Rok 1920. Agresywne zachowanie Niemców na Górnym Śląsku wobec wojsk francuskich i polskich działaczy narodowych

Redakcja „Gwiazdki Cieszyńskiej” bacznie śledziła i komentowała rozwój wydarzeń na Górnym Śląsku i w całej Polsce, poczynania sprzymierzeńców i wrogów Polski, a także doniesienia prasy zagranicznej.

Zdzisław Janeczek

Tytuł doniesienia Niemcy na Górnym Śląsku podnoszą głowę budził niepokój polskiego czytelnika. „Demonstracje niemieckie. Wojsko francuskie strzela. 10 zabitych, 30 ciężko rannych. Wzburzenie ludu. Francuzi zgadzają się na rozbrojenie wojsk francuskich”. Komentarz redakcji zwracał uwagę, iż wojska francuskie od początku swej bytności na Górnym Śląsku „nie były lubiane przez Niemców”. Ciągle nadchodziły wieści o burdach ulicznych między żołnierzami francuskimi a ludnością niemiecką. Wzmagały się one „równolegle do niepowodzeń Polski na froncie” wschodnim. Po rozbrojeniu francuskich żołnierzy, którzy z Cieszyna chcieli przejechać na Górny Śląsk, niemieccy robotnicy rozpoczęli strajk wymierzony w transporty wojsk francuskich skierowane na Górny Śląsk.

Strajkujący unieruchomili m.in. centrale elektryczne w Chorzowie i Zabrzu. Na rozkaz organizacji niemieckich kupcy niemieccy zamknęli swoje sklepy, a po południu o godzinie 17.00 w kilku miastach okręgu przemysłowego odbyły się niemieckie wiece. Jak pisała „Gwiazdka Cieszyńska”, najkrwawszy przebieg miały demonstracje w Katowicach, gdzie zaatakowano kamieniami francuskich żołnierzy. „Jednego żołnierza tłum ściągnął z konia i zabił na miejscu”. Wojsko odpowiedziało ogniem karabinowym. „Tłum rozproszył się. Na polu zajścia zostało 10 zabitych (wśród nich dwóch członków Sicherheitswehry) i 30 rannych”. Nie oznaczało to jednak końca niepokojów.

Rozwścieczony tłum zebrał się przed siedzibą Międzysojuszniczej Komisji Rządzącej i Plebiscytowej, zdobył francuski automobil wojskowy i rozpoczęło się polowanie na polskich działaczy narodowych.

Jedną z ofiar był lekarz Andrzej Mielęcki, pod którego adresem wznoszono nienawistne okrzyki, m.in. Das war der Polenkönig Dr Mielęcki, raus mit ihm, lynchen muss man den Hund! (dr Mielęcki to polski król, wynocha z nim, zlinczować psa!).

Jednak na tym nie poprzestano. „Z podwórza wywleczono nieszczęśliwego na ulicę dla zabawki wściekłego motłochu. Podniosły się kije, laski, żelazne druty, siekąc niemiłosiernie ciało lekarza. Zajechał wóz sanitarny. Mordercy, myśląc, że dr Mielęcki nie żyje, porwali leżące ciało i rzucili je do wozu. Nieszczęśliwa ofiara bestialskich instynktów motłochu dawała jeszcze znaki życia. Ten resztek życia na nowo podburzył tłum, który znów z dzikim rykiem rzucił się na wóz i popędził z nim w stronę rzeczki – Rawy. Nad brzegiem wyrzucono konającego z wozu, ażeby dokonać zemsty na »polskim królu«. A jest to rzeczywiście król polskich męczenników górnośląskich. Oprawcy zdarli z niego resztki odzieży i zaczęli tak długo bić i kopać, aż nie pozostało na nim ani jedno zdrowe miejsce. Kilku zwyrodniałych opryszków wytłoczyło deski z wozu ratunkowego, dobijając nimi dr. Mielęckiego. I gdy przed nimi leżał tylko nieruchomy, poszarpany, sino-krwawy trup bez kształtu, masa z błota i krwi, rzuciło go do brudnej, mętnej rzeki”.

Także w innych miejscowościach miały miejsce podobne incydenty. W Rybniku doszło do krwawych starć z Polakami. Podczas strzelaniny zostało kilka osób zabitych i kilkanaście rannych. Wśród ciężko pobitych przez Sicherheitswehrpolitzei Polaków znalazł się m.in. członek Rady Miejskiej, adwokat dr Marian Różański

Redakcja „Gwiazdki Cieszyńskiej” dokonała trafnej oceny przebiegu wydarzeń w artykule Niemcy zamierzali opanować Górny Śląsk: „Niemcy górnośląscy spodziewali się, że Warszawa zostanie zdobyta przez bolszewików i że wówczas Górny Śląsk dostanie się pod panowanie Niemiec. Przygotowywali oni przy pomocy Berlina zamach stanu, chcieli wyrzucić garnizony francuskie i włoskie z obszaru plebiscytowego, objąć na powrót władzę i dokonać połączenia z republiką niemiecką. Udało im się to tylko po części, bo wyparli Francuzów na krótki czas z Bytomia, lecz zaraz nastąpił zwrot, bo Francuzi otrzymawszy nowego komendanta, wtargnęli na powrót do miasta i siłą zbrojną zmusili Niemców do spokojnego zachowania się. To samo stało się w Katowicach i Bogucicach”.

Z kolei na podstawie doniesień z Opola „Gwiazdka Cieszyńska” pisała: „W Katowicach Komisja koalicyjna ogłosiła 18 bm. obostrzony stan oblężenia. Od godziny 8.00 wieczorem ruch uliczny jest zakazany. Mimo to przyszło jednak w Katowicach do nowych rozruchów. Niemcy napadli na siedzibę powiatowego komitetu plebiscytowego w hotelu „Deutsches Haus”, który podpalili. Personel komitetu był zmuszony w obronie własnej użyć broni. W końcu jednak wobec przewagi musiał się poddać. Ponieważ wojska francuskie wyszły z miasta, Polacy byli zdani na łaskę i niełaskę Niemców. Sicherheitswehr aresztowała członków komitetu. Niektórych nawet zamordowano. Niemcy urządzili napad na redakcję „Gazety Ludowej” i zdemolowali urządzenie redakcji. Napadnięto również kilka polskich sklepów, a zwłaszcza jubilerów, które zrabowano”.

Niesprawdzona wiadomość o zajęciu przez Rosjan Warszawy wprawiła Niemców niemal w hipnotyczny trans. „Wszyscy gotowi byli poświęcić się bolszewizmowi tylko po to, aby bolszewizmu użyć do przeprowadzenia swego zamiaru zemsty, oswobodzenia ojczyzny i zapanowania nad światem”. (…)

Czytelnika podnieść na duchu miała informacja, jaką „Gwiazdka Cieszyńska” podała w oparciu o korespondencję z Londynu, iż przygotowuje się pod francuskim kierownictwem węgiersko-rumuńską ofensywę, by przyjść Polsce z pomocą od strony południowej.Mniej przyjazne było zachowanie polityków angielskich: Lloyda George`a i ministra spraw zagranicznych George`a Curzona, na których postawę próbowali wpłynąć Francuzi.

Zdaniem Normana Daviesa, Lloyd George był przekonany, iż Francuzi, chociaż często mówili o potrzebie walki z bolszewizmem, nie zaangażują się w Polsce zbrojnie. W tym celu, aby nabrać pewności, posłużył się prowokacją. I jak dotąd, zgodnie z swoimi przekonaniami deklarował niechęć do interwencji zbrojnej na rzecz Polski, zagadnął przekornie marszałka Ferdynanda Focha i premiera Aleksandre`a Milleranda, sugerując wolę wysłania korpusu ekspedycyjnego: „Gdybyśmy pozwolili bolszewikom zdeptać niepodległość Polski kopytami jazdy Budionnego – oświadczył – bylibyśmy na wieki zniesławieni […] Jeśli angielskie poczucie sprawiedliwości zostanie podrażnione, Brytania będzie gotowa do dalszych, znaczących poświęceń na rzecz Polski”. Na koniec postawił zasadnicze pytanie: „Jeśli Brytania wyśle swoich ludzi, aby wzmocnić armię polską, czy Francja byłaby skłonna wysłać swoją kawalerię?”. Zanim wypowiedział te słowa, Fochowi wyrwało się: „Pas d`hommes!” (nie ma mężczyzn), a Millerand tylko wzruszył ramionami. Lloyd George już dowiedział się, czego chciał się dowiedzieć. Ponadto miał usprawiedliwienie swojej bierności: „Skoro Francuzi, bardziej zaangażowani na kontynencie jak Anglia, nie są gotowi walczyć, to on nie będzie walczył za nich”.

Gdy premiera brytyjskiego zapytano podczas konferencji prasowej, co myśli o Polsce?, odpowiedział „ze zwykłą swoją żartobliwością w traktowaniu poważnych spraw: »Dwadzieścia dywizji francuskich, dziesięć dywizji angielskich, ale na czele batalion dziennikarzy dowodzonych przez lorda [Alfreda Charles`a Williama Harmswortha, 1. wicehrabiego – Z.J.] Northcliffe«”, brytyjskiego dziennikarza, potentata wydawniczego na rynku prasowym. Założyciela i pierwszego właściciela funkcjonujących do dziś tytułów „Daily Mail” i „Daily Mirror”. Była to wymijająca odpowiedź polityka, który już wówczas dogadywał się w sprawie polskiej z bolszewikami, nie tracąc z pola widzenia „białych”, a podczas rozmów w Villa Fraineuse w Spa na wszelkie sposoby upokarzał premiera Władysława Grabskiego. (…)

Osobny szkic portretowy poświęciła „Gwiazdka Cieszyńska” dowódcy sowieckiej ofensywy, zwierzchnikowi Frontu Zachodniego, który już kiedyś wojował pod Warszawą. W jednym z numerów ukazał się artykuł pt. Towarzysz Kniaź Tołkaczewski. Czytelnik śląski po jego lekturze był dobrze zapoznany z życiorysem i karierą wojskową Michaiła Nikołajewicza Tuchaczewskiego, syna szlachcica z guberni smoleńskiej i chłopki, urodzonego w majątku Aleksandrowskoje, absolwenta Aleksandrowskiej Szkoły Oficerskiej w Moskwie i podporucznika gwardii elitarnego Siemionowskiego Pułku Gwardii Cesarskiej w Petersburgu, któremu Lenin powierzył misję podboju i sowietyzacji Rzeczpospolitej.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Górny Śląsk a wojna polsko-bolszewicka na łamach »Gwiazdki Cieszyńskiej« cz. II” znajduje się na s. 6–7 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Górny Śląsk a wojna polsko-bolszewicka na łamach »Gwiazdki Cieszyńskiej« cz. II” na ss. 6–7 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

TUTAJ można BEZPŁATNIE pobrać kwietniowy „Kurier WNET” w wersji elektronicznej i kolorowej. Wystarczy kliknąć!

W tym miesiącu proponujemy naszą Gazetę Niecodzienną w wersji wprawdzie wyłącznie elektronicznej, za to w kolorze. Wydanie wielkopolskie – eksperymentalnie w nowym formacie. Czekamy na Państwa opinie.

Koronawirus na wszelkie sposoby usiłuje utrudnić nam życie. Nasza redakcja postanowiła wyprowadzić dobro z tej złej sytuacji. Nie tylko nie wstrzymaliśmy wydawania „Kuriera WNET”, lecz zdecydowaliśmy, by zaproponować go Państwu w tym miesiącu bezpłatnie, choć tylko w wersji elektronicznej. Dla odmiany i poprawy nastroju udostępniamy gazetę w wersji kolorowej. Przy okazji, uwzględniając liczne głosy od Czytelników dotyczące formatu papierowej wersji „Kuriera WNET”, przymierzyliśmy się do nowego, mniejszego formatu, na razie tylko w wydaniu wielkopolskim.

Udostępniając Państwu bezpłatnie kwietniowy numer „Kuriera WNET”, liczymy na zwiększenie zainteresowania naszą Gazetą Niecodzienną, a także na Państwa opinie – nie tylko dotyczące wielkości stron – które pomogą nam poznać i w jak największym stopniu spełnić Państwa oczekiwania.

Mamy nadzieję, że sytuacja szybko wróci do normy, a my będziemy wydawać „Kurier WNET” w obu wersjach – zarówno elektronicznej, jak i papierowej – i w formacie, który będzie wygodny dla wszystkich Czytelników.

Jeśli uznają Państwo, że nasza gazeta godnie reprezentuje wolność słowa, prosimy o o darowizny w postaci wpłat na konto: 57 2490 0005 0000 4530 3150 3589 w Alior Banku (WNET Sp. z o.o., ul. Zielna 39, 00-108 Warszawa).

Pobierz bezpłatny PDF (kliknij poniżej):

„Kurier WNET Gazeta Niecodzienna” | Nr 70 | Kwiecień 2020

W stulecie Urszulanek Szarych w Pniewach – wspomnienie o śp. Matce Franciszce, która zginęła w niewyjaśnionym wypadku

Matka Franciszka Popiel: „Ja się nie martwię. Gdy będzie trzeba, 300 zakonnic pójdzie na pomocnice domowe. W ten sposób 300 rodzin polskich znajdzie się pod apostolskim wpływem naszego Zgromadzenia”.

Katarzyna Purska USJK

Moja opowieść o m. Franciszce Popiel to historia człowieka, który tak uprawiał swoje człowieczeństwo, aż stał się dziełem sztuki, czyli „osobą rozumną i dobrą w swej wolności”. (…)

Podobno nic wcześniej nie zapowiadało tak silnej osobowości, jaką okazała się być w przyszłości m. Franciszka Popiel (chrzestne imię Antonina):

„Tosia nie była żadnym nadzwyczajnym dzieckiem ani się też żadnymi specjalnymi zdolnościami nie odznaczała. Poczciwe dziecko, posłuszne, niegłupie, dobrze wychowane, jak wszystkie dzieci wólczańskie”.

I kolejne wspomnienie, o dojrzałej już zakonnicy i Przełożonej Generalnej Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK. Jest o tyle ciekawe, że zostało uczynione przez tę samą osobę i dotyczyło tej samej Antoniny: „Pełnia jej duchowego życia objawiła mi się na dobre dopiero po jej śmierci, głównie na podstawie rozmaitych wypowiedzi jej sióstr… Tosia może nie tyle się zmieniła, co tak ogromnie wyolbrzymiała; nie byłabym nigdy tej głębi u niej się spodziewała – myślę, że łaska Boża potężnie ją urabiała…”. Pisze o niej: „Tosia ogromnie wyolbrzymiała”, a zatem urosła w swoim człowieczeństwie, jakoś stała się bardziej, pełniej. Coś, co się w niej wydarzyło, dla jej ciotki było oczywistym dowodem na to, że „łaska Boża ją urabiała” (tamże, s. 46). (…)

Jadwiga Popielowa dbała osobiście. Codziennie, z każdym z nich osobno, prowadziła lekcje religii. Dużo uwagi poświęcała też ich dobremu wychowaniu.

Przyzwyczajała swoje dzieci do życia w skromnych warunkach. Uczyła je cieszyć się małymi rzeczami i dzielić się z innymi. Tępiła nadmierne zainteresowanie sobą oraz wszelkie próby zwracanie na siebie uwagi drugich. Oboje rodzice uczyli dzieci panowania nad sobą i nie pozwalali im na egzaltacje.

„Metodą wychowawczą była pokora – pisała p. Rostworowska. – W Wójczy nie nosiło się ciała na sobie ani w uczynkach, ani w słowach, ani w myślach. Były ręce, nogi, brzuch oczywiście, ale ciała nie było. Nie ozdabia się czegoś, czego nie ma” (tamże, s. 42). Przytaczam to interesujące spostrzeżenie, aby zilustrować coś, czego w przyszłości będzie nauczał papież Jan Paweł II w swojej teologii ciała: „Człowiek jako duch ucieleśniony, czyli dusza, która się wyraża poprzez ciało, i ciało formowane przez nieśmiertelnego ducha, powołany jest do miłości w tej właśnie swojej zjednoczonej całości” (FC p. 11, KDK12).

Autorytet rodzice mieli u dzieci ponoć ogromny. Wspomina o. Jan Popiel: „Dla nas tatuś był kimś w rodzaju Boga Ojca na ziemi. Był przez nas kochany, lecz przede wszystkim był trochę groźny (…) Był dość wymagający, a przy tym stanowił najwyższą instancję w domu. (…) Mamusia była jeszcze trudniejsza do scharakteryzowania niż ojciec. Choć na pewno była nam bliższa. Zresztą wywnętrzanie się przed dziećmi u naszych rodziców nie istniało.” A jednak – jak twierdził – ich wychowanie nie było surowe. Dzieci w zasadzie nie pamiętały, aby były karane przez swoich rodziców, ale za to doskonale pamiętały pełne swobody zabawy. „Dzieci biegały boso i można im było do woli się brudzić” (tamże, s. 26–31). „Myślę, że umiar, niechęć do ekstrawagancji, podejrzliwość w stosunku do zjawisk niespodziewanych nadawały ton kulturze tego domu, i nie tylko kulturze, ale i sprawom wiecznym” – wspominała rodzinę m. Franciszki (Antoniny) Popiel ich ciotka, Róża Rostworowska (tamże, s. 45). (…)

Po maturze w 1936 r. udała się do Belgii na rok studiów katechetyczno-pedagogicznych. Studia podjęła w Ixelles (Bruksela). Z tego okresu pochodzi świadectwo jej koleżanki ze studiów: „Tosia z robiła na mnie silne wrażenie dzięki swej dojrzałości, spokojnej, a jednocześnie pełnej uśmiechu. Bardzo inteligentna, radziła sobie bardzo dobrze ze studiami, które były dla niej tym łatwiejsze, że doskonale znała j. francuski (…) Była uroczą towarzyszką, gdy ciekawie prowadziła rozmowę i z łatwością się uśmiechała (…) W kaplicy mnie uderzała jej postawa skupiona i energiczna zarazem” (tamże, s. 53). To już nie tylko dobra – grzeczna, lecz przeciętna – dziewczynka, ale młoda, inteligentna kobieta, obdarzona dużym poczuciem humoru i darem łatwego nawiązywania kontaktów towarzyskich. (…)

„Najtragiczniejszy okazał się dzień 17. 09, kiedy przez Mołodów wycofywały się polskie oddziały wojskowe znad granicy wschodniej ku Warszawie. Żeby ujść z życiem i przedostać się przez wsie wrogo nastawione, żołnierze podpalali je. Tak miało się stać z Mołodowem. (…)

S. Popiel nie chciała dopuścić do swej świadomości, że grozi jej niebezpieczeństwo ze strony tych ludzi, których dawaliśmy tyle dowodów oddania i życzliwości. (…) Rzeczywistość okazała się okrutną. Na naszych oczach ludność uwięziła Skirmunttów; wkrótce dowiedziałyśmy się o zamordowaniu Henryka i Marii. Zrozumiałyśmy, że nie mamy wyboru.

(…) Przed wyjazdem zlikwidowaliśmy kaplicę, ksiądz wziął z sobą Przenajświętszy Sakrament (…) Ruszyliśmy w drogę w kilka wozów zaprzężonych w konie, z niewielkim dobytkiem, z sercem rozdartym i pełnym niepokoju (…) i nad tym płakała s. Popiel, gdyśmy przedzierały się za wojskiem przez opustoszałe, zniszczone pożarem wsie”. Opowiadała potem młodym siostrom o tym swoim bólu i płaczu, kiedy podczas ucieczki w kierunku Warszawy, ułożona na noc pod stołem, chciała wypłakać cały ten ból i swoje rozczarowanie człowiekiem. Wraz z nią przedzierało się kilkanaście sióstr, których została przewodniczką i opiekunką. Siostry zapamiętały ją z tego okresu jako osobę odważną w podejmowanych decyzjach, rzeczową i wyjątkowo dojrzałą. A miała przecież tylko 23 lata! (…)

Lata 50. to czas najstraszniejszego terroru komunistycznego i otwartej walki z Kościołem. W dniu 20. 03. 1950 r. Sejm PRL uchwalił ustawę o przejęciu tzw. „dóbr martwej ręki”. Upaństwowiono wówczas – wśród wielu innych dóbr kościelnych i zakonnych – urszulańskie gospodarstwo w Pniewach. W utworzonym w ten sposób PGR siostry podjęły pracę, zmuszone potrzebą zdobywania środków do życia. Od 1950 r. s. Franciszka, nawet wtedy, gdy już była przełożoną domu, pracowała w PGR jako prosta robotnica na równi z innymi. „Przed wyjściem sprawdzała, czy siostry mają dobre obuwie i ubranie, aby nie zmarzły, potem dzieliła pracę, wybierając dla siebie, co najtrudniejsze” (s. Hiacynta Cieślak SJK, tamże, s. 99).

Według relacji kapelana domu, ks. A. Chmielowca, „s. Popiel wstawała o pół godziny wcześniej niż pozostałe siostry-robotnice, a więc o 3:30, następnie budziła siostry, przygotowywała kaplicę do mszy św., a potem jeszcze cały dzień pracowała w polu. Ręce miała od ciężkiej pracy stwardniałe, z popękanych od upału warg sączyła się krew. I tak trwało przez 4 i pół roku

(…) Próbowano siostry rozdzielić i pomieszać ze świeckimi, zmusić do pracy w męskich kombinezonach, ale i tu postawa s. Popiel, jej osobista powaga i argumentacje sprawiły, że władze PGR-owskie zrezygnowały z tych zamiarów”, (…)

Od 1962 r. szkoła średnia, którą prowadziły siostry urszulanki w Pniewach, została umieszczona na liście instytucji kościelnych, które mogą być włączone do planu represji w województwie poznańskim. (…) Poznański KW PZPR sporządził dokument, z którego wynika, że w porównaniu z upaństwowieniem innych zakonnych placówek, najtrudniejsza do przeprowadzenia okazała się akcja w klasztorze sióstr urszulanek w Pniewach i że „zaistniały tam poważniejsze trudności”. Czytamy dalej w raporcie: „W szczególny sposób przeciwstawiała się przejęciu szkół matka generalna zakonu »urszulanek« w Pniewach (była hrabina)”. I dalej podana jest informacja, że „na wyraźne polecenie matki generalnej wszystkie siostry zajmujące lokale szkolne nie chciały ich opuścić”. Przełożona generalna miała jakoby powiedzieć, że jeśli władzę chcą mieć opróżnione pomieszczenia, „niech przekonują indywidualnie każdą siostrę” (Małgorzata Krupecka, Walka o przetrwanie szkoły sióstr urszulanek SJK w Pniewach w latach 1957–1962, w: „Kronika Wielkopolska” nr 1(161), 2017). Tyle o postawie m. Franciszki jako przełożonej generalnej wobec bezprawnego przejmowania szkoły przez władze. A co myślała o tym Antonina Popiel? (…) Do ks. bp. Antoniego Pawłowskiego powiedziała zaś kiedyś: „Ja się nie martwię. Gdy będzie trzeba, 300 zakonnic pójdzie na pomocnice domowe. W ten sposób 300 rodzin polskich znajdzie się pod apostolskim wpływem naszego Zgromadzenia” (tamże, s. 153; ks. bp Antoni Pawłowski). (…)

„Trudno dziś powiedzieć– pisze Elżbieta Wojcieszek w artykule pt. Wielka Nowenna Narodu a Archidiecezji Poznańskiej – czy służby miały coś wspólnego z niewyjaśnionym, a co najmniej podejrzanym tragicznym wypadkiem urszulanki Franciszki Popiel, która zginęła wraz ze swą asystentką s. Urszulą Kuleszanką w wypadku samochodowym 16. 08. 1963 r. w Węgierkach koło Wrześni – na prostej drodze, na którą nagle wtargnął pojazd”.

Mnie osobiście zaintrygował fakt, że rok przed obchodami Millenium miał miejsce inny niewyjaśniony wypadek samochodowy. Dotyczył osoby byłego więźnia PRL – abp Antoniego Baraniaka. Co ciekawe, okoliczności zajścia tego wypadku były niezmiernie podobne (zob. „Kronika Wielkopolska” nr 1(161), 2017, s. 62–63).

Cały artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Odeszła wśród drogi” znajduje się na s. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70, KWIETNIOWY numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej, będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Odeszła wśród drogi” na ss. 4–5 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rzeczywistość nowelizacji ustawy śmieciowej w wielkiej płycie / Małgorzata Szewczyk, „Wielkopolski Kurier WNET” 69/2020

Oto mieszkańcy wielkiej płyty stanęli przed dylematem: albo umieszczą w swoich kuchniach trójdzielne kosze, albo będą zmuszeni zrezygnować z jednej szafki stojącej lub, co gorsza, stołu…

Małgorzata Szewczyk

Śmieciowa historia

Choć ustawa śmieciowa weszła w życie w lipcu 2019 roku, to już 1 stycznia br. wprowadzono jej nowelizację. Temat wśród wielu, zwłaszcza mieszkańców „wielkiej płyty”, wciąż budzi duże emocje, stąd ten felieton.

Wcale nie najstarsi Polacy pamiętają, że na słowa rodziców: „Wynieś śmieci!”, człowiek – mały i duży, mniej lub bardziej chętnie – szedł do kuchni i brał w ręce wiadro z różnego rodzaju odpadkami. Nie była to czynność z serii najprzyjemniejszych, ale cóż było robić – szło się do miejsca, gdzie stały kontenery o pojemności 4 ton każdy i opróżniało się wiadro. Na jednym z poznańskich osiedli w owym czasie stały trzy–cztery takie metalowe, masywne kontenery, z otwieranymi klapami, przeznaczone dla ok. 1500 mieszkańców (5 bloków po 6 klatek, na każdym piętrze 10–15 mieszkań).

Ten błogi – o czym wówczas nie mieliśmy nomen omen zielonego pojęcia – stan trwał do 2013 roku, kiedy to spółdzielnia wygrodziła przestrzeń na kontenery, zainstalowała nad nimi dach (sic!), a furtkę wyposażyła w zamek na klucz. Nie trzeba było długo czekać, bo już po kilku miesiącach zamek został uszkodzony i odtąd kluczyk jest zbędny.

Od 2019 roku na tablicy ogłoszeń w każdej klatce wisi informacja o konieczności segregacji odpadów. Cel pewnie jest szczytny, obwarowany unijnymi nakazami, ale w kuchniach o powierzchni 7 m2 mało realny.

Oto mieszkańcy wielkiej płyty stanęli przed dylematem: albo umieszczą w swoich kuchniach trójdzielne kosze, albo będą zmuszeni zrezygnować z jednej szafki stojącej lub, co gorsza, stołu…

W wybudowanym „domku na śmieci”, jak mówią często najmłodsi, stoi dziś 6 kontenerów, tyle że o pojemności 1100 l, opisanych według swojego przeznaczenia. Liczba mieszkańców „przypisanych” do owych kontenerów nie zmieniła się znacznie, więc nietrudno się domyślić, że już po 2–3 dniach ich zawartość wysypuje się na zewnątrz. Ale nie są to, jak można by mniemać, Himalaje absurdu. Palmę pierwszeństwa w tej kwestii dzierży bowiem pojemnik na bioodpady: 120 l. Zwracam uwagę na tę „gigantyczną” pojemność i proponuję porównać ją z liczbą 1400 mieszkańców, dla których jest to jedyne tego typu rozwiązanie. Ale jakby tego było mało, niedawno dzielni pracownicy poznańskiej spółdzielni rodem z kultowego serialu Alternatywy 4 przykleili na nim kartkę papieru (zwracam uwagę: nie jest to odpad bio) z informacją: „Nie wrzucać worków foliowych”. To ja się pytam, w czym mam przynieść: obierki od warzyw i owoców, pestki, zawartość konserw warzywno-owocowych, kaszę, makaron czy fusy po kawie i herbacie? W torbie papierowej, koszyku czy – jak za starych, dobrych czasów – w wiadrze? To ostatnie rozwiązanie wiąże się z dodatkowym zużyciem wody. Uściślając: popieram segregację papieru, szkła czy petów, ale pozostałe odpady?

Zanim wszedł w życie ten genialny przepis, przeciętna rodzina zużywała jeden worek na śmieci. Dziś są to co najmniej trzy (jak się to ma do walki z wyrobami foliowymi?).

Można zadać pytanie: wprowadzając te przepisy, komu tak naprawdę oddaliśmy największą przysługę? I jeszcze jedno: skoro obowiązek segregacji śmieci spada na mnie jako obywatelkę tego kraju, wnoszę postulat likwidacji lub przynajmniej zmniejszenia liczby sortowni śmieci, bo na poznańskim osiedlu w pięknie ogrodzonym miejscu na kontenery rządzą sroki, gołębie, gawrony i koty… I to one chyba najwięcej zyskały.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Śmieciowa historia” znajduje się na s. 2 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Śmieciowa historia” na s. 2 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie możemy w Polsce dopuścić do dalszej laicyzacji. Środowiska katolickie muszą zmienić strategię na skuteczną

W każdym ugrupowaniu nasze projekty znajdą zwolenników, ale zapewne wśród szeregowych posłów, a nie wśród liderów, których stosunek do spraw moralnych nie różni się nadmiernie we wszystkich partiach.

Ryszard Skotniczny

Obywatelskie inicjatywy ustawodawcze podejmowane w kolejnych latach miały na celu przywrócenie debaty publicznej na tematy moralne. Okazały się na tyle skuteczne, że debata o ochronie życia powróciła. Niestety później inicjatywę przejęły środowiska, które ze zbierania podpisów, z marszów uczyniły cel sam w sobie, aż po budowanie swojej podmiotowości przeciw całej scenie politycznej (np. liderka, która wystąpiła w wyborach z ramienia radykalnego ugrupowania głoszącego postulat wyjścia z UE). W praktyce oznacza to najgorszą sytuację, gdy katolicy definiują się jako radykalna mniejszość, a nie głos moralnej większości.

Metoda projektów obywatelskich i marszów została wyczerpana – właśnie z powodu ich zastosowania do pozycjonowania się jako mniejszość w kontrze do wszystkich. Nowe rozwiązania powinny przede wszystkim zapewnić oddziaływanie na siły polityczne, a nie walkę z nimi lub próbę ustanowienia kolejnej. Nasze środowiska i organizacje powinny się zaangażować w przedsięwzięcie polegające na nakłanianiu liderów partii politycznych, by w ich ugrupowaniach w przyszłości nie obowiązywała dyscyplina partyjna co do głosowania i inicjatywy w sprawach moralnych. Taką próbę podjęliśmy przed 2011 rokiem (również przy pierwszym projekcie obywatelskim odnośnie do ochrony życia) – chcieliśmy uzyskać poparcie choćby kilku posłów w każdym klubie i nie pozwolić na używanie naszego projektu do walk największych partii między sobą poprzez wskazywanie, iż jedna jest systemowo za życiem, a druga przeciw. (…)

Trzeba budować poparcie dla utrzymania chrześcijańskich norm moralnych jako podstawowych wartości Europy. Nie należy traktować kwestii aborcji czy homozwiązków jako tematów odrębnych. Musimy wskazywać podstawy naszej chrześcijańskiej cywilizacji jako dorobek pokoleń, który nie może ustępować chwilowym modom czy fascynacjom niewielkich mniejszościowych grup.

Wszelkie próby podważania jakiejkolwiek z fundamentalnych zasad i wartości należy rozpatrywać jako negowanie całości norm. Liberalnym lewicowym grupom znacznie trudniej będzie namówić polityków do poparcia podważenia zbioru norm i wartości niż pojedynczych zasad. Nie można też pozwolić na ustawianie w debacie polskich katolików na pozycji przeciwników „nowoczesnej” Europy. (…)

Podczas ostatniej kadencji parlamentarnej kwestie moralne, w tym sprawa ochrony życia, były traktowane wyłącznie propagandowo. Deklaracje bardzo wielu polityków nie przełożyły się na przyjęcie stosownych ustaw. Pod byle pretekstem politycy zakwestionowali wartość merytoryczną projektu, który według uzgodnienia został przedstawiony jako obywatelski. Ostateczne zablokowanie sprawy nastąpiło w momencie deklaracji liderki strony społecznej o kandydowaniu w wyborach z listy ugrupowań partyjnych. (…)

Przyczynę tego stanu rzeczy upatrujemy w upartyjnieniu kwestii moralnych. Okazało się, iż żadna z partii nie traktuje ich serio. Widoczne jest głównie zainteresowanie manipulowaniem nimi dla wzniecania emocji politycznych. Postulaty moralne nie powinny być amunicją dla przeciwstawiania jednej partii drugiej. Należy powrócić do modelu poszukiwania poparcia u polityków we wszystkich partiach. W każdym ugrupowaniu nasze projekty znajdą zwolenników, ale zapewne wśród szeregowych posłów mających kontakt z wyborcami, a nie wśród liderów partyjnych, których stosunek do spraw moralnych nie różni się nadmiernie we wszystkich partiach.

Większość Polaków ma w sprawach moralnych inne poglądy niż elity polityczne, które są bardziej indyferentne moralnie.

Upartyjnianie kwestii moralnych prowadzi do tego, że ponadpartyjna moralna większość zostaje podzielona partyjnie. Polacy w wielu kwestiach moralnych są zgodni, ale tylko tak długo, jak sprawa nie zostanie połączona z poparciem dla tej czy innej partii politycznej. Nasza organizacja postuluje, by skoncentrować się na przekonaniu liderów partyjnych, by zagwarantowali, że w ich ugrupowaniach nie będzie obowiązywać dyscyplina partyjna w sprawach moralnych.

Ryszard Skotniczny jest prezesem Stowarzyszenia Europa Tradycja.

Cały artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Nowe otwarcie” znajduje się na s. 19 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Nowe otwarcie” na s. 19 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wici! Sprawmy, by po pierwszej turze było już po awanturze! / Adam Gniewecki, „Kurier WNET” nr 69/2020

Hannibal ante portas! Jeśli chociaż jedna na trzy osoby z „przytomnych” przekona jedną na pięć z „chwiejnych” czy „nieuczestniczących”, to niezawodnie NASZA będzie PIERWSZA TURA. I HURRA!

Adam Gniewecki

Alea iacta est

Mamy wspaniałego prezydenta. Błyskotliwego, z refleksem, wysokim IQ, wykształconego, patriotę… Gdy go słucham, serce mi się raduje. Kiedy widzę parę prezydencką, duma mnie rozpiera. Mamy wybitnego premiera. Świetnego finansistę, rasowego polityka, twardego negocjatora i młodego weterana walki o suwerenność ojczyzny. Takiego tandemu jeszcze „za wolnej Polski” nie było.

Kości zostały rzucone

Za nieco ponad 3 „Kuriery” wybory prezydenckie, a właściwie referendum: za lub przeciw obozowi patriotycznemu reprezentowanemu przez Prezydenta Andrzeja Dudę. Według sondaży w I turze kandydat Andrzej Duda ma ogromną przewagę nad rozdrobnioną resztą. Ale w ewentualnej drugiej – siła złego na jednego i przewidywana przewaga, w zależności od sondażowni, topnieje. Teoretycznie są pewne szanse, że Andrzej Duda jednak przegra. Minimalną różnicą, ale wysokość różnicy nie ma znaczenia, bo w Pałacu Namiestnikowskim byłby nowy lokator, a raczej, zapewne, lokatorka. Albo on, albo ona. Tertium non datur. W przeczuciu KOlejnej POrażki następca POprzedniego wodza przezornie skrył się w szeregach szarych członków. Za budką ratownika i za plecami słabej, oj bardzo słabej kobiety. PiSowi PiSane jest zwycięstwo. Jeśli jednak zło by się stało, bastionem Koalicji Zjednoczonej Prawicy pozostałby już tylko sejm, a projekty nowych ustaw byłyby permanentnie blokowane.

Sprawmy, by po pierwszej turze było już po awanturze!

Sztab wyborczy Andrzeja Dudy i on sam zapewne zrobią wszystko co w ich mocy, ale bez naszej pomocy to może nie wystarczyć przeciwko skonsolidowanej, wspieranej z zagranicy sile złego na jednego. Jeśli utracimy Pałac Prezydencki, zacznie się staczanie w ramiona poprzednich, pożal się Boże, gospodarzy.

Do stracenia mamy bardzo wiele. Zdecydowanie za dużo, by ryzykować przegraną. Przypomnę, że m.in.: ▲przywrócony prawidłowy wiek emerytalny, ▲słusznie rozbudowane świadczenia socjalne, ▲wzrost naszych dochodów, ▲uzdrowione finanse państwa, ▲szybki rozwój gospodarczy, ▲realną przynależność do NATO, ▲stałe i konsekwentne wzmacnianie armii, ▲niewpuszczanie tzw. uchodźców, ▲podnoszenie Polski z kolan i znaczenia jej woli na arenie międzynarodowej, ▲utrzymywanie w ryzach ruchów LGBT i ich demoralizujących zapędów, ▲hamulec na nieuczciwą reprywatyzację…

Zresztą wiecie sami. Jeśli z wymienionych wektorów złożyć wypadkową, to jej kierunek i zwrot dla patrioty, a nawet tylko sympatyka naszego kraju, jest zdecydowanie pozytywny. Mamy bardzo korzystne dla silnego, ale zabójcze dla słabego położenie geograficzne na euroazjatyckim szlaku między zachodem i wschodem. Przed wyruszeniem na wojnę 1812 r., zwaną wówczas Wojną Polską, Napoleon Bonaparte powiedział: „Polska zwornikiem Europy”. Czyli bez istnienia silnej i niezależnej Polski europejska katedra będzie się walić, a historia potwierdza to kolejnymi sojuszami i wojnami. Ci z zachodu i wschodu o tym dobrze wiedzą.

Nasze niezależne istnienie jest kijem w szprychy współpracy złego z gorszym. Stąd naprzemienne i jednoczesne próby objęcia nas „protektoratem” przy większej lub mniejszej współpracy części krajowców.

Stąd wieczne, jawne albo ciche mieszanie w nasze sprawy wewnętrzne. Tumanienie i skłócanie Polaków. Oni do szkoły chyba chodzili, bo wyraźnie znają łacińskie divide et impera.

Najwyższy czas włączyć się aktywnie do gry

Stawka jest zbyt wysoka, by ryzykować powtórkę z Senatu. Jest nią przyszłość Polski! Niedocenianie przeciwnika zwykle kończy się źle. Mniejszość nie śpi. Działa od dawna. Totalnie. Uparcie rzuca kamieniami w dinozaura. Nieopatrzne i groteskowo nieporadne ujawnienie tej strategii uświadomiło mi, że to jest właśnie ten daremnie poszukiwany PrOgram Totalnej oPOzycji. Dinozaur powoli taci siły i krew. Vide Senat i proweniencja niektórych wybranych ostatnio europosłów oraz ich, a także przedstawicieli innych narodów oburzające, antypolskie hece na forum unijnym. Nawet najmniejszy kamyczek robi siniaczek, a suma dużych i małych ciosów to już poważna kontuzja. Spójrzmy na amunicję:

  • Zmasowany, z użyciem zagranicy atak na reformę wymiaru sprawiedliwości, który miał się przecież „sam oczyścić”. Owszem, oczyścił się, ale ze znacznej części resztek przyzwoitości.
  • Bardziej lub mniej otwarte popieranie oskarżania Polaków o Holokaust, a nawet o wywołanie II wojny światowej. Zgodnie z filmem Tadeusza Chmielewskiego Jak rozpętałem drugą wojnę światową.
  • Media tzw. komercyjne – w dużej przewadze ilościowej nad narodowymi. Polskojęzyczne, ale głównie zagraniczne. W metodach i stylu urban-istyczne.
  • Celebryci-makabryci. Zmyślni jak chysek litrusek albo mędrek powiatowy, ale głośni i zacięci.
  • Pożal się Boże politycy, którzy używają wolności słowa w roli kłamliwej swawoli. Swawola → swa wola → swoja własna wola zamiast zakrzykiwanej prawdy i wszystkim znanych faktów.
  • Wrzeszczące, obrażające głowę państwa i najwyższych przywódców, bezczeszczące uroczystości narodowe oraz wypinające publicznie półnagie sempiterny cyrki objazdowe. Ktoś powie: „nie mój cyrk, nie moje małpy”. Otóż małpy może nie nasze, ale cyrk tak, bo z naszego kraju go robią.
  • Antypolskie hece w Brukseli. O zgrozo, wśród ich organizatorów znajduje się nasz były minister spraw zagranicznych.
  • Tumanienie zagranicznej opinii publicznej przy pomocy fałszywych „faktów medialnych”. Itd., itp.

A wszystko zgodnie z zasadą wolnego rynku: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią. Byle na chama, byle głośno, byle głupio” (© Studencki Teatr Satyryków z dawnych lat).

Czy chcielibyście ▼Likwidacji świadczeń społecznych (500+, 13. emerytura…),▼powrotu do wieku emerytalnego w wieku 67 lat, ▼najazdu muzułmańskich „imigrantów”, ▼redukcji armii do rozmiarów kompanii honorowej, ▼zakupu psujliwych i kosztownych caracali zamiast F-35,▼sojuszu obronnego z aliantami nr 39 zamiast baz amerykańsko-natowskich, ▼pokornego przyznania się do sprawstwa Holokaustu i rozpętania II wś. oraz uznania Żołnierzy Wyklętych za bandytów, ▼przywrócenia kominowych emerytur byłym esbekom, ▼rezygnacji z przekopu Mierzei Wiślanej, budowy CPK oraz modernizacji i rozbudowy sieci drogowej i kolejowej, ▼ponownego odpolszczenia banków, ▼reinauguracji odstępowania za złotówkę, ewentualnie likwidacji pereł przemysłu i spółek skarbu państwa – vide LOT – tzn. powrotu do koncepcji  bursztynowozłotego paliwa lotniczego przy rozruchowej pomocy żółtych burłaków, ▼ponownego otworzenia śluzy wyciekowej VAT-u, ▼wznowienia propozycji zastąpienia schabowego szczawiem i mirabelkami, ▼cyrku ogólnokrajowego – zamiast objazdowego, ▼udanego najazdu LGBT-towców na Jasną Górę, ▼szargania świętości narodowych, demoralizacji dzieci i młodzieży już od przedszkola, ▼szerokiego zamknięcia oczu na Nord Stream 2 wraz z jego symboliką, ▼powrotu na berlińsko-paryski klęcznik unijny, ▼wprowadzenia euro, ▼odwrotu z drogi reformowania sądownictwa, ▼ z placu Jaruzelskiego kierować się w stronę Alei Bieruta, by na rogu Kiszczaka i Urbana spotkać się z kolegą na szklaneczkę Czaskowianki…▼???

Spójrzmy, na ilu frontach jednocześnie musi zmagać się koalicja rządząca i prezydent, a przecież pozostają jeszcze takie drobiazgi jak np. polityka zagraniczna czy przekształcanie bezbronności w obronność.

Chcecie znowu w polskiej polityce mistrza świata w gimnastyce? Tego co potrafi kłaniać się na zachód, jednocześnie nie wypinając się na wschód? Toż jeśli siła złego wygrałaby wybory prezydenckie, obecny szef EPL, były brukselski garderobiany, poczuje poważną szansę na objęcie miłościwego przywództwa. Zajedzie okrakiem na białym mercedesie, by przesiąść się na konika bujanego i powtarzać, tak już dobrze opanowane, bujdy i figury gimnastyczne oraz obietnice ciepłej wody w kranie. A! I jeszcze POharatać w gałę. Polska od pięciu lat rośnie, bogaci się, zasobnieje. Będzie na czym pohulać, a i czym protektorom się zrewanżować…

Hannibal ante portas!

Odeprzyjmy go, pokazując urbi et orbi oraz miłującej demokrację i praworządność Brukseli wolę większości narodu. Krzyknijmy razem: No pasarán! Wygrajmy dobrą przyszłość. Jesteśmy jej warci! Roześlijmy wici i dotrzyjmy z przesłaniem do rodaków. Tych, którzy odpuszczają sobie udział w wyborach, tych niezorientowanych i tych niezdecydowanych.

Nieprzemakalnie OTUA-ionych i mówiących językiem tefałenowskim możemy sobie teraz darować. Pochylmy się nad nimi w „bulu i nadzieji”, że kiedyś przejrzą na zamydlone oczy, ale chyba nie aż tak szybko.

Wici!!! Czytelniku „Kuriera”! WNET poleć, pożycz albo daj ten numer „chwiejnemu” albo „pasywnemu”. Niech przeczyta i zdecyduje, czy powinien się wahać. Czy warto pasować. Jeśli chociaż jedna na trzy osoby z „przytomnych” przekona jedną na pięć z „chwiejnych” czy „nieuczestniczących”, to niezawodnie NASZA będzie PIERWSZA TURA. I HURRA!!!

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Alea iacta est” znajduje się na s. 7 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Alea iacta est” na s. 7 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wyprawa z kamerą śladami polskich misjonarzy pracujących w trudno dostępnych miejscowościach w peruwiańskich Andach

Na tle majestatycznych Andów występy dziewcząt w kolorowych strojach wyglądają imponująco. To dzięki takim chwilom, a szczególnie tym, które ukazują efekty pracy misyjnej, zapomina się o troskach.

Ryszard Piasek

Fot. R. Piasek

Kolejna wyprawa śladem polskich misjonarzy. Peru jest krajem czterokrotnie większym od Polski. Znaczną część jego powierzchni zajmują góry. Andy osiągają szerokość 700 km. Jesteśmy w ich centralnej części. Najwyższy szczyt Huatapallana (czyt. Łajtapajana – w języku keczua: „miejsce, gdzie zbiera się kwiaty”) wznosi się na wysokość ponad 5500 m. Do odległych górskich wiosek docierają polscy misjonarze. Dojazdy nie należą do łatwych. Czekają tam jednak ludzie spragnieni Słowa Bożego i posługi misjonarza. W małej wiosce CCot CCoy (Hot-Hoj) jest podobnie. Ksiądz z posługą duszpasterską zagląda tu rzadko, jednak uroczystość pierwszokomunijna jest czymś wyjątkowym; jest świętem całej wioski. (…)

Fot. Ryszard Piasek

Jest 28 października. W tym dniu, podobnie jak 18 i 19 dnia tego miesiąca, odbywają się największe uroczystości religijne w Peru, zwane Senior de los Milagros – Pan Cudów. Domy są przystrojone kwiatami i obrazami. Z płatków kwiatów i farbowanych trocin układa się kolorowe dywany. Obraz Cristo Moreno, Pana od Cudów, niesie kilkudziesięciu mężczyzn na zmianę. Są oni zorganizowani w bractwie. W Pampas w procesji uczestniczy całe miasteczko: przedszkolaki, uczniowie szkół podstawowych i średnich wraz z nauczycielami, a także lokalne władze. Każdy chce zaistnieć i wykorzystać tę jedyną w roku okazję, aby przed Panem od Cudów wyrecytować modlitwę, wiersz albo zaśpiewać. Uroczystą procesję kończy błogosławieństwo ks. Henryka, podczas gdy zgromadzony tłum, zwłaszcza dzieci, obsypuje figurę kolorowymi płatkami kwiatów.

Procesja Senior de los Milagros | Fot. R. Piasek

Życie polskich misjonarzy w wysokich Andach nie jest łatwe. Dojazdy do odległych wiosek; niebezpieczne, kręte drogi; brak kontaktu z szerszym światem; konieczność posługiwania się przynajmniej dwoma językami – hiszpańskim i keczua; do tego dochodzą problemy zdrowotne związane z wysokością i brakiem tlenu. Wszystko to powoduje ogólne zmęczenie. Są jednak chwile radości. Z okazji święta i odwiedzin z dalekiej Polski młodzież i dzieci przedstawiają peruwiańskie ludowe tańce. Odtwarzane są również śpiewy i tańce innych krajów. Na tle majestatycznych Andów piękne występy dziewcząt w kolorowych strojach wyglądają imponująco. To dzięki takim chwilom, a szczególnie tym, które ukazują efekty pracy misyjnej, zapomina się o troskach dnia codziennego, o dalekich wyjazdach po niebezpiecznych drogach, o tęsknocie do rodzinnego kraju, o różnego rodzaju niebezpieczeństwach trudnej posługi misjonarskiej w wysokich górach.

Na krańcach miasta, na stoku wzgórza, rozlokowany jest miejscowy cmentarz. Nie ma tu grobowców ani marmurowych pomników; co najwyżej widać gdzieniegdzie betonowe płyty. Groby są proste, kopane tak jak pozwala skaliste ukształtowanie terenu. Misjonarze bywają tu, kiedy wierni proszą o msze św. w rocznice śmierci czy w dzień zaduszny. Niejednokrotnie zdarza się, że wierni przynoszą na mszę czaszkę zmarłego. (…)

Fot. R. Piasek

Machu Picchu jest jednym z najsłynniejszych miejsc na kontynencie południowoamerykańskim. Odkrycie tego miasta, zbudowanego w górach, zawdzięczamy Hiramowi Binghamowi. W 1911 roku, poszukując Vilcabamby – ostatniej stolicy Inków – znalazł to właśnie miejsce, dokąd przyprowadził go za całe 2 $ indiański przewodnik.

Miasto zbudowane jest wzdłuż granitowej skały. Zabudowania bez okien wznoszono na tarasach. Były tu domy mieszkalne, spichlerze, świątynie. Najwyższy punkt miasta stanowiła tzw. Intiwatana – czworoboczny filar skalny, przypominający wierzchołek pobliskiej góry. Oglądane stąd okoliczne szczyty pokrywają się z kierunkami geograficznymi oraz ruchami słońca i gwiazd.

Miasto jest bardzo zagadkowe. W odkrytych grobach znaleziono jedynie szkielety kobiet. Mężczyźni bądź to poszli na wojnę, bądź ich wcale nie było, a kobiety pełniły funkcje kapłanek w tym świętym i pielgrzymkowym mieście Inków. Do dziś tego nie wyjaśniono! Dla potomków andyjskich cywilizacji Machu Picchu jest źródłem dumy i poczucia tożsamości, hołdem dla historii, kultury i wspaniale rozwiniętej cywilizacji.

Cały artykuł Ryszarda Piaska pt. „Z kamerą w peruwiańskich Andach (II)” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Ryszarda pt. „Z kamerą w peruwiańskich Andach (II)” na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Co się bardziej opłaca pacjentowi: zostać „awanturnikiem szpitalnym” czy bezwolnie milczeć, byle mieć święty spokój?

W analizach funkcjonowania szpitala jako środowiska przywracającego zdrowie mało poświęca się uwagi subtelnej sferze przeżyć pacjentów i personelu medycznego, które są wywołane klimatem emocjonalnym.

Herbert Kopiec

Nieporozumienia albo brak odpowiedzialności niewątpliwie zatruwają relacje międzyludzkie w szpitalu i to jest powód, dla którego będziemy im się przyglądać w perspektywie destrukcyjnego wpływu na to, co można nazwać klimatem emocjonalnym szpitala. Pomyślałem też, że może warto o tym opowiedzieć nie dlatego, żeby jątrzyć i szukać dziury w całym, ale z nadzieją, że może z tego wyniknąć jakiejś DOBRO, zbieżne zresztą z DOBREM zawartym w haśle oficjalnego dokumentu, zwanym Misją szpitala: „Dobro i zdrowie pacjenta naszym celem nadrzędnym”. Trzymając kciuki za pomyślne wypełnianie tej porywającej Misji (dowiedziałem się o niej z oddziałowej tablicy ogłoszeń) pomyślałem sobie: czyż schorowany człowiek może marzyć o czymś więcej? Nie ukrywam, że jest jeszcze inny powód mojego dzisiejszego zrzędzenia.

Otóż dawno, dawno temu (pamiętam z dzieciństwa), jak się opowiadało o czyjejś wyjątkowej głupocie, niefrasobliwości lub braku odpowiedzialności, to reagowaliśmy mniej więcej tak: Rychtyk tak było? Tak pedzioł? Tak się zachował, jak godosz? I nie było go za to nic gańba? Przeca to sie nadaje do gazety… 

(…) Może rozpocznę od tego, że samo przyjęcie do szpitala trwało ponad trzy godziny. Miałem więc sposobność poznać na własnej skórze okoliczności powstania znanego powiedzenia, że aby chorować, trzeba mieć końskie zdrowie. Było mi też dane przeżyć dość osobliwą rozmowę z lekarzem. Oto podczas jednej z porannych wizyt nie zadał mi rutynowego pytania: Jak się Pan czuje?, ale zaczął konfidencjonalnie: – Panie Herbercie, są skargi na pana… Kiedy próbowałem się dowiedzieć, czym podpadłem, czym się naraziłem, o co poszło – odpowiedziała mi cisza. Nie wiem więc, czy wiedział. Choć byłoby interesujące, czyją wziąłby stronę. Nie miałem już bowiem pod tym względem (mówiąc najdelikatniej) najlepszych doświadczeń. Ilekroć nie ukrywałem swojego naturalnego przecież zaniepokojenia z powodu – przykładowo – popełnienia jakiegoś ewidentnego błędu przez konkretną pielęgniarkę – w jej obronie zawsze murem (iście po komsomolsku) stawały koleżanki, które akurat znajdowały się w pobliżu. Nie muszę dodawać, że robiło się z tego powodu wokół mnie jakoś niesympatycznie, niekiedy głupkowato i chłodno, przesądzając niekiedy – co istotne – o jakości sygnalizowanego wyżej klimatu emocjonalnego, w którym jako pacjent przecież funkcjonowałem. (…)

Ryzykując, że mogę trochę przynudzić nadmierną szczegółowością relacji z zaistniałych osobowych interakcji, przejdźmy do konkretów. Nie widzę innej możliwości uwiarygodnienia moich hipotez, dlaczego, najogólniej rzecz biorąc, między częścią personelu szpitalnego a piszącym te słowa pacjentem nie było, jak to się dziś mówi, pozytywnej chemii. Zaczynamy. Oto któregoś wieczora podano mi dwie zamiast trzech tabletek. Zauważyłem, że brakowało łatwo rozpoznawalnej tabletki o nazwie Omnic 0,4. Poinformowałem o tym pielęgniarkę, która, dodając mi tę tabletkę, wyjaśniła, że to nie ona rozdzielała tego wieczora lekarstwa pacjentom. Równocześnie opatrzyła swoje wyjaśnienie uwagą, żeby nie kierować do niej pretensji, bo przecież nie może brać odpowiedzialności za innych.

Pełna ufności w słuszność swojego stanowiska i mocno poirytowana, zwróciła się do mnie z następującym pytaniem: Niech mi pan powie, czy w swoim miejscu pracy bierze pan odpowiedzialność za innych pracowników? Potem było już tylko gorzej. Dowiedziałem się o swoim charakterze zadziwiających rzeczy, z których najgorszą było dopuszczenie się obrazy pracownika na służbie. Szans na obronę mi nie dano…

Miałem przechlapane, zwłaszcza że w sukurs rzekomo obrażonej przeze mnie pielęgniarce przyszła inna rozdrażniona pielęgniarka. Tak więc widzisz, Drogi Czytelniku – póki co poradziły sobie siostrzyczki z agresywnym pacjentem. Zdrowo oberwałem. Dostałem za swoje. Jednego jednak chyba nie przewidziano, czyli że trafił im się pacjent ze skłonnościami do recydywy. W tej sytuacji postanowiono zastosować wobec marudnego pacjenta bardziej radykalne techniki dyskryminacyjne. Poza wszelką wątpliwość zdecydowano, aby przyprawić mi gębę oszołoma/awanturnika. I tak to już się za mną wlokło, zatruwając wokół to, co nazwałem klimatem emocjonalnym. (…)

Otwarte drzwi (widok tego, co dzieje się na korytarzu) pozwoliły mi ocenić, że pracuje tu sporo ludzi. Pomyślałem więc, że jest tak klawo, bo uznano akurat to za wartość nadrzędną… Rychło się zreflektowałem, że pośród mnogości krzątających się wokół osób większości wcale nie stanowią panie sprzątaczki. Ale żeby pacjent zdołał się w tym połapać, potrzebuje trochę czasu.

Często nie jest się w stanie rozróżnić sprzątaczki od siostry/pielęgniarki, a także jednej i drugiej od pani doktor. Bywa wszak, że ci ważni funkcjonariusze szpitalni (o jakże zróżnicowanych przecież kompetencjach) nie są na pierwszy rzut oka za bardzo rozpoznawalni. Noszą się bowiem w dość dowolnym odzieniu i często bez identyfikatorów.

Na marginesie: warto może wiedzieć, że zamieszczenie imion i nazwisk oraz specjalizacji lekarza na drzwiach gabinetów lekarskich nie narusza RODO. Informacje o imieniu i nazwisku lekarza oraz jego specjalizacji są jego zwykłymi danymi osobowymi (…), a zgodnie z art. 36 Ustawy o działalności leczniczej, osoby zatrudnione w szpitalu bądź pozostające w stosunku cywilnoprawnym z podmiotem leczniczym, którego zakładem leczniczym jest szpital, są obowiązane nosić w widocznym miejscu identyfikator zawierający imię i nazwisko oraz funkcję tej osoby (…).

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Awanturnik szpitalny (analiza przypadku)” znajduje się na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Herberta Kopca pt. „Awanturnik szpitalny (analiza przypadku)” na s. 5 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Namiestnictwo Andrzeja Potockiego w Galicji 1903-1908, zakończone zabójstwem dokonanym przez nacjonalistę ukraińskiego

Zabójstwo A. Potockiego odbiło się szerokim echem w całej Polsce pod zaborami; dzień tego mordu stał się datą symboliczną w stosunkach Polaków z Galicji i Rusinów podkreślających swoją ukraińskość.

Stanisław Orzeł

W czerwcu 1903 r. Namiestnikiem Galicji został Andrzej Potocki herbu Pilawa (ur. 10 czerwca 1861 r. w Krzeszowicach, zm. 12 kwietnia 1908 r. we Lwowie), który był politykiem związanym z konserwatystami krakowskimi, marszałkiem Sejmu Krajowego Galicji.

Na początku urzędowania nieco złagodził ostrą politykę w stosunku do socjalistów i ludowców poprzedniego namiestnika – Podolaka L. Pinińskiego. W latach 1903 i 1906 podejmował całkowicie odmienne niż jego poprzednik decyzje wobec strajków rolnych w Galicji Wschodniej. Pisał wprawdzie do Wiednia, że mają one nie tyle ekonomiczny, co antyziemiański charakter, wskazywał, że bezrolni i małorolni chłopi ukraińscy zwrócili się w ich trakcie nie przeciw wielkiej własności rolnej w ogóle, ale szczególnie przeciw polskiej wielkiej własności w Galicji. Jednak w odróżnieniu od L. Pnińskiego, jako środek zaradczy przeciw spowodowanemu strajkami brakowi rąk do pracy proponował zahamowanie emigracji chłopów ukraińskich i zalecał to starostom w poufnym okólniku z kwietnia 1904 r. (Wikipedia).

Gdy w 1904 r. wygasły strajki na Śląsku austriackim, w lipcu „wstrzymano pracę przy robotach wiertniczych, wydobyciu ropy naftowej i wosku ziemnego w okręgach: borysławskim, krośnieńskim i jasielskim. (…) Ponieważ strajkujących oceniano wówczas na 7000 osób, na prawie każdego robotnika wypadał uzbrojony żołnierz. Niezależnie od tego wysłano wówczas oddziały wojskowe w rejon Krosna. Nie zdecydowano się jednak ogłosić stanu wojennego, jak tego domagali się przedsiębiorcy. Obawy władz były wówczas tak wielkie, że (…) namiestnik Galicji hr. Andrzej Potocki przerwał kurację w Karlovych Varach, przybył na miejsce owego wielkiego strajku i skłonił się do ustępstw wobec robotników. Z drugiej strony zjawili się tu także czołowi przywódcy socjaldemokratyczni polscy i ukraińscy, jak I. Daszyński, Z. Marek, Z. Żuławski, J. Drobner, K. Kaczanowski, J. Schiffler, S. Wityk, T. Mełeń, a także prezes Unii Górników, wybitny socjaldemokrata czeski P. Cingr” (J. Buszko, Dzieje ruchu robotniczego w Galicji Zachodniej: 1848–1918, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986, s. 221).

Potocki podjął rozmowy z przywódcami socjalistów (m.in. z Ignacym Daszyńskim) w duchu pojednawczym, zmierzając do uwzględnienia przez władze i przedsiębiorców większości postulatów strajkujących. Dzięki temu strajk zakończył się „częściowym sukcesem: skróceniem dnia roboczego w tej gałęzi przemysłu do 9 godzin na dobę. Powstawały wspólne związki zawodowe (…)

Kiedy w 1905 r. wybuch rewolucji w Rosji spowodował w Galicji wzrost napięcia politycznego, falę zebrań, wieców, demonstracji ulicznych i strajków, w tym politycznych, wzywających do solidarności z wydarzeniami „za kordonem”, a jednocześnie postulującym demokratyzację ustroju, Potocki – jako namiestnik cesarski – zdecydowanie się temu przeciwstawił. Zarzucano mu m.in., że arystokracja galicyjska posiadająca majątki w zaborze rosyjskim wpływała na niego, aby podkreślić w ten sposób lojalność w stosunku do cara. Jednak na jego postawę wobec wydarzeń rewolucyjnych w Rosji oddziaływała – nie bez podstaw, jak pisał w okólniku z 5 lutego 1905 r. o fali strajków w Królestwie Polskim – obawa przed ich rozprzestrzenieniem się na teren Galicji. Zwłaszcza, że podobne obawy zgłaszały wówczas władze Prus. Nic więc dziwnego, że 15 lutego 1905 r. wszelkie objawy solidaryzowania się z ruchem rewolucyjnym w Królestwie potępiła uchwalona w porozumieniu z Potockim rezolucja Koła Polskiego w Wiedniu. Natomiast pismem z 27 maja 1905 r. Potocki okazał niezadowolenie krakowskiej Dyrekcji Policji, która nie udzielała żandarmerii rosyjskiej informacji o przebywających w Galicji działaczach socjalistycznych z Królestwa. Coraz liczniejsze manifestacje poparcia dla wydarzeń w Królestwie zaniepokoiły namiestnika do tego stopnia, że wydał generalny zakaz zebrań, których porządek dzienny przewidywałby „omówienie wydarzeń w Rosji”. Skoro w coraz bardziej zapalnej sytuacji nie udawało się tego zakazu w pełni wykonywać, polecił policji rozpędzać takie zebrania. (…)

W tym czasie na terenie autonomii galicyjskiej pod presją nastrojów antyukraińskich we własnym obozie, Potocki i podległa mu administracja poparli w wyborach sejmowych z lutego 1908 r. „moskalofilów”, a nie kandydatów ukraińskiej odrębności narodowej. (…) Namiestnik, rozumiejąc swój błąd, próbował wznowić pertraktacje z Klubem Ukraińskim. (…) W świetle później ujawnionych dokumentów należy rozważyć, czy szowinistyczna agitacja rozpętana przez ukraińskich nacjonalistów, do której dali się wciągnąć Podolacy i endecy, połączona z nawoływaniem do fizycznej rozprawy z przeciwnikami, nie była elementem pruskich manipulacji, których celem było storpedowanie próby kolejnej ugody polsko-ukraińskiej. Zwłaszcza, że rząd pruski 20 marca 1908 r. wprowadził w życie ustawę o przymusowych wywłaszczeniach, dążąc do ostatecznej zmiany stosunków własnościowych w Wielkopolsce i Prusach Zachodnich, tak aby własność niemiecka osiągnęła tam trwałą przewagę. Tymczasem w autonomii galicyjskiej pod rządami Habsburgów procesy przebiegały w zupełnie przeciwnym kierunku: polska własność i wpływy polityczne we władzach Galicji umacniały się. Proces ten mogły utrwalić podejmowane przez namiestnika Potockiego kolejne próby ponownego porozumienia z narodowcami ukraińskimi. W interesie Berlina i Moskwy było przerwanie tych działań, a na straży zbliżenia niemiecko-rosyjskiego stał premier Rosji, Piotr Stołypin.

Wywołane szowinistyczną nagonką emocje doprowadziły do zbrodni: 12 kwietnia 1908 r. we Lwowie, o godzinie 13:30, student III roku filozofii Uniwersytetu Lwowskiego, Ukrainiec Mirosław Siczynśki, zjawił się na audiencji u namiestnika i w jej trakcie strzelił czterokrotnie z rewolweru do Potockiego.

(…) Śmiertelnie ranny Potocki bezpośrednio po zamachu był jeszcze na tyle przytomny, że w otoczeniu rodziny sporządził ustny testament.

(…) Zabójstwo A. Potockiego odbiło się szerokim echem w całej Polsce pod zaborami; jego śmierć wywołała powszechne oburzenie nie tylko wśród Polaków galicyjskich, a dzień tego mordu politycznego stał się datą symboliczną w stosunkach Polaków z Galicji i Rusinów podkreślających swoją ukraińskość. Jak pisał Czesław Partacz, był to koniec „epoki złudzeń i sentymentów w stosunkach polsko-ukraińskich w Galicji”, złudzeń i sentymentów, których ziemianie wschodniogalicyjscy nigdy nie mieli wobec narodowców ukraińskich”. (…)

Za zabójstwo Potockiego Siczynśki został skazany na karę śmierci. Wyrok – w wyniku zabiegów polityków ukraińskich, zbieżnych z poglądami namiestnika Michała Bobrzyńskiego, do którego dotarł przyjaciel Siczynśkiego, wspomniany Cehłynśkij oraz, co szczególnie ciekawe, austriackiego szefa sztabu generalnego, gen. F. Conrada v. Hőtzendorffa – został złagodzony przez cesarza do 20 lat więzienia. (…)

Czy maczały w tym palce pruskie służby specjalne – trudno udowodnić, ale faktem jest, że w nocy z 9 na 10 listopada 1911 r. dzięki funduszom zebranym w Galicji, Rosji i Ameryce przyjaciele Siczynśkiego, głównie socjaliści galicyjscy, zorganizowali jego ucieczkę z więzienia męskiego w Stanisławowie „i wyjazd w przebraniu kupca żydowskiego przez Czerniowce, Lwów i Kraków do”… Berlina.

Siczynśki nie skorzystał z zaproszenia do USA i udał się przez Norwegię do Szwecji. „Po wybuchu pierwszej wojny światowej (…) jako korespondent gazety szwedzkiej wyjechał do Austro-Węgier [nikt go nie aresztował – S.O.], gdzie spotykał się z różnymi osobistościami politycznymi, m.in. (…) z liderem austriackiej socjaldemokracji W. Adlerem. W drodze powrotnej (…) zatrzymał się w Berlinie, gdzie odrzucił [? – S. O.] wcześniejszą propozycje austriacką podjęcia dywersji w USA na rzecz państw centralnych, zarazem jednak zdecydował się tam wyjechać. Tam od 1915 r. stał na czele Sejmu Ukraińskiego w Ameryce i „Federaciji Ukrainśkij”. Koneksje w Foreign Languages Information Service ułatwiły mu m. in. audiencję u prezydenta W. Wilsona. „W r. 1918 skierował list do (…) Wilsona z wezwaniem do poparcia sprawy ukraińskiej i protestem przeciw przyznaniu Galicji Wschodniej przyszłej Polsce” (A.A. Zięba, Iwan Andrij Myrosław Siczynśkij, Internetowy Polski Słownik Biograficzny). W czasach ZSRR trzykrotnie „odwiedzał Ukraińską SRR, zarówno w latach 30. (Połtawa), jak i 60. XX wieku (Lwów)”. Co znaczące – 25 czerwca 2013 r. rada obwodu lwowskiego przyjęła uchwałę o upamiętnieniu czynu M. Siczynśkiego, określonego jako bohaterski (Wikipedia), mimo, że w „karierze” tego zbrodniarza widać wiele tropów działania służb specjalnych Prus i Austro-Węgier, a od lat 20. XX w. – również sowieckich.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Namiestnictwo Potockiego a pruskie manipulacje w Galicji. Rewolucja 1905-1907” znajduje się na ss. 10 i 11 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Stanisława Orła pt. „Namiestnictwo Potockiego a pruskie manipulacje w Galicji. Rewolucja 1905-1907” na ss. 10 i 11 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dla reputacji międzynarodowej Szwajcaria poświęciła część swojej suwerenności/ Bernard Mégeais, „Kurier WNET” 69/2020

Jak, kiedy i dlaczego Szwajcaria zrezygnowała z pokrycia swojej waluty w złocie, dającego jej niezależność i pozycję finansową umożliwiającą zarządzanie 30% inwestycji międzynarodowych?

Bernard Mégeais

Neutralnie i z dystansu

Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej

Z mediów zachodnich, przeznaczonych do manipulowania opiniami, nie da się poznać prawdy o polskiej polityce wewnętrznej. W tej dziedzinie większość szwajcarskich mediów – produkt koncernu Ringer Axel Springer – to tylko echo „Gazety Wyborczej” czy polskiej opozycji, diabolizującej politykę PiS i nazywającej ją nacjonalistyczną i populistyczną. Co najgroźniejsze dla zachodnich Europejczyków, to fakt, iż taki właśnie rodzaj wybiórczej cenzury przekłada się na zwalczanie przez ultraliberalną i antysocjalną Unię Europejską w Szwajcarii i innych krajach Europy tych wartości, których broni rząd Polski.

Wartości takich, jak na przykład suwerenność, którą rząd szwajcarski, pod presją decydentów gospodarczych, gotów jest przehandlować na rzecz Unii. I chociaż takie decyzje muszą być potwierdzone przez naród w referendum, istnieje możliwość, że społeczeństwo, zmanipulowane przy pomocy mediów opłacanych przez kręgi finansowe, powie TAK.

Polityka ultraliberalna, niszcząc sprawiedliwość społeczną w Szwajcarii, skutkuje stale postępującym zubożeniem i niepewnością jutra, wzrostem obciążenia budżetów domowych, oddanym w ręce prywatnych ubezpieczycieli coraz kosztowniejszym systemem ochrony zdrowia, ciągłym drożeniem – z powodu spekulacji nieruchomościami – mieszkań oraz – właśnie oczekiwanym – podwyższeniem wieku emerytalnego. Dlatego, jako idącą pod prąd ogarniających Europę Zachodnią trendów antyspołecznych i liberalnych, politykę premiera Mateusza Morawieckiego – obrony suwerenności i sprawiedliwości społecznej – trzeba stłumić.

Większość francuskich mediów jest własnością finansjery, która potęgą propagandy, stanowiącej siłę aktualnie panujących, wyniosła do władzy Macrona. Jedynie media społeczne informują o przemocy policji okaleczającej i gazującej „żółte kamizelki”, o manifestantach protestujących przeciwko nowemu systemowi emerytalnemu, uczniach kontestujących nową formę matury, o obecności uzbrojonej po zęby policji w szkołach i na uniwersytetach, o degradacji służby zdrowia i systemu ochrony zdrowia.

Na przedmieściach, w utraconych przez Republikę dzielnicach, strażacy gaszący płonące samochody są obrzucani kamieniami, a policjanci ostrzeliwani z obrzynów. Lepiej być policjantem w Polsce niż we Francji.

Widocznego już we Francji procesu zanikania narodów i zastępowania ich przeciwnymi państwowości komunitaryzmami oczekuje właśnie Unia Europejska.

Podczas gdy kraje UE i Szwajcaria podmywane są ultraliberalnymi prądami, które rozmontowują i prywatyzują państwa na obraz wielonarodowego przedsiębiorstwa, Polska wydaje się wyspą oporu przeciwko nowemu porządkowi świata, który ma zniszczyć kultury i prawa narodów, by zastąpić je prawami rynku i ponadnarodowych korporacji. Jednak dla takich dążeń pojawiło się zagrożenie. Sukces polityki premiera Morawieckiego pokazuje alternatywę dla wielkiego światowego bazaru. W ten sposób Polska znalazła się w podobnej sytuacji jak Szwajcaria, będąca ostatnim z krajów, których pieniądz miał pokrycie w złocie, co gwarantowało jej niezależność walutową wobec władzy globalnych guru.

Jak i dlaczego Szwajcaria zrezygnowała z pokrycia swojej waluty w złocie, dającego jej niezależność i pozycję finansową umożliwiającą zarządzanie 30% inwestycji międzynarodowych? Pokrycie pieniądza w złocie uniemożliwia spekulacje walutowe, podczas gdy brak tej przeszkody pozwala na emitowanie „z niczego” dowolnej jego ilości, a to wywołuje zadłużenie publiczne, inflację, recesje gospodarcze i bezrobocie. Takich zjawisk może uniknąć gospodarka poddana dyscyplinie narzuconej przez walutę opartą na złocie – wartości realnej. Tu nie da się manipulować ilością masy pieniądza według zapotrzebowania politycznego czy finansowego.

Do XX wieku pokrycie wartości w złocie było powszechne, a jego zalety były dobrze znane. Ten rodzaj hamulca walutowego powstrzymywał banki i zachłannych polityków w pogoni za umacniającym ich władzę pieniądzem.

Pod pretekstem walki z kryzysem ekonomicznym, w 1933 r. prezydent Franklin Roosevelt skonfiskował złoto Amerykanów i zniósł rolę złota jako jednostki miary wartości, jak gdyby było to zwycięstwo w boju o pomyślność narodu. [Rozporządzenie wykonawcze nr 6102 narzucało na obywateli USA obowiązek dostarczenia do 1 maja 1933 r. całego posiadanego złota, z wyjątkiem jego małych ilości w formie wyrobów, do Rezerwy Federalnej i wymienienie go na dolary. Złamanie tego rozporządzenia było karane. Większość obywateli, posiadających duże zasoby złota, przesłało je do innych krajów, np. Szwajcarii. Przypis tłumacza]. Pozostał jedynie papierowy pieniądz Rezerwy Federalnej, niezwiązany z żadną obiektywną wartością odniesienia. W takiej sytuacji inflację opanowuje się przez ograniczenie dostępności kredytów i podnoszenie stóp procentowych, co prowadzi do recesji i bezrobocia. Ekonomiści nazywają to zręcznie „cyklami koniunkturalnymi”.

Rozwiązanie ostateczne wprowadzono na konferencji w Bretton Woods w 1944 r., pod patronatem brytyjskiego socjalisty Johna Maynarda Keynesa i Harry’ego Dextera White’a, który był wówczas podwójnym agentem – członkiem komunistycznej sieci szpiegowskiej i wiceministrem finansów Stanów Zjednoczonych. Celem było zastąpienie złota, jako bazy wymiany walut, standardem papierowym, który pozwalał Stanom tworzyć pieniądz „z niczego”, jak czyniły banki amerykańskie. Jednak inne państwa i banki centralne nadal mogły handlować dolarami po stałej cenie 35 USD za uncję. W roku 1971 postanowiono ostatecznie pozbyć się parytetu złota. W tym celu prezydent Nixon, dekretem, nagle, odebrał innym krajom możliwość wiązania wartości dolara z wartością złota, a świat, nie mając innego wyjścia, zaakceptował amerykański pieniądz jako międzynarodową walutę referencyjną. W ten sposób zapewniono USA światową dominację gospodarczą.

Ale pozostał kraj, którego waluta postanowieniem konstytucji była wciąż związana ze złotem. To Szwajcaria. Przeszkoda na drodze do ustanowienia nowego ładu światowego.

W marcu 1997 r. we francuskim przeglądzie „Controverse” Pierre de Villemarest napisał: „Pod koniec tego wieku prawdą jest, że zwolennicy globalizacji, którą prowadzi pan Bronfman [Edgar Miles Bronfman – amerykańsko-kanadyjski przedsiębiorca pochodzenia żydowskiego, filantrop i długoletni prezes Światowego Kongresu Żydów. Przyp. tłum. za Wikipedią], chcą przyspieszyć swój marsz w kierunku zniszczenia narodów i ludów, których aberracja polega na chęci zachowania kultury i tradycji. Chrześcijaństwo jest przeciwstawiane nieuchronnemu Nowemu Porządkowi, który zamierza zastąpić prawa narodów prawami rynkowymi i wielonarodowymi korporacjami, a ustanowienie w Europie wspólnej waluty stanowi jeden z etapów tej drogi”.

W 1962 r. Szwajcarskie banki „odnalazły” fundusze nieodebrane, należące do osób, które zginęły podczas wojny. W rezultacie ocalałym zwrócono dziesięć milionów franków. W roku 1997, po zakończeniu zimnej wojny, amerykańska Rada Stosunków Zagranicznych nagle zdała sobie sprawę, że argumenty moralne są znacznie silniejszym narzędziem nacisku niż pieniądze i władza. Wtedy właśnie wyszła na jaw sprawa nieodebranych depozytów ofiar wojny i podejrzenie przetrzymywania tych zasobów w bankach szwajcarskich.

„New York Times” oskarżył szwajcarskie banki o sabotowanie przez dziesiątki lat dochodzeń dotyczących zachowania przez nie neutralności w czasach nazizmu, zaś „Washington Post” oburzał się na rzekome zajęcie przez te banki aktywów swych deponentów i wypranie przez nie zasobów finansowych zrabowanych przez nazistów.

5 marca 1997 r. „Journal de Genève” poinformował o zdumiewającym ostrzeżeniu Bronfmana, mistrza globalizacji, pisząc: „Pan Edgar Bronfman uważa, że jeśli szwajcarskie banki nie skorzystają z okazji odzyskania dobrej reputacji, to przewiduje koniec roli Szwajcarii jako wielkiego światowego centrum bankowego, z powodu utraty zaufania. Pewnego dnia wolny świat może uznać taki system bankowy za godny potępienia”.

Oburzony sprawą Bill Clinton powierzył Stuartowi Eizenstatowi, odpowiedzialnemu za restytucję mienia w Europie Środkowej i Wschodniej, przygotowanie raportu na temat grabieży dokonanych przez Szwajcarów. Raport, przygotowany przez 11 przedstawicieli władz federalnych USA w czasie siedmiu miesięcy, to 210 stron na temat polityki podczas II wojny światowej, których nikt nigdy nie przeczyta. W rozprawie w imieniu wszystkich ofiar reżimu nazistowskiego, która odbyła się w Sądzie Federalnym Stanów Zjednoczonych, oskarżonymi były duże banki szwajcarskie i oczywiście rząd tego kraju. W maju 1997 r. „American Spectator” zauważył: „Gdyby naprawdę chodziło o znalezienie brakujących pieniędzy w szwajcarskim systemie bankowym, sprawa zostałaby wniesiona do sądu w szwajcarskim kantonie, w którym bank posiadał fundusze; akcja została przeprowadzona w Nowym Jorku i jako taka stanowi akt polityczny”.

Atak przyniósł pożądany skutek i był tak gwałtowny, że Konfederacja Szwajcarska w konsekwencji utworzyła szwajcarską fundację humanitarną o kapitale 7 miliardów franków, a banki – fundusz w wysokości 100 milionów franków. Przyjęto to z entuzjazmem, zaś Bronfman powiedział: „Teraz, gdy rząd szwajcarski się wycofał, zapraszam do współpracy”… Współpracy jakiego rodzaju?

Szwajcaria, dołączając do MFW w 1992 roku, musiała sprzedać dużą część swoich rezerw złota.

Zgodnie z konstytucją MFW (p. 2b, § IV), członkostwo w nim kraju o walucie mającej pokrycie w złocie jest zabronione. Szwajcarskie rezerwy złota zmalały z 2 590 do 1 040 ton. Dziś stanowi to tylko 5,6% rezerw międzynarodowych [Polskie rezerwy złota to obecnie 228,6 ton. Pod tym względem nasz kraj zajmuje 23 miejsce na świecie. Przyp. tłumacza]. Dla zachowania dobrej reputacji na arenie międzynarodowej Szwajcaria poświęciła część swojej suwerenności.

Reguły gry ustanawiają potęgi ponadnarodowe, nie biorące pod uwagę aspiracji narodów, które stają się podporządkowanymi obiektami. Wystarczy obejrzeć patetyczną debatę w Unii Europejskiej o polityce demokratycznie wybranej partii rządzącej w Polsce. Przypomina bardziej inkwizycję lub proces stalinowski z udziałem zdrajców własnego kraju niż dyskusję polityczną. Europosłowie wypowiadający swoje „kopiuj-wklej”, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, i komisarz europejski czytający wcześniej przygotowany tekst, nie zważając na argumenty wysuwane w obronie przed zmyślonymi od „a” do „z” zarzutami. Niedobrze się robi. To nie ma nic wspólnego z demokratyczną debatą. To przewrotna machina, stworzona w celu niszczenia narodów i ich suwerenności.

Dla elektoratu Europy Zachodniej pole wyboru jest prawie zerowe i mieści się między chrześcijańsko-proislamską lewicą oraz liberalną antyspołeczną prawicą, która rezygnuje z suwerenności na rzecz Unii Europejskiej. W Polsce istnieje prawdziwy wybór, a zatem prawdziwa demokracja. Wybór między opozycją, która chce ślepo stosować neoliberalne antyspołeczne zasady rynkowe oraz poddać kraj internacjonalistycznemu dyktatowi w stylu Brukseli Macrona i Tuska, a konserwatywną partią społeczną, która broni sprawiedliwości socjalnej i suwerenności.

Bez suwerenności będziemy mieli federacyjną dyktaturę albo ponadnarodowy, globalistyczny totalitaryzm. Z Unią Europejską mamy to wszystko razem.

Suwerenność jest najważniejszą i konieczną wartością polityczną. Dzięki niej obywatele mogą wpływać na los swojego kraju. Obecnie doświadczamy wojny totalnej przeciwko suwerenności, a ulubioną bronią jej przeciwników jest społecznikowskie hasło LGBTIQ+, które staje się kryterium oceny politycznej i potępia wszelką odmienną myśl jako populistyczną lub neofaszystowską, a dyktaturę sędziów stawia ponad decyzjami demokratycznymi. Triumfuje jedynie słuszna myśl totalitarna.

Autor jest mieszkającym w swoim kraju rdzennym Szwajcarem, od dawna i z uwagą obserwującym Polskę. Tłumaczenie z francuskiego – Adam Gniewecki.

Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej” znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej” na s. 6 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego