Dlaczego w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność?/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 73/2020

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało.

Jan Martini

Czy uda się tym razem?

Po I wojnie światowej mieliśmy tylko 20 lat i się nie udało.

Wskrzeszenie Polski na gruzach dziewiętnastowiecznej „pięknej epoki” było wydarzeniem graniczącym z cudem. Obok uporczywej walki pięciu pokoleń Polaków i równoczesnym rozpadzie wszystkich państw zaborczych, cud ten był możliwy także dzięki „wmieszaniu się” Stanów Zjednoczonych w sprawy Europy.

Amerykanie zdali sobie sprawę, że są mocarstwem globalnym i poczuli się w obowiązku pomóc Europejczykom w takim urządzeniu kontynentu, by nie był on zarzewiem stałych konfliktów. W tym celu postanowiono nie dopuścić do odbudowy potęgi Niemiec i Rosji przez powołanie szeregu mniejszych państw według zasady „samostanowienia narodów”. Największym i najważniejszym z tych państw była oczywiście Polska, ale jej powstanie wywoływało też największe sprzeciwy. W maju 1918 roku odbyła się potężna demonstracja w Nowym Jorku przeciw odbudowie Polski, w której brało udział 100 tys. Żydów.

Ówczesna koncepcja Trójmorza nie okazała się stabilna, bo Amerykanie porzucili sprawy Europy, gdy tylko u nich pojawiły się kłopoty – kryzys gospodarczy i zagrożenie komunizmem. Odtąd tendencje izolacjonistyczne w społeczeństwie amerykańskim pojawiają się od czasu do czasu, co może być powodem obaw sojuszników USA.

W książce Fall of Germany 1945 jest ciekawa wiadomość. Otóż gen. Eisenhower po osiągnięciu Renu zamierzał zatrzymać się do maja („by wody opadły”) przed forsowaniem rzeki. Na dramatyczne ponaglania Anglików, zatroskanych o przyszłość polityczną Europy, generał odrzekł w prostych, żołnierskich słowach: „Mam w dupie przyszłość Europy – chcę jedynie bezpiecznie doprowadzić do domu swoich chłopców”. Gdy generał Patton, będąc 90 km od Berlina, chciał swoimi czołgami wjechać do miasta, nie napotykając większego oporu, został zdymisjonowany.

Tak skuteczna była sowiecka agentura w USA. Trudno nam dzisiaj uwierzyć, że Amerykanie do lat czterdziestych ubiegłego wieku praktycznie nie mieli kontrwywiadu, w instytucjach federalnych zostało zainstalowanych 400 sowieckich agentów, a dwoje z nich (Alger Hiss i Harry Hopkins) było najważniejszymi z doradców prezydenta Roosevelta.

Jeden nawet mieszkał w Białym Domu (!), a drugi został sekretarzem generalnym ONZ – nowo powstałej organizacji mającej strzec pokoju światowego…

Obecna amerykańska administracja wydaje się być bardzo zmotywowana, by wbrew staraniom rosyjsko-niemiecko-francuskim nie dać się „wyprowadzić” z Europy. Jest to dla nas szansa, gdyż interes amerykański pokrywa się z naszym – możliwe, że otworzyło się w polskiej historii „okienko możliwości”. Właśnie w tym kontekście należy rozpatrywać projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego – inwestycji niezbędnej do budowy Trójmorza. Wprawdzie są w Polsce politolodzy, którzy „naukowo” dowodzą, że Trójmorze to mrzonka, ale trzeba do takich opinii podchodzić z rezerwą, bo trudno jest rozróżnić „realistę” od agenta wpływu… Istnieje szansa na sprowadzenie amerykańskiego kapitału, który jest ewakuowany z Chin, a obecność tego kapitału w Polsce byłaby naszą najlepszą polisą ubezpieczeniową i gwarancją na wypadek, gdyby jakiś lokator Białego Domu „przestał się interesować Europą” (jak Obama).

Wiemy, że już od stu lat mamy w Ameryce wielu wpływowych nieprzyjaciół. Wiemy też, że ci ludzie mają w Polsce swoich pomagierów, lub na odwrót – to mieszkający w Polsce wrogowie posługują się „zagranicą” do swoich celów. Niedawno przewodniczący komisji spraw zagranicznych Izby Reprezentantów, Eliot Engel, domagał się, by Donald Trump odwołał zaproszenie dla prezydenta RP Andrzeja Dudy, bo: „prezydent Duda i jego partia podkopali polski wymiar sprawiedliwości, zainstalowali lojalistów partyjnych na wpływowych stanowiskach w wojsku i sabotowali niezależne media. Ponadto prezydent Duda promuje przerażające, homofobiczne stereotypy i polityki, które są sprzeczne z prawami człowieka”.

Dlaczego jednak w Polsce tak dużo ludzi utyskuje na amerykańską obecność? Chyba lepsze są „okupacyjne” wojska amerykańskie niż jakiekolwiek inne.

Ci zaś, którym nie podoba się rola Ameryki jako żandarma światowego, powinni sobie uzmysłowić, że bez Ameryki pojawi się inny żandarm, z pewnością nie lepszy…

Niewątpliwa „dobra chemia” między prezydentami USA i Polski wynika z podobieństw sytuacji, w której znajdują się ci przywódcy. Obaj starają się o reelekcję i są równie intensywnie zwalczani przez elity medialne, kulturalne, intelektualne i finansowe. W Polsce mało znany jest fakt, że po zwycięstwie Trumpa odbywały się przez szereg tygodni ogromne demonstracje przeciw nowemu prezydentowi (znacznie przewyższające zadymy „kodziarzy”). W ten sposób najbardziej „światła” i „demokratyczna” część społeczeństwa amerykańskiego zareagowała na „niewłaściwy” ich zdaniem werdykt wyborczy.

Wielu z nas ma pretensje do prezydenta Trumpa, że deklarując się jako przyjaciel Polski, podpisał ustawę 447. Ale czy mógł nie podpisać ustawy JUST o „Sprawiedliwości dla ofiar Holokaustu, które nie otrzymały rekompensat”? 90% amerykańskich Żydów, którzy są najbogatszą i najbardziej wpływową grupą etniczną, głosowało przeciw Trumpowi. Ponieważ w Ameryce (podobnie jak w Polsce) niemożliwe jest rządzenie wbrew interesom mniejszości żydowskiej, umizgi Trumpa do tej grupy etnicznej są zrozumiałe. Stąd np. przeniesienie ambasady do Jerozolimy, uznanie wzgórz Golan za część Izraela, czy nawet wydanie córki za Kushnera. Wszystko nadaremno – wrogość mediów, elit i prawników się nie zmniejsza (tak samo jak u nas).

Mamy sytuację taką, że legalnie działają w kraju ośrodki dywersji ideologicznej, docierające do milionów ludzi i kształtujące ich postrzeganie świata. „Rząd dusz” nad ogromnymi rzeszami Polaków sprawują ludzie, których nikt demokratycznie nie wybrał.

TVN podczas próby puczu w grudniu 2016 r. otwarcie wspierała puczystów i nadawała kłamliwe informacje. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji ukarała stację karą 1,6 mln zł. Kara została uchylona na skutek interwencji ambasady USA, broniącej „niezależności mediów”. Czasem wygląda na to, że ambasador Mosbacher reprezentuje nie tyle administrację Trumpa, co koncern medialny Discovery, będący w rękach żydowskiego kapitału, który chce mieć narzędzia do wpływu na wewnętrzną sytuację w Polsce. Właścicielem stacji jest David Zaslav, człowiek o „polskich korzeniach”, najlepiej zarabiający szef firmy (CEO) w Ameryce i aktywista „przemysłu Holokaustu” (szef Fundacji Pamięci o Shoah).

Trudno nam pojąć, dlaczego rząd polski, będący strategiczny sojusznikiem USA, jest tak intensywnie zwalczany przez „amerykański” koncern TVN? Odpowiedź może być jedna – widocznie interesy lobby żydowskiego w Ameryce nie pokrywają się z interesami państwa amerykańskiego, a wpływ administracji kraju na to lobby jest ograniczony. Może interesy pewnych grup górują nad interesami aktualnej administracji USA? Geneza stacji TVN sięga lat osiemdziesiątych, gdy Jerzy Urban przedstawił gen. Kiszczakowi plan, by stworzyć służbę propagandową pod egidą MSW i zaproponował najlepszych fachowców, zresztą już współpracujących z komunistycznymi służbami – dziennikarza Mariusza Waltera (TW „Mewa”) i polonijnego biznesmena Jana Wejcherta (TW „Konarski”).

Pomysł Jerzego Urbana doczekał się realizacji dopiero w „wolnej Polsce”, przy wydatnej pomocy czynników zewnętrznych. Mariusz Walter: „Gdyby nie pan Ronald Lauder i jego determinacja, mam poważne wątpliwości, czy TVN zaistniałaby tak szybko i silnie” (Lauder jest prezydentem Światowego Kongresu Żydów). Tak więc współpraca etnicznie sprofilowanych komunistów z podobnymi kapitalistami potrafi tworzyć wielkie dzieła – w 2017 roku wartość TVN wynosiła niemal 15 miliardów dolarów (za tyle kupił stację David Zaslav).

Tylko w tej grupie etnicznej ludzie o krańcowo odmiennych poglądach politycznych potrafią ze sobą harmonijnie współpracować, a nawet tworzyć udane małżeństwa. Takim jest małżeństwo prawicowego konserwatysty Roberta Kagana z lewicowo-liberalną Victorią Nuland. To ona, będąc szefową Biura ds. Europy i Euroazji w amerykańskim Departamencie Stanu, spotkała się podczas wizyty w Warszawie z przywódcą Nowoczesnej Ryszardem Petru. Po tej wizycie polityk oznajmił, że „będzie następnym premierem tego kraju”. Jednak ludzie, którzy zainwestowali w tego przywódcę, stracili pieniądze – aby zarobić, powinni raczej inwestować w TVN.

Ameryki nie można pokonać militarnie, jednak – jak wykazała wojna wietnamska (która została przegrana w Waszyngtonie) – można ją sparaliżować od wewnątrz. Wiedzą o tym jej wrogowie.

Obecne rasowe zamieszki oglądane w telewizji czy na YT robią wrażenie, że to kraj chylący się do upadku. Ale trzeba sobie uświadomić, że problem dotyczy tylko miast i stanów rządzonych przez lewicowych burmistrzów czy gubernatorów.

To nie jest cała Ameryka! Kraj ma niewątpliwe problemy wewnętrzne, ale też ma ogromną siłę naprawczą, zdolność do regeneracji i wielkie rezerwy. Ci, którzy mówią o USA jako „mocarstwie schodzącym”, są w błędzie lub działają w złej woli. Jednak jeśli którykolwiek z prezydentów – Duda czy Trump – nie zdobędzie reelekcji, nasze szanse na podmiotowość gwałtownie się zmniejszą.

Przedstawiony zestaw doradców Rafała Trzaskowskiego nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Płk Pytel to były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego – jednostki powołanej przez A. Macierewicza i przejętej po wygranych przez PO wyborach. Pułkownik, jako poważny człowiek, nie uznał za stosowne poinformować premiera Tuska (kompletnego figuranta – medialnej wydmuszki) o zawarciu umowy o „współpracy” z posowiecką służbą FSB, za co go teraz niepokoją prokuratorzy. Dzięki tej umowie nasze wojskowe służby używały rosyjskich serwerów, gen. Patruszew wizytował Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, a w pomieszczeniach SKW pisano interpelacje poselskie dla posła Brejzy.

Geostrateg A. Dugin, doradca prezydenta Putina i twórca koncepcji „Euroazji” („wspólnego europejskiego domu od Lizbony po Władywostok”), w rozmowie z polskim dziennikarzem powiedział otwartym tekstem: „Polska nie jest nam potrzebna, Polacy mogą tylko przyłączyć się do narodów słowiańskich”. Przyłączeni już byliśmy przez 200 lat.

My – pokolenie Solidarności – stopniowo kończymy swą propaństwową działalność. Niektórzy z nas odeszli już z ziemskiej służby. Osiągnęliśmy bardzo wiele, ale znacznie mniej, niż zakładaliśmy. Widocznie tu i teraz więcej osiągnąć się nie dało. Myśleliśmy, że ci, których jedyną legitymacją władzy były działania pułkownika Arona Pałkina, który kierował sfałszowaniem wyborów 1947 roku, będą mieli więcej taktu, że usuną się w cień, by spokojnie konsumować efekty swoich przywilejów. Ale ich następcy chcą wciąż wpływać na losy kraju i nie zamierzają się dzielić korzyściami. A może ktoś ciągle wymaga od nich służby?

Następcy (jeśli tacy się znajdą) muszą nie tylko nie stracić tego, co jest, utrzymać gwarantujący nasze bezpieczeństwo sojusz z USA, ale także starać się o uzyskanie pełnej kontroli nad państwem, by nieformalne grupy czy mniejszości nie miały tak wielkiego wpływu na ważne obszary naszej państwowości.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” znajduje się na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Czy uda się tym razem?” na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Skrót LGBT jest używany w bardzo różnych znaczeniach, przez co znakomicie nadaje się do manipulacji opinią publiczną

O co chodzi w doktrynie genderyzmu? Ma ona różne wersje, ale na ogół chodzi w niej o to, aby elgiebetowcom zostały przyznane określone prawa lub aby nieelgiebetowcom określone prawa zostały odebrane.

Jacek Jadacki

Cóż można ogólnie powiedzieć o wszystkich elgiebetowcach (nazwijmy tak ludzi należących do grupy LGBT) jako takich? Na pewno, że istnieją. Żeby odpowiedzialnie powiedzieć coś jeszcze, trzeba przeprowadzić odpowiednie badania – w szczególności badania naukowe. Chodziłoby o badania nad ewentualnymi korelacjami między płcią, skłonnościami homoseksualnymi i zmianą płci – a zainteresowaniami, postawami, zdolnościami, twórczością itd. W związku z zainteresowaniem problematyką takich badań powstała nawet specjalna dyscyplina naukowa, zwana z angielska gender studies, którą po polsku zgrabniej byłoby nazwać genderystyką (analogicznie np. do takich terminów, jak ‘germanistyka’, ‘polonistyka’ itp.). I to jest drugi sens – można go nazwać teoretycznym – wiązany z LGBT. Nawiasem mówiąc, za część genderystyki można uważać feministykę, a więc badania nad korelacjami między płcią żeńską a zainteresowaniami, postawami, zdolnościami, twórczością itd.

Co można powiedzieć o tej dyscyplinie? Na pewno, że jest w powijakach; że nie dopracowała się jeszcze żadnej teorii spełniającej kryteria naukowe; że jest co najwyżej zbiorem niepowiązanych ze sobą hipotez.

(…) Mówienie o zbiorze elgiebetowców jako mniejszości jest zwykłym chwytem erystycznym. Przez mniejszość w kontekście praw rozumiało się tradycyjnie mniejszość etniczną (np. mniejszość niemiecką czy ukraińską w Polsce), której większość etniczna przyznaje dobrowolnie lub pod przymusem (np. określonych traktatów pokojowych po zmianie granic) pewne prawa obywatelskie, np. prawo do używania swojego języka w lokalnych urzędach, szkołach itd. Zachowajmy ten tradycyjny sens słowa ‘mniejszość’ do kontekstu ‘mniejszość etniczna’.

Z tego, że elgiebetowców jest – zdecydowanie – mniej niż nieelgiebetowców, nie płyną bowiem automatycznie żadne zobowiązania tych drugich wobec tych pierwszych!

(…) Państwo – w ramach ubezpieczeń – powinno pomagać obywatelom leczyć choroby. Jeśli chęć zmiany płci nie jest chorobą, lecz czymś naturalnym, jak mówią niektórzy genderyści, to nie może tu być mowy o leczeniu; jeśli zaś jest chorobą, to właściwym lekarzom należy pozostawić decyzję, jak powinna przy takich objawach przebiegać terapia.

Cały artykuł Jacka Jadackiego pt. „Co to jest LGBT?” znajduje się na s. 7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Jadackiego pt. „Co to jest LGBT?” na s. 7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kamienny sztandar z napisem po rosyjsku: „cała władza w ręce rad”. To swoiste upamiętnienie wydarzeń 1920 roku…

Przejechaliśmy już 4000 km, odwiedzając dziesiątki miejsc od zachodniej Ukrainy do Ostra na lewym brzegu Dniepru, gdzie w maju 1920 roku najdalej dotarły sojusznicze wojska Petlury i Piłsudskiego.

Paweł Bobołowicz

4 maja wieczorem dotarliśmy z Dmytrem Antoniukiem do Równego. Zaczynamy od zapalenia zniczy pod tablicą poświęconą generałowi Markowi Bezruczce. To wybitny wojskowy wojsk Ukraińskiej Republiki Ludowej. W maju 1920 r. w randze pułkownika dowodził 6. Siczową Dywizją Strzelców Armii URL i razem z generałem Śmigłym-Rydzem 9 maja 1920 roku odbierał paradę ukraińskich i polskich wojsk na kijowskim Chreszczatyku, a w sierpniu 1920 roku dowodził bohaterską obroną Zamościa. W Zamościu Ukraińców wspomagał w obronie 31 Pułk Ułanów Kaniowskich.

Dzięki świetnie zorganizowanej linii obrony, zasiekom i setkom min ułożonych przez ukraińskich saperów oraz wykorzystaniu do obrony umocnień twierdzy zamojskiej, Armii Konnej Budionnego nie tylko nie udało się zająć miasta, ale ostatecznie została ona okrążona i zwyciężona w bitwie pod Komarowem 31 sierpnia 1920 roku. Konna Armia, która przez miesiące siała strach i śmierć, po bitwie pod Komarowem już nie odzyskała pełnej zdolności bojowej.

Ostatecznie z 20-tysięcznej 1. Armii Konnej przetrwało ok. 3 tys. żołnierzy. Marko Bezruczko w październiku 1920 roku został awansowany na generała chorążego armii URL. W 1944 roku zmarł w Warszawie i spoczywa na cmentarzu prawosławnym na warszawskiej Woli. Upamiętnienie jego postaci w Równem to dzieło m.in. Sergiusza Porowczuka, który przez całą naszą wyprawę nie pozwala zapomnieć o wydarzeniach 1920 roku i… o sobie: setki wiadomości i telefonów czasem wręcz denerwują, ale pan Sergiusz, dzięki swojemu uporowi, potrafił też doprowadzić do tego, by pamięć o wielkim ukraińskim żołnierzu trwała w Równem, mieście, w którym nie zawsze łatwo jest się przebić przez nagromadzone warstwy propagandy i mitów.

Jedziemy z Dmytrem na rówieński cmentarz. Zatrzymujemy samochód przy potężnym pomniku: pędzący w galopie kawalerzyści z szablami w dłoniach… charakterystyczne budionówki i kamienny sztandar z napisem po rosyjsku: „вся власть советам” – „cała władza w ręce rad”. To niewątpliwie swoiste upamiętnienie wydarzeń 1920 roku…

Wielki memoriał nie został zdekomunizowany – znajduje się na cmentarzu i jako element grobów nie może być zdemontowany. Jego istnienie ma zapewne też tłumaczyć umieszczony przed memoriałem napis: „Jesteśmy winni szacunek i pobożność dla przelanej krwi, bez względu, kim oni byli”.

Jednak nie ma przy pomniku żadnych dodatkowych wyjaśnień, żadnego opisu wydarzeń 1920 roku.

Kilkaset metrów dalej w kierunku, w którym pędzi pomnikowa konnica Budionnego, wzrok przyciągają białe krzyże. Ponad 100 krzyży bez nazwisk, bez dat. Tak, to jest kwatera polskich żołnierzy, zapewne poległych w walach o Równe na początku lipca 1920 roku. Pomimo wielu heroicznych wyczynów naszych żołnierzy, Budionny zajął Równe 10 lipca. Ze znacznymi stratami po polskiej stronie. Miasto w ręce Polaków powróciło we wrześniu 1920 roku po bitwie pod Klewaniem – ostatnią polską potyczką z Konarmią. 17 września 1920 roku Polacy pokonali bolszewików w nietypowym starciu z kawalerią – nie na wolnym polu, ale pośród zabudowań. Klewań to jedna z miejscowości, do których musimy jeszcze dotrzeć w ramach naszej akcji. Dziś Klewań najczęściej kojarzy się z „tunelem miłości”– uroczą linią kolejową spowitą łukiem drzew. W Klewaniu jest też zamek będący główną siedzibą Czartoryskich herbu Pogoń Litewska. W czasach sowieckich był w nim zakład psychiatryczny. Historia Klewania z roku 1920 na Ukrainie pozostaje nieznana.

Wśród bezimiennych mogił na rówieńskim cmentarzu przykuwa uwagę biała płyta z inskrypcją: „Alfred Kelle Szeregowiec WP”. Z wykutych dat wynika, że żołnierz miał niespełna 23 lata: „Wielkieś nam uczynił pustki w domu naszym, nasz drogi Alfredzie, tem zniknięciem swojem. Pełno nas, a jakby nikogo nie było. Jedną duszą swoją tak wiele ubyło”. Wśród ponad 300 bezimiennych grobów tylko szeregowy Alfred Kelle został upamiętniony w ten inny sposób. Nie znamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Wydaje się jednak, że krzyże przed wojną mogły mieć imienne tabliczki. (…)

Z księdzem Tomaszem Czoporem wymyśliliśmy, że 9 maja, w setną rocznicę kijowskiej parady, powinny zadzwonić dzwony od Dniepru do Wisły. Szczególnie w tych miejscach, gdzie są pochowani nasi żołnierze.

Prosimy Aleksandra, by zorganizował bicie dzwonów w Zdołbunowie. Odpowiedź Aleksandra najpierw dziwi, a potem zachwyca „Dzwony nie zabiją, bo ich nie ma… ale ja zagram na trąbce”. Tak, 9 maja 2020 roku Aleksander Radica w samo południe zagrał na trąbce, wtedy gdy biły dzwony w soborze św. Michała Archanioła w Kijowie i w kościele pod wezwaniem Krzyża Świętego w Warszawie, i w wielu innych miejscach. O tym jeszcze napiszemy…

Cały reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Pamięć w czasach zarazy. Przez Wołyń i Ziemię Lwowską” znajduje się na s. 9 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Pamięć w czasach zarazy. Przez Wołyń i Ziemię Lwowską” na s. 9 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pedofilia to straszny grzech. Walczmy z nią w prawdzie – mówi biskup senior Diecezji Kaliskiej ks. Stanisław Napierała

Trwanie w milczeniu byłoby prawdopodobnie wykorzystywane przeciwko mnie w myśl łacińskiego porzekadła: „Qui tacet consentire videtur”, tzn.: kto milczy, zdaje się potwierdzać to, co o nim mówią.

ks. Andrzej Klimek, ks. bp Stanisław Napierała

W publikacjach portalu „Onet”, podjętych później przez inne media, pojawia się wypowiedź matki jednej z ofiar, pani Ewy Hurny, która twierdzi, że osobiście rozmawiała z Księdzem Biskupem podczas jednej z uroczystości na Górze Krzyża i wręczyła Księdzu Biskupowi list odnośnie do molestowania jej syna przez księdza Arkadiusza Hajdasza. Czy pamięta Ksiądz Biskup to wydarzenie?

Trudno jest konfrontować się z taką wypowiedzią, ponieważ nie ma dokumentów, przy pomocy których można by potwierdzić jej wartość. Jej autorka, pani o nazwisku Ewa Hurny, podała ją do mediów dwa tygodnie temu, opierając się na swojej pamięci. To, co mówi mediom, miało mieć miejsce 17 lub 16 lat temu. Dokładnie, jak stwierdza, nie pamięta. Niestety na tak przekazanej przez ową panią wypowiedzi, pewne podmioty i środowiska o określonej orientacji światopoglądowej wysunęły ciężkie oskarżenia pod moim adresem, ciągle w mediach powtarzane.

W tej sytuacji trwanie w milczeniu byłoby prawdopodobnie wykorzystywane przeciwko mnie w myśl łacińskiego porzekadła: Qui tacet consentire videtur, tzn.: kto milczy, zdaje się swoim milczeniem potwierdzać to, co o nim mówią. Spróbuję zatem odpowiedzieć w dwóch częściach, które należy traktować jako jedną całość.

Najpierw zbiorę istotne elementy, jakie znajdują się w wypowiedzi pani Ewy, przekazanej mediom dwa tygodnie temu. Następnie do nich szczegółowo się ustosunkuję.

Co pani Ewa miała powiedzieć mediom? Cytuję: „O tym, że mój syn został skrzywdzony przez ks. Hajdasza, osobiście powiedziałam biskupowi Napierale. To miało miejsce w 2003 lub 2004 roku. Dziś już dokładnie nie pamiętam. Pojechałam na uroczystości, które miały miejsce pod Krzyżem Jubileuszowym w Parzynowie, którym przewodniczył właśnie biskup Napierała. Całą historię Andrzeja opisałam również w liście, zostawiając w nim kontakt do nas”. I dalej: „Gdy uroczystości się skończyły, osobiście podeszłam do biskupa, wręczając mu list. On schował go do kieszeni, wziął mnie na stronę i zapytał, w jakiej sprawie przychodzę. Opowiedziałam w kilku zdaniach, po czym odszedł do namiotu. Chciałam go jeszcze dogonić, żeby mu to wytłumaczyć, ale Napierała nakazał wtedy dwom innym księżom, by mnie jak najszybciej od niego odsunęli”. Według tego przekazu medialnego biskup Napierała „wiedział o pedofilii ks. Hajdasza”, ponieważ pani Ewa „wielokrotnie” mu to „zgłaszała”. Zaś jej syn ze swej strony miał napisać do mediów, że jego mama skierowała do mnie „listy” z informacją o „molestowaniu go”.

Jak się Ksiądz Biskup odniesie do tak sformułowanego oskarżenia, a może lepiej byłoby powiedzieć – przekazu medialnego?

Pani Ewa miała mi przekazać informację o molestowaniu jej syna Andrzeja przez ks. Hajdasza. Miała to uczynić 17 lub 16 lat temu, w czasie uroczystości pod Krzyżem Jubileuszowym w Parzynowie. Pragnę najpierw wyjaśnić, że od 20 lat diecezja kaliska urządza dwa razy w roku pielgrzymkę na urokliwe miejsce, położone na najwyższym wzniesieniu Wielkopolskiej Ziemi. Został tam w roku 2000 postawiony 20-metrowy krzyż dla upamiętnienia 20 wieków od zbawczej śmierci Pana Jezusa. W pielgrzymce uczestniczy około dwóch, trzech tysięcy diecezjan, głównie młodzież. Po nabożeństwie wychodziłem do ludzi, by się z nimi bezpośrednio spotkać. Ludzie wtedy cisną się, oblegają, rozmawiają, proszą, by ich pobłogosławić, by zrobić sobie fotografię. Otoczony pielgrzymami, powoli razem z nimi, posuwałem się ku kotłom, by wspólnie, na powietrzu, spożyć smaczną zupę z bułką czy chlebem.

W takiej sytuacji pani Ewa miała podejść do mnie i „zgłosić” mi swoją sprawę. Jaką? Miała to być, jak mówi, „cała historia o pedofilii ks. Hajdasza w stosunku do jej syna Andrzeja”. Zaś według relacji pana Andrzeja, jego mama zgłosiła mi o „molestowaniu” go przez księdza. A zatem zgłosiła mi „pedofilię”. Czy rzeczywiście pedofilię? Pytanie to nasuwa się po ukazaniu się „Oświadczenia ks. Piotra Bałoniaka w sprawie oskarżeń zawartych w publikacjach Onetu”.

Księże Biskupie, pozwolę sobie dla jasności przytoczyć to oświadczenie w całości:

„W związku z oskarżeniami zawartymi w artykule Czy kolejny ksiądz tuszował przestępstwa ks. Arkadiusza H.?, autorstwa Marty Glanc, Szymona Piegzy i Bartosza Rumieńczyka, opublikowanym na portalu Onet.pl dnia 27 maja 2020 r., oświadczam:

W parafii św. Ap. Piotra i Pawła w Sycowie w latach 1997–1999 byłem wikariuszem, a nie proboszczem, jak błędnie podano w artykule. W tej parafii ani w żadnej innej nie współpracowałem z ks. Arkadiuszem Hajdaszem.
Nigdy nie ukrywałem i nie tuszowałem przestępstw ks. Arkadiusza Hajdasza, bo o żadnych nie wiedziałem, nie byłem ich świadkiem ani przez nikogo nie byłem o nich informowany.
Andrzeja Hurnego poznałem w czasie dwuletniego pobytu w Sycowie i zapamiętałem pozytywnie jako ministranta aktywnie uczestniczącego w życiu parafii. Po moim odejściu z Sycowa nie spotkałem go ani z nim nie rozmawiałem.
Nieprawdą jest, że pani Ewa Hurna kilka razy rozmawiała ze mną, zgłaszając wykorzystanie seksualne swojego syna Andrzeja przez ks. Arkadiusza. Rozmawiała tylko jeden raz, po kilku latach od mojego odejścia z Sycowa, podczas przypadkowego spotkania przy kościele Matki Bożej Częstochowskiej. Rozmowa nie dotyczyła jednak nadużyć seksualnych wobec Andrzeja Hurnego, ale orientacji seksualnej jej dorosłego wówczas już syna. Pani Ewa Hurna żaliła się, iż syn w dramatycznych okolicznościach wyznał rodzinie, że jest osobą homoseksualną. Żadne inne rozmowy na ten temat nie miały miejsca.
Wyrażając najgłębsze współczucie wobec doznanej przez Andrzeja Hurnego i jego rodzinę krzywdy, proszę redaktorów Onetu i ich informatorów o niekrzywdzenie mojej osoby poprzez rozpowszechnianie fałszywych informacji”. Podpisał ks. Piotr Bałoniak.

Dziękuję. Spotkanie pani Ewy z ks. Piotrem Bałoniakiem, jak wynika z dat, musiało odbyć się mniej więcej w tym samym czasie, co jej udział w pielgrzymce pod Krzyżem Jubileuszowym w Parzynowie. Podczas analizy dwóch jej wypowiedzi, tej w czasie pielgrzymki pod Jubileuszowym Krzyżem i tej w Sycowie, przy kościele Matki Boskiej Częstochowskiej, powstaje uzasadnione pytanie: co pani Ewa właściwie „przekazała”? Informację o „pedofilii” ks. Hajdasza wobec jej syna, czy informację o „homoseksualizmie” jej syna? W oświadczeniu bowiem ks. Bałoniaka, a ma on pamięć bardziej sprawną od mojej (różnica wieku między nami wynosi 36 lat), czytamy, że w rozmowie z nim pani Ewa nie mówiła o pedofilii ani o księdzu, który miałby się jej dopuścić wobec jej syna, lecz „żaliła się, iż syn w dramatycznych okolicznościach wyznał rodzinie, że jest osobą homoseksualną”. Co dziś o swojej tożsamości podaje do publicznej wiadomości sam pan Andrzej? Można się o tym dowiedzieć z jego wypowiedzi i obejrzeć na fotografiach, jakie zamieścił w mediach internetowych.

Wracając do przekazu mediów, pani Ewa miała wielokrotnie zgłaszać swoją sprawę Księdzu Biskupowi.

Nie wykluczam, że pani Ewa była osobą, której nazwisko i imię podają dziś media. Przez wszystkie minione lata nazwisko to i imię nie zapisało się w mojej pamięci. Przykro mi, że muszę to powiedzieć.

Nigdy ktoś o tym nazwisku ze mną się nie spotkał ani nie rozmawiał. Według mediów pani Ewa miała mi wręczyć „list”, a jej syn mówi nawet o „listach”. W aktach Kurii nie ma śladu listu od pani Ewy Hurnej. A musiałby być jakiś ślad, zwłaszcza, gdyby listów było więcej. Przynajmniej w księdze korespondencji, gdzie odnotowuje się każde pismo papierowe, przesłane pocztą czy doręczone. Nie było „listów”. Nie było „listu”.

Zdarzało się, że w czasie zgromadzeń uroczystościowych podchodził ktoś do mnie po nabożeństwie i coś mi zgłaszał: prośbę, zażalenie, skargę. Niekiedy wręczał mi też kartkę papieru ze swoimi danymi. W takiej sytuacji, otoczony ludźmi, odpowiadałem zawsze: proszę się zgłosić do Kurii. Najczęściej przychodzili, pisali, telefonowali. Nie pamiętam, by pani o nazwisku Ewa Hurna kiedykolwiek się zgłaszała, pisała, telefonowała.

Wywiad ks. Andrzeja Klimka z ks. bp.seniorem Stanisławem Napierałą, pt. „Widzę skoncentrowany atak na naszą diecezję”, znajduje się na s. 2 i 6 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad ks. Andrzeja Klimka z ks. bp.seniorem Stanisławem Napierałą, pt. „Widzę skoncentrowany atak na naszą diecezję”, na s. 2 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Podejrzane przeszczepy płuc w Chinach. Liczba dawców i liczba przeszczepów w Chinach nadal nie pasują do siebie

Pierwszy przeszczep płuc u pacjenta, u którego zdiagnozowano covid-19, przeprowadził dr Chen Jingyu z Wuxi w prowincji Jiangsu 29 lutego. Trzy podobne procedury przeprowadzono u starszych pacjentów.

Sophia Fang

Wszyscy biorcy byli wcześniej zainfekowani wirusem KPCh, powszechnie znanym jako nowy koronawirus, ale zgodnie z doniesieniami wynik testu był negatywny w momencie operacji. Ponieważ płuca doznały nieodwracalnych uszkodzeń, pacjentów poddano przed zabiegiem intubacji i ECMO (metoda pozaustrojowego utlenowania krwi).

Chińskie media podawały niewiele dodatkowych, jakkolwiek identycznych informacji o źródle każdej pary płuc – osoby ze śmiercią mózgową z innej prowincji.

Krótki czas oczekiwania na te przeszczepy wskazuje na to, że dawcy zostali zabici w celu pozyskania organów – to wniosek, jaki się nasuwa po przeanalizowaniu liczby operacji w ostatnim miesiącu. Określenie dostępności narządów do przeszczepu jest niemożliwe w żadnym systemie, gdzie istnieje dobrowolne dawstwo organów. „Oprócz podkreślenia niezwykle krótkiego czasu oczekiwania na odpowiednich dawców, przydzielenie płuc takim pacjentom-biorcom wydaje się w obecnym czasie nietypową decyzją, która może być podważona z medycznego punktu widzenia” – napisał w wiadomości e-mail do „The Epoch Times” dr Jacob Lavee, dyrektor oddziału transplantacji serca w Sheba Medical Center w Izraelu i członek założyciel Doctors Against Forced Organ Harvesting (Lekarze przeciwko Grabieży Organów). „Z pewnością świadczy to o dużej dostępności płuc na przeszczepy lub o nieodpartej potrzebie zdobycia światowej sławy naukowej”.

Weźmy na przykład przypadek ze Szpitala Ludowego Wuxi, w którym czas oczekiwania na parę płuc był krótszy niż jeden dzień. 59-letni pacjent uzyskał pozytywny wynik testu na obecność wirusa KPCh w dniu 26 stycznia. 7 lutego został zaintubowany, a 22 lutego poddany terapii ECMO. Dwa dni później został przeniesiony do szpitala chorób zakaźnych Wuxi, najwyraźniej nadal zainfekowany. Nie jest jasne, w jaki sposób ten pacjent znalazł się pod opieką Chena w Szpitalu Ludowym w Wuxi. W wywiadzie dla „Southern Metropolis Daily” Chen opisał sposób podjęcia decyzji o przeszczepie. „Płuco pacjenta zaczęło obficie krwawić 28 lutego” – powiedział. „Całe było wypełnione krwią i mocno napięte. Pacjent był bliski śmierci. (…) Po przedyskutowaniu tego przypadku z ekspertami na szczeblu prowincji postanowiliśmy przeprowadzić przeszczep płuc w trybie nagłym. Przypadkiem znalazł się dawca”.

Dzień później płuca od dawcy z rzekomą śmiercią mózgu zostały przetransportowane 500 mil do Wuxi z prowincji Henan, przez „zieloną bramę” dla narządów – są to specjalne zasady dotyczące kolei i linii lotniczych, umożliwiające najszybszy możliwy transport narządów na przeszczepy. W tym przypadku posłużono się koleją dużych prędkości.

Nawet w normalnych okolicznościach byłoby uznane za cud znalezienie pary pasujących płuc w ciągu jednego dnia, a co dopiero pośród chaosu epidemii wirusa KPCh.

Kto był dawcą? Jak doszło do śmierci mózgu tego pacjenta? Kto zajmował się procedurami dawstwa narządów? Co na to członkowie rodziny dawcy? Wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi.

(…) Według skumulowanych danych za poprzednie dziewięć lat na temat dawstwa w prowincji Hunan, przedstawionych w sierpniu 2019 r. przez „Xiaoxiang Morning Post”, z tej samej prowincji na przeszczepy oddano 4291 nerek, 1623 wątroby, 35 serc i 11 płuc od 2233 dawców. Prowincja Hunan liczy prawie 70 mln mieszkańców. W ciągu dziewięciu lat w ramach programu dawstwa oddano rocznie średnio 1,2 płuca.

W związku z tym, biorąc pod uwagę populację Chin wynoszącą 1,4 mld, można byłoby oczekiwać, że w całym kraju nowe płuca otrzymają 24 osoby w ciągu jednego roku. Jednak liczby przeszczepów płuc przedstawiają zupełnie inną historię.

Cały artykuł Sophii Fang pt. „Podejrzane przeszczepy płuc w Chinach”, znajduje się na s. 10 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sophii Fang pt. „Podejrzane przeszczepy płuc w Chinach” na s. 10 lipcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kiedy zamykamy ludzi w „izolatoriach” i ograniczamy kontakty międzyludzkie, nie możemy wytworzyć odporności stadnej

Aktualne dane pokazują, że prawdopodobieństwo zgonu osób bez dodatkowych komplikacji zdrowotnych jest niewielkie, kształtujące się na poziomie 0,1–0,3% i porównywalne ze zwykłą grypą.

W. Julian Korab-Karpowicz

Aby dokładnie sprawdzić, ile jest dzisiaj w kraju osób zarażonych koronawirusem, trzeba dokonać badań statystycznych podobnych do tych, jakich dokonali naukowcy z UJ przy współpracy z firmą Diagnostyka. Przeprowadzili oni w Krakowie badania obecności u osób zdrowych przeciwciał IgG specyficznych dla koronawirusa SARS-CoV-2. Wyniki pokazały, że około 2% z całej populacji było zarażonych, nie odczuwając żadnych objawów choroby. Biorąc pod uwagę, że populacja Krakowa wynosi 779 tys. osób, daje nam to 15 tys. zarażonych w jednym mieście. (…)

Zbadanie stanu faktycznego i dokonanie w całym kraju statystycznych badań przesiewowych powinno być główną troską Ministerstwa Zdrowia. Pozwoliłoby to bowiem monitorować rozprzestrzenienie wirusa w poszczególnych regionach Polski oraz pokazałoby, jaka jest skala rozwoju epidemii i jakie faktycznie związane są z nią niebezpieczeństwa. Badania mogłyby jednocześnie udowodnić, że koronawirus nie jest bardziej groźny niż zwykła grypa i nie ma żadnych racjonalnych podstaw dla paraliżu życia społecznego, teraz czy w przyszłości.

Chociaż koronawirus SARS-CoV-2 jest niewątpliwie zaraźliwy i wiele osób może zostać zarażonych, aktualne dane pokazują, że prawdopodobieństwo zgonu osób bez dodatkowych komplikacji zdrowotnych jest niewielkie, kształtujące się na poziomie 0,1–0,3% i porównywalne ze zwykłą grypą. Wiadomo już, że koronawirus jest groźny przede wszystkim dla osób starszych, chorych już na inne choroby i innych osób mających słaby układ odpornościowy. Dlatego wcześniejsze hasło „Zostań w domu” i obecne nawoływanie do zamykania ludzi w „izolatoriach” są pomyłką. Przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach i brak ruchu na świeżym powietrzu osłabia naszą odporność, a społeczna izolacja powoduje wielkie koszty społeczne i nie pozwala nam wyrobić odporności stadnej. (…)

Zdaniem wielu naukowców, aby poradzić sobie z problemem koronawirusa, całe społeczeństwo musi przejść przez proces nabywania odporności „stada”, a więc dojść do sytuacji, w której znaczna liczba osób będzie zarażonych, tyle tylko, że zdecydowana większość tego nawet nie odczuje.

O ile wcześniej zakładano, że dla wytworzenia tych zbiorowych mechanizmów odpornościowych potrzeba aż 50–60% osób zarażonych, najnowsze badania pokazują, że uzyskać ją można już wtedy, kiedy zarażonych w danej populacji jest 7–25%.

Autor jest profesorem w Instytucie Politologii Uniwersytetu Opolskiego, autorem „Harmonii społecznej” i innych książek przetłumaczonych na kilka języków.

Cały artykuł W. Juliana Koraba-Karpowicza pt. „W Polsce może być już milion osób zakażonych koronawirusem”, znajduje się na s. 11 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł W. Juliana Koraba-Karpowicza pt. „W Polsce może być już milion osób zakażonych koronawirusem”, na s. 11 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fundamenty reformy: transparentny system powoływania sędziów, sprawiedliwe sądzenie, uchylanie niesprawiedliwych wyroków

W Polsce są najszersze immunitety w Europie, minister sprawiedliwości nie ma nic do powiedzenia, bo to sędziowie sądzą sędziów, a to u nas, a nie w Pradze czy Berlinie, sędziowie wychodzą na ulice.

Mariusz Patey, Filip Januszewski, Marcin Warchoł

Wywiad z Marcinem Warchołem – sekretarzem stanu i pełnomocnikiem Rządu ds. praw człowieka. Rozmawiał Mariusz Patey. Przygotowanie: Mariusz Patey i Filip Januszewski.

Mamy 26 sędziów na 100 tysięcy obywateli, ale jeśli spojrzymy na efekty pracy, to niestety jesteśmy blisko końca listy. W 2013 roku minister Jarosław Gowin przeprowadził badania dotyczące wpływu zwiększenia liczby asystentów na pracę sądów. Co się okazało? Sądy z największą ilością asystentów pracowały najwolniej.

Bez zmiany modelu, bez odejścia od korporacjonizmu, system sądowniczy nie będzie ani skuteczniejszy, ani sprawiedliwy. Zarówno przywołane diagnozy sędziów Rzeplińskiego i Stępnia, jak i wyrażane w sondażach opinie społeczeństwa jedynie to potwierdzają.

Jakie są zatem fundamenty przeprowadzanej przez Was z takim zaangażowaniem reformy?

Są trzy filary. Pierwszym jest zmiana modelu wyboru sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa z korporacyjnego na demokratyczny. Członkowie KRS są powoływani przez Sejm większością trzech piątych głosów – ta procedura została stworzona na wzór hiszpański. Warto zaznaczyć, że koalicja rządząca nie miała takiej większości w Sejmie.

Drugim jest wprowadzenie nowego modelu postępowania dyscyplinarnego przez stworzenie Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym, niepowiązanej organizacyjnie ani osobowo z innymi sądami, w myśl zasady nemo iudex in causa sua. Izba ta w pierwszym roku jej orzekania wydała wiele orzeczeń pozbawiających immunitetu bądź usuwających z zawodu sędziów łapówkarzy, złodziei, pijanych kierowców czy stosujących przemoc domową. Jej rozstrzygnięcia o wydaleniu z zawodu zapadały często na jednej rozprawie, podczas gdy wcześniej sądom średnio półtora roku zabierało samo pozbawienie immunitetu sędziów nadużywających zaufania publicznego.

Sąd Najwyższy pozostawił w zawodzie sędziego, który na stacji benzynowej dopuścił się kradzieży 50 złotych, czy innego sędziego, który ukradł część do wkrętarki. Należy zadać pytanie: jaką moralną legitymację ma sędzia, który jest złodziejem, do sądzenia innych złodziei? Dlatego nowa Izba Dyscyplinarna zyskała szybko aprobatę społeczną, w przeciwieństwie do Sądu Najwyższego.

Jest wreszcie trzeci filar, czyli Izba Kontroli Nadzwyczajnej. Ta izba uchyla niesprawiedliwe wyroki. Ostatnio prokurator generalny wygrał tam w sprawie ochrony przed lichwą, gdzie pewna pani padła ofiarą oszustwa. Odsetki były czterokrotnie zawyżone. Ta izba wprowadza elementarną sprawiedliwość, uchylając wyroki sądów, które stają po stronie – choćby jak w tym przypadku – lichwiarzy.

Transparentny system powoływania sędziów, sprawiedliwe sądzenie i uchylanie niesprawiedliwych wyroków wydawanych w sądach powszechnych – to są trzy fundamenty naszej reformy. (…)

Jaki jest Pana zdaniem wpływ Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i europejskich środowisk prawniczych na kształt reform w Polsce? Czy Trybunał Federalny Niemiec ma silniejsze umocowania traktatowe niż polski Trybunał Konstytucyjny?

Dane porównawcze z różnych krajów pokazują, że tam, gdzie nie ma rad sądownictwa w polskim rozumieniu albo gdzie są one powoływane przez władzę wykonawczą lub ustawodawczą, sądownictwo cieszy się największym zaufaniem. Niemcy, Czechy, Austria i Luksemburg pozostają w czołówce rankingu zaufania do wymiaru sprawiedliwości, a w krajach tych nie ma w ogóle rad sądowniczych. Demokratyzacja procesu wyboru do rad sądowniczych jest kluczem do poprawy kondycji sądownictwa i do odzyskania społecznej akceptacji dla sądów.

W Niemczech sędziów do sądu najwyższego powołują politycy – komitet wyboru sędziów składa się z 16 przedstawicieli Bundestagu i 16 ministrów landowych. W Hiszpanii sędziów do krajowej rady sądownictwa powołuje parlament, w Szwecji i Danii rady sądownictwa powołują ministrowie sprawiedliwości, a w Irlandii sędziów sądu najwyższego rekomenduje rząd, a powołuje prezydent przy niewiążącej opinii rady sądownictwa.

W Polsce grupka stanowiąca niewielką część środowiska sędziowskiego, która jest za korporacyjnością, sabotuje reformy, wykorzystując hasło „ulica i zagranica”. Uważają, że skargi w Unii Europejskiej i anarchizacja wymiaru sprawiedliwości są ich najlepszą bronią. Teraz wpadli na pomysł kwestionowania statusu sędziów wybranych w sposób demokratyczny. Groteskowość tej sytuacji polega na tym, że to sędziowie wybrani korporacyjnie lub wręcz przez Radę Państwa PRL kwestionują mandat demokratyczny. To jest oś całego sporu. Kwestionowanie statusu sędziego to również kwestionowanie wydanych przez niego wyroków w sprawach zwykłego obywatela, który stał się w tym sporze zakładnikiem. Sprawy są odwlekane, a sędziowie, tacy jak Igor Tuleya, realizują swoje polityczne interesy na forum Unii Europejskiej.

A jeśli chodzi o Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, to wydał on 19 listopada ubiegłego roku wyrok, który został instrumentalnie wykorzystany przez to środowisko, bo w żadnym miejscu TSUE nie zakwestionował ani Izby Dyscyplinarnej, ani KRS. Co więcej, wskazał w punkcie 130., że nie ma jednego modelu ani rad sądowniczych, ani sądownictwa dyscyplinarnego.

Ponadto w punkcie 145. wprost zaznaczył, że decyzje prezydenta w sprawach powołania sędziów SN nie mogą być przedmiotem kontroli sądowej. Ten wyrok „nadzwyczajna kasta” przedstawia jednak w sposób kłamliwy i wykorzystuje go do podważania statusu sędziów. Dlatego ustawa grudniowa chroni ład i porządek, zakazując podważania decyzji innych sędziów. Ustawa wskazała za niezgodne z konstytucją i ustawami kwestionowanie statusu jednego sędziego przez drugiego. Jest to sprawa dla Izby Dyscyplinarnej, bowiem trudno oczekiwać akceptacji takiego zachowania. Co do kwestii odpowiedzialności dyscyplinarnej, to nasze rozwiązania nie poszły tak daleko, jak ma to miejsce w niektórych krajach. W Czechach postępowanie dyscyplinarne wszczyna minister sprawiedliwości lub prokuratura, nie ma też rad sądownictwa. Niemcy czy Austria nie mają sędziowskich immunitetów. W Polsce są najszersze immunitety w Europie, a minister sprawiedliwości nie ma nic do powiedzenia, bo to przecież sędziowie sądzą sędziów, a mimo to, to u nas, a nie w Pradze czy Berlinie sędziowie wychodzą na ulice. Paradoks.

Cały wywiad Mariusza Pateya z wiceministrem sprawiedliwości Marcinem Warchołem, pt. „Polskie sądownictwo: korporację zastąpić demokracją”, znajduje się na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Mariusza Pateya z wiceministrem sprawiedliwości Marcinem Warchołem, pt. „Polskie sądownictwo: korporację zastąpić demokracją”, na s. 4 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ministranci piszą listy z wakacji – następne opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z tomiku „Armia Księdza Marka”

Dziś wypadł dzień pisania listów i siostra Hosanna zachęcała, że jak ktoś chce, to ona może mu sprawdzić, a naga prawda o naszej ortografii wyjdzie na dobre nam, a w przyszłości całemu społeczeństwu.

Aleksandra Tabaczyńska

List z wakacji

Kochana Mamo,

te wakacje są zupełnie inne w porównaniu z tymi, na które jeździliśmy do tej pory z księdzem Markiem. Tą nowością jest siostra Hosanna, którą ksiądz Marek zabrał z nami na wyjazd.

Siostra Hosanna czekała już na nas w obozie i kiedy przyjechaliśmy, od razu zarządziła zbiórkę. Powiedziała, że jedyną osobą, która potrzebuje wakacji, jest ksiądz Marek, bo przez cały rok nas chrzci, spowiada, uczy religii i musi mieć siły na następny rok. A charyzmatem jej zgromadzenia jest wspieranie kapłanów i ona naszego księdza Marka na tych wakacjach wesprze.

Zupełnie miny nam zrzedły, jak kazała wszystkim napisać esemesa do rodziców, że nasze komórki są u siostry Hosanny w szafie i dopiero odda nam w dzień wyjazdu, a zamiast telefonów będziemy pisać listy.

Upokorzeń na tym nie koniec. Podzieliła nas na trzy grupy: baranki, wołki i osiołki, na czele których stoją Neptun, Lok i Welon. My z Piecykiem i Kefirem jesteśmy w grupie baranków. Wszyscy płakaliśmy, więc Neptun zmienił nazwę i jak siostra Hosanna nie słyszy, to nazywamy się Nieustraszone Szerszenie Północy.

Dziś wypadł dzień pisania listów i siostra Hosanna zachęcała, że jak ktoś chce, to ona może mu sprawdzić. Nie było chętnych, więc siostra powiedziała, że naga prawda o naszej ortografii wyjdzie na dobre nam, naszym rodzicom, a nawet w dalszej perspektywie całemu społeczeństwu. Wszyscy więc biegamy z problemami do Neptuna, naszego prezesa, a on konsultuje się z Lokiem, swoim zastępcą, i Welonem – tym najlepszym ceremoniarzem w parafii. Jak mają jeszcze wątpliwości, to lecą pytać się księdza Marka, a ksiądz może się jeszcze poradzić siostry Hosanny, która ma słownik. Z tym pisaniem listów jest prawdziwy cyrk i całkiem niezłe jaja, a Welon to nawet stwierdził, że nie miał pojęcia, że jest tyle wyrazów.

Siostra Hosanna kazała w pierwszym liście napisać plan dnia w obozie. Więc wstajemy o 6.00, myjemy się i chlapiemy wodą, zawsze jest kupa śmiechu i granda. Ubieramy się i ścielimy łóżka, ale nie tak jak w domu, tylko porządnie. Potem msza i śniadanko – pycha, choć jest wszystko to, czego nie lubię. Później zbiórka w kąpielówkach (wszyscy oprócz siostry Hosanny) – strasznie śmiesznie to wygląda – i wyjście na plażę. Ksiądz Marek zauważył, że plaża jest zupełnie pusta, a nie jest prywatna ani ogrodzona. Po prostu jak tylko przychodzimy, to wszyscy zaraz się wynoszą. Po plaży obiad. Wcinam wszystko, choć niczego nie lubię, i nawet mi smakuje. Po obiedzie najgorsze, czyli obowiązkowy odpoczynek, jak w jakimś przedszkolu.

Z odpoczynku siostra zwolniła tylko księdza Marka, który ma odmawiać w tym czasie brewiarz, a my albo piszemy te listy i wtedy jest śmiesznie jak nie wiem co, albo siostra Hosanna opowiada nam niesamowite historie, wszystkie podobno ze Starego Testamentu.

Czemu do tej pory nie dałaś mi tej książki do czytania, przecież mamy Biblię w domu? Jak tylko wrócę, to zaraz sobie poczytam.

Dziś była kiepska pogoda, więc na zbiórce w kąpielówkach siostra Hosanna powiedziała, żebyśmy zamiast na plażę, poszli na ryby. Wręczyła chłopakom wędki, a księdzu Markowi całe pudełko robaków, które sama nakopała. Powiedziała, że mamy się pośpieszyć z tym połowem, bo dziś przewidziała na obiad ryby, więc żeby nie marudzić, tylko szybko nałowić i przynieść jej do smażenia. Prawie pędem pobiegliśmy na przystań i ksiądz Marek, Neptun, Lok i Welon wszystkim nabijali na haczyk robaki. Jednak nic nie złowiliśmy, bo Kefir cały czas beczał, że nie chce łowić, że nie cierpi żadnej obrzydliwości i nie zje ryby, która chociażby spojrzała na robaka, i że przyniesie zwolnienie od rodziców na to łowienie. W tym samym czasie Piecyk, ten, co zawsze coś zbroi, wlazł na takie wysokie drzewo, bo zobaczył gniazdo i chciał zabrać dla siostry jajko, lizus jeden. Oczywiście nie wiedział, jak zejść, bo po drodze złamał gałąź.

Ksiądz Marek szybko poleciał z Welonem po drabinę do najbliższego gospodarstwa, a Neptun i Lok nas pilnowali. Nagle przyjechał samochód z lodami. Wszyscy pobiegliśmy tam i nawet Piecyk nie czekał już na drabinę, tylko szybko zszedł na loda. Więc Neptun i Lok poszli oddać drabinę, a Ksiądz postanowił, że najlepiej będzie po prostu te ryby na obiad kupić od rybaka. Okazało się jednak, że ktoś wykupił dziś rano wszystkie ryby i musieliśmy wrócić do obozu bez połowu, chociaż straciliśmy całą przynętę.

Wyszło na to, że Lok znalazł jedną zdechłą rybę, którą oddaliśmy siostrze Hosannie na obiad plus jajko Piecyka na panierkę. Ksiądz Marek stracił wszystkie robaki, bo o nich zapomniał, wędki miały splątane żyłki i haczyki, więc czuliśmy się jak prawdziwe baranki, wołki i osiołki. I to wszystko przez siostrę Hosannę, która śmiała się do łez. Na szczęście ryb przybywa podczas smażenia, tak mówi siostra, i starczyło dla wszystkich.

Kocham Cię i z Bogiem,

Nieustraszony Szerszeń Północy

Opowiadanie pochodzi z książki Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Armia księdza Marka”. Można ją nabyć przez internet: www.facebook.com/Armia-Ksiedza-Marka. Kontakt z autorką: [email protected].

Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z tomiku „Armia księdza Marka”, pt. „List z wakacji”, znajduje się na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opowiadanie Aleksandry Tabaczyńskiej z tomiku „Armia księdza Marka”, pt. „List z wakacji”, na s. 8 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Program 500+. Nasze późne wnuki dzięki niemu mogą mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju

W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. To samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+.

Andrzej Jarczewski

500+ – eppur si muove

Myślenie o stanie danego kraju i o perspektywach na przyszłość zawsze zaczyna się od oszacowania „siły żywej”, czyli liczby obywateli i struktury demograficznej. Później rozpatruje się zagadnienia geopolityczne, gospodarcze, kulturowe, naukowe i wszelkie inne. Zwracam uwagę na strukturę demograficzną, bo o tym nie zawsze pamiętamy. To jest (w czasie pokoju) parametr stały, dokładniej: wolnozmienny.

Myślenie liczbą

Warto przypomnieć, że w Polsce od roku 1956 zaczęto realizować politykę antynatalistyczną, zmierzającą do ograniczenia liczby ludności, czego skutkiem jest groźne zaburzenie struktury uwidocznionej na wykresach. Władysław Gomułka był przerażony wizją roku 2000, kiedy to PRL (według ówczesnych prognoz) miał liczyć 52 miliony obywateli. Wyrwy po tej polityce do dziś są widoczne na naszym demograficznym portrecie. W roku 1957 widzimy lokalny szczyt powojennego wyżu, a później wiele lat słabych.

Trzeba od razu zaznaczyć, że ten wyż i tak musiał się wkrótce zakończyć. Liczba dzieci nie mogła nieprzerwanie przyrastać, bo w wiek rozrodczy wchodziło pokolenie zdziesiątkowane przez wojnę (to też wciąż widać na wykresie). Poza tym – w XX wieku, już przed wojną, w całej Europie systematycznie spadała dzietność. W roku 1914 Niemcy liczyli na łatwe zwycięstwo nad francuską „armią jedynaków”. Wojny nie wygrali, ale podstawowy problem Francji zdiagnozowali poprawnie.

W roku 1936 ten spadkowy trend zauważył nawet Stalin. Dla niego najważniejsza była liczebność armii, a ta – gdyby ów trend się utrzymał – mogłaby nie wystarczyć do planowanych podbojów. Zakazano więc aborcji na życzenie, co powoli zaczęło dawać efekty w następnych latach. Z kolei nasz Gomułka – wbrew sowieckim przestrogom – popełnił błąd maltuzjański, polegający na ekstrapolowaniu powierzchownie obserwowanych w Polsce trendów. W roku 1956 wprowadzono ustawę o „przerywaniu ciąży”, która – wraz z bardzo silną propagandą antynatalistyczną – doprowadziła do tego, że wkrótce liczba aborcji była porównywalna z liczbą urodzeń: po kilkaset tysięcy rocznie. Cel osiągnięto. Polska nie osiągnęła nawet 40 milionów.

Myślenie strukturą

Kwestia, ilu ludzi może bezpiecznie zmieścić się na terenie Polski, jest przedmiotem sporu. Natomiast bezsporne jest to, że proporcje między pokoleniami nie mogą być dowolne w żadnym kraju. Jeżeli w niektórych regionach Afryki widzimy więcej dzieci niż dorosłych, to nie tylko bieda jest nieunikniona, ale konieczna jest praca dzieci. Gdyby młode pokolenie chodziło tam do szkół, a nie do jakiejkolwiek roboty, wszyscy by umarli z głodu. Pomoc zagraniczna jest nieskuteczna i nierytmiczna, a często szkodliwa dla rozwoju kraju. W efekcie rosną pokolenia półanalfabetów, zdolnych wprawdzie do korzystania ze smartfonów, ale niezdolnych do wyprodukowania czegokolwiek, co wymaga elementarnej wiedzy. To droga donikąd.

Również narody bezdzietne mogą wkrótce spodziewać się różnych niemiłych przygód. Owszem, bez wydatków na dzieci łatwiej o beztroskie i bogate życie, ale za kilka pokoleń w takim kraju autochtoni znajdą się w mniejszości, a pracujący na nich przybysze mogą mieć nieoczekiwane poglądy na sens utrzymywania starzejącej się mniejszości przy życiu.

Dziś jeszcze różne bunty i rozruchy da się jakoś stłumić, ale gdy proporcje zostaną radykalnie zmienione, zabraknie obrońców dawnych wygód. Tak padło wielkie mocarstwo, jakim przez długie wieki było Bizancjum. Zabrakło obrońców. Przyszli ci, których było więcej, a ci, których było mniej, przeszli do historii. (…)

Scenariusze

Nie ulega wątpliwości, że Program 500+ już powołał do życia setki tysięcy młodych Polaków (w odniesieniu do prognoz GUS, nieprzewidujących tego programu). Nie ulega również wątpliwości, że 500+ nie podniesie dzietności do poziomu zapewniającego pełną zastępowalność pokoleń. Struktura wiekowa będzie nadal zdeformowana, co – licząc nie kadencjami, ale pokoleniami – musi doprowadzić do wyludnienia, czyli zaniku polskości w Polsce.

Możemy się z tym pogodzić: niech nas zastąpią narody demograficznie prężniejsze. Niewykluczone nawet, że to się stanie bez naszej zgody. Tak jak w Bizancjum. Możemy też przyjąć opcję „europejską”, czyli najpierw zlać się z innymi narodami Europy, a później – niezbyt długo – „czekać na barbarzyńców”.

Możemy jednak uznać, że polskość jest wartością zasługującą na długie trwanie, że nasze późne wnuki powinny mieć szansę na mówienie po polsku we własnym kraju. To nie dla każdego jest oczywiste. Jeżeli jednak przyjmiemy opcję polską, to – pod rozpatrywanym teraz względem – musimy działać. Na dalsze stymulanty finansowe nie ma co liczyć. Ich skuteczność jest ograniczona, podobnie jak ograniczony jest budżet, oskarżany (przez idiotów lub agentów) o „rozdawnictwo”.

Doświadczenia

Nie lekceważę żadnej formy finansowego wsparcia dzietności. Bronię zwłaszcza zasady powszechności, która chroni kobiety przed upokarzającymi staraniami w różnych urzędach, co zresztą by kosztowało strasznie dużo. Wiem, bo byłem urzędnikiem odpowiedzialnym za podobne sprawy. Segregacja rodzin na „lepsze” i „gorsze” wymagałaby zatrudnienia wielu odpowiednio wykształconych specjalistów, zdobywania tysięcy zaświadczeń i nieraz kończyłaby się w sądzie.

Mam również inne doświadczenia. Otóż jako ojciec czworga dzieci musiałem – oprócz etatu – brać dodatkowe zajęcia lub przynosić różne roboty do domu, co skutkowało przerzuceniem wielu ciężarów wychowawczych na żonę nauczycielkę. Ta znów z tego powodu nie mogła pracować zawodowo przez wiele lat. Ja musiałem zarabiać (w kopalni czy w urzędzie) względnie dużo, co sprawiało, że prawie nigdy nie załapałem się na żaden socjal, choć – po podzieleniu przez 6 – moje zarobki starczały na zaledwie bardzo, bardzo skromne życie. Gdy żona nie pracowała, odmawiano naszym dzieciom nawet miejsca w przedszkolu.

Nie żalę się, tylko pokazuję przykład typowej inteligenckiej rodziny wielodzietnej. Podobnie jest w rodzinach nauczycielskich, lekarskich i wielu innych. Widzę, jak dobroczynne skutki dla młodych rodzin przynosi 500+. W PRL ośmieszano rodziny wielodzietne, które niby miały być siedliskiem patologii. W III RP ta myślowa kalka utrzymywała się bardzo długo. Bo rzeczywiście, wiele rodzin wielodzietnych wpadało w taką biedę, że traciło zdolność dobrego funkcjonowania. Nieprzyjaźni obserwatorzy skutek nazywali przyczyną. Nie dostrzegali rodzin, które dają radę wspaniale, choć kosztem wielkiej pracy matek i wyrzeczeń ojców.

Powinno nam zależeć, żeby dzieci rodziły się nie tylko w rodzinach patologicznych, ale również w takich, które potrafią potomstwu zapewnić wzorowe wychowanie. W takich rodzinach bardzo często zdarza się tak, że przy jednym dziecku żyje się na względnie wysokiej stopie, ale każde następne dziecko rujnuje dobrobyt, choć dochody takiej rodziny są nadal dużo wyższe niż jakikolwiek próg socjalny.

Przy okazji: zauważyłem, że naprawdę bogaci ludzie coś nie gardzą 500+, które jest dla nich zaledwie dodatkiem do reszty z kieszonkowego. Głośno krytykują, ale cicho biorą.

Polskość rozegra się w kulturze

W XIX wieku polskości w Polsce nie uratowały stymulanty finansowe. Gdybyśmy nie mieli Mickiewicza, Chopina, Matejki czy Sienkiewicza… nikt nie wie, czy dowieźlibyśmy polskość aż do roku 1918. I czy tej polskości starczyłoby aż na Polskę. Dziś stoimy w obliczu gigantycznej przemocy medialnej ze strony niepolskich, a często polonofobicznych monopolistów. Tworzone są indeksy ksiąg zakazanych, których na terenie Polski nie wolno udostępniać w antypolskich sieciach handlowych. Wymyślane są różne formy cenzury (pisałem o tym na tych łamach w kwietniu br., a o dystrybucji prestiżu w czerwcu). Już chyba każdy (z wyjątkiem idiotów i agentów) widzi, że kapitał medialny ma narodowość. Trzydzieści lat medialnej przemocy!

W poprzednich raportach domagałem się utworzenia konglomeratu polskich mediów, wspierających Program 500+. Proponowałem założenie miesięcznika flagowego pod roboczym tytułem „Matka Polka”, który by konkurował na rynku z tą śmieciową makulaturą, propagującą antywartości. W czasach internetowych taki miesięcznik musiałby być wspierany przez cały mobilny anturaż, umożliwiający dotarcie do starych i młodych. Wysyłałem to do różnych urzędów i polityków. Na razie – bez jakiegokolwiek odzewu. Być może jest to niewłaściwy kierunek działania.

Nie wiem, co się dzieje w telewizji, bo nie korzystam z telewizora, ale siedzę w internecie i widzę dużo wartościowych działań ministerstwa kultury. Na razie ministerstwo walczy o historię, co przyjmuję z aplauzem. Potrzebne są jednak działania, wspierające polską dzietność, a tego za bardzo nie widzę. Kto się tym zajmie? Ministerstwo rodziny i wszystkiego najlepszego może administrować programami socjalnymi, ale nie przeprowadzi wieloletniej kampanii propagującej rodzinę.

Szkoły? Trudna sprawa. W PRL-u szkoły uratowały polskość przed sowietyzacją, bo jednak większość grona nauczycielskiego stanowili patrioci odporni na marksizm. Czy tak jest nadal? Tego nie wiem. Może warto sprawdzić. Obawiam się jednak, że sformatowani przez komunistyczne uniwersytety nauczyciele chętniej zajmą się promocją aborcji, masturbacji i „wielką księgą cipek” niż wychowaniem ku odpowiedzialnej dzietności. Kilku niestety takich znam. Nigdy nie powinni być nauczycielami, ale to oni dziś rządzą szkołami samorządowymi.

Wnioski arytmetyczne

Nie wypowiadam się o moralnych aspektach dopuszczalności aborcji na życzenie. Dla mnie sprawa jest jasna, ale wielu Polaków akceptuje ciemność. Porozumienie jest niemożliwe, a wszelka dyskusja – stratą czasu. Należy znaleźć rozwiązanie na innej płaszczyźnie, np. arytmetycznej.

Pamiętamy o skutkach ustawy proaborcyjnej z roku 1956. Wprowadzono ją w szczycie wyżu, a mimo to przyniosła skutki katastrofalne.

Teraz, gdy znajdujemy się (spójrzmy na wykresy) w epoce nieuniknionego pogłębiania się niżu, liberalizacja aborcji oznaczałaby wręcz wygaszenie narodu polskiego. Powtarzam: nie używam żadnych argumentów moralnych ani religijnych. Wskazuję to, co z punktu widzenia elementarnej znajomości matematyki powinno być dla każdego jasne. Przez co najmniej 20 lat liczba urodzeń musi spadać ze względu na to, że nie będzie miał kto tych brakujących dzieci rodzić. Czysta arytmetyka. Możemy tylko ten nieunikniony(!) proces spowalniać lub przyśpieszać.

Zwolennicy aborcji na życzenie są na szczęście poza większością parlamentarną, więc z tej strony nic poważnego nam nie grozi. Pojawili się jednak prowokatorzy z drugiej strony, nawiedzeni Savonarole, gotowi wszcząć wojnę, której rezultat nie jest pewny. Moralny szantaż, wywierany na polityków, jest po prostu obrzydliwy w sytuacji, gdy obecny stan świadomości społecznej gwarantuje przegraną w referendum, a wprowadzenie takiej zmiany bez referendum rozpoczęłoby epokę wojen domowych. Jeżeli głoszący jedynie słuszne poglądy Savonarola przyczyni się do porażki obecnego Prezydenta, będzie przez całą wieczność tłukł się po piekle, które teraz brukuje swoimi nieodpowiedzialnymi i egoistycznymi dobrymi chęciami.

Tak więc problemów nam nie brakuje. Może nadchodzące lata, wolne od wyborczej presji, będą sprzyjać ich rozwiązaniu. W tytule zacytowałem słowa o Ziemi, przypisywane Galileuszowi: „a jednak się kręci”. Wydaje mi się, że to samo – wbrew całej antyrodzinnej i antypolskiej propagandzie – można już dziś powiedzieć o Programie 500+. A przyszłość Polski zależy od polskiej kultury. I polską twórczość należy wspierać. W każdej dziedzinie.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove”, znajduje się na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „500+ eppur si muove” na s. 6 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet?/ Wywiad Wojciecha Pokory z Marcinem Dąbrowskim, „Kurier WNET” 73/2020

Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwszy powielacz przemycony z Zachodu to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wojciech Pokora, Marcin Dąbrowski

Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności

Z Marcinem Dąbrowskim – dr. historii, głównym specjalistą Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Lublinie, zajmującym się historią Lubelskiego Lipca 1980 i NSZZ Solidarność na Lubelszczyźnie – rozmawia Wojciech Pokora.

Panie Doktorze, zacznę nieco przewrotnie. Lublin nie kojarzy się, a na pewno w czasach PRL tak było, jako miasto opozycji. Raczej z Manifestem PKWN z 22 lipca 1944 r. O żołnierzach wyklętych operujących w tych rejonach przecież wówczas głośno nie mówiono. Za to zdecydowanie bardziej chwalono się, że stąd pochodził Bolesław Bierut. A lipiec był obchodzony właśnie jako rocznica wspomnianego manifestu… Skąd nagle znalazła się tu w ludziach siła do buntu?

To ówczesne kojarzenie Lublina i Lubelszczyzny z Manifestem PKWN, czy szerzej z tzw. Polską Lubelską z lat 1944–1945, czyli okresem zainstalowania się władzy komunistycznej na ziemiach polskich, było bardzo krzywdzące dla mieszkańców tego regionu. Zwrócił Pan Redaktor uwagę na żołnierzy wyklętych. Powojenna partyzantka antykomunistyczna należała na tym terenie do najsilniejszych w kraju.

A były jeszcze wydarzenia związane z cudem w katedrze lubelskiej w 1949 r. Zwróciły one oczy całego kraju na Lublin. Tysiące wiernych przybywających z całej Polski. Wojskowe i milicyjne blokady na rogatkach miasta. Uliczne starcia z MO i KBW. Setki zatrzymanych i aresztowanych. Z tego ponad sto osób skazanych na kary pozbawienia wolności, nawet do 5 lat więzienia. Takich pacyfikacji nie przeżyło wówczas żadne miasto w Polsce.

Dodajmy jeszcze mniej znane wydarzenia w obronie krzyża w Kraśniku Fabrycznym w 1959 roku. Dalej, aresztowanie przez komunistów peregrynującej kopii obrazu Matki Boskiej w 1966 r., jako kara za żywiołowe przyjęcie ikony na ulicach Lublina.

Postrzeganie Lublina i Lubelszczyzny jako jakiejś kolebki Polski Ludowej jest nieporozumieniem. To, że propaganda PRL kreowała przez dziesięciolecia swoje wizje, to nie znaczy, że my po latach też powinniśmy je powielać.

Pamiętajmy, że przez cały okres PRL istniał tu Katolicki Uniwersytet Lubelski. I wiele osób kojarzyło Lublin właśnie z KUL-em. Czym była ta instytucja i jaką rolę odegrała, mimo wszystkich rozmaitych ograniczeń i uwarunkowań, to temat na osobną opowieść. W każdym razie był to ważny symbol. Ale także realne miejsce dające schronienie osobom wyrzuconym z uczelni państwowych, na przykład po marcu 1968 r. czy po grudniu 1981 r.

I być może Pana zaskoczę, ale właśnie dzięki katolickiej uczelni Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwsze profesjonalne powielacze przemycone z Zachodu i początki niezależnej poligrafii w kraju to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wiemy, że w lipcu 1980 r. wszystko zaczęło się w Świdniku…

Pierwsze strajki zaczęły się 1 lipca 1980 r. w różnych miejscach w kraju, gdy w stołówkach niektórych zakładów pracy zaczęto wprowadzać podwyżkę cen artykułów mięsnych. Już wtedy zastrajkowały m.in. Zakłady Mechaniczne „Ursus” oraz Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Mielec”. 8 lipca 1980 r. rano zmieniono ceny w zakładowej stołówce w WSK „PZL-Świdnik” i dlatego w Świdniku też wybuchł strajk.

Zatem, jak się niekiedy mówi, bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu strajku w WSK Świdnik było podwyższenie cen w zakładowej stołówce. Z tego powodu po przerwie śniadaniowej nie podjęło pracy kilka wydziałów. Około południa robotę przerwały już wszystkie wydziały produkcyjne.

Jak przebiegał strajk?

Przede wszystkim od razu przy wyjaśnianiu przyczyn przerwania pracy pojawiła się ogromna ilość uwag, wniosków, postulatów. Od paru lat społeczeństwo – w tym i mieszkańcy Świdnika – było nękane narastającym kryzysem ekonomicznym, pogłębiającymi się brakami towarów. Strajk ujawnił ogromne obszary zaniedbań ze strony dyrekcji i władz różnego stopnia w zakresie spraw zakładowych, pracowniczych, socjalnych. Stąd na niektórych wydziałach zgłoszono po kilkaset postulatów. Tak było zresztą w całej Polsce. Lato 1980 r. obnażyło zaniedbania PRL w stosunku do środowisk pracowniczych, w ówczesnej nowomowie: proletariatu, dla dobra którego miano sprawować dyktatorską władzę. Tymczasem ów proletariat zbuntował się przeciw otaczającej rzeczywistości i swoim rzekomym dobroczyńcom.

Istotnym elementem strajku w Świdniku, a potem i w innych zakładach pracy, okazały się wiece załogi. Setki ludzi gromadzące się pod biurowcem dyrekcji były poważną siłą nacisku. Komunistyczny aparat nie miał doświadczenia w kontakcie z takim spontanicznym tłumem.

Podczas niedawnej konferencji, która odbyła się w Lublinie – „Stąd ruszyła lawina… 40. rocznica Lubelskiego Lipca 1980” – prof. Andrzej Zybertowicz zwrócił uwagę, że w momencie wybuchu protestu pojawiły się dwa nurty – część strajkujących zaintonowała Międzynarodówkę, lecz za chwilę większość zaśpiewała Boże, coś Polskę. Czy to wydarzenie można uznać za symboliczne?

Nie było dwóch nurtów w czasie lipcowych strajków na Lubelszczyźnie. Ani rozdwojenia wśród strajkujących. Ci sami ludzie śpiewali Wyklęty powstań ludu i pieśni religijne. Taka była specyfika Polski Ludowej.

To było wówczas bardzo szczególne miejsce na Ziemi: państwo socjalistyczne, rządzone od kilkudziesięciu lat przez komunistów i będące częścią komunistycznego bloku państw Układu Warszawskiego i RWPG, w którym ponad 90 procent obywateli chodziło – bez przeszkód – do kościoła. Wśród nich była większość członków komunistycznej partii PZPR.

Również bez przeszkód, choć poza szkołą, uczęszczały na lekcje religii niemal wszystkie dzieci i prawie cała polska młodzież. W tym większość dzieci działaczy partyjnych, milicjantów, a nawet funkcjonariuszy SB. A kilka miesięcy wcześniej tłumy, liczące nawet około miliona osób, gromadziły się na spotkaniach z papieżem, i to na dodatek z rodzimym papieżem, który jeszcze niedawno żył wśród tych ludzi na co dzień. Takie rzeczy możliwe były wtedy tylko nad Wisłą.

Wracając do Świdnika, ta Międzynarodówka śpiewana pod oknami dyrekcji była wyrazem buntu, a nie hymnem pochwalnym na cześć władz. Musiała brzmieć zupełnie inaczej, niż podczas wcześniejszych akademii 1-majowych. I z całą pewnością nie sprawiła przyjemności słuchającym jej komunistycznym dygnitarzom, którzy przybyli do WSK. A należy wspomnieć, że do strajkującego zakładu dotarli dość wysocy funkcjonariusze rządzącego aparatu: minister przemysłu maszynowego, wojewoda lubelski, sekretarz ekonomiczny KW PZPR, dyrektor zjednoczenia. Na ówczesnym etapie rozwoju ruchu strajkowego trudno wyobrazić sobie gości wyższego szczebla.

I tu trzeba podkreślić rzecz niezwykle ważną dla dalszego pokojowego przebiegu wydarzeń w lecie 1980 roku. To, że nie doszło do przemocy, do użycia siły, a być może nawet do przelewu krwi, wynikało nie tylko z opanowania i ograniczania się strajkujących. Co najmniej w równym stopniu było to efektem gotowości władzy do podjęcia szybkich rozmów ze strajkującymi, i to już od pierwszego dnia, czyli od 1 lipca 1980 r. Bez takiej postawy władz, scenariusze wydarzeń z 1980 roku mogły być zupełnie inne.

Czy już wówczas zaczęto dostrzegać, że strajk jest czymś więcej niż upomnieniem się o podstawowe sprawy bytowe?

Wspomniałem wcześniej o ogromnej liczbie zgłaszanych postulatów. Od tych spraw codziennych, pracowniczych, zakładowych, trzeba było zacząć i te załatwić w pierwszej kolejności.

W lipcu 1980 r. władze PRL czuły się jeszcze silne i nie były skłonne ustępować tak daleko, jak stało się to miesiąc później, w sierpniu. Zdawali sobie z tego sprawę strajkujący i przedkładali realne na tamtą chwilę żądania. Pamiętajmy, że w lipcu władze w ogóle nie uznawały jeszcze pojęcia ‘strajk’. Nazywało się to „przerwami w pracy”.

Dlatego nie było jeszcze wówczas Komitetów Strajkowych o takiej nazwie. Strajkujący, o ile nie bali się wyłonić jakiegoś bardziej formalnego przedstawicielstwa, używali zastępczych nazw. W WSK Świdnik był to Komitet Postojowy. To nawet władzom bardziej wówczas zależało na wyłonieniu jakiejś reprezentacji pracowników, z którą łatwiej byłoby rozmawiać i zakończyć protest, niż z wielkim, niekontrolowanym tłumem.

Jeśli chodzi o horyzont postulatów, zauważmy, że od początku strajkujący w WSK upominali się o poprawę zaopatrzenia i warunków bytowych dla całego Świdnika. Domagano się też zmniejszenia dysproporcji cywilizacyjnych między poszczególnymi obszarami kraju. W nowej sytuacji strajkowej zupełnie nie zdały egzaminu dotychczasowe rady zakładowe, które miały być rodzajem samorządu pracowniczego, a okazały się martwymi atrapami posłusznymi dyrekcji. Stąd ważny, jak na owe czasy, postulat uniezależnienia rad zakładowych od dyrekcji. A to byłby już pierwszy krok do utraty kontroli nad zakładami pracy. Złamaniem ówczesnego tabu było także domaganie się zniwelowania dysproporcji między zarobkami i zasiłkami dla pracowników przemysłu a takimi samymi uprawnieniami milicjantów, pracowników wojska czy działaczami partyjnymi PZPR. Czy to już nie było podgryzaniem egipskiej piramidy? A postulat wszystkich wolnych sobót na stałe, który był taki nośny w sierpniu i w czasach Solidarności? A żądanie podawania rzetelnych informacji w środkach masowego przekazu? Czy to już nie był krok ku ograniczeniu cenzury i wolności słowa?

Strajkujący w Świdniku mieli świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań ustrojowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domagałby się w 1980 roku obalenia PRL czy zmiany ustroju. Ani w lipcu, ani w sierpniu 1980 roku.

Nawet w 1981 r. nie głosiła tego Solidarność. A wielu w szeregach PZPR szczerze próbowało jeszcze reanimować swoją partię w ramach tzw. struktur poziomych. Dopiero 13 grudnia 1981 r. i represje stanu wojennego zmieniły znowu otaczające realia, a przede wszystkim horyzonty myślowe w ludzkich głowach. Mało kto myślał już o reformowaniu systemu. Ale wtedy wszyscy mieli już za sobą 16 miesięcy zbiorowej posierpniowej wolności.

Załodze WSK Świdnik udało się wymusić spełnienie postulatów. Pojawił się przykład, ze strajk jest formą dialogu z władzą.

Zaskakujące jest to, że zakończony czwartego dnia strajk w WSK Świdnik sfinalizowano podpisaniem pisemnego porozumienia. To pierwszy taki przypadek latem 1980 roku.

Czy stąd strajki w kolejnych zakładach pracy na Lubelszczyźnie?

Strajki w Lublinie pojawiły się już nazajutrz po rozpoczęciu strajku w Świdniku. I to od razu w dużych zakładach pracy. 9 lipca rozpoczęła strajk Fabryka Maszyn Rolniczych „Agromet”. Kolejnego dnia – Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów. Potem – największa Fabryka Samochodów Ciężarowych. I w następnych dniach kolejne przedsiębiorstwa. Stopniowo strajki objęły także inne miejscowości Lubelszczyzny, jak Białą Podlaską, Chełm, Kraśnik, Lubartów, Poniatową czy Puławy. Ale głównym ośrodkiem strajkowym stał się Lublin.

Ale nie było jeszcze wtedy żadnej struktury, która by koordynowała strajki?

Od 8 do 25 lipca 1980 r. w regionie strajkowało ponad 150 zakładów pracy. Zdecydowana większość, bo około 90, w samym Lublinie.

Strajki były jednak zupełnie spontaniczne, nieskoordynowane. Nie było struktury międzyzakładowej, spajającej wszystko w całość, tak jak później na Wybrzeżu. Mimo to, gdy w dniach 16–19 lipca 1980 r. strajk w Lokomotywowni Lublin zablokował cały węzeł PKP, strajkował transport zaopatrzenia sklepów, a 18 lipca stanęła komunikacja miejska – Lublin został praktycznie sparaliżowany. Większość pracowników innych przedsiębiorstw nie docierała na czas do swoich miejsc pracy.

Jak zareagowały na to władze?

Sytuacja wydawała się władzom na tyle poważna, że 18 lipca 1980 r. wystosowały Apel do mieszkańców Lublina. Wezwały w nim, ale w łagodnym tonie, do powrotu do pracy. Apelowały także o rozwagę i zadeklarowały spełnienie uzasadnionych postulatów. Apel został rozklejony w formie dużych afiszów na murach miasta. Opublikowała go także lokalna prasa. A na antenie rozgłośni odczytał go I sekretarz KW PZPR.

W żadnym innym mieście latem 1980 roku nie wystosowano podobnej odezwy do mieszkańców. To nie wszystko. W Warszawie zebrało się Biuro Polityczne Komitetu Centralnego PZPR, czyli najwyższe polityczne gremium decyzyjne tamtych czasów. Zapadła tam decyzja o powołaniu Komisji Rządowej do rozpatrzenia postulatów zgłoszonych przez zakłady pracy Lublina i województwa lubelskiego.

Postanowiony na czele komisji wicepremier Mieczysław Jagielski już następnego dnia, 19 lipca, przybył do Lublina, przywożąc ze sobą wiceministra komunikacji, który zakończył strajk kolejarzy w lubelskiej lokomotywowni PKP.

Niedługo potem lubelskie strajki zakończyły się. Ale niecały miesiąc później znowu zawrzało. Tym razem na Wybrzeżu. Tam były już tradycje strajkowania i pamięć o Grudniu 1970. Od 1978 r. działały tam Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Czy zasadne jest mówienie, że to, z czym mieliśmy do czynienia w sierpniu 1980 r., miało swój początek w lipcu na Lubelszczyźnie?

O lipcowych strajkach w Lublinie doskonale wiedziano na Wybrzeżu. Mówiło o tym Radio Wolna Europa, dzięki zorganizowanej przez opozycję siatce zbierania informacji o strajkujących zakładach pracy. Wiedziano, że strajki były masowe i że mimo to miały pokojowy przebieg. Że władze podjęły rozmowy ze strajkującymi i zgodziły się spełnić przynajmniej część zgłoszonych postulatów.

Przełamana została dzięki temu bariera strachu i o tyle łatwiej było zrobić w Gdańsku kilka kroków dalej. Z rzeszą doradców, pod okiem ekip dziennikarskich i kamer telewizyjnych z całego świata. Sama władza też dojrzała do znacznie dalej idących ustępstw i rozwiązań.

Zresztą, była już przyparta do ściany, gdy pod koniec sierpnia stanął prawie cały kraj. Strajkujący w lipcu nie mieli tego komfortu i byli sami. Dlatego tym bardziej należy przypominać, że bez ich wcześniejszego zrywu nie byłoby potem gdańskiego Sierpnia.

Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności”, znajduje się na s. 1 i 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności” na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego