w swoją pierwszą drogę z Polski do Iranu. Prowadził ciężarówkę należącą do śremskiego oddziału firmy PKS Warszawa – 330-konnego Fiata 190 NC z przyczepą. Przejazd z Polski do Teheranu i z powrotem zajął 45 dni, a licznik wskazał odległość 10 310 kilometrów. (…)

Nie da się porównać ówczesnych warunków pracy zawodowych kierowców do dzisiejszych realiów. Różnią się nie tylko samochody, ale wyposażenie, możliwości bezgotówkowych transakcji, łatwy sposób komunikowania się, dostęp do informacji itp. W latach osiemdziesiątych nie było telefonów komórkowych, przewodników turystycznych po tamtym rejonie, czy chociażby tzw. rozmówek. O internecie i aktualnych możliwościach dostępu do wszelkiej wiedzy nikt nawet nie marzył.

Zawodowy kierowca pod względem finansowym, żywnościowym był zdany wyłącznie na siebie i co najwyżej mógł liczyć na kolegów-rodaków, będących również w trasie. Tirem do Iranu to nie tylko piękna karta historii polskiego transportu, ale opowieść o trudach, tęsknocie, zaradności oraz odpowiedzialności za siebie i kolegów. (…)

Fotografie ilustrujące publikację Adam Frąckowiak był często zmuszony robić, równocześnie prowadząc ciężarówkę. Duże znaczenie miała pogoda bowiem w temperaturze -40⁰C lub + 70⁰C trudno było oczekiwać, że aparat zadziała bez zarzutu. Jednak wiele zdjęć jest udanych i można je podziwiać w książce. Tirem do Iranu to prawdziwa gratka nie tylko dla miłośników transportu ciężkiego. Książka jest pionierska w swoim gatunku, a świadczy o tym jej duży sukces wydawniczy. (…)

Adam Frąckowiak jest nowotomyślaninem, cenionym społecznikiem i radnym miejskim. Lokalnemu środowisku znany był do tej pory ze swej nieugiętej postawy wobec planów władz poprzedniej kadencji sprzedaży Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej w Nowym Tomyślu. W latach, gdy masowo wyprzedawano polskie zakłady i przedsiębiorstwa, zasłynął dzielną i po części samotną, ale przede wszystkim zwycięską walką o zatrzymanie w majątku miasta strategicznego przedsiębiorstwa.

Przez całe swoje dotychczasowe życie przejechał ponad trzy miliony kilometrów – bez wypadku. Jest też naszym czytelnikiem.

„Jeszcze jako młody chłopak marzyłem, aby zostać kierowcą. Teraz tak myślę, że chyba miałem ten bakcyl w sobie. Zaraz po wojnie, w latach 50. jako dziecko poznawałem, kto jakim samochodem jedzie. (…) Nie patrząc przez okno, poznawałem po mruczeniu silnika i wiedziałem, co to za samochód oraz kto nim jedzie – moja mama wielokrotnie to później wspominała”.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Tirem do Iranu” znajduje się na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Tirem do Iranu” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego