Minister Beck wiedział, czym grozi inwazja sowiecka i kiedy nastąpi. Jednak nie sprzymierzył się z Hitlerem. Dlaczego?

Nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy.

Piotr Witt

Depesza od Lecomte’a 24 sierpnia 1939

Nieśmiertelne dywagacje na temat wojny. Mogliśmy jej uniknąć? Musieliśmy przegrać? Historia stanowi równanie ze zbyt wielką liczbą niewiadomych, żeby jednoznaczna odpowiedź była możliwa. Nie zniechęca to jednak miłośników  badania dziejów.

Dociekanie, „co by było gdyby”, pociąga nawet bardzo poważne umysły. Jean Dutourd, akademik francuski, poświęcił książkę możliwej, chociaż zmyślonej historii Napoleona. Autor powieści „Le Feld-Maréchal von Bonaparte”, trzeźwy racjonalista, starał się opisać konsekwencje aneksji Korsyki przez Austriaków, w przypadku gdyby wcześniej Ludwik XV nie kupił wyspy od Genueńczyków. Młody Bonaparte, zamiast paryskiej École Militaire, ukończyłby Theresianische Militärakademie w Wiedniu, w związku z czym rewolucja francuska, a zwłaszcza wojny francusko-austriackie, przybrałyby całkiem inny obrót. Jean Dutourd – erudyta obdarzony poczuciem humoru – sprowadził rozumowanie typu „co by było gdyby” do jego właściwych rozmiarów, to znaczy do absurdu.

Mimo wszystko, obchodząc dziś nową rocznicę wybuchu wojny, znów pochylamy się nad przeszłością. Jeżeli nawet nic nie usprawiedliwia polskiej obsesji, polskiej fascynacji tematem, to jednak wiele okoliczności ją tłumaczy. Wojna zmieniła naszą historię na kilkadziesiąt lat. Ponieśliśmy kolosalne straty biologiczne, wyginęła nasza elita, spod jednej okupacji – pięcioletniej – dostaliśmy się pod drugą. Z jej skutków do dzisiaj nie możemy się otrząsnąć.

Kilka lat temu młody historyk Piotr Zychowicz przedstawił tezę, jakoby ratunek dla Polski w 1939 roku był możliwy. Wystarczyło tylko, aby Beck zawarł pakt z Ribbentropem. Należało związać się z Niemcami i razem uderzyć na Związek Radziecki. Teza nienowa, ale przedstawiona z talentem i dużą siłą perswazji. Jeszcze zanim wojna wybuchła i wszystko było możliwe, głosił ją Władysław Studnicki, co przysporzyło mu niemało kłopotów. 23 listopada 1939 skierował do władz III Rzeszy Memoriał w sprawie odtworzenia Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej, w którym postulował odtworzenie wojska, które w sojuszu z Wehrmachtem miało walczyć w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odpowiedzi Niemcy osadzili postulanta w domu wariatów, a kiedy i to nie pomogło, został ponownie aresztowany przez Gestapo i uwięziony na Pawiaku. Niemcy nie widzieli Polaków w roli sojusznika. Mieli inne plany.

Inny publicysta, Tomasz Łubieński, w odpowiedzi na Pakt Ribbentrop-Beck zredagował esej, udowadniając, że taka postawa okryłaby Polaków hańbą na wieki. Rozogniona wyobraźnia popchnęła obu polemistów aż do przewidywania, jak w tych warunkach sytuacja geopolityczna ukształtowałaby się po wojnie.

Zdaniem Zychowicza, po pokonaniu Sowietów przez Niemcy w sojuszu z Polską, a następnie po rozgromieniu Niemiec przez zachodnich aliantów, Polska stałaby się na powrót suwerennym państwem, mając za sąsiadów trupa Niemiec na Zachodzie i trupa Sowietów na Wschodzie. Tomasz Łubieński ze swej strony nie sądził, aby po tym, co byśmy zrobili, znalazłby się nowy prezydent Wilson, który pragnąłby wskrzesić Polskę.

Cokolwiek by zaszło, bo przecież bujamy w świecie fantazji, jedno jest pewne i stanowi podstawę rozumowania: należało związać się z jednym z sąsiadów, gdyż nie można prowadzić wojny na dwa fronty. Nie trzeba być generałem, aby to zrozumieć. Motyw dwu frontów pojawia się często w rozważaniach publicystów francuskich, którzy stawiają Polsce zarzut, że nie sprzymierzyła się ze Związkiem Radzieckim.

Pewna okoliczność – nieznana, jak się wydaje, obydwu polskim polemistom – jeszcze bardziej obciąża politykę Becka. Minister Józef Beck nie tylko miał wszelkie powody, aby obawiać się inwazji sowieckiej, ale, co więcej, był dokładnie poinformowany, kiedy ona nastąpi; znał daty i kierunki uderzenia. A mimo to nie zmienił stanowiska.

Pakt Ribbentrop-Mołotow o nieagresji został podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku. Oba układające się mocarstwa nadały mu wszechświatowy rozgłos. Sprawozdawcy radiowi obecni w Moskwie relacjonowali historyczne wydarzenie na gorąco we wszystkich językach. Fotografowie robili zdjęcia, operatorzy filmowali, żeby nazajutrz na pierwszych stronach dzienników, a później we wszystkich kinach Europy pokazać, jak dobroduszny minister Mołotow z nieskazitelnie eleganckim ministrem von Ribbentropem składają podpisy na dokumencie gwarantującym pokój Europie i światu, i pieczętują przyjaźń uściskiem ręki.

Czytelnicy dzienników, kinomani i radiosłuchacze nie znali innego dokumentu podpisanego tego dnia nad ranem. Z dala od prasy, radia i kronik filmowych, bez świadków, w najgłębszej tajemnicy Ribbentrop i Mołotow podpisali klauzule ściśle tajne, dodane do oficjalnego porozumienia. Beck znał ich treść.

Należy dobrze zapamiętać datę zawarcia paktu: noc z 23 na 24 sierpnia 1939.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem – 24 sierpnia – do Sztabu Generalnego w Warszawie nadeszła długa, szyfrowana depesza nadana z polskiej ambasady w Paryżu. Zawierała syntezę klauzul trzymanych w tajemnicy. Trzeba przytoczyć jej treść in extenso, żeby ocenić jej znaczenie.

„1. Źródło pewne, dobre: Intensywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Polsce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej. Z chwilą okupacji dawnych prowincji wszczęcie rokowań przez Mussoliniego.
2. Źródło pewne Francuzów: widziano karty powołania z terminem zameldowania się na trzeci dzień mob. w Poznaniu.
3. Poza tym „F” nie konstatują zwiększonego tempa koncentracji wewnątrz i na Zachodzie”.

Depeszę przyjął oficer dyżurny Samodzielnego Referatu „Zachód”, który po rozszyfrowaniu wręczył ją kierownikowi Referatu mjr. Tadeuszowi Szumowskiemu o godz. 22.30. Na dokumencie nr. l.55549/IIBW 2/39, CA MSW, Ref. „W”, 262/116/116 C/4, ujawnionym z archiwów MSW widnieje podpis oficera dyżurnego: kapitan Zdzisław Witt. To był mój ojciec.

Depesza była wysłana przez płk Michała Balińskiego, chargé militaire ambasady. Kierował on głęboko zakonspirowaną grupą wywiadu na Niemcy, działającą z terenu Francji pod kryptonimem „Lecomte”.

Aż dziw, jak długo trwała ignorancja tajnych klauzul w środowiskach skądinąd doskonale poinformowanych. Oto wszystkowiedzący paryżanin Anatol Muhlstein w swoim Dzienniku pod datą 11 września ’39 notuje: „O 12.30 spotkanie z ambasadorem Rumunii. Serdeczna rozmowa. Franassovici uważa, że istnieje tajne porozumienie rosyjsko-niemieckie, przekonywał o tym Becka, który wcale nie chciał wierzyć. Postawa Włoch także wydaje się ambasadorowi podejrzana”. A przecież Muhlstein był radcą ambasady polskiej w Paryżu, znał wszystkich. Ożeniony z Rotszyldówną, miał do dyspozycji także siatkę rotszyldowskich kontaktów bankowych lepszą i skuteczniejszą od wywiadu niejednego państwa. Richard Franassovici z kolei świeżo przyjechał z Warszawy. Do wybuchu wojny przez półtora roku był ambasadorem Rumunii w Polsce.

Co jeszcze bardziej zdumiewające: o istnieniu tajnych klauzul nie wiedział Tony Klobukowski. Szczęśliwy przypadek dał mi dostęp do dwóch tomów pamiętnika tego francuskiego oficera, poświęconych w całości jego kilkuletniemu pobytowi w przedwojennej Warszawie. Kapitan spahisów Tony Klobukowski, syn gubernatora Indochin Anthony’ego Klobukowskiego i Pauline Bert, córki prezydenta Francji, rezydent wywiadu francuskiego, spotykał się prawie codziennie z moim ojcem. Otrzymywał od niego syntezy depesz wywiadu „N”, które kapitan Witt redagował na jego użytek w języku francuskim. Dzięki koligacjom rodzinnym Klobukowski miał ułatwiony dostęp do francuskich kół rządowych. Z kolei przyjaźnie wyniesione ze szkoły kawalerii w Grudziądzu – był doskonałym jeźdźcem – zapewniły mu popularność w polskich kołach wojskowych. Należał do kręgu osób najlepiej poinformowanych. Ewakuował się z ambasadą francuską 5 września. Nieznane historykom pamiętniki zredagował po wojnie i jak z nich jasno wynika, nigdy nie poznał depeszy od Lecomte’a.

Depeszy nie znał nawet major Wiliam H. Colbern. Według Klobukowskiego, ten amerykański chargé militaire był najlepiej poinformowanym obserwatorem zagranicznym w Warszawie. Jako jedyny z dyplomatów akredytowanych przy polskim rządzie, Amerykanin miał bezpośredni dostęp do premiera i ministra spraw zagranicznych bez przechodzenia przez sekretariat. Depesza od Lecomte’a tłumaczy wiele z niezrozumiałych decyzji polskiego rządu i wyjaśnia niejedno zagadkowe zachowanie jej najwyżej postawionych przedstawicieli, w tym ministra Józefa Becka.

***

W 1933 roku pułkownik Wieniawa-Długoszowski był posłany do Paryża przez marszałka Piłsudskiego i jego zaufanego ministra spraw zagranicznych (od 1932 r.) Józefa Becka w sekretnej misji najwyższej wagi. Naczelnik państwa polskiego proponował Francuzom wspólną wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Już w początkach władzy Hitlera niektórzy myślący ludzie w Europie orientowali się w jego agresywnych planach politycznych i zastanawiali nad sposobem przeciwstawienia się Führerowi.

Hitler objął władzę w wolnych wyborach demokratycznych dzięki popularności swych projektów politycznych wyłożonych w programowym dziele Mein Kampf i aprobowanych przez większość narodu niemieckiego.

Wytępienie Żydów i Słowian celem uzdrowienia finansów i rasy oraz uzyskania przestrzeni życiowej (Lebensraum) przypadło do gustu masom niemieckich wyborców wyczerpanym przez kryzys światowy i szarpanym przez banki pozostające najczęściej w rękach żydowskich.

Mało kto przewidywał dalszy ciąg z jasnością umysłu Józefa Piłsudskiego. Pomysł wojny prewencyjnej, do której moralnych i prawnych podstaw dostarczały postanowienia traktatu wersalskiego łamane i odrzucane przez Hitlera, powinien spodobać się Francji. Najmocniej doświadczona przez I wojnę światową, na próżno starała się rewindykować, choćby częściowo, reparacje wojenne nałożone na Niemcy przez aliantów w ramach traktatu pokojowego.

Ale interesy wielkich przemysłowców francuskich zaangażowane już były gdzie indziej. Ani oni, ani wielcy bankierzy nie byli zainteresowani wojną. Zresztą dotkliwe skutki wojny piętnaście lat po jej zakończeniu naród francuski wciąż odczuwał. We Francji powstała obfita literatura pacyfistyczna, która piórem jej utalentowanych przedstawicieli nie pozwalała zapomnieć półtora miliona zabitych młodych ludzi ani dziesiątków tysięcy kalek. W 1934 roku Francuzi nie chcieli słyszeć o wojnie. W ’39 także nie. Nie chcieli umierać nie tylko za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Na ulicach spotykało się wciąż mężczyzn w maskach, tzw. les gueles cassés – „strzaskane gęby”, o twarzach tak straszliwie pokiereszowanych, że nie chciano ich wystawiać na widok publiczny. Elegantki paryskie kazały służbie usuwać z gazety wszelkie wzmianki o wojnie przed przyniesieniem ich na tacy do sypialni razem ze śniadaniem.

Nie, stanowczo nie było we Francji sprzyjającej atmosfery dla inicjatywy Piłsudskiego opartej przecież tylko na przypuszczeniach. Należało czym prędzej wykurzyć z Francji niepożądanego wysłannika. Odpowiednie polecenia zostały wydane dziennikarzom. Przez wiele tygodni francuska prasa przedstawiała pułkownika Wieniawę jako alkoholika, kobieciarza o niewybrednych gustach, bywalca podejrzanych lokali, słowem człowieka, z którym nie dyskutuje się o przyszłości państwa i Europy.

W sierpniu i wrześniu ’39, kiedy oczy świata zwrócone były na Polskę, Francuzi mieli wyrobione zdanie o polskiej polityce zagranicznej. Historiografia Polski Ludowej skorzystała z interesownych opinii francuskich, aby przedstawić Becka w jak najgorszym świetle. Jego rzekoma arogancja i nieznajomość polityki dodane do błędów koszmarnych rządów sanacji umacniały tezę o polskim samobójstwie. Z opinii niemieckich korzystano również. Usłużny reżyser Wajda wykorzystał niemieckie filmy propagandowe do pokazania beznadziejnej szarży polskich ułanów na czołgi niemieckie. Nikt ani słowem nie zająknął się, że armia niemiecka w chwili inwazji na ZSRR posiadała na stanie 750 000 koni.

Wszystko było dobre, aby oczernić rząd II Rzeczypospolitej. Polska zginęła, ponieważ Beck odrzucił przyjaźń Związku Radzieckiego. Po Katyniu już mniej mówiono o przyjaźni. 35 lat Polski Ludowej minęło jak z knuta trzasł, ale lata propagandy pozostawiły trwały ślad w umysłach. Także opinię o Becku i rządzie sanacyjnym.

***

Minister Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji geopolitycznej Europy i Polski. Mamy na ten temat przejmujące świadectwo Grigorego Gafencu. Kiedy rumuński minister spraw zagranicznych udawał się do Berlina na zaproszenie Hitlera w kwietniu 1939 roku, Beck wykorzystał okazję, aby mu przedstawić swoje stanowisko odnośnie do losów Polski i przyszłej wojny. W Krakowie do pociągu rumuńskiego ministra doczepiono polską salonkę i w nocy, w czasie przejazdu pociągu przez Polskę mężowie stanu rozmawiali. Gafencu pod silnym wrażeniem zanotował proroczą wypowiedź swojego polskiego odpowiednika.

Nie od rzeczy będzie dodać, że w oczach współczesnych rumuński minister spraw zagranicznych należał do najświatlejszych ludzi swojej epoki. Dla Becka żywił sympatię, a nawet podziw, jak wyznał: „Zawsze intrygował mnie ten zuchwały minister”. Beck powiedział mu: „Rzeczpospolita upadnie pod przeważającymi ciosami, ale nie podda się bez walki. Ta walka wciągnie Zachód do wojny, która przekształci się w światową. Jeśli nastąpi militarna katastrofa Polski, to jej prostym rezultatem będzie militarna katastrofa Niemiec. Sowiety nie będą mogły pozostać na uboczu i unicestwią Rzeszę” (G. Gafencu, Ostatnie dni Europy, Warszawa 1984). Podobną wizję przyszłości mieli niektórzy Niemcy. Wiosną 1938 roku generał Ludwig Beck, szef Sztabu Generalnego Armii, sprecyzował w memorandum wręczonym Hitlerowi, że jego polityka doprowadzi nieuchronnie do wojny światowej, włączając Stany Zjednoczone i w sposób nieunikniony Niemcy będą skazane na przegranie tej wojny z tej prostej przyczyny, że nie są wystarczająco silne, aby ja wygrać.

W przeddzień nadejścia depeszy od Lecomte’a, w słynnym przemówieniu w Sejmie RP 23 sierpnia 1939, w którym odrzucił niemieckie ultimatum, Józef Beck umieścił konflikt niemiecko-polski na płaszczyźnie europejskiej. Być może wcześniej poznał decyzje niemieckie z innych źródeł. Depesza francuska stanowiąca podstawę dla Lecomte’a nosi datę 21 sierpnia.

Brakuje nam dokumentów, aby prześledzić jej dalszą drogę. Czy mjr Tadeusz Szumowski przekazał depeszę natychmiast, jak powinien, swoim zwierzchnikom? Z jakim komentarzem? Czym kierował się kierownik Samodzielnego Referatu „Zachód”, rozsiewając bez żadnych podstaw niepokojące pogłoski, jakoby placówka polskiego wywiadu kryptonim „Lecomte” w Paryżu była infiltrowana przez Niemców? Treść depeszy wyraźnie temu pomówieniu zaprzecza. Jakkolwiek by było, 27 sierpnia nad ranem rząd polski zarządził mobilizację.

***

Dlaczego Beck nigdy nie zdecydował się na zawarcie sojuszu z Niemcami? Do sojuszu, do umowy, jak do małżeństwa potrzeba zgody i dobrej woli dwojga. Niemcy proponowały Polsce sojusz wojskowy i słowem samego kanclerza ręczyły za wierne dotrzymanie zobowiązań. Polski rząd, odrzucając tę propozycję, opierał się jednak również na znajomości innych wypowiedzi Führera, a także jego planów na przyszłość. Dane dostarczane przez polski wywiad nie potwierdzały dobrej wiary Niemców. Od 1932 roku, dzięki złamaniu tajemnicy maszyny do szyfrowania tajemnic – Enigmy, reputowanej jako niepokonana – Polacy poznali wiele sekretów ukrywanych w oficjalnych deklaracjach. Z otoczenia admirała Canarisa, wrogiego Hitlerowi, docierały niepokojące przecieki.

Beck nie mógł wierzyć w dobrą wolę Hitlera. Późniejsze wydarzenia przyniosły eksperymentalne, formatu naturalnego potwierdzenie jego zastrzeżeń. Inni nie mieli tych oporów; proponowali Niemcom, jak Studnicki, sojusz i współpracę i wiemy, czym to się skończyło.

Należy czytać na ten temat świadectwo Gerharda Gehlena. Późniejszy szef wywiadu zaczepnego, od czasu inwazji na Związek Radziecki walczył na froncie wschodnim, a w kwietniu 1942 roku został dowódcą wywiadu aż do końca wojny. (Po wojnie był mianowany przez Amerykanów szefem wywiadu niemieckiego). „Początkowo – pisze Gerhard Gehlen, wspominając operację Barbarossa w Rosji – nasze oddziały były przyjmowane przez Rosjan z otwartymi ramionami prawie wszędzie, zarówno na północy, jak i w centrum, na Ukrainie, w Besarabii i wszędzie indziej; przyjmowano nas jak wyzwolicieli, często mężczyźni byli obsypywani kwiatami. Całe jednostki armii rosyjskiej, aż do pułku, a nawet dywizji, dobrowolnie składały broń; w pierwszych miesiącach, nie licząc milionów jeńców wojennych, liczba dezerterów rosyjskich przekroczyła nasze najbardziej optymistyczne przewidywania”. (W sierpniu ’41 roku w rejonie Kijowa Niemcy mieli dwa miliony jeńców).

I Gehlen wyjaśnia przyczyny sympatii Rosjan do armii okupacyjnej: „Lud rosyjski wiele ucierpiał od terroru stalinowskiego przed 1939 rokiem. Wystarczy przypomnieć tutaj rozprawę z kułakami, niekończący się chaos ekonomiczny, czystki w Armii Czerwonej (zwłaszcza podczas afery Tuchaczewskiego), hekatombę wśród kadry partyjnej i represje wymierzone w mniejszości narodowe. Wszystko to działało na naszą korzyść. (…) Przywrócenie praw ludzkich elementarnych i fundamentalnych – godności człowieka, wolności, sprawiedliwości, poszanowania własności prywatnej zjednoczyło mieszkańców imperium sowieckiego w duchu natychmiastowej współpracy z Niemcami”.

Bardzo prędko ze spontanicznego ruchu ludności wyłoniło się ciało zorganizowane, rodzaj rządu rosyjskiego, który przedstawił Niemcom propozycje, jakich nigdy nie chciał uczynić Beck. Oddajmy głos Gehlenowi: „W mieście Smoleńsku, okupowanym przez nasze oddziały, w połowie drogi do Moskwy ukonstytuował się komitet rosyjski: zaoferował nam stworzenie narodowego rządu rosyjskiego i zaciąg armii wyzwoleńczej w liczbie około miliona ludzi celem obalenia Stalina i jego reżymu. Uważając, że pozycja nieprzyjaciela zmusza nas do proklamowania w oczach świata jednoznacznej doktryny polityki ogólnej, feldmarszałek von Bock i inni dowódcy armii wyrazili gotowość poparcia dla komitetu smoleńskiego; ale ich propozycje zostały odrzucone przez Hitlera, który odpychał nawet analogiczne sugestie formułowane przez narody bałtyckie. (…) Marszałek von Brauchitsch oświadczył wówczas, że projekt mógł mieć decydujące znaczenie dla przyszłych losów wojny, ale nigdy nie został wcielony w życie, bowiem von Bock i on sam zostali zdjęci ze stanowisk dowodzenia w grudniu 1941 roku”.

Zwraca uwagę zwrot „nawet” użyty przez Gehlena, gdy wymienia narody bałtyckie. Dlaczego „nawet”? Dlaczego zdaniem szefa wywiadu Hitler miałby traktować narody bałtyckie inaczej i lepiej niż inne?

W rejestrze pojęciowym pułkownika Gehlena narody bałtyckie – Aryjczycy z północnych terenów Europy – należały, częściowo przynajmniej, do Herrenvolku, do narodu panów, w przeciwieństwie do Słowian. Wizja świata Hitlera, jego filozofia podboju opierała się na teorii ras zaczerpniętej od Darwina i rozwiniętej przez Rosenberga.

Filozofia państwa narodowosocjalistycznego bazowała na walce ras, tak, jak sowieckie państwo socjalistyczne bazowało na walce klas. Ochrona i doskonalenie rasy były celem i racją istnienia państwa narodowosocjalistycznego. Walka ras i walka klas usprawiedliwiały wszystkie zbrodnie. Nie wolno o tym zapominać, kiedy się myśli o historii tamtych czasów.

O narodach Europy i celach prowadzonych podbojów przywódcy hitlerowscy myśleli w kategoriach rasowych. Wojna z Polską, a następnie z Rosją – słowem – ze Słowianami – była wojną rasową. Przypisywanie ich decyzjom kalkulacji politycznych i wyrachowania strategicznego prowadzi do anachronizmów i zaciemnia istotę rzeczy.

Wobec rasowej hierarchii wartości ustępowały wszelkie względy, nawet względy religijne. Stąd antychrystianizm, a zwłaszcza antykatolicyzm Hitlera. „Grzech przeciwko krwi i rasie – pisał – jest grzechem pierworodnym tego świata i oznacza koniec ludzkości, która mu się odda (…) Człowiek ma tylko jeden święty obowiązek, to jest pilnować, aby jego krew została czysta.” (Mein Kempf, wyd.fr., s. 247, 400, 402) Te nauki były narodowi niemieckiemu stale powtarzane. Gott und Volk, podręcznik dla żołnierzy wydawany w setkach tysięcy egzemplarzy (180 000 w 1942 r.) pouczał: „Rasa i lud zostały podniesione do rangi idei świętych. Granice są tutaj wyraźnie zakreślone. Jedna idea nazywa się Chrystus, druga Niemcy (…) my znamy tylko jedno przykazanie: Wszystko dla Niemiec (…) Wyznanie wiary jedynej religii narodowej, bowiem może istnieć tylko jedna religia, będzie: Wierzę w jedynego Boga silnego i w jego wieczne Niemcy”. Sojusz z Polską, sojusz Narodu Panów z narodem niewolników podkopywałby fundamenty ideologiczne III Rzeszy i morale wojska.

Takie było credo Hitlera, ale nie jego generałów. Przy podejmowaniu decyzji strategicznych w sztabie głównym konflikt między Hitlerem, wiernym obłąkańczej doktrynie, i wojskowymi rozumującymi w kategoriach strategicznych doprowadził wreszcie do zamachu na jego życie z udziałem wielu dowódców najwyższych rangą. Generałowie pragnęli wykorzystać potencjał psychologiczny ludu rosyjskiego, który w większości okazywał Niemcom gorące uczucia w początkach kampanii. Zamiast tego Hitler osobiście nakazał jak największą brutalność w obcowaniu z niższą rasą Słowian i na terytoriach podbitych narzucił jej swoich satrapów Kocha, Sauckego i Kubego, których działalność rychło przekształciła nadzieje tych ludów w ślepą nienawiść do Niemców.

Gdyż plany Hitlera były odmienne. Znał je płk Józef Beck i trafnie przewidywał dalszy rozwój wydarzeń. Najbliższa przyszłość przyznała mu rację.

***

Generalplan Ost Himmlera w lipcu 1941 r. zakładał przesiedlenie na Syberię 31 milionów Słowian, przede wszystkim z Polski i krajów bałtyckich, i zasiedlenie w ten sposób „uwolnionych” ziem czterema milionami kolonistów niemieckich. Miała to być kolonizacja o tyle oryginalna i wyjątkowa w historii, że Niemcy nie mieli w planie niesienia misji cywilizacyjnej. Zamierzali, przeciwnie, szybko zlikwidować kulturę i doprowadzić ludność do stanu niewolników albo pariasów. Zanim jeszcze plan został opracowany w szczegółach, akcja niemiecka w Polsce (szybko) przybrała formę zorganizowaną. 6 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego 142 wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wielu z nich zmarło. Pół roku później we Lwowie, 4 lipca 1941 r., Niemcy rozstrzelali 22 polskich profesorów i docentów wyższych uczelni wraz z niektórymi członkami rodzin i współlokatorami, którzy byli obecni podczas aresztowania. Uniwersytety zostały zamknięte przez władze okupacyjne, podobnie gimnazja, z wyjątkiem szkół technicznych. Zredukowano nauczanie początkowe. „Wystarczy, jeżeli będą umieli liczyć do 500” – powiedział Himmler. „Dlaczego zresztą do 500? Żeby umieli czytać drogowskazy…”. Zarządzenia były tylko konkretyzacją.

Plan wobec Słowian zawarty był już w Mein Kampf i powtarzany później wielokrotnie przez Hitlera, Himmlera, Rosenberga. W oczach ministra Becka depesza od Lecomte’a stanowiła logiczne potwierdzenie tego, co wiadome było od dawna.

Do rasy niemieckiej Hitler zaliczał także Austriaków, część Szwajcarów, Luksemburczyków, jak również jednostki w Europie, które miały przodków niemieckich, nawet jeśli utraciły później kontakt z kulturą niemiecką. Dalej szły ludy zwane germańskimi – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, ogółem ok 100 milionów ludzi. Częściowo również Bałtowie. Trzeba było szybko stworzyć dla nich „przestrzeń życiową”.

Minister Beck był doskonale świadomy planów Hitlera i ich przesłanek. Jeżeli nie doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Beck, to nie dlatego, żeby Beck tego nie chciał. Stanowisko polskiego ministra nie miało tu żadnego znaczenia. Takiego paktu nie chciał Hitler, który miał inne plany odnośnie do niższych rasowo Polaków, niż tworzyć z nich sprzymierzeńców. Gdyby jednak projekt powstał, kazałby go z pewnością podpisać, po to tylko, żeby później tym łatwiej złamać, podobnie jak pakt z Sowietami. Czyż nie zadeklarował wobec Zeitzlera i Keitla 8 czerwca w Berchtesgaden: „Obiecajcie im wszystko, co tylko chcecie, pod warunkiem, że sami nie będziecie wierzyć w te obietnice”? Odnosiło się to w konkretnym przypadku do armii Własowa, ale w gruncie rzeczy dotyczyło wszystkich przedstawicieli niższej rasy Słowian.

Dramat – pouczał ksiądz Wojtyła w swojej tezie doktorskiej o Maxie Schelerze – to sytuacja, w której wybiera się rozwiązanie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wtedy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia.

Przez długie lata kazano nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie mamy się wstydzić, że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Dajmy sobie spokój!

My nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni raczej wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy. Więcej pokory, panowie sąsiedzi!

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” znajduje się na s. 3 i 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” na stronie 3 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle. Brutalność agresorów – niemieckiego i rosyjskiego – była niewyobrażalna dla Zachodu

Czy Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać.

Jan Martini

Skomplikowany balans etniczny, jaki wytworzył się we Lwowie w ciągu 6 wieków zgodnego życia kilku narodów, został zniszczony wskutek aktywności agresorów, którzy postanowili na nowo umeblować Europę. Mimo długiego obcowania, wieloetniczna tkanka społeczna była krucha. Szokiem dla lwowskich Polaków była nielojalność współobywateli. „Wasze się już skończyło”, mówili w nos Polakom żydowscy komsomolcy. Szokiem była kompletna dezorganizacja życia. (…)

Szokiem była wiadomość, że oprócz Żydów z bolszewikami kolaborują także niektórzy polscy literaci z Wandą Wasilewską, Władysławem Broniewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim na czele. Po zmianie okupanta kolejny szok – głowa Kościoła grekokatolickiego – arcybiskup Szeptycki (wnuk Fredry!) powitał chlebem i solą okupacyjne władze niemieckie, a Ukraińcy hucznie świętują na ulicach urodziny Hitlera. (…)

We lwowskiej kamienicy przy ulicy Potockiego (obecnie Szuchewicza), gdzie mieszkali dziadkowie Cieklińscy, lokatorami byli lwowiacy pochodzenia polskiego i żydowskiego. Babcia opowiadała, że udało jej się kupić okazyjnie piękny garnek od sąsiadki-Żydówki, której mleko rozlało się do garnka przeznaczonego do mięsa, wskutek czego garnek stracił koszerność. Niedługo po zajęciu Lwowa przez sowietów do mieszkania dziadków nocą wkroczyło NKWD, by aresztować „bieżeńców” ze Śląska. Ludzki enkawudysta powiedział nawet, że „rebionki” mogą zostać u „babuszki”. Stanisław Ciekliński podjął jednak decyzję, by rodziny nie rozdzielać. Decyzji tej nie darował sobie do końca życia. Rodzina przeszła Golgotę Wschodu – podobnie jak setki tysięcy Polaków w ostatnich 300 latach. Dożyli układu Sikorski-Majski i „amnestii” dla Polaków. Z dokumentu dowiedzieli się o swoim „przestępstwie” i przyczynie aresztowania – było to… „nielegalne przekroczenie granicy ZSRR”. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików do Lwowa już była granica! (…)

W tej samej kamienicy mieszkał przykładny katolik, mecenas Rodkowski (Rutkowski?). Nie było tajemnicą dla lokatorów, że był Żydem, który się ochrzcił z okazji ślubu z katoliczką. Gdy Rodkowski został aresztowany, mój dziadek Franciszek Ciekliński, który znał perfekcyjnie niemiecki (był tłumaczem w austriackiej armii), udał się na gestapo świadczyć, że znał rodziców mecenasa – „dobrych chrześcijan”. Niemcy wysłuchali uprzejmie, ale nie uwierzyli (oczekiwali łapówki?). Na prośbę zrozpaczonej żony Rodkowskiego Franciszek udał się na policję drugi raz i już nie wrócił. Po paru dniach obaj zostali rozstrzelani w podlwowskich Winnikach (o próbie ratowania mecenasa Rodkowskiego pisałem już szerzej na łamach „Kuriera WNET”). Mój dziadek należy do tych tysięcy anonimowych bohaterów ratujących Żydów kosztem własnego życia, którzy nie będą mieć swojego drzewka w Yad Vashem…

Czy „bieżeńców” Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy mecenasa Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać. Cieklińscy mogli nieopatrznie gdzieś się zarejestrować czy zameldować (wiedza, do czego zdolni są bolszewicy, nie była jeszcze powszechna). Miejsce zamieszkania Rodkowskiego mogło być znane Niemcom. „Judenraty” – organy samorządu żydowskiego – otrzymały na początku okupacji polecenie, aby dostarczyć listy członków gmin żydowskich aktualnych i byłych wraz z adresami. Administracja żydowska skwapliwie polecenie wykonała (wiedza, do czego zdolni są Niemcy, nie była jeszcze powszechna). Zresztą do 1942 roku Niemcy mordowali prawie wyłącznie Polaków.

„Żydowskie srebra”

Przed wojną kontakty między ludnością polską i żydowską były częste i naturalne. Żydzi nie przejawiali w stosunku do Polaków takiej wrogości, jaką obserwujemy obecnie, bo nie zorganizowano jeszcze antypolonizmu (przemysłowcy „przemysłu Holokaustu” jeszcze się nie narodzili).

Znajomy drugiej mojej babci (także mieszkajacej na Potockiego) Żyd – fryzjer, przyniósł komplet srebrnych sztućców z prośbą o przechowanie „do lepszych czasów”. Lepsze czasy nie nastąpiły. Fryzjer wkrótce został zamknięty w obozie przy ul. Janowskiej, a później udał się w swoją ostatnią życiową podróż do Treblinki. „Żydowskie srebra” zaś odbyły całą odyseję lwowskich wygnańców – Przeworsk, Łódź, Wrocław, Poznań i w końcu dotarły do Koszalina. Nigdy nie były używane. Ponieważ znalezienie ewentualnych spadkobierców było niemożliwe, „żydowskie srebra” stały się klasycznym „mieniem bezspadkowym”.

Na przełomie lat 80/90 ub. stulecia wielu szlachetnych ludzi na całym świecie zdawało sobie sprawę, jaki straszliwy los spotkał Polskę i Polaków w ostatnim półwieczu, o czym świadczy lawina paczek z pomocą, jaka popłynęła do Polski. Jednym z takich ludzi był nauczyciel Harvey Granite z założonego przez Polaków miasteczka Warsaw w stanie New York. W latach 90. organizował on darmowe wakacyjne kursy angielskiego dla polskich licealistów. Najlepszy uczestnik kursu miał szansę na kontynuację nauki w amerykańskim koledżu i gościnę w domu państwa Granitów (oboje byli nauczycielami). W tych czasach znajomość angielskiego i amerykańska matura była przepustką do lepszego życia. Tak się zdarzyło, że jednym z beneficjentów został mój syn.

Jadąc do Ameryki, zabrał „żydowskie srebra” jako prezent dla gospodarzy. Tak więc amerykański Żyd mający dużą sympatię dla Polaków (tak! tacy też są) stał się właścicielem srebrnej zastawy lwowskiego fryzjera, którego imienia już nikt nigdy nie pozna.

Spadkobiercy znalezieni w Australii

Moi tesciowie – farmaceuci byli właścicielami największej apteki w Częstochowie położonej w prestiżowym punkcie miasta. W czasie okupacji znajoma Żydówka poprosiła ich o przechowanie cennej biżuterii. Znajoma nie doczekała „lepszych czasów” – została zamordowana wraz z całą bliższą i dalszą rodziną. Po wojnie nastąpiły gorsze czasy dla prywatnych właścicieli – aptekę teściom upaństwowiono, czyli ukradziono (teraz znowu jest prywatna, ale trafiła do elit zupełnie innej proweniencji). Teściowie z dnia na dzień utracili dorobek pokoleń. Wkrótce teść zmarł, a teściowa, samotnie wychowując dwie córki w wieku szkolnym, z opinią „wroga ludu” musiała zmierzyć się z trudami życia. Rodzina jadła wędliny dwa razy do roku w święta, jajka raz na tydzień w niedzielę, a na co dzień głównie chleb z marmoladą lub smalcem. Mimo biedy, teściowej nigdy do głowy nie przyszło, by stopniowo naruszać cenny depozyt i dokładać do codziennego życia. Wiele energii poświęciła na szukanie spadkobierców właścicielki biżuterii. Po 25 latach poszukiwań teściowa w końcu znalazła spadkobiercę w Australii.

Pani, która przyjechała z antypodów po odbiór cennego depozytu, przywiozła teściowej australijski sweterek. Choć sweterek miał się nijak do wartości biżuterii, stanowił on wyraz wdzięczności. Dziś czasy się zmieniły o tyle, że można by było spodziewać się raczej rachunku za „bezumowne korzystanie z dóbr przez 25 lat”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prezydent Poznania wsparł demoralizatorów: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni”

Na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Kinga Małecka-Prybyło

Stop! deprawatorom seksualnym

W sobotę 11 sierpnia odbył się w Poznaniu tzw. „marsz równości”, w trakcie którego promowano homoseksualizm oraz domagano się legalizacji w Polsce homoseksualnych „małżeństw”. Organizacja tego typu marszu to również pierwszy krok w strategii oswajania Polaków z pedofilią. Jako działacze Fundacji, która od lat przeciwstawia się deprawacjom seksualnym, wiemy o tym aż nadto dobrze.

Pochód demoralizatorów wsparł aktualny prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak, który powiedział: „Obraliśmy w Poznaniu kierunek miasta europejskiego i będziemy konsekwentni, nawet gdy pojawiają się trudności”.

Co to w praktyce oznacza? Że władze miasta i podlegające im służby nie będą miały żadnej litości i tolerancji dla tych, którzy ośmielą się mieć inne niż one zdanie na temat deprawacji dzieci, homoseksualizmu i jego związków z pedofilią. Doświadczyli tego nasi wolontariusze, którzy dzięki pomocy naszych darczyńców stanowczo zareagowali na skandaliczne plany deprawatorów. Co się wydarzyło?

Jak to było w Poznaniu?

Na trasie przemarszu homoseksualnych aktywistów nasi wolontariusze ustawili specjalnie przygotowane na tę okazję samochody, oklejone antypedofilskimi plakatami. Jednym z nich kierował mój kolega Dawid, który został siłą zatrzymany przez policję. Funkcjonariusze przez godzinę przetrzymywali go w radiowozie, po czym przewieźli go na komisariat i próbowali skłonić do złożenia obciążających go zeznań. W tym samym czasie służby miejskie odholowały nasze samochody, ale nasi pozostali wolontariusze ukazywali związki homoseksualizmu z pedofilią za pomocą dużych transparentów. Prawdę o pedofilii pokazywał również nasz billboard, który tuż przed „paradą” został zdjęty z kamienicy blisko centrum Poznania. Naciskał na to osobiście prezydent Jaśkowiak, który straszył inspekcją nadzoru budowlanego!

Tuż przed tzw. Poznań Pride Week 2018, w imię „równości” poglądów, na wszystkich tramwajach w Poznaniu wywieszono tęczowe flagi. Szybko je jednak zdjęto, gdyż zaprotestowali oburzeni mieszkańcy oraz tramwajarze, którzy nie chcieli prowadzić pojazdów z symboliką deprawatorów.

Jak donoszą media, jeden z nich odmówił nawet przyjścia do pracy, mówiąc: „Treści, które reprezentują organizacje skupione wokół symbolu tęczowej flagi, dążą do zalegalizowania pedofilii jako orientacji seksualnej. Jako ojciec siedmiolatka nie mogę się zgodzić, aby reklamować swoją pracą w/w treści”.

I właśnie o to nam chodzi! Aby informacja o powiązaniach homoseksualizmu, lobbystów LGBT i „edukatorów” seksualnych z pedofilią i molestowaniem dzieci dotarła do jak największej liczby Polaków. Cieszę się, gdy widzę to na konkretnych przykładach.

Po Poznaniu przyszedł jednak czas na kolejne miasta.

Co nas czeka?

Już niedługo odbędzie się szumnie zapowiadana „parada równości” w Szczecinie. Homoseksualni aktywiści organizują swój pochód po raz pierwszy w tym miejscu. Jeden z nich zapowiedział: „Nie możemy czekać aż »społeczeństwo będzie gotowe«. Wy, zaczynając wasze związki, nie zastanawialiście się, czy ktoś jest na nie gotowy – my też nie chcemy. Każdy z nas ma tylko jedno życie. My chcemy nasze przeżyć godnie. Już teraz, od dziś”.

Aby zmanipulować i omamić cały naród, potrzeba kilku lat propagandy i bierności normalnych ludzi. Deprawatorzy dzieci i pedofile nie chcą tyle czekać. Chcą, aby ich postulaty zostały zrealizowane już teraz. Czy wiemy, na co tak naprawdę społeczeństwo ma być gotowe? Dobrze pokazuje to przypadek Szkocji.

James Rennie był jednym z najbardziej znanych lobbystów homoseksualnych w tym kraju. Kierował organizacją LGBT Youth Scotland, której celem była promocja homoseksualizmu wśród młodzieży i utrwalanie zaburzeń seksualnych u nastolatków. Forsował również wprowadzenie do szkockich szkół „edukacji seksualnej” oraz legalizację adopcji dzieci przez homoseksualistów. Jego stowarzyszenie było finansowane przez państwo, a on otrzymywał od rządu wynagrodzenie w wysokości 40 tys. funtów rocznie. Do czasu… W 2009 roku szkocka policja rozbiła jedną z największych grup pedofilskich, jaka działała na terytorium Wielkiej Brytanii. W trakcie akcji skonfiskowano m.in. 125 tysięcy zdjęć przedstawiających gwałty na małych dzieciach. Okazało się, że na czele tej ohydnej bandy stał James Rennie. Skazano go na dożywocie za wielokrotne molestowanie synka znajomych, którzy zostawiali maluszka pod jego opieką.

W trakcie wykorzystywania dziecka robił zdjęcia i nagrywał filmy, którymi dzielił się później z innymi pedofilami. Podczas procesu matka chłopczyka musiała obejrzeć materiały nakręcone przez pedofila. Przedstawiały one najbrutalniejsze praktyki seksualne.

Rennie dopuścił również do dziecka Neila Strachana – innego pedofila, który w dodatku był zarażony HIV. „To, co zobaczyliśmy, jest odrażające. Zszokowałoby każdego normalnego człowieka” – powiedział szkocki sędzia, który prowadził sprawę.

Proces Jamesa Renniego wywołał w Szkocji i całej Wielkiej Brytanii debatę na temat związków homoseksualizmu z pedofilią, ale temat szybko został zamieciony pod dywan, a wszyscy podejmujący go zostali oskarżeni o „homofobię” i nienawiść wobec homoseksualistów. „Kilka lat temu, gdy jeszcze nie był to temat tabu, policja udostępniła statystki dotyczące molestowania dzieci. W zależności od regionu od 23 do 43 procent tych przestępstw było sprawką gejów” – powiedziała zajmująca się sprawą brytyjska dziennikarka Lynette Burrows.

Te liczby pokrywają się z wieloletnimi badaniami prowadzonymi w USA przez dr Paula Camerona, z których wynika, że: „2% dorosłych regularnie stosuje praktyki homoseksualne. Jednak stanowi to między 20% a 40% wszystkich przypadków molestowania nieletnich”.

Te informacje są szokujące. Na próżno ich jednak szukać chociażby w mediach głównego nurtu, które czynnie wspierają pedofilskich aktywistów. „Homoseksualne lobby nie dopuszcza, by takie dane wychodziły na jaw. Gdy wypowiadam się w BBC, zabraniają mi mówić o tym niewygodnym fakcie” – mówiła Lynette Burrows. Dokładnie to samo już teraz spotyka nas w Polsce. Jakakolwiek krytyka lub odmienne zdanie na temat homoseksualizmu oznacza „homofobię” i „mowę nienawiści”. Widzieliśmy to też wyraźnie podczas ostatnich wydarzeń w Poznaniu. Zatrzymania naszych wolontariuszy, zastraszanie firm billboardowych, procesy sądowe – wszystko jest po to, aby prawda o związku homoseksualizmu i pedofilii nie wyszła na jaw.

Nie dajmy się zastraszyć

W Polsce jednocześnie forsuje się następne „marsze równości”, do oglądania których zostaną zmuszeni mieszkańcy kolejnych miast. W najbliższym czasie takie wydarzenia odbędą się w Katowicach, Szczecinie, w październiku – we Wrocławiu. Dzięki wsparciu naszych Darczyńców zrobiliśmy plakaty na billboardy i na samochody, a prawda o pedofilii dotarła choć do części mieszkańców Poznania, którzy zareagowali na działania deprawatorów. Teraz musimy zrobić to samo w pozostałych miastach. Na przeprowadzenie antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie potrzebujemy ok. 11 000 zł, a czasu na przygotowania mamy niewiele – „parady równości” odbędą się już na początku września.

W mówieniu prawdy nie możemy liczyć na duże media, które albo sprzyjają lobbystom LGBT, albo boją się oskarżeń o „homofobię”. Dlatego musimy prawdę pokazywać w niezależny sposób – na ulicach, samochodach i billboardach. Aby tak się stało, niezbędne jest wsparcie Darczyńców. Dlatego proszę o pomoc w organizacji antypedofilskich akcji w Katowicach i Szczecinie. Polacy koniecznie muszą dowiedzieć się, że za symbolem tęczowej flagi kryje się także koszmar dzieci – ofiar pedofilów.

WESPRZYJ DZIAŁANIA

Fundacja PRO – Prawo do życia
pl. Dąbrowskiego 2/4 lok. 32
00-055 Warszawa
Numer konta: 79 1050 1025 1000 0022 9191 4667

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” znajduje się na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Kingi Małeckiej-Prybyło pt. „Stop! deprawatorom seksualnym” na s. 1 i 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Żeby zbierać, trzeba siać. Takiego sposobu patrzenia na wiele problemów nauczył mnie kardynał Marian Jaworski

Ja widzę tych ludzi jako żarzące się ogniki wiary, które przetrwały. Bo już następne pokolenie było częściowo uformowane poprzez tę niesamowitą propagandę i destrukcję komunistyczną, ateistyczną.

Zenon Błądek
Łukasz Jankowski

Kiedyś, wracając do Puszczykówka, na wysokości stacji autobusowej w Poznaniu zobaczyłem ojca Wacława Brzozowskiego, który był w pewnym sensie inicjatorem, duszą budowy tutejszego kościoła. I znając go, gdyż od czasu do czasu bywałem o siódmej rano w kaplicy, przystanąłem i zaproponowałem, że go podwiozę. W rozmowie wyszło na jaw, że jestem architektem. A on mówi: akurat poszukuję inspektora nadzoru, bo mamy już wstępną decyzję na budowę w Puszczykówku wymodlonego i upragnionego kościoła. Czy pan by się zgodził? Wyraziłem zgodę, to było również w moim interesie jako człowieka wierzącego i zakładającego, że tutaj osiądzie moja rodzina. I tak się zaczęło.

Oczywiście praca polegała nie tylko na nadzorze. Pamiętam rok ’81, kiedy rozpoczęła się budowa. Przyznam, że improwizacja, jak również odwaga budowniczych były zdumiewające.

Siedzę w tych zagadnieniach ponad pięćdziesiąt lat, mam duże doświadczenie i przyznam, że takiej improwizacji, do tego tak twórczej i skutecznej, nigdy nie widziałem. Zdumiewające, z jakim wysiłkiem i zaangażowaniem wszyscy – bo partyjni również – brali udział w budowie tego kościoła, bez sprzętu, bez żadnej ochrony.

Stworzyłem kronikę budowy, jako że ciągle chodziłem z aparatem fotograficznym i dokumentowałem rozwój tej inwestycji. Obojętnie na której stronie byśmy ją otwarli, zobaczymy improwizację. Jakaś betoniarka z demobilu, jakieś taczki, rusztowania… Był taki dyżurny, który w razie awarii przyjeżdżał na rowerze i naprawiał, co się dało. O zasadach BHP czy innych zabezpieczeniach w ogóle nie było mowy.

Ja, będąc równocześnie kierownikiem, magazynierem, współprojektantem, miałem w takiej szopce domową apteczkę, na wszelki wypadek; i chcę powiedzieć, że przez cały czas budowy ani razu – podkreślam – ani razu nie była używana. A na budowę przychodziły kobiety, dzieci, młodzież, ludzie po pracy w Poznaniu… Czasami praca była na trzy zmiany i żadnego wypadku, mimo braku hełmów, poręczy – nie było. Ja to oczywiście przypisuję temu, że we wszystkim skutecznie pomagał nam patron parafii, Święty Józef, który jako człowiek z branży doskonale wiedział, czego nam potrzeba i nas chronił. Mam do Niego szczególną atencję i wdzięczność, bo jako inspektor nadzoru byłem za te sprawy odpowiedzialny. (…)

* * *

W 1991 roku, kiedy pojawiły się już pewne zapowiedzi normalizacji stosunków między Kościołem a rodzącym się państwem ukraińskim, do Lwowa został skierowany ksiądz arcybiskup Marian Jaworski, dla odtworzenia struktur Kościoła łacińskiego w metropolii lwowskiej. (…)

Wszelkie budynki typu seminaria, domy pielgrzyma były własnością państwa i państwo nie zamierzało ich oddać. Na przykład budynek seminarium użytkował jakiś instytut geodezyjny. Nie było mowy, żeby się stamtąd wyprowadził. Dom arcybiskupów był zajęty przez jakąś inną instytucję. Kościoły – 20% było od razu zburzonych na zasadzie odwetu przez zdobywców tych terenów, czyli wojska radzieckie, potem inne ugrupowania, dla pokazania siły. Dalsze jakieś 60% obiektów sakralnych, w tym również siedziby zakonów i zgromadzeń, było zagospodarowanych jako zaplecze gospodarcze dla kołchozów, sowchozów itd.

Można sobie na przykład wyobrazić, jak w latach 90. arcybiskup Jaworski trafia na te tereny i widzi zabytkowy kościół z zachowanymi fantastycznymi detalami z fantastycznej szkoły rzeźbiarskiej, a w środku – magazyn nawozów sztucznych. Jakie skutki to musiało wywrzeć na konstrukcję! Prawie wszystko było do rozebrania, wyczyszczenia, wypalenia. Albo w innych – jakieś magazyny sprzętu, obory, chlewnie – to był straszny widok.

Podziwiam, z jakim optymizmem ksiądz kardynał Jaworski podchodził do sprawy, jak potrafił dobrać sobie garstkę bożych szaleńców. Ja tych kapłanów mogę nazwać bożymi szaleńcami, bo inaczej nie sposób podejmować się rzeczy niemożliwych.

Warto również podkreślić, że głód kapłanów, głód wiary prowadzonej przez kapłanów był tam niewyobrażalny. My tutaj, w Puszczykówku, też odczuwaliśmy ten głód, brak duszpasterzy, nauki religii, nabożeństwa majowego czy czerwcowego. Trudnością było, że trzeba było pójść do kaplicy o siódmej rano i często stać na zewnątrz, w korytarzach…

Ale na Ukrainie nie było niczego. Żyło jeszcze pokolenie ludzi, którzy pamiętali rok ’39, czy lata 40., kiedy kościoły i obiekty kościelne były burzone, dewastowane. Ja widzę tych ludzi jako żarzące się ogniki wiary, które przetrwały. Bo już następne pokolenie było częściowo zaangażowane, a częściowo uformowane poprzez tę niesamowitą propagandę i destrukcję komunistyczną, ateistyczną. Wokół tych ogników zaczęły się gromadzić rodziny, powstawały komitety, które występowały do władz o zwrot albo nawet o pozwolenie na oczyszczenie, zmianę użytkownika. Były to procedury niełatwe, trzeba było się zdeklarować, że się jest katolikiem łacińskim. A katolik łaciński na tych terenach był wrogiem. Zresztą Kościół łaciński był nazywany Kościołem polskim. (…)

Dojeżdżałem okresowo do Lwowa. Wsiadałem w Poznaniu w pociąg, który kursował między Szczecinem a Przemyślem. Jeździli nim głównie przesiedleńcy, którzy mieli tam jakieś swoje interesy. W takiej sześcioosobowej kuszetce byłem jedynym Polakiem. Nocą w pociągu człowiek się nasłuchał tylu różnych rzeczy, że wysiadał rano w Przemyślu bardzo zmęczony. Potem był przejazd przez granicę. Przez tych kilkanaście lat za każdym razem to była tragedia, ale jednocześnie odczuwałem dużą satysfakcję, że mogłem coś zrobić.

Zresztą przyznam się, że kardynał Jaworski mnie też troszeczkę przestawił z widzenia niektórych problemów w sposób światowy, mówiąc: żeby zbierać, trzeba siać. I czułem się, jakbym tę metodę stosował. Siałem, żeby zbierać, a nawet dokładałem, gdyż to była absolutnie społeczna działalność. Ci ludzie mnie urzekli, a szczególnie ksiądz kardynał. I powoli projektowałem, nadzorowałem, inspirowałem, doradzałem…

Doznałem również ze strony księdza kardynała wdzięczności, serdeczności, gdyż po tych moich trudach miałem możliwość cztery razy być u Ojca Świętego w Rzymie na audiencji prywatnej. Zostałem również oznaczony jednym z najwyższych oznaczeń nadawanych osobom cywilnym, papieskim orderem Karola Wielkiego.

Całość wspomnień Zenona Błądka, których wysłuchał Łukasz Jankowski, pt. „Siałem, żeby zbierać”, można przeczytać na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wspomnienia Zenona Błądka, których wysłuchał Łukasz Jankowski, pt. „Siałem, żeby zbierać” na stronie 15 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fake newsy przyswajamy od dzieciństwa. Ponad 60% ludzi uważa, że nie potrafi odróżnić fałszywych wiadomości od faktów

Nie jest dobrze. Amerykańscy naukowcy dowodzą, że za bezrefleksyjne przyswajanie fake newsów odpowiedzialne są m.in. potrzebne każdemu do rozwoju mechanizmy wypracowane jeszcze w dzieciństwie.

Wojciech Mucha

Nasz mózg ma wykształcony mechanizm akceptacji, odrzucania, wypierania z pamięci, niezapamiętywania lub zniekształcania informacji w oparciu o to, czy są one przez niego postrzegane jako potwierdzenie, czy zaprzeczenie istniejących przekonań – dowodzą badacze.

(…) Tego typu skłonność do stronniczości powstaje we wczesnym dzieciństwie. Wówczas dziecko uczy się rozróżniać fantazję i rzeczywistość. Także wtedy – dowodzi naukowiec – dzieci zdobywają wiedzę o otaczającym je świecie m.in. na podstawie gier lub baśni. Tym samym wykształca się u nich pewien rodzaj akceptacji fantazji i kłamstwa, który zostaje utrwalony. (…)

Ludzie rozwijają w sobie zdolność do szukania potwierdzenia swoich przekonań. Takie potwierdzenie to zarazem nagroda i lek uspokajający. Szukamy potwierdzenia i gdy je znajdziemy, przestajemy zajmować się sprawą. „OK, masz rację, możesz to zostawić” – zdaje się mówić nasz mózg. I to jest właśnie pole do popisu dla wszelakich siewców fake newsów i propagandy.

Jednym ze sposobów na zmniejszenie atrakcyjności fałszywych wiadomości jest zdobycie się na odwagę poszukiwania alternatywnych informacji, które nie są koniecznie tożsame z naszym punktem widzenia. Jeśli uda się nam oswoić niewygodny dla nas pogląd, wówczas, zamiast na siłę starać się go wyprzeć, można z nim polemizować, a nawet (oby po sprawdzeniu) zaakceptować. Przykładem na takie „oswojenie” mogą być żarty ze śmierci.

Cały artykuł Wojciecha Muchy pt. „Fake newsy? Od dziecka uczysz się je przyswajać!”, znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Muchy pt. „Fake newsy? Od dziecka uczysz się je przyswajać!” na stronie 9 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejny dowód na to, że w Unii są równi i równiejsi. Niemcy bez przeszkód wycinają drzewa zaatakowane kornikiem

Tak, Polska została upokorzona, Polska nauka została upokorzona, Polska ludność w Puszczy Białowieskiej została upokorzona i za to upokorzenie ktoś będzie musiał w przyszłości zapłacić.

Tomasz Wybranowski
Jan Szyszko

Z profesorem Janem Szyszką, byłym ministrem środowiska, rozmawia Tomasz Wybranowski.

Ministerstwo Leśnictwa Bawarii zakomunikowało w dramatycznym tonie, że około połowa terytorium landu jest zagrożona starym, dobrze nam znanym kornikiem drukarzem i oświadczyło: „Jedynym środkiem zaradczym jest wycinka drzew i dziennie ścina się od siedemdziesięciu do stu drzew”. Mało tego, niemieckie media, „Die Welt”, pochwalają wycinkę. O co chodzi? Czyli są równi i równiejsi, Panie Profesorze?

Niemcy są pragmatykami, postępują zgodnie ze sztuką i wiedzą naukową. Kornik drukarz wykazuje dużą ekspansywność. Potrafi mieć cztery, a nawet pięć generacji w ciągu jednego roku. Kiedy się pojawi, natychmiast trzeba przystąpić do usuwania zarażonych drzew, bo od nich zarażają się sąsiednie. Jedno zaraża trzydzieści innych. W układzie tym – postępu geometrycznego – następuje zamieranie całych drzewostanów. Niemcy postępują więc zgodnie z wiedzą, zgodnie z praktyką, tak, jak należy, aby zahamować proces gradacji.

Prof. Jan Szyszko | Fot. K. Tomaszewski

Dlaczego nasze nadleśnictwa i ich zgodne z prawem działania w Puszczy Białowieskiej są inaczej oceniane?

Uważam, że w Polsce drastycznie złamano prawo, zignorowano wiedzę i praktykę, i doprowadzono do tego, że obumarły miliony drzew. W tej chwili gnije ponad 6 mln m3 drewna; straty są ogromne. Z jednej strony zanik tysięcy hektarów siedlisk ważnych z punktu widzenia Natury 2000, a z drugiej – ogromne straty gospodarcze. Oczywiście było to bardzo mocno wspierane przez ośrodki ideologiczne Zielonych, również z państw Unii Europejskiej. Polska się poddała. Próba naprawy sytuacji spowodowała, że Komisja Europejska postawiła Polskę przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości, a ten wydał wyrok, który wyraża wielki niepokój w stosunku do tego, co Polska zaczęła robić, hamując proces gradacji kornika drukarza w Puszczy Białowieskiej. Trybunał stwierdził, że wpłynie to niekorzystnie na integralność obszaru Puszczy. Ten wyrok pokazał w gruncie rzeczy nieudolność strony skarżącej, ale jest ostateczny. Koła ideologiczne, które doprowadziły do tego, co stało się w Puszczy Białowieskiej, uznały za sukces, że Polska została upokorzona. Tak, Polska została upokorzona, Polska nauka została upokorzona, Polska ludność w Puszczy Białowieskiej została upokorzona i za to upokorzenie ktoś będzie musiał w przyszłości zapłacić.

Zatrważające jest, jak media w zupełnie inny sposób opisują te same zdarzenia. Panie Profesorze, pamiętam, jak wiosną leśnicy mówili: módlmy się, aby nie było zbyt sucho, bo w związku z wyrokiem Trybunału Europejskiego nie możemy nic zrobić i nie daj Boże iskierka, a nasza puszcza spłonie. Smutne.

Przerażające jest to, że na Polskę wywiera się ogromną presję po to, żeby pewna ideologia wkraczała na tereny polskiego dziedzictwa kulturowo-przyrodniczego, miejscowej ludności, polskiego leśnictwa, polskiej szkoły ochrony przyrody, polskiego łowiectwa. Przecież Puszcza Białowieska w roku 2008 była wzorem dla całego świata, w jaki sposób można, gospodarując zasobami przyrodniczymi, chronić te zasoby i korzystać nich. Z powodów ideologicznych doprowadzono do ogromnych strat. Polska będzie musiała odtworzyć te zniszczone siedliska, bo takie jest również prawo Unii Europejskiej, a równocześnie miliardy złotych marnują się w gnijącym drewnie i ten proces będzie postępował. Do tego katastrofalna susza powoduje, że zamieranie drzewostanu w puszczy postępuje bardzo szybko. A Komisja Europejska wywiera presję na władze polskie, aby dalej w tym obłędzie trwać.

Przy okazji zapraszam Radio WNET do Tuczna, gdzie pokazujemy całemu światu, w jaki sposób można użytkować zasoby przyrodnicze dla dobra tych zasobów i dla dobra człowieka.

Rozmowa Tomasza Wybranowskiego z prof. Janem Szyszką, byłym ministrem środowiska, pt. „Kornik jako narzędzie walki ideologicznej”, znajduje się na s. 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Rozmowa Tomasza Wybranowskiego z prof. Janem Szyszką, byłym ministrem środowiska, pt. „Kornik jako narzędzie walki ideologicznej” na s. 5 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Złożenie kwiatów, wystrzał armatni, minuta ciszy i biegiem do domu – w ten sposób zabija się w ludziach pamięć

O groby powstańców wielkopolskich tak naprawdę kilka lat temu upomnieli się dopiero kibice poznańskiego Lecha, którzy rozpoczęli spontaniczną, społeczną akcję zbiórki pieniędzy na ich renowację.

Tomasz Wybranowski
Wojciech Wybranowski

Śladów setnej rocznicy powstania wielkopolskiego ani śladów tej kolebki polskości na ulicach Poznania nie widać. Staramy się zdiagnozować przyczynę tego. Jaka jest twoja opinia na ten temat?

Poznań przed wojną był miastem bardzo endeckim i tendencje patriotyczne, duma z naszej historii były tu bardzo silne. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Polacy na łamach wychodzących tutaj gazet, między innymi „Dziennika Poznańskiego”, pisali o tym, że ich największym zmartwieniem jest to, czy zdążą walczyć za Polskę. Natomiast po II wojnie światowej idee powstania wielkopolskiego, a później Poznańskiego Czerwca ’56 były coraz bardziej zabijane przez władze. Uroczystości, o ile w ogóle były organizowane, przypominały peerelowski apel: złożenie kwiatów, wystrzał armatni, minuta ciszy i gonić do domów. W ten sposób zabijano w ludziach pamięć.

O groby powstańców wielkopolskich tak naprawdę kilka lat temu upomnieli się dopiero kibice poznańskiego Lecha, którzy rozpoczęli spontaniczną, społeczną akcję zbiórki pieniędzy na ich renowację. Nie robiło nic miasto, nie robił nic Urząd Marszałkowski, Urząd Wojewódzki.

I dzisiaj nadal trwa zabijanie pamięci o powstaniu wielkopolskim. Jeżeli cokolwiek w mieście się dzieje, jeżeli są jakiekolwiek nawiązania do tradycji powstania wielkopolskiego, wspomnienia o bohaterach, to są działania oddolne, podejmowane przez bardzo młodych ludzi albo przez historyków pracujących w Muzeum Powstania Wielkopolskiego, w Wielkopolskim Muzeum Walk Niepodległościowych. Nie ma woli władz miasta, władz województwa, by organizować, przypominać, przywracać pamięć.

Jak w Warszawie udało się przywrócić po latach zapomnienia powstanie warszawskie, tak w Wielkopolsce żyje ono tylko w środowiskach bardzo młodych Polaków i tych Wielkopolan, którzy w swoich rodzinach mieli powstańców.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z Wojciechem Wybranowskim, pt. „Zabijanie pamięci trwa”, znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Wojciechem Wybranowskim, pt. „Zabijanie pamięci trwa” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy możemy dopuścić, żeby resztki bujnego zielonego terenu, bezcennego dla zdrowia warszawiaków, zniknęły bezpowrotnie?

Wizja trawnika, a nawet kilku drzew w otulinie Jeziorka Czerniakowskiego, w porównaniu z naturalną zielenią, która teraz wymienia powietrze Warszawy w tej strefie, jest raczej smutna niż śmieszna.

Bogna Podbielska

Jeziorko Czerniakowskie wraz z rezerwatem przyrody i jego otuliną stanowią korytarz napowietrzający oraz obszar zieleni o wysokim współczynniku wymiany powietrza. Takie tereny podnoszą jakość naszego życia. Londyńskie Wetland Center to ptasi rezerwat, który mógł stać się osiedlem mieszkaniowym. Na szczęście do tego nie doszło. Bloki czy przyroda? Wszystko wskazuje na to, że w niedługim czasie to bloki wygrają batalię o otulinę Jeziorka Czerniakowskiego. (…)

Jeziorko Czerniakowskie jest starorzeczem Wisły, tworzącym unikalny układ wodny na tarasie zalewowym Wisły. Na terenie rezerwatu występuje 46 gatunków drzew i 27 – krzewów, wiele gatunków ptaków, m.in. perkoz dwuczuby, kuropatwa, pliszka żółta, tracz nurogęś, czajka, słowik i czapla siwa. Niektóre odbywają tu lęgi. Obszar ten jest dla lokalnej awifauny miejscem rozrodu, odpoczynku i schronienia. Nie bez powodu stał się jednym z czternastu stołecznych rezerwatów.

Otuliny rezerwatów nie zostały wymyślone „sobie a muzom”, choć ich nazwa brzmi bardzo poetycko. Pojęcie to sformułowali biolodzy, by opisać rzeczywistość konieczną dla istnienia ekosystemu chronionego, jakim jest rezerwat.

Dlaczego cywilizacja, w tym urbanistyka, nie korzysta z osiągnięć nauki i bierze pod uwagę jej osiągnięcia w bardzo wybiórczy sposób? Kilka otulin rezerwatów zostało już w Warszawie zabudowanych. Otuliny został pozbawiony m.in. Las Kabacki, Las Bielański, Skarpa Ursynowska.

Zdaniem ekologów zabudowa mieszkaniowa jest też przyczyną obniżania się poziomu wody w Jeziorku Czerniakowskim. Wysychanie jeziorka widać gołym okiem, jest łatwe do udowodnienia m.in na podstawie zdjęć lotniczych. Jednak wg zespołu, który stworzył plan, podobno na podstawie tzw. studium, zabudowa ma powstrzymać wysychanie.

Nie trzeba być naukowcem, żeby zauważyć, że wtargnięcie w ekosystem z obecnym planem zabudowy jest zamianą obszaru spontanicznie rozwijającej się przyrody na obszar brutalnie uregulowany ręką ludzką, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czy nie warto tej brutalności zamienić na łagodność, skoro jakiś rodzaj regulacji jest koniecznością? (…)

Czy nie lepiej podjąć inwestycję, która przekształci ten teren w strefę rekreacji, zamiast za kilka lat płacić Unii Europejskiej olbrzymie kary za przekroczenie norm w jednej z najbardziej zanieczyszczonych stolic w Europie? Kto będzie odpowiadać za zanieczyszczenie smogiem i kolejne kary Trybunału Europejskiego?

Teren aktywny biologicznie

Na zebraniu w sprawie konsultacji społecznych planu zabudowy Czerniakowa Południowego projektanci oświadczyli, że uwzględnia on w pełni prawa dla otuliny rezerwatu, czyli obowiązek zachowanie 60% tzw. terenu aktywnego biologicznie (TAB). Wg prawa budowlanego, TAB to teren z nawierzchnią ziemną urządzoną w sposób zapewniający naturalną wegetację. Do pojemnej definicji TAB wchodzą też, o dziwo, „brutto drogi”.

Można mniemać, że ustalającym prawo chodziło o to, żeby przy budynkach powstawały trawniki i skwery. Ale TAB to również ziemia pokryta tzw. eko kratką czy płytami betonowymi z otworami.

Tak nieprecyzyjny zapis o terenie aktywnym biologicznie to dla deweloperów podwójny zysk: zielony teren i jednocześnie parking czy droga. Jak wygląda taki „trawnik”, można zobaczyć na dowolnym osiedlu czy pod niektórymi centrami handlowymi. Urocze eko kratki z wystającymi z nich mizernymi roślinami lub wypełnione „estetycznymi” białymi kamyczkami, to bardzo realna wizja dla 60% TAB.

Na całym terenie zakłada się 5 tys. osób, które będą potrzebować chodników. Co najmniej co piąty mieszkaniec będzie miał samochód albo dwa… Konieczne będą odpowiednio szerokie dojazdy dla karetek pogotowia i straży pożarnej, samochodów dostawczych, miejsca parkingowe dla mieszkańców i ich gości. Całej ww. infrastruktury do zielonej raczej nie można zaliczyć. Wszystko to w żaden sposób nie koresponduje z rezerwatem ani jego otuliną.

Czy definicja 60% terenu aktywnego biologicznie nie jest rodzajem zgrabnej fikcji? Doskonale wiemy, jak polskie prawo łatwo ulega nagięciom i interpretacjom. Można przewidzieć, który rodzaj interpretacji zostanie przyjęty, choćby dlatego, że wymaga mniej pracy i jest korzystniejszy dla dewelopera.

Na wspominanym zebraniu jako przykład dbałości o zieleń przytoczono uwzględniony w planie zabudowy plac zieleni i rekreacji. Jego wielkość to „aż” 0,41 ha. Na jego powierzchnię ma przypadać 80% TAB. Wizja trawnika, a nawet kilku drzew na działce o wymiarach ok. 64 x 64 m, w porównaniu z intensywnością przyrody, która teraz wymienia powietrze Warszawy (za darmo) w strefie otuliny i pasa zieleni przy Trasie Siekierkowskiej – jest dużo bardziej smutna niż śmieszna. (…)

Zabudowa wewnątrz korytarza

Z wypowiedzi planistów wynika, że korytarz napowietrzający ma być zachowany, ponieważ niższe budynki mają być dopuszczone bliżej jeziorka, a wyższe bliżej ulicy Becka. Określenie „wyższe i niższe budynki” wg projektantów jest bardzo pojemne. „Wyższe budynki” mają się znaleźć przy Trasie Siekierkowskiej poza otuliną, jednak wewnątrz korytarza napowietrzającego i będą wysokie na 17, 20 i 24 metrów. Natomiast te wewnątrz otuliny i korytarza zarazem, zwane przez planistów niższymi (!) mogą osiągać wysokość: 17, 19 i 20 metrów.

Działki z wysoką zabudową zajmą ok.1/3 otuliny i głęboko wejdą do wnętrza korytarza powietrznego. Budynki zablokują przepływ dwóch mas powietrza – znad Wisły i ze strony Wilanowa. Znajdą się dokładnie na styku obydwu, gdzie korzystne byłoby ich zlanie się w jeden szeroki klin.

Co w tym kontekście znaczy zdanie projektantów: „korytarz napowietrzający został utrzymany”? Jakim cudem poprawi się przepływ i wymiana powietrza w Warszawie (z uczestnictwem roślinności), jeśli pojawi się w tym miejscu gęsta i częściowo wysoka zabudowa?

Przedstawiciel dewelopera planującego postawienie budynków wzdłuż Trasy Siekierkowskiej z wielką energią zadał na zebraniu pytanie o możliwość budowy sześciu kondygnacji na działkach wzdłuż zewnętrznego pasa Trasy Siekierkowskiej. Ewidentnie zależało mu na maksymalnym wykorzystaniu możliwości prawnych.

Niejasny status klinów napowietrzających

Czy kliny mają uregulowany status prawny i dokładną definicję uzgodnioną przez naukowców? Jakiej wysokości budynki dopuszcza prawo budowlane na terenie klina napowietrzającego?

Te pytania zdają się nie mieć dokładnych odpowiedzi. Samo studium nie precyzuje, czego nie można robić w klinach. Nie zabrania wprost budowy, ale ustanawia „zakaz lokalizacji przedsięwzięć mogących znacząco oddziaływać na środowisko”.

Powołam się więc na wypowiedź zespołu urbanistów: „kliny te są wciąż badane” oraz „są wzięte pod uwagę”. Skoro kliny są badane, to znaczy że nie została podjęta ostateczna decyzja. Nie ma też żadnych wytycznych budowlanych – jak więc mogą być wzięte pod uwagę wytyczne, które nie istnieją?

Czy ten plan zabudowy może więc być legalny, skoro opiera się na dopiero prowadzonych badaniach, z których wniosków jeszcze nie ma? Coś, co nie jest uregulowane, nie może stanowić bazy dla podjęcia wynikającej z tego decyzji prawnej. (…)

Istnieje wyrok sądu, który odpowiada na te pytania.

Zakłóceniu uległ klin napowietrzający mokotowski, m.in. przez powstanie osiedli Eko-Park oraz Marina Mokotów. W jego obronie powstało Mokotowskie Towarzystwo Zachowania Klina Nawietrzającego Warszawę. Towarzystwo to wygrało proces w obronie tego klina. Niestety proces trwał tak długo, że wybudowano osiedle, które wg wyroku sądu nie powinno powstać.

Unia Europejska ukarała Polskę za stan powietrza na Mokotowie. Smog w dzielnicy, gdzie stężenie pyłu PM10 przekracza wszelkie normy, przyczynił się do ogólnej oceny naszego miasta i kraju. Wymienione osiedla przyczyniły się do zablokowania klina napowietrzającego i kary 4 mld zł, które musi zapłacić polski podatnik. (…)

Cały artykuł Bogny Podbielskiej pt. „Galanteria betonowa” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Bogny Podbielskiej pt. „Galanteria betonowa” na stronie 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zdaniem ministra wydobycie węgla koksującego nie podlega restrykcji KE. Jego podwładna twierdzi inaczej. Kto ma rację?

W procesie notyfikacji pomocy publicznej dla polskich kopalń na lata 2015–2018 nie zawiadomiono KE, że w KWK Krupiński znajdują się ogromne pokłady węgla koksującego – minerału strategicznego w UE.

Obywatelski Komitet Obrony Polskich Zasobów Naturalnych

Z ust ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego padło stwierdzenie: „Wydobycie węgla koksującego nie podlega restrykcji Komisji Europejskiej”. Nasuwa się tu zasadnicze pytanie – od kiedy minister energii o tym wie?

14 maja 2018 roku, urzędniczka w Ministerstwie Energii, dyrektor Departamentu Górnictwa Anna Margis, w odpowiedzi na pismo z dnia 29 marca 2018 roku w sprawie medialnych doniesień dotyczących sprzedaży przez Ministra Energii KWK „Krupiński”, skierowane przez Fundację Vis Veritatis im. Św. Michała Archanioła z Krakowa (kierowaną przez Dyrektora Zarządu Macieja Wac-Włodarczyka), pisze m.in.: Zakończenie działalności KWK „Krupiński” zostało uwzględnione w przywołanej powyżej Decyzji KE i jest nieodwracalne. Wznowienie produkcji w tej kopalni stanowiłoby złamanie Decyzji KE i Decyzji Rady 2010/787/UE i mogłoby skutkować wszczęciem procedury uznania całości pomocy publicznej dla sektora górnictwa węgla kamiennego za niezgodną z unijnymi zasadami pomocy państwa i pozwaniem Polski do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości”. (…)

Kto mija się z prawdą – minister mówiący, że wydobycie węgla koksującego nie podlega restrykcji KE, czy jego podwładna, twierdząca inaczej? Co zrobić w takiej sytuacji?

Przypomnę tutaj, że w procesie notyfikacji pomocy publicznej dla polskich kopalń na lata 2015–2018 nie podano do wiadomości KE, że zarówno w aktualnej, jak i w pierwotnej koncesji wydobywczej (pokład 405/1) znajdują się ogromne pokłady węgla koksującego uznanego za strategiczny minerał w UE i podlegający tym samym ochronie przed marnotrawstwem. (…)

Prezes JSW chwali się, że zabezpieczono dla potrzeb spółki koncesję z najbogatszym pokładem węgla koksującego (405/1), choć jeszcze niedawno nie brano go w ogóle pod uwagę.

Niech odpowie na pytanie, kto twierdził, że pokład 405/1 jest nieopłacalny do wydobycia ze względu na występujące w nim zagrożenia naturalne i jakie stanowisko piastuje obecnie w spółce JSW? Przypomnę tutaj, że zarówno senator PiS prof. geologii Krystian Probierz z Politechniki Śląskiej, jak i doc. Krauze z GIG byli przeciwnego zdania.

Na KWK „Krupiński” mamy jeszcze dostępną infrastrukturę wydobywczą, do pierwszych złóż węgla koksowego mamy tylko 650 metrów, a do tych najcenniejszych – pokładu 405/1 – 1650 metrów! Wydobycie może rozpocząć się w ciągu 2 lat. (…)

Oczywiście analiz kosztów wydobycia nie mogą wykonywać „fachowcy” skompromitowani dotychczasowymi dokonaniami – oni powinni dostać wilczy bilet i dożywotni zakaz uczestnictwa w opracowaniu ekspertyz.

Cały artykuł Obywatelskiego Komitetu Obrony Zasobów Naturalnych pt. „Kto mija się z prawdą? Walki o KWK Krupiński ciąg dalszy” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Obywatelskiego Komitetu Obrony Zasobów Naturalnych pt. „Kto mija się z prawdą? Walki o KWK Krupiński ciąg dalszy” na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Unia Europejska czy Stany Zjednoczone to tylko nieudolne naśladownictwo idei, która legła u samych początków Polski

Rzeczpospolita Obojga Narodów – jest określeniem używającym nieco archaicznego dla nas języka. Mowa tu jest o „rzeczy” – symbolizującej ideę, o „pospolitej”, czyli wspólnej, i „obojgu”, czyli wielu.

Marcin Niewalda

Rzecz-pospolita to inaczej mówiąc „rzecz” wspólna – idea połączenia społeczeństw, odmienna od idei podboju, na jakiej budowane były niemal wszystkie wielkie organizmy państwowe w dziejach. Możemy powiedzieć, że idea Rzeczypospolitej, choć toczona rakiem pseudowolności, była czymś unikalnym i niepowtarzalnym w historii świata. Jest też ideą na wskroś chrześcijańską i zwyczajnie ludzką.

Chociaż Polanie byli narodem bitnym i agresywnym, choć podbijali okoliczne plemiona, a niewolników sprzedawali nawet do Arabii, to nie ma śladów wojen i zniszczeń, jakie musiałyby mieć miejsce, gdyby podbijali kraj „potężnego księcia siedzącego na Wiślech”. Zamiast tego, jak przypuszczał prof. Janusz Kurtyka, widzimy potomków książąt wiślańskich dzierżących wciąż swoje posiadłości, mających wielki wpływ, a nawet zastępstwo władzy krakowskiej (palatyn Sieciech w XI wieku). Jednocześnie Polanie zmieniają religię i przyjmują znane Wiślanom już od stuleci chrześcijaństwo. Wszystko wskazuje więc na to, że doszło wtedy do unii polańsko-wiślańskiej na zasadzie – „władza wasza, religia nasza”.

Władysław-Jagiełło, proponując w 1384 roku wizjonerką umowę, nie był więc nowatorem. Propozycja ochrzczenia Litwy, wspólnych rządów dwóch różnych organizmów w szacunku do swojej odmienności, nie była na ziemiach polskich czymś zaskakującym. Mądrzy doradcy króla-Jadwigi doprowadzili do tego, że w chwili przekroczenia przez księcia litewskiego granicy został on obrany, obok swojej żony, również królem.

Cały, trwający 185 lat proces budowy idei jagiellońskiej, zakończony unią lubelską, ma przynajmniej 6 ważnych aktów. Gdy dzisiaj mówimy o powstaniu Rzeczypospolitej w 1569 roku, mamy na myśli cały ów proces jednoczenia „Obojga” narodów w szacunku dla różnej natury wszystkich.

Nazwa, której dziś używamy – Rzeczpospolita Obojga Narodów – jest więc określeniem dla nas nieco niezrozumiałym, używającym archaicznego języka. Mowa tu jest o „rzeczy” – symbolizującej ideę, o „pospolitej”, czyli wspólnej, i „obojgu”, czyli wielu. Tłumacząc tę nazwę na współczesnym język, moglibyśmy powiedzieć „Idea-wspólna Wielu Narodów” – był to bowiem efekt pracy wielu pokoleń Polaków, Litwinów, Rusinów, Wołochów, Kaszubów i rodów napływających do Polski z wielu innych stron. (…)

Mieszkańcy Unii Europejskiej otrzymują namiastkę wolności na polu emocjonalnym. Mogą „lubić” to czy tamto, wyznawać w domu, co chcą, nawet ostatnio pedofilię, ale nie wolno im weryfikować zasad wspólnoty względem jakichkolwiek wartości moralnych.

Nie wolno umoralniać „demokracji”, może to bowiem zagrozić poddaństwu gospodarczemu, z którego korzystają najbogatsi. To nie unia, to podbój z namiastką wolności.

Ale wróćmy do naszej, polskiej, wspaniałej idei wspólnoty, szanującej faktycznie godność państw i osób. Czy Jagiełło lub Oleśnicki – doradca św. Jadwigi – wymyślili coś niezwykłego? Czy może uczynił to Mieszko I wraz z pradziadkiem palatyna Sieciecha? Sięgając tak daleko, zapuszczamy się w nieznany, fascynujący świat przeszłości. Wciąż jeszcze jesteśmy tu zdani na domysły, a każdy krok jest badaniem nieznanego. A jednak mamy pewne przesłanki, które sugerują, że polski – słowiański – charakter wspólnoty istniał wiele tysiącleci wcześniej.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rzecz-wspólna” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rzecz-wspólna” na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego