Szwajcarzy wciąż jeszcze uważają się za suwerennych i niezależnych obywateli. W rzeczywistości już tak nie jest

Szwajcarzy, głosując za gospodarczymi porozumieniami z UE, w rzeczywistości akceptują procesy polityczne, których celem jest integracja z Unią Europejską i utrata politycznej autonomii ich kraju.

Bernard Mégeais

W XVII wieku Jean Bodin wydał swoje pierwsze, powszechnie wysoko oceniane pisma na temat suwerenności państw. (Jean Bodin zwany Bodinusem – francuski prawnik, teoretyk państwa, polityk, opracował nowożytne pojęcie suwerenności jako władzy najwyższej i niezwiązanej prawami, której cechą najważniejszą jest wyłączność prawodawcza. Cytat: „Rzeczpospolita jest prawym rządzeniem wielu gospodarstwami rodzinnymi i tym, co jest im wspólne, z władzą suwerenną”. Przyp. A.G.). Trzeba było wielu stuleci zmagań, by narody wyzwoliły się spod ignorującej ich tożsamość władzy królów i książąt. Nazizm i komunizm przyniosły setki milionów ofiar, a mimo wszystko państwami i narodami stale rządzi prawo siły.

W 1758 r. ukazał się w Londynie tekst, którego autor Emer Vattel, Szwajcar pochodzący z Neuchâtel, podał pierwszą, absolutnie nową definicję suwerennego państwa jako podmiotu prawa międzynarodowego:

„Suwerenne państwo to każdy naród, który rządzi się samodzielnie w dowolnej formie, niezależnie od innych państw… Jego prawa są w naturalny sposób takie same, jak prawa innego państwa. Zatem suwerenność należy do państwa, a nie do władcy. Suwerenność definiowana jest jako niezależność od innego państwa i synonim niezależności”.

Emer Vattel mówi o państwach suwerennych, a jednocześnie o wolnych i niepodległych.

Dziesięć lat po publikacji myśl Vattela stała się definicją wolnego państwa. Państwo wolne musi odwoływać się do praw człowieka, co owocuje suwerennością obywateli.

Dziś przynależność do Unii Europejskiej stawia obywateli w obliczu ponadterytorialnej, ponadnarodowej potęgi, gdzie najsilniejsze państwa znów zachowują się jak władcy, którzy narzucają swoją politykę, wywłaszczając inne państwa z ich suwerenności, a zatem drogi suwerennie obranej przez narody. Im dalej znajduje się ośrodek władzy, tym słabszej podlega kontroli, stając się coraz mniej pożyteczny dla populacji, którą zarządza.

557 lat po pierwszym Sojuszu Trzech Dolin – Uri, Schwitz i Unterwald – Szwajcarii, która drogą wszelkich możliwych kompromisów zawsze chciała uwolnić się od dominacji władców Europy, udało się w roku 1848 zbudować jeden z najlepszych ustrojów demokratycznych, oparty na obywatelskiej suwerenności.

Obecnie kraj stopniowo traci suwerenność w zamian za korzyści gospodarcze i zyski płynące z uczestnictwa w rynku Unii Europejskiej. Podstępne i niesprawiedliwe, przybierające formę ukrytej przemocy mechanizmy powiązań procesów gospodarczych z politycznymi wykorzystuje się do wszczepiania ideologii i wymuszania tzw. poprawności politycznej.

Formalnie nie należąc Unii Europejskiej, ale uczestnicząc w unijnym rynku i od niego gospodarczo uzależniona, Szwajcaria musi dostosować się pod względem praw i zasad do tych przyjętych w UE, podczas gdy Szwajcarzy uważają się za suwerennych i niezależnych obywateli. W rzeczywistości już tak nie jest.

Naród wierzy w swoją niezależność i prawa polityczne, podczas gdy władze, rząd i parlament pracują nad wprowadzeniem kraju pokrętnymi drogami do Unii. Używa się podstępów w postaci mało zrozumiałych niuansów politycznych i manipulacji prawnych, co stanowi zamach na suwerenność ludności, wprost odmawiającej członkostwa w UE. Demokracja jest już tylko fasadą i pozorem w kraju, którego konstytucja uważana jest za najbardziej demokratyczną na świecie.

Szwajcarzy, głosując za gospodarczymi porozumieniami z UE, w rzeczywistości akceptują procesy polityczne, których celem jest integracja z Unią Europejską i utrata politycznej autonomii ich kraju, a wszystko pływa w kąpieli wrażliwości społecznej, nieograniczonych wolności, pokoju i przyjaźni narodów. Tymczasem to motor dwulicowo i obłudnie sterowanych działań, niszczących opartą na prawdzie społeczną umowę, która miała jednoczyć Szwajcarów.

Tłumaczenie z francuskiego Adam Gniewecki

Cały artykuł Bernarda Mégeais pt. „Szwajcaria. Neutralność, pokój i jedność III. Rozwój gospodarczy i aktualne wyzwania” znajduje się na s. 15 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Szwajcaria. Neutralność, pokój i jedność III. Rozwój gospodarczy i aktualne wyzwania” na s. 15 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Etyka w praktyce: kariera, uczestnictwo, służenie sobą. Rozważania w świetle myśli etycznej Karola Wojtyły

Kariera nosi w zanadrzu jakiś podstęp w wyprzedzaniu innych, element nieczystej gry, bezwzględność wobec rywali, a nade wszystko wymaga skupienia na własnym, egoistycznie pojętym interesie, na JA.

Teresa Grabińska

Słowo ‘kariera’ pochodzi od francuskiego ‘carrière’ i oznacza galop, szybki bieg, wyścig. Włoskie słowo ‘carriera’ ma podobne znaczenie, tak jak i angielskie ‘career’. Zatem kariera w sektorze zawodowym lub publicznym to wyścig w osiąganiu kolejnych celów. Jeśli wyścig, to rozłożony na kolejne etapy. Jeśli wyścig, to z kimś: z innymi, chcącymi osiągnąć w podobny sposób podobne awanse lub dobra finansowe. Kariera umożliwia zdobycie prestiżu w społeczeństwie i prawa do wynikających z niego przywilejów.

W tradycyjnej kulturze polskiej robienie kariery ma wydźwięk pejoratywny. Dążenie do osiągnięć zawodowych, majątku, awansu w pozycji społecznej, gdy zdobywane uczciwą pracą, dzięki wykorzystaniu własnego talentu i przy wsparciu innych ludzi, nie jest wszak robieniem kariery. To spełnienie losu każdego człowieka, który jest świadom swej podmiotowości, swego posłannictwa i potrzeby doskonalenia się w różnych sprawnościach etycznych i działaniu praktycznym.

Tymczasem ustawienie ludzi w roli psów gończych lub ścigających się szczurów zdaje się być elementem odczłowieczającym. Kariera nosi w zanadrzu jakiś podstęp w wyprzedzaniu innych, jakiś element nieczystej gry, bezwzględność w stosunku do rywali, a nade wszystko wymaga skupienia na własnym, egoistycznie pojętym interesie, na JA. Nic dziwnego, że pozycja karierowicza jest chwiejna; zawsze bowiem przez innego karierowicza może być w podobnie brutalny sposób zepchnięty z kolejnego zdobytego szczebla kariery, przegoniony na kolejnym etapie.

Pod znakiem zapytania stoi szczęście człowieka (o którym więcej w eseju w październikowym „Kuriera WNET”) osiągającego sukces w karierze. W nieocenionej Ziemi obiecanej Władysława S. Reymonta Karol Borowiecki, gdy już wspiął się na szczyt własnej kariery, w takich oto gorzkich słowach ów upragniony stan określił: „– Tak jestem egoistą, tak poświęciłem wszystko dla kariery… (…) Poświęcił wszystko i cóż ma teraz? Garść pieniędzy bezużytecznych i ani przyjaciół, ani spokoju, ani zadowolenia, ani chęci do życia – nic… nic…”. I przestrzegał potencjalnych karierowiczów w taki oto sposób: „– Człowiek nie może żyć tylko dla siebie – nie wolno mu tego pod grozą własnego nieszczęścia”. (…)

Wartością, która rzeczywiście w pewnym stopniu towarzyszy robieniu kariery, jest doskonalenie umiejętności i kompetencji zawodowych, dochodzenie w nich do mistrzostwa. Jednak i tu zjawia się pewna wątpliwość w konfrontacji z oceną wartości mistrzostwa przez Arystotelesa. I tu bowiem istotna jest intencja i konieczne zachowanie podmiotowości. Ponad 2300 lat temu Stagiryta krytykował w Polityce popisujących się zawodowo mistrzów muzyki, ponieważ „doświadczenie pokazuje, że stają się rzemieślnikami, gdyż cel, jaki sobie wytknęli, jest marny. Pospolity bowiem słuchacz zwykle ujemnie oddziałuje na muzykę przez to, że artystów, którzy się w grze względem na niego kierują, wedle siebie urabia duchowo i niszczy fizycznie przez pobudzenie do nadmiernych wysiłków”.

Gdyby jednak spojrzeć na robienie kariery przychylnym okiem i np. wskazać na wzrost sprawczości człowieka znajdującego się na wyższym poziomie decyzyjnym w strukturze zawodowej lub publicznej, a w związku z tym mogącego skuteczniej urzeczywistniać wybrane dobro, to karierowicz musi się niejako „nawrócić”, tzn. zawrócić z drogi kariery.

Po pierwsze, musi sobie zdać sprawę z marności własnego człowieczeństwa, mimo sukcesu zawodowego lub finansowego. Po drugie, musi zadośćuczynić złu, które wyrządził podczas eliminowania konkurentów i bezwzględnej walki „o swoje”. A tak się czasem dzieje z tymi, którzy zrobili karierę: stają się filantropami, służą potrzebującym swoim majątkiem i koneksjami, rezygnują z „życia na świeczniku”.

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Uczestnictwo według Karola Wojtyły. Kariera czy służenie sobą?” znajduje się na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Uczestnictwo według Karola Wojtyły. Kariera czy służenie sobą?” na s. 7 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Strona internetowa ambasady Federacji Rosyjskiej w Polsce jako tuba propagandy rosyjskiej i źródło dezinformacji

Chyba największym źródłem manipulacji i dezinformacji jest strona ambasady Rosji w Polsce. Nie zostawia cienia wątpliwości, że stanowi element prowadzonej przez Federację Rosyjską wojny informacyjnej.

Wojciech Pokora

W Polsce najpopularniejszym i najlepiej rozpoznanym rozsadnikiem propagandy jest oczywiście „Sputnik”. Wszyscy wiedzą, że nie jest to żadne niezależne medium, tylko rosyjska rządowa agencja informacyjna oraz sieć stacji radiowych i wielojęzyczna strona internetowa, których właścicielem w całości jest rosyjskie państwowe przedsiębiorstwo medialne Rossija Siegodnia, utworzone 9 grudnia 2013 roku dekretem prezydenta Rosji Władimira Putina. Polska jest także w polu rażenia stacji RT – założonej 10 grudnia 2005 roku telewizji, utworzonej z inicjatywy ówczesnego ministra komunikacji Michaiła Lesina oraz Aleksieja Gromowa – rzecznika prasowego Władimira Putina. Właścicielem stacji jest rosyjska międzynarodowa agencja informacyjna RIA Novosti finansowana ze środków budżetu Rosji.

Poza tymi dwiema największymi tubami propagandy rozpoznane są mniejsze, już nie wprost powiązane z Kremlem, ale propagujące jego narracje, jak np. popularne kresy.pl, będące niemalże kalką dwóch wymienionych wyżej tytułów.

Mało kto jednak wie, że chyba największym źródłem materiałów do analizy pod kątem manipulacji i dezinformacji jest strona ambasady Rosji w Polsce. Strona ambasady jest tak skonstruowana, że nie zostawia cienia wątpliwości, że stanowi element prowadzonej przez Federację Rosyjską wojny informacyjnej. W innym przypadku nie byłoby potrzeby tworzenia oddzielnych zakładek, np. „O historii Rosji i stosunków rosyjsko-polskich”, z wyszczególnionym punktem: „O układzie monachijskim z 1938 roku”, z którego pochodzi cytowany na wstępie fragment. Trzeba dużo wyobraźni, by układ monachijski podpiąć pod zakładkę pt. relacje rosyjsko-polskie. Albo dużo przebiegłości w budowaniu narracji służącej propagandzie. Powyższy przykład jest elementem prowadzonej na szeroką skalę przez Federację Rosyjską akcji dezinformacyjnej na polu polityki historycznej.

Nieprzerwanie od czasów Stalina budowany jest mit Rosji (bez znaczenia jest tu, jak widać, czy to Rosja sowiecka, czy Federacja Rosyjska, bo metody i źródła manipulacji są kontynuowane), która od początku przeciwstawiała się faszyzmowi i budowała front antyhitlerowski. W tej narracji nie ma niestety miejsca na fakty, nie znajdują one uznania u rosyjskich propagandystów

Nie dowiemy się więc z tej wersji historii o znaczeniu paktu Ribbentrop-Mołotow, o współpracy Stalina z Hitlerem, o wspólnej agresji na Polskę i wywołaniu II wojny światowej. W tej alternatywnej wersji historii wojna zaczyna się w 1941 roku, a ZSRR od początku stoi na straży pokoju w Europie. Polska natomiast przedstawiana jest w niej jako sojusznik Hitlera, który w domyśle w pełni zasłużył na swój los. (…)

Kiedyś w Polsce popularne było hasło „Nauka w służbie ludu”, uzasadniające inżynierię społeczną realizowaną na socjalistycznych uniwersytetach. Przyszło mi to hasło do głowy podczas lektury materiałów propagandowych zamieszczonych na stronie ambasady Rosji w Polsce, bo doskonale oddaje charakter tych treści.

Byłoby to nawet ciekawe poznawczo i można by traktować te materiały w kategoriach pewnego skansenu, gdyby nie fakt, że nie jest to archiwalna strona internetowa Związku Radzieckiego, ale oficjalny portal placówki dyplomatycznej państwa, którego imperialne ciągoty mogą sprowadzić na Europę kolejne nieszczęścia.

Niestety z materiałów zamieszczanych na tym portalu czytelnik nie dowie się, że już kilka nieszczęść tak rozumiana polityka Rosji na świat sprowadziła.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Historia jako obiekt manipulacji rosyjskiej propagandy” znajduje się na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Historia jako obiekt manipulacji rosyjskiej propagandy” na s. 6 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polacy kokietujący Niemców dają popis niebotycznej głupoty / Ks. Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Nie mieliśmy Quislingów i Pétainów. Ale mieliśmy i mamy masę kundli, którzy machają ogonkami przed każdym, wobec kogo spłaszcza ich kompleks niższości. I tak jest w przypadku współczesnego Gdańska.

Ks. Zygmunt Zieliński

Gdańsk – problem redivivus?

Rząd II RP świadom był ogromnej wagi statusu Polski we Freie Stadt Danzig. Nie licząc tego, co czynił Konsulat Polski w Gdańsku, wystarczy zdać sobie sprawę z przygotowania na każdą ewentualność Westerplatte, polskiego przyczółka nad Motławą. Zdał on egzamin we wrześniu 1939 r. Dziś trzeba się szarpać z lokalnymi władzami Gdańska, jeszcze stale polskimi, o zapewnienie Westerplatte należnego miejsca nie tylko w historii, bo tego nikt nie jest w stanie ruszyć, ale – co gorsza – o godne traktowanie tego miejsca przez włodarzy Gdańska.

Zwróciłem uwagę na niebezpieczne zagrywki polskich danzigerów już w 2017 r. Zresztą nie do końca jestem pewny określenia „polskich”, bo nie o status formalny tu chodzi, ale idee przyświecające działaniu owych miłośników niemieckiej przeszłości Gdańska.

Mój artykuł do dziś ma ponad 310 tysięcy wejść. Mało który może z nim w tej materii konkurować. Już w 2019 r. musiałem dać uzupełnienie. Problem Gdańska istnieje i daje znać o sobie. Wszedł w fazę, kiedy władze Rzeczypospolitej nie powinny być bierne.

Pozwalam sobie przypomnieć to, co pisałem sukcesywnie w tej sprawie i postawić kropkę nad „i”, bo rzecz zaczyna mieć swój dalszy ciąg, zbyt mocno przypominający tamten sprzed 80 lat.

Żądamy używania rozumu

Niepoprawni.pl, 24 stycznia 2017 (do 25 X 2020 – ponad 310 tys. wejść)

Tytuł nawiązuje do artykułu na Niepoprawni.pl pt. Żądamy Wolnego Miasta Gdańsk. Spodziewać się można, że któryś z kolei głos demokratyczny odezwie się w sprawie przywrócenia Generalnego Gubernatorstwa – jak demokracja, to demokracja – wszystkie chwyty dozwolone. Z autorem podpisującym się: jazgodyni zgadzam się w stu procentach i zamiast komentować poruszony przezeń problem, po prostu odsyłam do jego tekstu, który warto przeczytać, by nie lekceważyć takich idiotycznych pomysłów, jakie niektórym rodzimym gangsterom chodzą po głowie. Czy aby tylko rodzimym, to pytanie? A następne pytanie, czy pozostawiono by im zagarnięte łupy, gdyby znowu na tablicy przed miastem widniał napis: „Freie Stadt Danzig”. A gdyby udało się urwać jeszcze kawał Polski, to mogliby nawet napisać „Freistaat Danzig”. Albo po prostu: „Hansestadt Danzig”. Byłoby nawet zręczniej, bo ukryto by element aneksji. Złodziejowi, jak już raz zacznie kraść, zamiast resztek zdrowego rozsądku pozostaje już tylko pazerność, nawet gdyby miał się tym, co pochłania, udławić. Wiadomo, o kim mowa. Ale wiadomo też, jaką Gdańsk – ów „Freie Stadt Danzig” – rolę spełnił w naszej najnowszej historii, dlatego łapy precz od tego tematu. Nie wątpię, że władze nasze zareagują na każdą głupotę w tym względzie.

Jeśli już jesteśmy przy, nazwijmy to, nazewnictwie, choć to coś znacznie więcej – zwróćmy uwagę na inny nonsens, niegdyś zaplanowany, bo w czasie PRL nie mówiło się o Niemcach jako zbrodniarzach wojennych. Zbrodniarzami byli naziści, a Niemcy mieszkali wszakże też w NRD; czyż wypadało ich nazywać zbrodniarzami wojennymi?

A więc, kiedy chciałem w czasie PRL dać tytuł książce: Życie religijne w Polsce w czasie okupacji niemieckiej, cenzura zażyczyła sobie, żeby było: w hitlerowskiej. Cóż było robić?

Obecnie, kiedy pewne lobby, jakie nie wspomnę, bo zaraz przykleją mi wizytówką anty…, współpracują nad ukuciem takich pojęć w odniesieniu do holocaustu i wojny, jak ‘bystanders and perpetrators’ (gapie i sprawcy) w odniesieniu do Polaków, których w czasie wojny zginęło też ponad 3 miliony, w tym ileś tam tysięcy za ratowanie Żydów, niektórzy nasi idioci (jak inaczej ich nazwać?) publicznie domagają się, żeby nie mówić o zbrodniach Niemców, bo rzekomo popełniali je naziści. I taki facet był rzecznikiem jakieś partii, ale w końcu – jaka partia, taki rzecznik. Można by te idiotyzmy tylko wykpić, bo prowadzenie w tej materii rzeczowej dyskusji jest upokorzeniem dla każdego rozgarniętego człowieka. Ale ludzie dopuszczani z takimi bredniami do mediów, ba, nawet do sejmu, bardzo szkodzą wizerunkowi Polski i Polaków.

Nawet ci Niemcy, którzy pracują nad zepchnięciem na Polskę odpowiedzialności za wojnę, w duchu śmieją się z tych „bornierte Polen” – ograniczonych, głupich Polaków, którzy sami dostarczają im na siebie amunicji. Nie wiem, czy i jak takie usługi są wynagradzane, ale niezależnie od tego, z tymi ludźmi nie powinno się prowadzić dyskusji, ale jak kiedyś durnych uczniów – sadzać ich do oślej ławki. To jedno.

A więc nie: hitlerowski, nie nazizm, w odniesieniu do zbrodni wojennych. Były po prostu niemieckie. Do 1945 r. w NSDAP było około 8,5 miliona członków – +/10% ludności Niemiec. To zwykli Niemcy popierali Hitlera i robili wszystko, co im rozkazał, a narodowi socjaliści byli wśród nich.

Jest jeszcze trzeci problem, który coraz bardziej „stawia się na głowie. Dlaczego? Trudno dociec, choć można mieć różne przypuszczenia. To coś takiego, jak z nazizmem. Chodzi o udział Polaków w siłach zbrojnych III Rzeszy. Było ich chyba coś około 400 tys. Ryczałtem sądzić, że jako Polacy zostali zmuszeni do służby wojskowej, jest fałszem od początku do końca. Mogło tak być na Śląsku, choć i tu trzeba sprawę traktować indywidualnie. Takich „stockpolen” albo, jak ich nazywano, „nationalpolen”, raczej nie brano, gdyż był to element niepewny. Nie będę wdawać się w szczegóły tych praktyk. Gdy chodzi o Freie Stadt Danzig, sprawa była jasna. Obywateli Wolnego Miasta, bez względu na narodowość, traktowano jako obywateli Rzeszy.

Zupełnie inaczej miała się rzecz w przypadku obywateli tzw. Reichsgau Danzig-Westpreussen. Tutaj od 1942 r., na mocy dekretu gauleitera Alberta Forstera, zaprowadzono tzw. volkslistę. Ludność polska została wezwana do składania podań o przyjęcie na nią, w kategoriach III lub IV, w zależności od stwierdzonego stopnia zniemczenia jednostki lub jej polonizacji. Każdy składający podanie musiał stawić się przed landratem i poddać się egzaminowi (Prüfung), gdzie musiał wyprzeć się polskości i prosić o dobrodziejstwo przynależenia do narodu niemieckiego. Niech nikt mi nie wmawia np., że stosowano przymus; przeciwnie, dużą część wniosków odrzucono, a przyjmowano zwłaszcza te, gdzie w rodzinach byli dorośli mężczyźni wcielani następnie do wojska.

Tzw. eingedeutscht, czyli mający III lub IV grupę, stawali się obywatelami III Rzeszy, tym samym zrzekali się obywatelstwa polskiego, co po wojnie miało pewne konsekwencje. Cała reszta Polaków na tym terenie, ja też do nich należałem, nie miała żadnego obywatelstwa, ale byli to tzw. Reichsschutzangehörige – podopieczni Rzeszy, czyli ludność przeznaczona do wywózki.

Ostatnio czytałem czyjeś wywody, jak to ci zmuszeni do służenia w armii niemieckiej cierpieli, jak dezerterowali jako polscy patrioci. Nie można temu zaprzeczyć w wielu przypadkach, choć nie we wszystkich. Sam byłem świadkiem, jak żołnierze, właśnie ci eingedeutscht, słabo mówiący po niemiecku, będąc na urlopie z frontu wschodniego, chwalili się – niekiedy nawet kilkoma – panzerzerstörerabzeichen (medalami za zniszczenie czołgu), jak opowiadali o swoich wyczynach frontowych. Jeśli kto nie chce wierzyć, jak bardzo zależało wielu Polakom na zdobyciu obywatelstwa niemieckiego, niech poczyta sobie ich odwołania do landratur przechowywane w archiwum wojewódzkim w Bydgoszczy.

Dajmy więc spokój legendom i nie wypowiadajmy się o czymś, o czym nie mamy pojęcia. Ja tam żyłem. Jako dzieciak widziałem i starałem się już rozumieć zarówno tragedię, jak i podłość. Tragedię tych, którzy ze strachu podpisywali wniosek o volkslistę i tych, którzy cieszyli się, że na niemieckie kartki żywnościowe dostaną masło, którego dla Polaków nie przewidziano. Natomiast nie znam żadnego przypadku, żeby z tego terenu kogoś przymusowo zabrano do niemieckiej armii.

Postscriptum

Danzig Deutsche Hansestadt?

Częściowo w: Niepoprawni.pl 1 II 2019 r.

Po blisko dwóch latach od ukazania się powyższego tekstu problem Gdańska nie tylko nie zaniknął, ale się zaostrzył. Wracam pamięcią do lat 90., kiedy bywałem w Dusseldorfie, gdzie w znanej Lambertuskirche jest grobowiec biskupa Karla Marii Spletta, w latach międzywojennych i czasie wojny biskupa diecezji gdańskiej, w latach okupacji zarządzającego także diecezją chełmińską. Rozmawiałem wtedy z niektórymi gdańszczanami, których w tym mieście była spora grupa. Rozumiem ich przywiązanie do swego miasta rodzinnego, co zresztą na ogół manifestowali w sposób bardzo taktowny. Co mnie wszakże zaskakiwało, to opowieści również gdańszczan z urodzenia, deklarujących się jako Polacy i chyba faktycznie nimi będący, którzy także z nostalgią wspominali ten dawny, niemiecki Gdańsk. Z rozmów tych wynikało, jakoby w Wolnym Mieście Gdańsku obywatele bez względu na narodowość traktowani byli jednakowo i dzielili te same obawy przed nadmierną ingerencją państwa polskiego w sprawy Gdańska. W ich przekonaniu w podobny sposób traktowano wysiłki III Rzeszy zmierzające do dominacji w Wolnym Mieście.

Kiedy zagadnąłem kiedyś o oflagowanie niemal wszystkich domów, także prywatnych, chorągwiami ze swastyką, a także o tłumne i gorące witanie odwiedzających Gdańsk bonzów hitlerowskich, nie znajdowano przekonywającej odpowiedzi. Podobnie reagowano na pytania o rolę Gdańska w 1939 r., o udział Danziger Heimwehr w ataku na Westerplatte i Pocztę Gdańską, o okrucieństwa wobec Polaków, o mord pracowników i obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku.

W jednym przypadku wypowiedź starszego już byłego gdańszczanina wprost zdumiewała. Powiedział, że musi przyjść czas, kiedy Gdańsk, stary hanzeatycki port, od zawsze niemiecki, znowu się nim stanie. Oczywiście był to przyjaciel Polaków, bez pretensji do nich o posiadanie Gdańska, podarowanego im przecież przez Stalina. Zapewnił też, że sporo Polaków-gdańszczan głośno tego nie powie, ale w zaufaniu – owszem. Tylko w jednym przypadku znalazłem niedwuznaczne potwierdzenie takich poglądów, i to u dobrze mi znanego człowieka, którego bym nigdy o to nie posądzał, gdyż w Polsce głosił poglądy diametralnie przeciwne.

W pełni zrozumiałem sens tamtych rozmów dopiero w ostatnim czasie, kiedy z Gdańska zaczęły dochodzić głosy przypominające tamte z Dusseldorfu. Pod płaszczykiem samorządu zaczęto Gdańsk traktować jako miasto o wyjątkowym statusie. Przy tym nie strajk w Stoczni Gdańskiej stanowił argument wspierający te ambicje, ponieważ nie wszyscy jego uczestnicy w podobny sposób oceniali jego przeprowadzenie i owoce, nie tylko w postaci przemian, jakie w Polsce nastąpiły, ale także startu w wielką politykę pewnej grupy działaczy.

Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej postawiło problem Gdańska na nowej płaszczyźnie. Można by przypuszczać, że pewne koła polityczne w Niemczech będą zainteresowane ściślejszym powiązaniem Gdańska, zwłaszcza gospodarczym, ze zjednoczonymi Niemcami. Zmarły tragicznie prezydent Gdańska mógł spać spokojnie, obojętny na zarzuty mu stawiane. Jego aparycja ułatwiała mu przyjmowanie pozy, jaką przed II wojną światową niejednokrotnie manifestował ówczesny prezydent Senatu Gdańskiego. Jego nazwiska nie będziemy tu przypominać.

Sympatie i chęć powrotu do czasów Freie Stadt Danzig, jakże mile widziane za Odrą, uwidoczniły się w gestach władz gdańskich, co w przytoczonym tu artykule z Niepoprawnych.pl opisałem. Wypowiedź Piotra Grzelaka, wiceprezydenta Gdańska, sugerująca winę Polski za wybuch II wojny światowej, nie doczekała się następstw, jakie winny mieć miejsce ze strony polskich władz państwowych.

Stanowisko pani prezydent Gdańska w sprawie Westerplatte też daje do myślenia, a już jej projekt obchodów wybuchu II wojny światowej można by uznać za bardzo niewybredny żart, ale wszystko wskazuje na to, że takie obchody, radosne, roztańczone, stwarzające okazję do świetnej zabawy – były poważnie planowane. Spotkały się z dość jednomyślną krytyką i uległy zmianie. To jednak niczego nie załatwia, gdyż osoba czy osoby chcące rządzić – zwłaszcza w Gdańsku – powinny mieć elementarną wiedzę o tym, co wydarzyło się we wrześniu 1939 roku, jaki był początek wojny właśnie w Gdańsku i na Pomorzu w ogóle. Jeśli takiej wiedzy nie posiadają, to kto powierzył im władze samorządową?

Odpowiedź jest prosta – demokracja. Jej słabości znamy doskonale, ale czy można założyć, że ona usprawiedliwia wszystko, także zachowania, które ranią naszą tragiczną pamięć? Jeśli przyjmiemy, że pani Dulkiewicz zna historię II wojny światowej, że zna ją także jej zastępca, to zdumienie z racji ich wypowiedzi rośnie. Każdy logicznie myślący człowiek musi postawić sobie pytanie, czy demokracja usprawiedliwia sprawowanie tak ważnych urzędów przez osoby, które z dziejów Ojczyzny robią kiepski happening? Gdańsk dzięki takim wydarzeniom nabiera znaczenia, ale niestety w tym najgorszym wydaniu.

Ile trzeba będzie włożyć trudu, kiedy wreszcie miastem tym rządzić będą ludzie odpowiedzialni i znający lepiej historię, byśmy w Gdańsku naprawdę byli u siebie, bez reminiscencji do Freie Stadt Danzig, do czasów Greisera i Forstera?

Kiedy wróci pamięć o egzekucjach w Wejherowie, Górnej Grupie, Lesie Szpengawskim, Rudzkim Moście, Fordonie, Piaśnicy, Dolinie Śmierci pod Chojcami (gdzie zginął mój ojciec), w Stutthofie i o tylu innych miejscach kaźni? Brak pamięci o tym to może przygotowywanie czegoś podobnego.

Użyłem pojęcia ‘Deutsche Hansestadt’, gdyż „Freie Stadt Danzig” to był twór Wersalu – malum necessarium, któremu kres położył Hitler. Jeśli więc Polacy dziś kokietujący Niemców myślą, że wespół z nimi stworzą sobie z Gdańska wspólny z Niemcami folwark, a do tego to wszystko zmierza, to dają tylko popis niebotycznej głupoty i haniebnej zdrady Polski. Nawet gdyby, jak to było w przypadku wielu w przeszłości, stali się znowu eingedeutscht.

Zukunftsmusik – kto dyryguje?

Nie mają racji ci, którzy z beztroską odnoszą się do szukania analogii dzisiejszych wydarzeń do tych w końca lat 30. ubiegłego wieku, a reminiscencje z tego, co poprzedzało wybuch II wojny światowej, starają się często włożyć między bajki.

Bywa wszakże, że pojawia się jakby wstrząs budzący z drzemki. Oto Kacper Płażyński przekazał portalowi tvp.info następującą informację: „Przewodniczący Związku Mniejszości Niemieckiej w Gdańsku, Roland Hau, zapytał internautów, czy w obliczu sytuacji w Polsce cały czas chcą zwierzchności Warszawy nad naszym wspólnym Gdańskiem? »To pytanie pobędzie tylko 24 godziny na moim profilu« – zaczął swój internetowy wpis Roland Hau. »Patrząc na to, co się właśnie teraz na naszym przykładzie dzieje, mam pytanie: Czy naprawdę, w swoim bezkrytycznym patriotyzmie, cały czas chcecie zwierzchności Warszawy, a dokładnie jej żoliborskiej dzielnicy, nad naszym wspólnym Gdańskiem?«”.

Kacper Płażynski ujawnił zresztą więcej ciekawych faktów w poruszanej sprawie. Oto co znajdujemy na cytowanym portalu: „Sprawą niezwykle bulwersującą dla mnie jest to, że pan Roland Hau, o czym nie wiedziałem, od wielu lat swoich poglądów nie ukrywał. Już w 2002 roku publicznie w liście do jednej z trójmiejskich reakcji mówił o tym, że Gdańsk nie jest polskim miastem i władzami Gdańska jest rząd na uchodźstwie”.

Historia nie powtarza się nigdy w tej samej postaci, ale pewne zdarzenia wracają łudząco podobne do tamtych sprzed lat.

Zajmowałem się swego czasu mniejszością niemiecką w Polsce międzywojennej. Zapewne dziś nie istnieje w Niemczech instytucja podobna do ówczesnej Deutsche Siftung – chcę w to wierzyć – ale wciąż za to działa sztuczna formacja tzw. ziomkostw, których zadaniem nie jest wprawdzie irredenta, ale podtrzymywanie świadomości utraty ziem, uważanych – słusznie czy nie – za „urdeutsch”, czyli pierwotnie niemieckie. Jako ziemie zabrane Niemcom wymienia się Pommern, Provinzmark Posen, Schlesien. Oczywiście w myśleniu wielu Niemców „urdeutsch” jest, obok Krakowa, także Gdańsk.

Tym razem nie chcą jednak powtórzyć zaboru tego miasta w 1793 roku przez Fryderyka Wilhelma II, wówczas już nie króla in Preussen, ale von Preussen, ale wpadli na zgoła lepszy pomysł, polegający na inspirowaniu w samym Gdańsku miejscowego lobby, składającego się z tzw. – jak by ich nazwać w żargonie kulturträgerów – leistungspolen, czyli Polaków na usługach nowych właścicieli. Aż dziwne, jak uporczywie wracają wzorce wypracowane kiedyś przez tzw. Ostarbeit. Awantury proaborcjonistów w Polsce posługują się esesmańskimi symbolami i znanymi z czasów weimarskich burdami ulicznymi. Kto wie, czy wzdychają, by mieć swojego Horsta Wessela. Patrioci – już nie Gdańska, ale, jak chce Hau, naszego wspólnego Hansestadt Danzig, „naszego” w sensie miasta urdeutsch – do żywego przypominają piąta kolumnę, jeśli jeszcze wiemy, co to znaczy. I to nie od dzisiaj, bo to trwa dłużej niż Ostarbeit pana Hau. I to wszystko pod okiem antydemokratycznego PiS-u i ponoć faszystowskiej polskiej publiczności ważącej się urządzać marsze niepodległości.

Można bez krzty przesady powiedzieć: déjà vu. Już to wszystko przerabialiśmy. Nie mieliśmy wprawdzie Quislingów i Pétainów. Ale mieliśmy i mamy masę kundli, którzy machają ogonkami przed każdym, wobec kogo spłaszcza ich kompleks niższości. I tak jest także w przypadku współczesnego Gdańska. Samorząd samorządem, ale za Polskę nie jest odpowiedzialny samorząd Gdańska ani teraz, ani nigdy, bo wartością niezbywalną jest Rzeczpospolita i dla tych, którzy są innego zdania, nie ma w niej miejsca. Czy ich zechcą przyjąć mocodawcy, przy których klamce się wieszają, to tylko ich sprawa. Także tych, którzy wstydzą się polskiego obywatelstwa, o których ostatnio Wojciech Mann tak współczująco wspomina.

Z wielkiej chmury mały deszcz – powiedzą tak oceniający występy pana Hau i wielu gdańszczan. Ale czy nie było takich, co podobnie mawiali nawet jeszcze w sierpniu 1939 roku?

To, co dzieje się w Gdańsku, można porównać do uwertury. Do czego – to się okaże. Ale zawsze dobrze jest znać dyrygenta. Odpowiedzialni na Polskę winni wiedzieć, kto zacz. W 1939 roku wiedzieli, bo służby działały sprawnie, ale myślano, że nie należy drażnić bestii. Na nic się to zdało.

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Gdańsk – problem redivivus?” znajduje się na s. 9 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Gdańsk – problem redivivus?” na s. 9 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Życie polityczne i społeczne na Wyspach przejęli nadgorliwi higieniści/ Andrzej Świdlicki, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Większość krytycznych wobec rządu tekstów prasowych to pokorne petycje. Rząd odpowiada, że wie, co robi, radzi, by w Święta nie ściskać się z babcią i z obywatelską troską donosić na sąsiadów.

Andrzej Świdlicki

Konformiści, higieniści i gangsterzy

Korespondencja z Londynu

Jak oswoić koronowirusową nienormalność? Można udawać, że wirus nie taki straszny, póki sieć Waitrose sprzedaje łososia zarówno w hodowlanej odmianie szkockiej, jak i dzikiej, norweskiej. Do tego melon z Kenii lub Hiszpanii, kalifornijskie bądź australijskie wino.

Maseczki pojawiły się w sprzedaży jako akcesoria mody – kobiety mogą je dopasowywać do torebki, mężczyźni do krawata.

Ograniczenia liczbowe klientów pod gastronomicznym dachem wygenerowały popyt na przenośne butle z propanem – można wystawić je na zewnątrz dla zagospodarowania ogródka lub chodnika, w zgodzie z wymogami zachowania dystansu. Klasa średnia musiała wprawdzie zrezygnować w tym roku ze śródziemnomorskich wakacji, ale dostała w zamian możliwość pracy zdalnej. Zareagowali na to projektanci wnętrz, umieszczając w nich jednoosobowe biura, a także sprzedawcy nieruchomości na prowincji, bo po co mieszkać w zakorkowanych miastach, gdy zoom daje możliwość pracy z ogródka na wsi?

Wolne zawody przeliczyły kwarantannę na ulgi podatkowe, a zajęte samorealizacją w samoizolacji mogły nie zauważyć, że są tacy, co stracili źródła utrzymania, i że ich przybywa. Bez pracy są nie tylko kelnerzy i pokojówki, ale piloci linii lotniczych, spece od marketingu, artyści, muzycy. Tym ostatnim mój lokalny kościół organizuje występy raz w tygodniu. Niektórzy zgłaszają się do rozwożenia pizzy, konkurując z kolorowymi imigrantami.

Zaprzyjaźniony Włoch, zmuszony do zamknięcia lokalu wiosną, zdecydował się na ucieczkę do przodu, zagospodarowując piwnicę z myślą o organizowaniu występów muzyków, a gdy jesienią wydawało mu się, że wychodzi na prostą, rząd przyblokował go ponownie, zezwalając tylko na sprzedaż kanapek na wynos.

Nie tracę nadziei, że się odbije, bo lubię jego miejsce. Większe obawy mam o przyszłość Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, sfinansowanego ze zbiórek emigracji politycznej. POSK stracił przychód z restauracji i imprez. Nie ma z czego utrzymać biblioteki zamkniętej od marca.

Londyńskie metro straszy pustkami nawet w godzinach szczytu, zamykają się sklepy w dzielnicach handlowych, o ile zawczasu nie przestawiły się na sprzedaż przez internet, co jest tak, jakby wymuszać powrót od filmu mówionego do niemego. Rynek nieruchomości komercyjnych pikuje w dół jak zestrzelony spitfire, przybywa klientów psychoterapeutom, a w londyńskim City atmosfera jak w raporcie z oblężonego miasta Zbigniewa Herberta:

wieczorem lubię wędrować po rubieżach Miasta
wzdłuż granic naszej niepewnej wolności
patrzę z góry na mrowie wojsk ich światła
słucham hałasu bębnów barbarzyńskich wrzasków
doprawdy niepojęte, że Miasto jeszcze się broni.

Życie polityczne i społeczne przejęli nadgorliwi higieniści przeszkoleni na wieczorowych kursach oceny ryzyka, instruujący ludzi, jak mijać się na ulicach, gdzie, jak i kiedy myć ręce, jak oddychać. Nie znając się ani na wirusach, ani epidemiach, chcą uchodzić za ekspertów od zdrowia publicznego, bezdusznie forsując lekarstwo gorsze od choroby.

Umieralność na złowróżbnego covida, liczona w proporcji do zakażeń, z wyłączeniem chorób współtowarzyszących, wynosi 0,26 procent, a milionom młodych i zdrowych uniemożliwia się życie po swojemu. Czy jest ucieczka przed sanitarnym terrorem niszczącym gospodarkę i stosunki międzyludzkie?

Jak w pościgu z filmu Butch Cassidy and Sundance Kid, za każdym razem, gdy Robert Redford i Paul Newman łudzą się, że zmylili pościg, zdeterminowani stróże prawa wyłaniają się nie wiadomo skąd. Co to za ludzie? – pytają sami siebie uciekinierzy. Gdy nie mają dokąd uciekać, w ostatniej chwili ratują się skokiem do rwącej rzeki z urwistej skały. Na taki wyczyn zdobyli się gangsterzy uciekający przed stryczkiem, z czego jeden nieumiejący pływać, ale czy stać na niego zwykłych ludzi? Bo jeśli chcą ocalić wolność, pamięć, wiarę i tożsamość, a na taki skok się nie zdobędą, to przegrają. Nad banditos gringos mają tę przewagę, że wiedzą, kto ich ściga, a to już coś, bo obrona tylko wtedy jest skuteczna, jeśli wroga rozpracowało się na samym początku.

A zatem „kim są ścigający”? To ludzie twierdzący, że mają po swej stronie naukę i interes zdrowia publicznego, uzasadniając nimi drobiazgową kontrolę ludzkiego zachowania. Po części medycy, częściej z tytułami profesorskimi niż bez, menedżerowie publicznej służby zdrowia, eksperci od prognoz i statystycznych modeli, spece od bhp i zarządzania ryzykiem, miliarderzy-filantropi z globalistyczną agendą. Na ogół pośrednio lub bezpośrednio żyją z pieniędzy farmaceutycznych koncernów lub rządowych grantów. Są wśród nich oportuniści, karierowicze, szaleni bądź niedouczeni naukowcy, dla których życie tylko wówczas jest realne, kiedy potwierdza ich teorie. Niektórzy to hipokryci, często sami nie stosujący się do nakazów narzucanych innym.

Samozwańczy higieniści chcą przebudować innym nie tylko zachowanie, ale świadomość i język.

Ostatnio rzadziej słyszy się w Anglii o maseczkach. Przypuszczalnie w reakcji na wątpliwości, czy za ich noszeniem stoi jakakolwiek nauka, mówi się teraz: „nakrycia twarzy”. Maseczka nie przestała być maseczką, ale stała się nakryciem twarzy, tak jak czapka lub kapelusz są nakryciem głowy.

Nie jest to jedyną innowacją językową wprowadzoną pod płaszczykiem rzekomej pandemii. Zamiast „skutki uboczne” w odniesieniu do szczepionek mówi się „odpowiedź organizmu”, co sugeruje, że mamy do czynienia z czymś niewymiernym i subiektywnym, niemożliwym do wkalkulowania w ryzyko, a zatem zwalniającym koncerny farmaceutyczne od odpowiedzialności za niepożądane skutki.

Podmiana języka prowadzi do podmiany rzeczywistości. W nowej normalności ludzie będą pracować albo dla państwa, albo dla międzynarodowych korporacji. Czy za miskę ryżu od premiera Morawieckiego, którego wyniesienie potwierdza, że między sektorem finansowym a rządem są drzwi obrotowe. Będzie to rzeczywistość, w której o wiele trudniej będzie o spontaniczne stosunki międzyludzkie, ochrona indywidualnego zdrowia zostanie wyjęta nie tylko ze sfery prywatności, ale zdrowego rozsądku, a nauka będzie sprzyjać lewicowej agendzie politycznej, co zresztą dzieje się od pewnego czasu.

W mojej dzielnicy Putney widzę ludzi ze strachu, bezmyślności lub wrodzonej skłonności do konformizmu przecierających zdezynfekowaną szmatką rączki od metalowego koszyka w supermarketach, mimo że mają na ręku gumowe rękawiczki; przywdziewających maskę w samochodzie, mimo że jadą sami; niepodających ręki starym znajomym; w czynie społecznym strofujących innych.

To wyznawcy kultu świętego spokoju, wierzący, że powrót do normalności prowadzi przez posłuszeństwo nakazom, usprawiedliwiający stadny instynkt zbiorową ochroną zdrowia, niezastanawiający się, dlaczego policjanci klękają przed demonstrantami Black Lives Matter, a pałują przeciwników lockdownu. Lecz przecież widzą, że na ulicy przybywa sklepowych pustostanów i bezdomnych. Czy przychodzi im na myśl, że przełoży się to na trudniejszy start dla ich dzieci?

Bo jeśli to, co widać gołym okiem, nie daje im do myślenia, jeśli sądzą, że da się wrócić do normalności, która normalna nie była, jeśli nie zauważyli, że świat nigdy nie wyszedł z finansowego krachu z roku 2008, to gdzie im się wydaje, że żyją? W pancernej bańce wyimaginowanego komfortu, inercji zasilanej codzienną strawą nagłówków czytanych na smartfonie, świecie rzekomo słusznie i obiektywnie interpretowanym przez BBC? Wielu zajętych trudem zarabiania na życie takich pytań sobie nie zadaje, bo nie zna odpowiedzi, nie wie nawet, gdzie ich szukać i nie chce rozterek. O wielu z nich można powiedzieć, że przyswoili sobie hasło „głosuj na szaleństwo, bo ma sens”, rozpowszechniane przez Monster Raving Looney Party, czyli Wyjątkowo Zwariowaną Partię Pomyleńców.

Partia ta – protest przeciwko skostniałemu, dwupartyjnemu systemowi wyborczemu – nigdy nie miała reprezentacji parlamentarnej, ale jej pomysły, zwariowane w chwili wysunięcia, jak paszporty dla krów, zostały wprowadzone w życie, a nawet przebite w przypadku obniżenia wieku wyborczego z 21 lat do 18, bo w Szkocji rozważa się dalszy upust do 16 roku życia.

Nie ma zresztą powodów, by prawa wyborczego nie rozszerzyć jeszcze bardziej, przyznając je umarłym, tym bardziej, że w ostatnich wyborach prezydenckich w USA licznie zagłosowali oni na demokratów. Na realizację czekają niektóre inne pomysły MRLP, np. zbudowania bieżni, po której biegaliby entuzjaści fitnessu, napędzając przy okazji generatory energii, albo umieszczenia parlamentu na kółkach, by objeżdżał kraj jak wędrowny cyrk i był przez to bliżej wyborców. Nie jest to śmieszne, jeśli wziąć pod uwagę, że są ludzie już teraz mówiący o polityce torysów Borysa Johnsona, że jest looney.

Looney – przymiotnik od lunacy – oznacza wariacki lub szaleńczy w szerszym znaczeniu niż medyczne. To drugie jest coraz wyraźniejsze, jeśli sądzić po rządowych pomysłach spędzania Świąt. Nadzieją są ludzie myślący niezależnie, a Anglia ma długą tradycję intelektualnych ekscentryków. Ostatnio sędzia sądu najwyższego Lord Sumption skrytykował „jakobinów z rządowej grupy doradczej ds. stanów wyjątkowych (SAGE) i maniakalnych zwolenników kontroli wszystkich i wszystkiego z resortu zdrowia”. Uznał, że takiego podejścia „nie da się obronić na gruncie moralności i konstytucji w kraju, który nie jest totalitarny”. Wcześniej zauważył, że „społeczeństwa tracą wolność nie dlatego, że tyrani mu ją odbierają, lecz zwykle dlatego, że ludzie dobrowolnie rezygnują z niej dla ochrony przed rzeczywistym, ale wyolbrzymionym zagrożeniem z zewnątrz”. Wypowiedzi Lorda Sumptiona to nie to samo, co narzekania mało komu znanego blogera, cenzurowanego przez Wikipedię i YouTube za demaskowanie spiskowych praktyk. To sygnał, że prawniczy establishment daje rządowi do zrozumienia, że przeszarżował.

Oznaką nadziei są niezależnie myślący lekarze oddziałujący swym autorytetem na środowisko, a także to, że rząd zaczyna mieć gorszą prasę.

Choć krytyczne głosy Petera Hitchensa, Allison Pearson i Fredericka Forsytha są spychane na margines, a ich wpływ na opinię publiczną nie wydaje się duży, może się okazać, że to oznaka wzbierającej fali, która osiągnie masę krytyczną. „Obostrzenia narzucane w wielu częściach kraju byłyby trudne do zniesienia, gdyby można było oczekiwać po nich pożytku. Kłopot w tym, że nie ma nawet źdźbła dowodu, że pomogą w czymkolwiek” – napisał „Mail on Sunday”.

Jednak większość krytycznych pod adresem rządu tekstów prasowych utrzymana jest w duchu pokornych petycji kierowanych do cara Wszechrusi: rząd powinien wzruszyć się losem ludzi ponoszących koszty jego decyzji, przemyśleć celowość swoich działań, niekoniecznie słuchać doradców lub poszerzyć ich krąg, dopomóc, mieć na uwadze, działać proporcjonalnie do skali zagrożenia, konsultować się itd. itd. Rząd odpowiada, że wie, co robi, nad wszystkim panuje, radzi, by w Święta nie ściskać się z babcią i w poczuciu obywatelskiej troski donosić na sąsiadów.

Nieuchronnie zbliża się moment, gdy trzeba będzie wybierać między skokiem do rwącej rzeki z urwistej skały, co daje jakąś szansę przeżycia, a czekaniem, aż rząd nas z niej zepchnie bez nadziei na odratowanie.

Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Konformiści, higieniści i gangsterzy” znajduje się na s. 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Świdlickiego pt. „Konformiści, higieniści i gangsterzy” na s. 2 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty wobec reżimu komunistycznego. Porównanie postaci i postaw

Bez wątpienia przydatne w analizowaniu postaw dwóch wielkich ludzi Kościoła, kardynałów Mindszenty`ego i Wyszyńskiego, jest spotkanie się narodów Starego Kontynentu z totalitaryzmami.

Piotr Sutowicz

Porównywanie dwóch postaci, dwóch różnych osobowości funkcjonujących w nieco odmiennych okolicznościach politycznych i historycznych, jest zabiegiem dość ryzykownym, aczkolwiek stosowanym przez historiografię od czasów Plutarcha i jego Żywotów równoległych.

Misją obu tytułowych postaci było przede wszystkim głoszenie Ewangelii, lecz to właśnie zderzenie z określonymi zjawiskami historycznymi determinowało tę posługę. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet biorąc pod uwagę ten wskazany czynnik, przy porównaniu działalności osób wchodzimy na teren niebezpieczny.

Narażamy się na ryzyko niesprawiedliwych ocen. Wydaje się, że te ostatnie głębiej dotykają naszego węgierskiego bohatera niż prymasa Wyszyńskiego, którego nie tylko historia oceniła pozytywnie, ale już za życia jego działalność i opór wobec komunizmu spotkały się z masowym uznaniem i akceptacją. Czy to oznacza, że prymas Mindszenty jest postacią kontrowersyjną? Otóż nie.

Tak twierdzą jedynie ci, którzy próbują jego opór wobec komunizmu z różnych powodów deprecjonować.

Józef Mindszenty, a właściwie Józef Pehm (tę kwestię wyjaśnię poniżej), przyszedł na świat w roku 1892, a więc niemal dziesięć lat przed Stefanem Wyszyńskim. Kiedy wybuchła I wojna światowa, był już pod koniec drogi seminaryjnej, na kapłana został wyświęcony w roku 1915. Pierwsze zetknięcie z komunizmem w węgierskim wydaniu przeżył w roku 1919, kiedy to został uwięziony i mimo kilkakrotnie podejmowanych prób ucieczki ostatecznie został uwolniony wraz z upadkiem Węgierskiej Republiki Rad w początkach sierpnia 1919 r. Warto w tym miejscu przypomnieć kilka faktów z historii Węgier tamtego czasu, która wpłynęła na historię narodu węgierskiego co najmniej do dzisiaj. Nic też nie wskazuje, by skutki tamtych wydarzeń dały się odwrócić w najbliższym czasie.

O ile dla nas, Polaków, przy naszym narodowym wysiłku i wykorzystaniu splotu okoliczności, I wojna światowa zaskutkowała niepodległością, o tyle dla Węgrów jej koniec oznaczał coś przeciwnego. Klęska państw centralnych, odwrotnie jak w przypadku Polski, była klęską Węgier. Symbolem tejże do dziś dnia jest słowo „Trianon”, normalnie nazwa pałacu w Wersalu, gdzie 4 czerwca 1920 r. podpisano traktat pokojowy między Węgrami a ententą. Jego data i miejsce stało się punktem odniesienia dla narodu i jego elit politycznych, chcących odwrócić katastrofalny powojenny ład. W momencie podpisywania traktatu wiele już zdążyło się wydarzyć na terytorium Korony św. Stefana.

Węgrzy przeżyli przepoczwarzenie się w republikę, a ta szybko przedzierzgnęła się w krótkotrwałe państwo komunistyczne, którego ofiarą padł młody ksiądz Pehm-Mindszenty.

Po upadku Węgierskiej Republiki Rad krajowi przywrócono formę quasi-monarchiczną z akceptowalnym przez ententę przywódcą, którym został admirał Miklós Horthy. Wynikiem klęski wojennej, rewolucji, okupacji rumuńskiej i ekspansji Czechosłowackiej były Węgry okrojone do 1/3 dotychczasowego terytorium. Dla patriotów był to niewątpliwie bolesny cios, a dla wszystkich członków narodu – trauma trwająca, jak już wspomniałem, do dziś dnia. Ksiądz Mindszenty musiał mocno przeżyć ten okres. Szczególne musiało być dla niego krótkotrwałe doświadczenie reżimu komunistycznego, które niestety miało powrócić ze znacznie zwiększona siłą. Odrodzonej Polski również nie ominęło doświadczenie zmagań z komunizmem.

W czasie, kiedy młody Stefan Wyszyński uczył się i przygotowywał do kapłaństwa, krajowi udało się odepchnąć najazd bolszewicki. Węgrzy, którzy w tym czasie stabilizowali swe nowe państwo, byli jedynym sąsiednim narodem, który podjął próby pomocy Polakom w tych zmaganiach.

Obaj kapłani w dwudziestoleciu międzywojennym zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkie zagrożenie płynie ze strony totalitaryzmu bolszewickiego, obaj starali się zgłębić zasady doktryny komunistycznej i szukali rozwiązań, by zapobiec zagrożeniu. To na pewno obie postaci łączy. Oczywiście są również różnice. Ksiądz Mindszenty był i jest do dziś identyfikowany raczej jako monarchiczny, czy szerzej: konserwatywny przeciwnik komunizmu. Stefanowi Wyszyńskiemu takich zarzutów raczej się nie stawia. Być może podobna identyfikacja obu postaci nie jest pozbawiona słuszności, jednak musimy pamiętać o owych kalkach narodowych obu naszych bohaterów. Monarchia Węgierska w dwudziestoleciu międzywojennym, która bardziej powinna być rozpoznawana jako konserwatywna dyktatura niż królestwo nieposiadające przecież trwale monarchy, mimo wszystko była czymś innym niż republika w Polsce.

Kościół węgierski pozostawał instytucją silnie identyfikowaną z państwem i jego, mimo wszystko, monarchicznymi odwołaniami pojęciowymi. W Polsce nasze doświadczenia z historią ustawiały Kościół na nieco innej pozycji. Poza tym, społeczeństwo węgierskie nie było i nie jest jednolite religijnie. Co prawda, w interesującym nas tu okresie katolicy stanowili większość Węgrów, ale drugim liczącym się wyznaniem był i pozostaje kalwinizm, który wyznaje około 20 proc. ludności. Traktat z Trianon uprościł strukturę religijną Węgrów, odcinając od kraju większość wyznawców prawosławia. Z II Rzeczpospolitą wyglądało to nieco inaczej, przy czym identyfikacja narodowościowa Polak-katolik była dość mocna, co nie zawsze miało tylko dobre strony.

Dwudziestolecie międzywojenne obu naszym bohaterom upłynęło pod znakiem pracy duszpasterskiej, edukacyjnej i społecznej. W obu wypadkach realne zagrożenie bolszewickie wpływało na kształt i charakter posługi. Losy obu państw potoczyły się odmiennymi drogami i mimo sympatii, jakimi się darzyły, znalazły się w przeciwnych obozach politycznych. Tym bardziej warto pokazać, że zarówno Wyszyński, jak i Mindszenty wobec prądów antyreligijnych zajęli podobną postawę. (…)

Mianowany 4 marca 1944 r. biskupem Veszprém ks. Pehm, mający pochodzenie, które możemy określić mianem niemieckiego, a będący węgierskim monarchistą i patriotą, zmienił nazwisko na Mindszenty. Biorąc pod uwagę jego wcześniejsze wystąpienia i aktywność, możemy powiedzieć, że jest to kwestia zasadniczego wyboru.

Jego objęcie biskupstwa zbiegło się w czasie z początkiem na Węgrzech niemieckiej okupacji i wzrastających wpływów lokalnych zwolenników nazizmu, czyli strzałokrzyżowców. Historycy będą oczywiście racjonalizować wybór zmiany nazwiska Mindszenty’ego tym, że był on znany Gestapo jako człowiek świadczący pomoc polskim uchodźcom. Może to jakaś część prawdy, jednak szybko dał się im poznać również pod nowym nazwiskiem i został aresztowany. Jego uwolnienie nastąpiło na skutek interwencji Miklósa Horthyego; ochrona ze strony tego ostatniego wkrótce jednak miała okazać się niemożliwa. Rządy na Węgrzech przejęli właśnie wspomniani strzałokrzyżowcy, którzy przyłączyli się do niemieckiej polityki ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, przeciw czemu nowy biskup Veszprem protestował i po raz kolejny został aresztowany, tym razem aż do końca działań wojennych na Węgrzech. Z więzienia w Sopron wyszedł uwolniony przez Rosjan, ale ogrom barbarzyństwa, jakie widział w ich wykonaniu, nakazał mu nie mieć z nimi nic wspólnego. Do swej stolicy biskupiej wracał, nie skorzystawszy z ich pomocy, nawet transportowej. Drugie w życiu zetknięcie z komunizmem nie napełniło go optymizmem, a pamiętajmy, że tak naprawdę najgorsze miało dopiero nadejść.

W warunkach Kościoła polskiego rzecz przedstawiała się zgoła inaczej. Nazizm był wrogiem nie tylko ideologicznym, ale i biologicznym. Stefan Wyszyński, który ukrywał się przez całą okupację, nie mógłby liczyć na niczyją pomoc. Jedyny przypadek, jaki się w tym względzie wydarzył, miał miejsce w Zakopanem, gdzie został przypadkiem aresztowany i w trakcie przesłuchania zorientował się, że miejscowy folksdojcz, będący tłumaczem, ewidentnie działa na jego korzyść, by po wszystkim udzielić mu pozaprotokolarnej porady, aby jak najszybciej opuścił miasto.

Sowieci przynieśli do Polski takie samo zło, jak na Węgry, ale istniała jedna, delikatna różnica. Polska w czasie wojny nie była sojusznikiem Niemiec, nasze wojska walczyły na wszystkich antyniemieckich frontach i nie można było przejść nad tym całkiem do porządku dziennego.

Poza tym lokalni komuniści szukali w Kościele sojusznika, który po pierwsze uspokoi nastroje społeczne, po drugie pomoże w przesiedleniu milionowych mas ludności ze wschodu na zachód. To, co było dla wielu milionów Polaków ogromną traumą w pewnych okolicznościach, okazywało się jednak warunkiem spowalniającym postępy komunizmu. Sama postać prymasa Hlonda, który pochodził z – używając języka komunistów – klasy robotniczej i jej problemy nie były mu obce, nie była tu bez znaczenia. Pewnie takich czynników można by przytoczyć więcej. Wszystkie one złożyły się na to, że w pierwszych latach po wojnie represje względem Kościoła w Polsce były znacznie mniejsze niż na Węgrzech. Rzutowało to również na skalę oporu względem komunistów, jaki podejmowano w obu wypadkach.

Józef Mindszenty został prymasem Węgier i arcybiskupem Ostrzyhomia 15 września 1945 r., w lutym roku następnego otrzymał od Piusa XII kapelusz kardynalski. Jeżeli podejść do obu naszych postaci pod kątem żywotów równoległych, to warto zauważyć, że rzeczy działy się blisko siebie. Stefan Wyszyński został mianowany biskupem lubelskim w marcu tegoż roku, a więc w dwa lata po biskupiej sakrze Mindszenty`ego. Na prymasostwo musiał czekać dwa i pół roku, do listopada 1948 r., przy czym ingresy do obu stolic biskupich, czyli Warszawy i Gniezna, odbyły się w roku następnym. Wydarzenia te nie obyły się bez prowokacji ubeckich znanych w literaturze przedmiotu, ale są one niczym, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że prymas Węgier w tamtym czasie już przebywał w więzieniu i właśnie zaczynał się jego proces.

Na Węgrzech w pierwszych latach po wojnie formalnie nie rządzili komuniści, a pierwsze i drugie wybory zostały przez nich przegrane. Nie przeszkadzało im to wcale poszerzać swoich obszarów władzy i, stosując politykę pozaprawnego terroru, zagarniać kolejne aspekty życia społecznego. W 1947 roku ich władza była absolutna, a represje względem Kościoła postępowały coraz szybciej. Można powiedzieć, że te, które działy się w Polsce w początku lata 50., były kopią węgierskich z końca czterdziestych.

Możliwe, że szykowany proces prymasa Wyszyńskiego, który nabierał cech realności po skazaniu biskupa Kaczmarka, miał być tylko odwzorowaniem tego przeprowadzonego przeciw prymasowi Węgier. Metody śledcze stosowane przeciw węgierskiemu kardynałowi w niczym nie odbiegały od tych, które znamy z literatury traktującej o terrorze stalinowskim w naszych więzieniach.

Sam proces urągał wszelkim kryteriom i zasadom, jakimi winno było się kierować państwo cywilizowane. Reżim Mátyása Rákosiego (Mátyás Rosenfeld) był w tym bezwzględny. Cóż z tego, że cywilizowany świat protestował przeciwko bestialskiemu procesowi i skazaniu prymasa na dożywotnie więzienie? Komuniści robili swoje. Kościół na Węgrzech został złamany. Uderzenie było wyjątkowo celne. Historia nie lubi zdań w rodzaju „co by było, gdyby”, ale strach pomyśleć, co by się stało, gdyby komuniści w Polsce tak samo szybko działali w wypadku Wyszyńskiego i naszego Kościoła.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” znajduje się na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Wobec reżimu komunistycznego. Kard. prymas Stefan Wyszyński i kard. prymas József Mindszenty” na s. 12 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy zwycięstwo neomarksizmu i jego absurdów naprawdę jest nieuniknione? / Jacek Wanzek, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Marksizm, w przeciwieństwie do kapitalizmu, nie wymaga solidnego wykształcenia ani dyscypliny. Zakłada stworzenie człowieka, który bez wiedzy i etosu pracy, będzie w pełni uzależniony od państwa.

Jacek Wanzek

Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej

Będąc nawet mało wnikliwym obserwatorem życia publicznego i wydarzeń zachodzących na globie, nie sposób nie zauważyć, iż jesteśmy świadkami przewalającej się z hukiem przez świat wojny cywilizacyjnej. Znany nam stary porządek świata, oparty na myśli greckiej, prawie rzymskim i religii chrześcijańskiej raz po raz musi dawać odpór coraz to prężniejszym i śmielszym atakom ze strony ideologii, którą dziś eksperci określają mianem marksizmu kulturowego.

W zasadzie cywilizacja chrześcijańska od zawsze musiała zmagać się z siłami dążącymi do jej unicestwienia. Niezależnie od tego, czy były to działania odśrodkowe, czy zewnętrzne. Jednak nawała ta w tak zintensyfikowanej formie rozpoczęła się na dobre podczas tak zwanej rewolucji francuskiej lub – jak kto woli – antyfrancuskiej. Niszcząca Kościół i dotychczasowy ład społeczny, przedstawiana jako dojrzałe dzieło rozumu, na które czekały wieki, rozsławiała ideę człowieka abstrakcyjnego, podczas gdy człowieka konkretnego poddawała niewyobrażalnym cierpieniom, dopuszczając się gilotynowania niepokornych czy zbrodni ludobójstwa w Wandei. Francja, najstarsza córa Kościoła, spłynęła krwią.

Francuskie wzorce a sprawy w Rosji

Mimo sadystycznego wręcz okrucieństwa, rewolucja francuska przez ponad sto lat stanowiła pierwowzór dla wszystkich, którzy występowali przeciw monarszym „rządom absolutnym” oraz różnym dyktaturom.

Tak było w carskiej Rosji. Tam doświadczenia z Francji posłużyły za pewnego rodzaju schemat. Walka o konstytucję, zniesienie przywilejów, uznanie praw człowieka i obywatela – a później już z górki. Najpierw terror kolektywny, a następnie dyktatura jednostki. Rzecz jasna, wszystko to pod płaszczykiem walki o „równość, wolność i braterstwo”. Nietrudno bowiem doszukać się w rewolucji bolszewickiej licznych analogii do przewrotu z Francji. Polaryzacja stanowisk, wskazywanie wroga ludu, wdrożenie pojęcia kontrrewolucji łudząco przypominały rządy Robespierre’a.

Sami bolszewicy określali się przecież mianem proletariackich jakobinów, nawiązując tym samym wprost do Wielkiej Rewolucji. Stosunkowo łatwo było przewidzieć skutki takich inspiracji. Dławienie wszelkich przejawów opozycji, zwalczanie Kościoła i wszechobecna, obezwładniająca tyrania wypełniały codzienność rewolucyjnej Rosji. Wszak „terror bez cnoty jest zgubny, cnota bez terroru jest bezsilna” – tłumaczył autor jakobińskiego terroru Maximilian de Robespierre.

Jednak władza oparta na terrorze nie może utrzymywać się w nieskończoność. Obnażyły to dobitnie doświadczenia obu rewolucji. Okazało się też, że pomimo olbrzymiej propagandy, klasa robotnicza nie wsparła masowo przewrotu dokonanego przez bolszewików. Dramat II wojny światowej i nędza gospodarcza komunizmu wpłynęły na ogromny spadek społecznego zaufania, a co za tym idzie – znacznie ograniczyły popularność marksizmu wśród zachodnich społeczeństw, które były bardziej zafascynowane amerykańskim stylem życia.

Reforma marksizmu i „nowa kontrrewolucja” przez słowa i kulturę

Stało się jasne, że ekspansja marksizmu w jego dotychczasowej formie jest niemożliwa. Potrzebna była zatem głęboka reforma.

Swoistym geniuszem w tej kwestii popisał się włoski komunista Antonio Gramsci, który głosił urbi et orbi, że trwałe przejęcie władzy za pomocą przewrotu i siły militarnej jest nie tylko nieskuteczne, ale i nieekonomiczne.

Uważał on, że głównym powodem, dla którego masy pracujące nie uległy czarowi marksizmu i nie dały wyzwolić się z kapitalistycznego uścisku, było zbyt silne przywiązanie tych mas do idei chrześcijaństwa i panującej kultury. Z tego powodu Gramsci głosił potrzebę zmian nie przez rewolucyjny przewrót, a przez hegemonię w kulturze. Co zatem należało zrobić z dotychczasowym ładem i tradycyjnymi wartościami? Rozmontować je. Zdewaluować. Ośmieszyć. Następnie zastąpić nowymi wartościami i ustanowić własną hegemonię.

Oczywiście marksiści nie zakładali przejęcia władzy od razu, dlatego opracowali długofalowy plan, zorientowany na tak zwany marsz przez instytucje. Na czym on polegał? Ogólnie rzecz ujmując, strategia ta ma doprowadzić do zmian kulturowych poprzez przejęcie instytucji społecznych odpowiedzialnych za kształtowanie ludzkiej świadomości. W praktyce oznacza to obsadzenie przez marksistów szkół, uczelni, ministerstw, banków i szeroko rozumianych instytucji kultury. Jednak to nie wszystko. Celem jest również zmiana postrzegania instytucji rodziny, religii, deprecjacja tradycyjnych wartości czy odrzucenie idei państw narodowych.

Niszczenie ich i tworzenie od podstaw nowych instytucji byłoby czasochłonne i mogłoby się okazać nieefektywne, dlatego postanowiono dokonać przewartościowania starych, wykorzystując przy tym istniejące już społeczne zaufanie do nich.

Dlaczego jednak w okresie tak wysoce rozwiniętego kapitalizmu, rosnącego dobrobytu i rozwoju cywilizacyjnego człowiek miałby tak drastycznie zmieniać obraz społeczeństwa? Według Herberta Marcuse’a, profesora Uniwersytetu Brandeisa oraz głównego ideologa rewolucji studenckiej z 1968 roku, żyjemy jedynie w iluzji wolności, a dotychczasowy dobrobyt jest okupiony zniewoleniem jednostki. Ten przedstawiciel słynnej szkoły frankfurckiej uważał, że człowiek, który „ułożył się” z systemem, nie jest zdolny do jakichkolwiek zmian społecznych. Marcuse marzył, aby to grupy dotychczas marginalizowane przez system dokonały przewrotu społecznego i budowy nowej aksjologii. Uważał bowiem, że jedynie ludzie wykluczeni nie zostali skażeni systemem i wyłącznie oni mogą dokonać zmian. Kim według Marcuse’a miały być te osoby? Namaszczeni do tego zostali różnego rodzaju autsajderzy: homoseksualiści, feministki, hipisi, tułacze, prowokatorzy, bezrobotni, studenci etc. W skrócie – tak zwana Nowa Lewica.

To oni mają za zadanie wywrócić do góry nogami obecną, represywną według nich cywilizację.

Dotychczasowa kultura oparta na sublimacji ma zostać zastąpiona antykulturą. Ma zerwać z dotychczasowym sposobem pojmowania moralności ograniczającej człowieka i tłamszącej jego popędy, których zaspokojenie według marksistów jest podstawą szczęśliwości obywatela.

Aby ową szczęśliwość osiągnąć, należy odrzucić tradycyjne związki i wartości, a patriarchalny model rodziny powinien zostać zniesiony.

Kościół – największy wróg neomarksistów

Największego wroga lewica upatruje zatem w Kościele i moralności chrześcijańskiej. To właśnie rewolucja seksualna ma dokonać rewolucji społecznej, a nie odwrotnie – głosił Erich Fromm. Marksiści doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że młody człowiek, który w łatwy sposób oddaje się zaspokajaniu swych potrzeb seksualnych, jest odciągany od tego, co ważne w społeczeństwie kapitalistycznym. Nie kanalizuje swojej energii w sposób wartościowy, lecz poprzez permanentne oddawanie się seksualnym przyjemnościom. Postawa taka z kolei stawia go w konflikcie z wymagającymi autorytetami w postaci rodziców czy nauczycieli. Są oni postrzegani przez niego jako przedstawiciele opresyjnego systemu, a to już prosta droga do napięć i buntów przeciwko nim, a w konsekwencji przeciw systemowi. Po co bowiem ulegać opresyjnym i przaśnym nakazom społecznym, skoro można w pełni i bez zobowiązań oddawać się pokusom hedonizmu?

W dobie Netflixa, powszechnej aborcji czy tanich lotów młodzi ludzie coraz mniej zainteresowani są przykrym obowiązkiem rodzicielstwa, tworzeniem rodziny i wynikającą z dorosłości odpowiedzialnością.

Człowiekowi „wyzwolonemu” ciężko jest podporządkować się ascetycznym normom, więc dąży do ich unicestwienia. O to właśnie chodzi marksistom, którzy rewolucje seksualną postrzegają jako sprytne narzędzie do osiągnięcia swoich dawno zamierzonych celów. Marksizm, w przeciwieństwie do kapitalizmu, nie wymaga solidnego wykształcenia ani dyscypliny w celu osiągnięcia względnego dobrobytu. Wręcz przeciwnie, zakłada stworzenie nowego człowieka, który pozbawiony elementarnej wiedzy i etosu pracy, będzie w pełni uzależniony od państwa, które w łatwy sposób sobie go podporządkuje.

Mimo niewytrzymujących krytyki antyutopijnych założeń, teorie neomarksistowskie znajdują duży poklask w społeczeństwach zachodnich. Podobnie dzieje się także w Polsce. Propaganda środowisk lewicowych okazała się niezwykle skuteczna. Stało się bowiem normą, że poglądy jeszcze niedawno określane mianem konserwatywnych, są przedstawiane w lewicowej narracji jako rasistowskie, zabobonne i homofobiczne.

Dziś osoby o przekonaniach nieodpowiadającym nowym normom spychane są na margines dyskursu publicznego i politycznego, i postrzegane jako faszystowscy troglodyci o zacofanym światopoglądzie. Dlaczego tak się dzieje? To kolejny element marksistowskiej ideologii. Wspomniany wcześniej Herbert Marcuse swoim dziele pt. Tolerancja represywna pisał: „Wyzwalająca tolerancja (tolerancja represywna) oznaczałaby zatem nietolerancję wobec prawicy i tolerancję dla ruchów lewicowych. Jeśli chodzi o zakres tej tolerancji i nietolerancji, musiałaby się ona rozciągnąć zarówno na płaszczyznę działania, jak i też dyskusji i propagandy, na słowa i czyny (…)

Brak tolerancji dla ruchów reakcyjnych, zanim jeszcze staną się one aktywne, nietolerancja skierowana również przeciw myśleniu, poglądom i słowom (przede wszystkim nietolerancja wobec konserwatystów i politycznej prawicy)”.

W skrócie: brak tolerancji dla nietolerancji.

Po raz kolejny zatem całe społeczeństwa poddaje się terrorowi typowemu dla ruchów wywrotowych. Dziedzictwo terroru objawia się dziś przede wszystkim w nieopisanej agresji słownej i w szantażu poprawności politycznej, która coraz skuteczniej zamyka usta „niepokornym”. Słaba kondycja Kościoła, brak autorytetów i finansowanie lewicowych organizacji przez różnego rodzaju „filantropów” tylko przyśpieszają rozkład europejskich wartości. „Postęp” zdaje się być nieunikniony. To, co jeszcze niedawno można było jedynie wyczytać w antyutopiach Orwella czy Huxleya, dziś staje się nieodzownym elementem naszej rzeczywistości. Czyżby nadchodził nowy wspaniały świat?

Artykuł Jacka Wanzka pt. „Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej” znajduje się na s. 20 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Wanzka pt. „Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej” na s. 20 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Powtórne przyjście” – poetycka zapowiedź W.B. Yeatsa końca cywilizacji w przekładzie Henryka Krzyżanowskiego

Nie traćmy ducha, bowiem wielkie kryzysy nie są czymś wyjątkowym w historii. Oto jeden z najsłynniejszych wierszy XX wieku, który taki właśnie cywilizacyjny zakręt opisuje i zapowiada.

Henryk Krzyżanowski

Pandemia, wojna kultur z tzw. Strajkiem Kobiet i wojowniczym aborcjonizmem, agresywny antyklerykalizm i antychrystianizm, konflikt ustrojowy rozdzierający Unię Europejską, masowe migracje – otaczająca nas rzeczywistość nie nastraja do spokojnego świętowania.

A z drugiej strony – nie traćmy ducha, bowiem wielkie kryzysy nie są czymś wyjątkowym w historii. Jeden z najsłynniejszych wierszy XX wieku, Powtórne przyjście W.B. Yeatsa, taki właśnie cywilizacyjny zakręt opisuje i zapowiada. Napisany około 1920 roku wiersz jest reakcją na Wielką Wojnę, która dla sytego i spokojnego Zachodu była paroksyzmem szaleństwa i bezsensowną jatką milionów młodych mężczyzn. Za to nam przyniosła niepodległość.

Ten wiersz, którego trzecia linijka stała się w angielskim przysłowiowa, podobnie jak zakończenie pierwszej zwrotki, nie tylko opisuje apokalipsę, ale również zwiastuje jej dalszy ciąg – Lenin i towarzysze dopiero niedawno rozpoczęli swoje krwawe dzieło, a Hitler miał objąć władzę za lat kilkanaście. Jak widać, wielcy poeci bywają prorokami.

Tłumacząc, starałem się przede wszystkim oddać niezwykły dynamizm tego wiersza, tak aby recytowany po polsku zachował melodię oryginału. Dotychczasowe przekłady częściowo ów dynamizm traciły na rzecz rozlewności, np. „Kołując coraz szerszą spiralą” w pierwszej linijce jest spokojniejsze od oryginału, brzmi trochę jak fraza z Sonetów krymskich. Nawet tytuł, jeśli ma zachować dobitność oryginału, powinien oddać jego rytmikę – proponowane przez innych tłumaczy Drugie przyjście ją zatraca. Na ile udało mi się zrealizować swoje zamierzenie – oceń sam, Czytelniku. Ale czytaj na głos, jak każdą poezję.

William Butler Yeats (1865–1939)

POWTÓRNE PRZYJŚCIE

W koło i w koło! Coraz szerszym kręgiem;
już nie słyszy sokolnika sokół.
Świat się wali; wszelka moc truchleje;
wnet anarchii potop skryje nas.
Krwawa piana na fal grzywach, i wszędzie
krew, gdzie dotąd niewinności kult.
Gdy szlachetnym brak wiary, łajdaków
pcha do czynu żarliwa zła moc.

Patrz, wnet prorok się objawi nam;
Patrz, Powtórne Przyjście jest tuż tuż.
Powtórne Przyjście! ledwiem to wymówił,
gdy zjawa wielka z księgi astrologa
oko trwoży: Gdzieś w piaskach pustyni
coś jak lew, ale z głową człowieka,
wzrok jak słońce: pusty, bez litości,
wolno rusza zdrętwiałe kończyny,
a nad nim taniec rozeźlonych ptaków.
Teraz znów ciemno; ale wiem już przecież,
że dwa millenia snu, co był jak kamień,
zmąciło w zmorę nową skrzypienie kołyski.
Więc cóż za bestia, gdy przyszła jej pora,
wolno sunie, by się narodzić w Betlejem?

The Second Coming
Turning and turning in the widening gyre
The falcon cannot hear the falconer;
Things fall apart; the centre cannot hold;
Mere anarchy is loosed upon the world,
The blood-dimmed tide is loosed, and everywhere
The ceremony of innocence is drowned;
The best lack all conviction, while the worst
Are full of passionate intensity.

Surely some revelation is at hand;
Surely the Second Coming is at hand.
The Second Coming! Hardly are those words out
When a vast image out of Spiritus Mundi
Troubles my sight: somewhere in sands of the desert
A shape with lion body and the head of a man,
A gaze blank and pitiless as the sun,
Is moving its slow thighs, while all about it
Reel shadows of the indignant desert birds.
The darkness drops again; but now I know
That twenty centuries of stony sleep
Were vexed to nightmare by a rocking cradle,
And what rough beast, its hour come round at last,
Slouches towards Bethlehem to be born?

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Czy zmierzch cywilizacji?” znajduje się na s. 2 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Czy zmierzch cywilizacji?” na s. 2 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przeczytasz i musisz posłuchać! Recenzja Tomasza Wybranowskiego najlepszych polskich albumów muzycznych roku 2020

W noworocznym bloku 1 stycznia 2021 roku, od godziny 9:00 na antenie Radia WNET (Kraków 95,2 FM, Warszawa 87,8 FM i Wrocław 96,8 FM) zaprezentuję nagrania z najlepszych 50 polskich płyt roku 2020.

Tomasz Wybranowski

Kolejny rok za nami. W muzyce nie był to rok tak dobry, jak poprzedni. Pandemia odcisnęła swoje piętno i na rodzimych twórcach.

W naszym subiektywnym zestawieniu – trzydziestka płyt bez podziału na style i gatunki. Dodam, że piosenki z każdej płyty gościły na antenie Radia WNET. Bo Radio WNET to „muzyka warta słuchania”.

1 stycznia 2021 roku w specjalnym bloku świątecznym, od godziny 9:00 będę opowiadał o tych albumach wspólnie z szefem Listy Polskich Przebojów WNET Poliszczart Sławomirem Orwatem i redaktorem Adrianem Kowarzykiem. (…)

4. Mgły Samotna podróż do Arkadii – dream pop/space rock/Wytwórnia Mgły

Już obwoluta albumu grupy Mgły programuje nasze zmysły. Zmusza do żegnania się z latem, oczekując pierwszych chłodów, cienistości i mgieł.

Spodziewałem się całości zakomponowanej (jak mi się jawiło) w letniej dream popowej polewie porywów serc i lipcowo-sierpniowych zdarzeń, odrealnionych wobec szarości zwykłych dni. Okazało się inaczej, z czego bardziej niż się cieszę. O czym za chwilę…

24 kwietnia 2020 r. przyniósł premierę Samotnej podróży do Arkadii. Od pierwszego taktu, od pierwszej rozśpiewanej wyliczanki miesięcy w Tess (trochę jak u mistrza Śliwonika, tylko zestaw miesięcy inny) porzuciłem letnie pejzaże na rzecz dystyngowanych dam: jesieni i nostalgii. Melancholii w 13 nagraniach na płycie jest więcej niż moc. Muzycznie też dzieje się wiele. Ale owo dzianie się w strukturze jest nieśpieszne, bez fajerwerków na siłę i schematów. Analogowe klawisze wtapiają się w wiolonczelę i wianki wysmakowanych orkiestracji (trąbka i flugelhorn), jak w cudownym nagraniu Smutna piosenka. Dopełnieniem jest głos Ewy Wyszyńskiej, który przykuwa uwagę słuchacza i zatapia go w półśnie.

Oniryczność dream popu z domieszką space rocka i triphopowego nastroju łowi słuchacza na błogą smycz. Baśniowa i poetycka to płyta. Urzeka i daje wytchnienie od wielości znaków zapytania, co też przyniosą nam kolejne fale czasu. Finalny utwór Inaczej z transową perkusją, analogowo-moogową wycieczką (do innej muzycznej Arkadii) zachęca, by czekać na drugi album grupy Mgły.

3. Half Light (Nie)pokój wolności – electro-rock/Audio Anatomy

Toruńska electro-rockowa grupa Half Light to równolatek Radia WNET. Wspólnie antenowo rok temu obchodziliśmy dziesięciolecie istnienia. To ważny zespół na muzycznej mapie Polski. Powstał z konfiguracji energetycznej dwóch muzycznych kręgów, wokalisty i autora tekstów Krzysztofa Janiszewskiego i klawiszowca Piotra Skrzypczyka. Muzyczny gwiazdozbiór dopełnł gitarzysta Krzysztof Marciniak.

3 lutego br. i ukazał się kolejny album (Nie)pokój wolności – 11 kompozycji electro-prog-rockowych, które tworzą idealny i przystający do „świata w czasach zarazy” koncept albumu. Płyta w warstwie lirycznej opiera się na wszechstronnej i wyczerpującej interpretacji prozy George’a Orwella, choć ja odnajduję i echa powieści Roberta Musila Człowiek bez właściwości.

Ale aktualna aura polityczna, społeczna i mentalna w kraju i na świecie była koronnym motywem do nagrania tego albumu, dodam – pełnego cierpienia szarego człowieka, który musi zmagać się z narzucanymi regułami, inwigilacją, wreszcie brakiem intymności oraz koniecznością wyboru: „z nami lub przeciw wam”.

Bez końca szukamy w sercu i społecznych relacjach owego „pokoju wolności”, w którym chcemy być wreszcie sobą i kultywować własne wartości. Niestety takich niemal utopijnych miejsc na ziemi jest coraz mniej.

Muzykę skomponował cały zespół. Niezwykłe metafory napisał Krzysztof Janiszewski, także głos Half Light. Krzysztof wyrasta na sukcesora poetycko-muzycznych wizji innego mieszkańca Torunia – Grzegorza Ciechowskiego. Znakomicie czuje sprawy społeczne i ostateczne (2+2 zaśpiewane z nerwowym rytmem, oddającym niepokój dzisiejszego świata), ale i pięknie pisze o uczuciach, z delikatnym erotyzmem w tle (cudowne Istnieję, czy psalmowe Kochajmy się).

Muzycznie też niekonwencjonalnie: motywy electro i nowej fali, rock progresywny i sythpop, wreszcie ambient łagodzący industrialne źródła. To także płyta gitarzysty Krzysztofa Marciniaka, który – jak mawiam – wreszcie w pełni pokazał swój talent.

Cały album znakomity, równy i ani na jotę nienudzący. Teraz w głowie mam Departament Zbędnych Słów, motoryczne à la Republika 3 minuty nienawiści i emocjonujący Pokój wolności. Ten krążek trzeba koniecznie poznać. Przetrwa dziesięciolecia!

2. Julia Marcell Skull Echo – pop/Mystic Production

Tegoroczny album Julii Marcell jest dla mnie i objawieniem, i muzycznym ukontentowaniem.

To lek na tęsknoty i kolejna znakomita płyta artystki, która ma coś ważnego do zakomunikowania światu, który w pędzie i ekstazie wielkiego hedonistycznego dobrostanu totalnie nie zastanawia się, gdzie zmierza.

Echo czaszki/Skull Echo wybija z tego marazmu i bezwolności myśli i uczuć. To najdojrzalsza płyta Julii Marcell, a teksty celnie i boleśnie dają świadectwo stanu cywilizacji oraz coraz bardziej samotnych ludzi. Bo prawda często boli i nie znosi czegoś w pół taktu, w zawieszeniu. Bo półprawd po prostu nie ma!

Skull Echo to 11 obrazów współczesności, która zarozumiale niczego się nie lęka, ale wciska w ramy samotności, tęsknoty i nie-Miłości. Tekstowo to najdojrzalsza płyta Julii Marcell. Wszystkie liryki są dojrzałe i niezwykłe. A kluczem i kamieniem węgielnym zrozumienia całego zbioru jest nagranie Domy ze szkła – ABSOLUTNIE doskonałe! To dzieło sztuki! (…)

1. Świetliki Wake Me Up Before You F..k Me – muzyka alternatywna/Karrot Kommando

To się nazywa z wielkim rozmachem i artystyczną gracją uczcić ćwierćwiecze muzycznego debiutu. 25 lat po wydaniu albumu „Ogród koncentracyjny” Marcin Świetlicki, Grzegorz Dyduch, Tomasz Radziszewski, Marek Piotrowicz (od roku 1992 w zespole) oraz Michał Wandzilak i jedyny kobiecy rodzynek w zespole – znakomita wiolonczelistka Zuzanna Iwańska – wydali na świat album doskonały!

Wake Me Up Before You F..k Me to zestaw muzycznych poezji, który opowiada o świecie i ludziach z perspektywy narracyjnego offu. Oto świat, który zdaje się nie mieć końca, zasklepiony w niedokończonym i coraz bardziej przypadkowym ruchu, wciąż trwa. A my, ludzie, jesteśmy w stanie zniewolenia, chocholej nieważkości i nie chcemy otwierać bliźniemu swoich drzwi. Nieważne, czy do domu, czy do serca.

Katastrofista, znakomity poeta Marcin Świetlicki wreszcie doczekał się wigilii końca świata, który znaliśmy przed zarazą. A wieścił to od dawna, od początku… Stało się bowiem to, co przewidział w Wierszu bez światła: „A więc światło umarło, Wiele martwych świateł leży przede mną, w tym bezkształtnym mroku”. Co ciekawe, album został nagrany przed czasem pandemii. Ot, wielkość prawdziwego poety rodem z podlubelskiego miasteczka Piaski, z adresem w Krakowie! (…)

Wszystkie nagrania są genialne. Czy to otwierający Jimi Czeczen, czy z metaforami Gałczyńskiego Ulica Szarlatanów albo szczery do bólu, a traktujący o sprzedajności i braku moralnej bazy O wojnie, oraz mój hymn (od kwietnia tego roku) Sierpień w mieście – wszystko niezwykłe, choć proste jest. I zachwyca ten zbiór. Marcinie Świetlicki, dzięki tej płycie miasto – Kraków – jest już Twoje!

W świątecznym noworocznym bloku, 1 stycznia 2021 roku, od godziny 9:00 na antenie Radia WNET (Kraków 95,2 FM, Warszawa 87,8 FM i Wrocław 96,8 FM) zaprezentuję nagrania z najlepszych 50 polskich płyt roku 2020. Zapraszam.

Cały artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Najlepsze 30 polskich albumów 2020 roku. Subiektywny wybór Radia Wnet” znajduje się na s. 18 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Najlepsze 30 polskich albumów 2020 roku. Subiektywny wybór Radia Wnet” na s. 18 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Końca świata nie będzie, a w niejednym urzędzie strach na kasjera siędzie… / Piotr Witt, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Amerykański remdesivir po 2000 € za ampułkę, WHO uznała za nieskuteczny. Pfitzer ogłosił wyniki własnych badań: osoby nieszczepione szczepionką Pfitzera są dwa razy bardziej odporne od szczepionych.

Piotr Witt

Końca świata nie będzie

Na szczęście ten straszny rok już dogorywa. Strzeżmy się, dopóki nie wypowiedział ostatniego słowa. Z ilomaż to przerażającymi sprawami mieliśmy do czynienia w Polsce w ciągu ostatnich miesięcy. We Francji jeszcze dłużej, gdyż nie ma spokoju nad Sekwaną od czasu wystąpienia żółtych kamizelek jesienią 2018 roku. Naród nie mógł otworzyć telewizji, a ludzie z wyższym wykształceniem radia, żeby nie usłyszeć komunikatu o ilości chorych i zmarłych. „A w niejednym urzędzie strach na kasjera siędzie i pępek mu przegryzie, poczym w jelicie utkwi” – przepowiadał poeta w proroctwie o końcu świata. Zwłaszcza jesienią strach zagościł w jelitach narodu.

Wystarczyło, żeby maska nieco zsunęła ci się z nosa, a już pasażerowie autobusu wsiadali na ciebie jak na zbrodniarza. Widywało się ostrożnych, którzy co parę przystanków nacierali ręce żelem hydroakoholowym. Kichnąłeś pod maską i przechodnie na ulicy rzucali się do ucieczki.

Obawiałem się najgorszego. Paroletnie studia nad mechanizmem pandemii nauczyły mnie wiele. Wprawdzie kiedy Chopin bezskutecznie usiłował zadebiutować w Paryżu ogarniętym zarazą, chodziło o cholerę, ale reakcje ludzkie w 2020 roku zaskakująco przypomniały te z roku 1832. Podobnie jak wówczas, musieliśmy stawić czoła chorobie nieuleczalnej, o nieprzewidywalnym przebiegu i nieznanym zakończeniu.

Przez ileż to głupstw, przerażających wieści, przez ile kłamstw trzeba się było przekopać w 2020 roku, żeby dotrzeć do obrazu rzeczywistości wolnego od stronniczych interesów.

Na próżno jeden z najwybitniejszych infekcjologów świata przekonywał, że obecny wirus należy do najmniej zaraźliwych chorób zakaźnych, że zachorowanie na raka i zawał są znacznie bardziej prawdopodobne niż zarażenie covidem. Wystarczyło zajrzeć do urzędowego rocznika statystycznego sporządzonego przez INSEE – główny francuski urząd statystyczny, żeby się uspokoić. (Ale kto czyta roczniki statystyczne!). Między początkiem czerwca i końcem września poziom umieralności we Francji jest identyczny za ostatnie trzy lata i wynosi stale około 9,1%. Dopiero później liczba zgonów nieco wzrasta, co zresztą w niewielkim tylko stopniu wpływa na bilans roczny.

Kiedy komentatorzy w środkach masowego przekazu podawali przerażającą liczbę 250 zmarłych na covid w ciągu ostatniej doby, nikt dla porównania nie dodawał, że czy rok dobry, czy zły, we Francji w ciągu doby umiera stale ok 460 chorych na raka i że tak zwany rak palaczy zabija od stycznia do grudnia 73 000 osób.

Ujmując rzeczy w miliardach, wkraczamy w mistykę wielkich liczb, podczas gdy ze statystyki wynika niezbicie, że poziom zgonów na covid wynosi 0,05% i żadną miarą nie usprawiedliwia akcji masowych szczepień obejmujących miliardy ludzi na świecie. I że kraje bogate są najmocniej dotknięte, gdyż ludzie tam żyją najdłużej, a – co za tym idzie – liczba osób słabych, podatnych na zarażenie jest największa.

Ameryka Północna, gdzie liczba ofiar była względnie wysoka, wyhodowała u siebie społeczeństwo chore nawet bez epidemii. Chroniczna otyłość zabija co roku w Stanach Zjednoczonych miliony ludzi, a innych naraża na zwiększone niebezpieczeństwo wielu chorób. Maseczka na twarzy nie uchroni dwustukilogramowej dziewczyny przed cukrzycą ani zawałem. Ci, którzy rządzą czytają przecież statystyki. Najwyraźniej nie leżało w interesie władz przytaczanie pełnych informacji ani poprawa stanu sanitarnego nie była głównym celem ich działań. Decyzje odgórne o wymiarze krajowym podejmowano chętniej na podstawie danych fałszywych.

Raport o szkodliwym działaniu chlorochiny uczeni bardzo prędko zdemaskowali jako ordynarne oszustwo. Wydawca przeglądu medycznego „Lancet” przyznał im rację i potępił własną publikację. Tylko francuski minister zdrowia nie przyjął do wiadomości przekrętu. Olivier Veran w trybie nagłym, w 48 godzin po ukazaniu się falsyfikatu, wydał zakaz stosowania leku i nigdy go nie wycofał. Oszustwo wymyślone na drugiej półkuli przez dwóch filutów pochodzenia hinduskiego lepiej przystawało do jego wizji stanu sanitarnego Francji niż dane rodzimego rocznika statystycznego. Jeżeli fakty przeczą tej wizji, tym gorzej dla faktów.

Na covid umierają wszyscy. Kiedy umarł prezydent Giscard d’Estaing, podano jako przyczynę śmierci covid-19. Prezydent miał 94 lata i od dłuższego czasu cierpiał na dolegliwości płucne.

Mówiono wiele o zainteresowaniu finansowym służby zdrowia pracą przy covidzie. Lekarze i personel szpitalny otrzymali specjalne premie od ryzyka, w związku z czym podobno zdarzało się, że zmarłych z przepalenia lub przepicia – przypadek bardzo częsty we Francji – zapisywano do covidovców. Nagrobki wszystkich tych ofiar nałogu – powinny nosić napis „POLEGŁ ZA SPRAWĘ” lub „Poległ za miliony” albo jeszcze lepiej – za miliardy – gdyż dobrze przysłużył się spotęgowaniu strachu, a lęk o życie usprawiedliwił miliardowy koszt szczepionek. Kto temu rozumowaniu przeciwstawia poszanowanie etyki lekarskiej, święte w świecie medycyny, niech sobie przypomni „aferę chirurgów z Perpignan”, którzy wycinali ludziom zdrowe nerki, żeby zarobić na operacji (tzw. przypadek odosobniony) albo „aferę zatrutej krwi”, kiedy w skali masowej dokonywano transfuzji krwi zakażonej wirusem AIDS. W szlachetnym celu zarobienia pieniędzy, lecz za aprobatą czynników ministerialnych. Moją skaleczoną piętę czterech renomowanych paryskich chirurgów chciało operować natychmiast (po zapoznaniu się z możliwościami mego prywatnego ubezpieczenia), dopiero piąty, zdjęty litością, postawił diagnozę szybkiego zagojenia samoistnego. I tak się stało. Amen.

Efekty są znikome. Główny dyrektor zdrowia, p. Salomon, zeznając przed komisją parlamentarną 30 października ujawnił, że liczba zgonów we Francji w 2020 roku jest mniejsza niż była w 2019. Sfabrykowany czy nie, strach przed zarazą miał efekty korzystne – odwrócił uwagę od kryzysu gospodarczego i jeżeli nie załagodził, to w każdym razie stłumił rozdygotane nastroje. Teraz, kiedy lęk przed chorobą opada, spoza wirusa ukazuje swoją kościstą twarz zapaść ekonomiczna.

Katastrofalną sytuację gospodarczą minister gospodarki przedstawia jako rezultat zarazy. Z początku wspominał o tym nieśmiało, w miarę upływu czasu coraz wyraźniej. Dzisiaj „rachunek za covid” wszedł już do repertuaru truizmów, inaczej mówiąc – stwierdzeń oczywistych.

Ten, kogo choroba nie pozbawiła pamięci, przypomina sobie jednak, że wystąpienie żółtych kamizelek, manifestacje służby zdrowia, kolejarzy, policjantów, bezrobotnych, bezdomnych jesienią 2018 roku – miały za powód rosnące bezrobocie, obniżkę poziomu życia, masowe zwolnienia, zamykanie zakładów pracy, słowem: symptomy Wielkiego Kryzysu.

Wcześniej, w 2018, Christine Lagarde podniosła alarm w sprawie sytuacji gospodarczej w ogóle i Francji w szczególności. Wskazywała na dług publiczny – arytmetyczny wyraz kryzysu. Dyrektorka Światowego Funduszu Walutowego obawiała się generalnego załamania gospodarczego, pogrążenia świata w nędzy i chaosie, jeżeli nie zmieni się polityki gospodarczej. O covidzie nikt jeszcze wówczas nie słyszał. A przecież na początku 2018 roku Francja płaciła ponad 40 miliardów € rocznie odsetek od zaciągniętych pożyczek; przez czterdzieści lat wyniosło to 1350 miliardów. Zamknięcie tysięcy zakładów zaplanowano i przygotowywano od dłuższego czasu. Końca świata nie będzie, bowiem koniec świata nastąpił już wcześniej. Czekano tylko na odpowiedni moment, żeby go ogłosić. Obecnie, aby spłacić długi, przeciętny Francuz musiałby pracować przez półtora roku bez wynagrodzenia, nie jedząc, nie pijąc i mieszkając pod mostem.

Niektórzy uważają anulowanie zadłużenia za jedyne wyjście z tej niemożliwej sytuacji, inni – spłacenie go pieniędzmi bez wartości, po masowej dewaluacji; inni wreszcie – rozłożenie na raty.

Doświadczenie długiego życia przekonuje mnie, że długi nie będą spłacone, bowiem nie leży to w interesie wierzycieli. Bankierzy nie pragną zwrotu. Przeciwnie, gotowi są wam dopłacać, byleście wzięli od nich pieniądze. Im więcej, tym więcej wyniosą odsetki.

A na spłacenie odsetek potrzeba będzie niewolniczego wysiłku narodu, jeżeli nic się nie zmieni. Od piątku 4 grudnia znamy już nieoficjalne, ale autorytatywne stanowisko w tej sprawie. Jean Arthuis został mianowany przewodniczącym komisji do spraw zadłużenia. Były przewodniczący Komisji Budżetowej Parlamentu Europejskiego odrzucił optymistyczne prognozy. Spłata odsetek nie będzie anulowana. „Jeżeli chcecie pogrzebać jakiś problem, powołajcie komisję” – mówił Georges Clemenceau.

Tymczasem w sprawach medycznych nastąpiło nowe objawienie. Celem publicystyki jest nie tylko opisywanie wydarzeń i faktów, ale także przewidywanie. Nauczony historią pandemii, od początku uwierzyłem w terapię prof Raoulta – hydroksychlorochina z antybiotykiem azytromycyną podawane we wczesnym stadium choroby. Establishment rzucił się na Raoulta. Zagrożono mu odebraniem prawa praktyki i grzywną. Wstrzymano dostawę chlorochiny do szpitala. Była min. zdrowia Budzyn pozbawiła połowy budżetu Instytut szpitalny uniwersytecki w Marsylii, którym profesor kieruje. Nie posunę się tak daleko, żeby twierdzić, że za każdym razem, kiedy chce obronić dobrą sprawę, Pan Bóg posyła Polaka, ale finanse szpitala Polak uratował. Prof. Ryszard Frąckowiak, urodzony w Anglii światowej sławy specjalista od mózgu, na znak protestu z trzaskiem podał się do dymisji ze stanowiska przewodniczącego fundacji szpitala.

Historia przyznała mi rację. Głowy zaczynają spadać. P. Martin, dyrektor Agencji bezpieczeństwa leków, który zakazał stosowania chlorochiny, został wyrzucony na własną prośbę. Raoult zalecał masowe testy. Prezydent Republiki głośno wypowiadał się przeciwko, ale po cichu przyznał, że Raoult miał rację. WHO dyskretnie wycofała zastrzeżenia wobec hydroxychlorochiny. Trzy międzynarodowe programy badawcze potwierdziły jej skuteczność. Remdesivir, kosztowny lek amerykański popierany przez establishment, zakupiony przez UE po 2000 € za ampułkę, ta sama WHO uznała za nieskuteczny, a co gorsza – szkodliwy dla nerek i wątroby. Prof. Raoult wskazywał na te właściwości remdesiviru już w kwietniu. Ze swej strony Pfitzer ogłosił wyniki własnych badań: osoby nieszczepione szczepionką Pfitzera są dwa razy bardziej odporne od szczepionych.

W Prowansji sprzedają obecnie świece świąteczne z wizerunkiem profesora Raoulta – dobroczyńcy ludzkości – i figurki pod choinkę wyobrażające go w białym kitlu. Zachęcam rodaków, aby postawili przy szopce figurkę profesora Ryszarda Frąckowiaka, Polaka, który szpital w Marsylii uratował.

Nie było nigdy w Europie kultury innej jak chrześcijańska. I nie było innej etyki jak chrześcijańska. Życzę wszystkim moim Czytelnikom i Słuchaczom, aby także i w tym roku mogli spędzić święta Bożego Narodzenia w rodzinie uformowanej na wzór Świętej Rodziny przedstawianej w szopce, w obrazach i rzeźbach zapełniających muzea całego świata.

Artykuł „Końca świata nie będzie” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w grudniowo-styczniowym „Kurierze WNET” nr 78/2020–79/2021, s. 1 i 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Piotra Witta pt. „Końca świata nie będzie” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego