Nauczycieli zwiódł i wykorzystał cynicznie, jak zawodowy podrywacz, przewodniczący ZNP – Sławomir Broniarz

Podpuścił to w dużej części sfeminizowane środowisko do działań przeciwko społeczności szkolnej, a także samym sobie. A po wykorzystaniu do celów politycznych, zwyczajnie porzucił swoje nauczycielki

Aleksandra Tabaczyńska

Teraz, w maju, gdy odbierają pensje pomniejszone o blisko połowę, zastanawiają się, jak zapłacą bieżące rachunki. Niestety działały jak w amoku i z rzekomej miłości do szkoły gotowe były wzniecić pożar nawet całego polskiego systemu edukacji. A dziś bez podpisania jakiegokolwiek porozumienia z rządem zostały z niczym. Co dalej?

– Mamo, dziś nauczyciele skłamali – oświadczył swojej mamie po powrocie do domu uczeń poznańskiej szkoły podstawowej pierwszego dnia po zakończeniu strajku. W szkole odbył się apel, na którym przemawiał dyrektor szkoły, stojąc w otoczeniu nauczycieli. Oczywiście tylko tych, którzy uczestniczyli w proteście. – Mówili, że strajkowali dla dobra szkoły, a przecież chcieli tysiąc złotych! – opowiadał bardzo przejęty kilkulatek. Chciałabym móc pociągnąć za język małego bystrzaka i spytać, czy na apelu odbył się także przegląd piosenki strajkowej oraz czy szacowne grono występowało w strojach organizacyjnych, to znaczy, czy nauczyciele nadal byli poprzebierani za zwierzęta hodowlane.

Można by się z tej scenki – w stu procentach prawdziwej, niestety – także serdecznie pośmiać, gdyby tak jaskrawo nie obrazowała skali zniszczeń, jaką wywołała akcja strajkowa. Dodam tylko, że na zakończenie apelu zarządzono oklaski dla strajkujących. I jak opowiadał malec: – Pani kazała, to żeśmy klaskali.

Ale warto zauważyć, iż znaleźli się nauczyciele, którzy z pewnością na tym apelu nie otrzymaliby braw. Chcę przedstawić ich punkt widzenia. (…)

Spotkałam się wielokrotnie z przekonaniem, które pokutowało wśród nauczycieli, rodziców, właściwie dużej części społeczeństwa. Według pogłosek, katecheci mieli nie strajkować dlatego, że im biskupi zakazali. Chciałabym temu stanowczo zaprzeczyć. W mojej szkole nie strajkowało siedmiu nauczycieli, w tym tylko dwóch katechetów. W całym dekanacie lwóweckim, na terenie którego leży Nowy Tomyśl, zdarzało się, że katecheci wzięli udział w protestach.

Może warto wyjaśnić, skąd taka informacja i dlaczego nabrała takiego rozgłosu. Otóż niektórzy nauczyciele religii na początku akcji byli zdezorientowani i zwyczajnie pytali o zdanie księży, a także biskupów. Ci przypominali im, czym jest misja katechetyczna. To wszystko. Zresztą nie ukazał się w naszej diecezji żaden komunikat Kurii Poznańskiej ani Konferencji Episkopatu Polski dotyczący nauczycieli religii w kontekście protestów.

Paradoksalnie, pogłoski o rzekomym zakazie strajku stały się dla nas swoistą tarczą. W mojej szkole szykany dużo częściej spotykały niestrajkujących nauczycieli innych przedmiotów. Oczywiście mnie też nie ominęły przykrości.

Usłyszałam wielokrotnie pod swoim adresem, że jestem łamistrajkiem, nie odpowiadano mi „dzień dobry”, ignorowano mnie itp. Atmosfera w szkole była bardzo, bardzo trudna. Jednak nie słyszałam, by którykolwiek ze niestrajkujących nauczycieli żałował swojej decyzji.

Mimo licznych nieprzyjemności, warto było wesprzeć swoich uczniów na egzaminach, a także kontynuować przygotowania komunijne. Te, oczywiście, wyłącznie na terenie kościoła. (…)

Szczęściarzami okazali się rodzice, których dzieci uczą się w szkołach katolickich. Tam nauka odbywała się zgodnie z planem i żadna akcja strajkowa nie zakłócała funkcjonowania szkoły. I to właśnie te placówki odegrały znaczącą rolę w ostatecznym uniemożliwieniu strajkującym zablokowania egzaminów i matur, a co za tym idzie, w tak zwanym „zawieszeniu strajku”. Bo można nie lubić PiS-u, można mieć pretensje do rządu i „łykać” różne medialne straszenia Polaków przez opozycję. Można nawet podzielać poglądy Sławomira Broniarza i popierać protestujących nauczycieli. Jednak to wszystko przestaje mieć znaczenie, gdy maturzyści – w tym dzieci dobrze ustawionych zawodowo rodziców – mieliby nie zdawać matury i w konsekwencji stracić rok. Mało tego, na prestiżowych kierunkach studiów będą uczyć się absolwenci szkół katolickich, którzy maturę zdadzą i bez problemu oraz przesadnej konkurencji dostaną się na każdy wymarzony kierunek. W tym kontekście warto zapoznać się z opinią nauczycielki Szkoły Katolickiego Stowarzyszenia Wychowawców im. bł. Natalii Tułasiewicz w Poznaniu, której dane znane są redakcji:

(…) Strajk pokazał bardzo wiele smutnych obrazów, ale przede wszystkim odsłonił prawdziwe oblicze nauczycieli. Wszyscy mogli zobaczyć, którzy z nich nigdy nie zostawią swoich uczniów i doskonale rozumieją swoją powinność, a którzy potrafią bezwzględnie zamienić uczniów w zakładników. (…)

Dzisiaj doprawdy już nie wiadomo, czy bardziej jest nam wstyd, czy bardziej nam żal ludzi, którzy zaprezentowali wątpliwe talenta, odsłaniając prawdę o swoich umiejętnościach, które – można zakładać – są na takim samym marnym poziomie, jak treści „żałosnych pieśni”.

Nie będę w tym momencie przywoływać smutnych obrazów opustoszałych parkingów pod szkołami w czasie strajku, świadczących o nieobecności nauczycieli, bo tym z pewnością zajmą się organy prowadzące i kuratoria. Ani też nauczycieli pędzących w czasie strajku na korepetycje do prywatnych domów uczniów czy do innych szkół, w których uczą strajkujący, ponieważ liczę na to, że sami „aktorzy” zrozumieli, że najwyższa pora rozstać się z zawodem. Liczę też na to, że wcześniej nie zapomną przeprosić swoich uczniów czy – jak to ujęto – „buraków i leni” oraz wszystkich, którzy byli narażeni na słuchanie choćby fragmentu ich prymitywnych występów. Chociaż nie zdziwi mnie, gdy odwołanie się do honoru zawiedzie.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Krajobraz po bitwie” znajduje się na s. 1 i 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Krajobraz po bitwie” na s. 1 i 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jarosław Ziętara został zamordowany. Do dziś nie udało się ustalić, co tak naprawdę wydarzyło się w 1992 roku w Poznaniu

Po uprowadzeniu zabrali go na Wołczyńską. Był tam podobno bity trzy dni. Nie wiem, kto go bił, ale Lewandowski mi powiedział, że był bity. Potem Jarek był rozpuszczony w kwasie. Robili to ci Rosjanie.

Aleksandra Tabaczyńska

Bliżej prawdy o śmierci za prawdę

Jest to jedyne morderstwo dziennikarza w Polsce po 1989 roku, ale do dziś nie udało się ustalić, co tak naprawdę wydarzyło się w Poznaniu w 1992 r. Wtedy red. Jarosław Ziętara został zamordowany. Śmierć miała związek z jego pracą dziennikarską, choć był jeszcze bardzo młody i w zawodzie dziennikarza pracował krótko. Pytanie o morderców i zleceniodawców tej zbrodni to jednak nie wszystko. Jarosław Ziętara zaginął 1 września, a według świadka w procesie toczącym się aktualnie przed Sądem Okręgowym w Poznaniu, zamordowano go dopiero po trzech dniach. Trzy dni od porwania do śmierci to bardzo dużo czasu. Komu i po co były one potrzebne?

Pytanie o morderców Jarosława Ziętary pozostaje niezmiennie przez 27 lat bez odpowiedzi. Rodzice Jarka, pomimo ogromnego zaangażowania przede wszystkim jego ojca, zmarli, nie doczekawszy się informacji o synu.

Nie ma ciała, nie ma pochówku i wygląda na to, że nie ma sprawy. Trudno też nie wspomnieć w tym miejscu o postawie poznańskich dziennikarzy, a przede wszystkim red. Krzysztofa M. Kaźmierczaka. To dzięki wytrwałej pracy jego i innych osób sprawa Ziętary w społecznej pamięci wciąż jest żywa i budzi emocje. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że reporterzy zastąpili w pewnym momencie służby państwowe. Od dwóch miesięcy jako przedstawiciel Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich obserwuję proces Mirosława R. pseudonim Ryba i Dariusza L. pseudonim Lala, oskarżonych o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Rozprawy odbywają się w Sądzie Okręgowym w Poznaniu, a oskarżeni nie przyznają się do winy. W procesie uczestniczy też Maciej B. ps. Baryła, były gangster, który został uznany przez biegłych sądowych za wiarygodnego świadka. Sama, słuchając jego zeznań i poznając głębiej historię okrutnej zbrodni, zgadzam się, że zeznania tego świadka są przekonujące. Siedząc na sali sądowej, w głowie mam coraz częściej tylko jedno pytanie: Czy Jarka można było uratować?

Zaginął w Poznaniu

Jarosław Ziętara urodził się w Bydgoszczy w 1968 roku. W 1992 roku obronił dyplom na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jeszcze jako student pracował w radiu akademickim, współpracował z „Gazetą Wyborczą”, „Kurierem Codziennym”, tygodnikiem „Wprost” i z „Gazetą Poznańską”. Ziętara ostatni raz widziany był 1 września 1992 roku. Przed dziewiątą wyszedł do pracy, ale nigdy nie dotarł do redakcji „Gazety Poznańskiej”. W 1999 roku zaginiony poznański dziennikarz został sądownie uznany za zmarłego. Pomimo upływu 27 lat, nie zdołano wyjaśnić okoliczności porwania i śmierci Jarka Ziętary, a ciała do tej pory nie odnaleziono.

Warto też dodać, że w poznańskim sądzie trwa równolegle drugi proces, w którym oskarżonym jest były senator Aleksander G. Jemu z kolei prokuratura zarzuca, że w 1992 roku podżegał do zabicia Jarosława Ziętary.

Proces

8 lutego i 8 marca zeznawał Jerzy U., były oficer Urzędu Ochrony Państwa, który, według doniesień medialnych, 1 września 1992 roku miał być naocznym świadkiem porwania Jarosława Ziętary przez ochroniarzy Elektromisu. Niestety sędzia Katarzyna Obst poinformowała, że został złożony wniosek o wyłączenie jawności rozprawy i dziennikarze, w tym również obserwator CMWP SDP, zostali wyproszeni z sali sądowej. Jerzy U., według informacji poznańskich dziennikarzy, wcześniej miał być funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Po przemianach 1989 roku podjął pracę w UOP. 1 września znalazł się na ulicy Kolejowej w Poznaniu – gdzie mieszkał reporter – ponieważ dodatkowo podjął się inwigilowania Jarosława Ziętary. Zlecenie miał otrzymać od szefostwa Elektromisu. Zeznania Jerzego U. z pewnością są bardzo ważne gdyż widział on moment porwania dziennikarza oraz ludzi – w tym dwóch oskarżonych – którzy się tego dopuścili.

Oskarżonym byłby i trzeci porywacz, także ochroniarz Elektromisu – Roman K. pseudonim Kapela. Ten jednak zginął w 1993 roku w dość dziwnych okolicznościach. Pozostaje jeszcze też jedno pytanie, jak funkcjonariusz UOP mógł „po godzinach, prywatnie” śledzić dziennikarza Jarosława Ziętarę? Widział, co się stało i tyle lat milczał? A może nie milczał? Może podzielił się informacjami z innymi osobami? Niestety dziennikarze, zmuszeni do opuszczenia sali sądowej w związku z wyłączeniem jawności rozprawy, nie usłyszeli odpowiedzi zarówno na pytania zadane powyżej, jak i na wiele innych dotyczących tragicznych losów Jarosława Ziętary.

Maciej B. pseudonim Baryła

W piątek, 22 lutego zeznawał były gangster Maciej B. ps. Baryła, odsiadujący obecnie wyrok dożywocia. Pełnomocnik Macieja B. złożył wniosek o wyłączenie jawności rozprawy ze względu na bezpieczeństwo rodziny świadka. Sąd wniosku nie uwzględnił. Na pytanie sędziego: Co pan wie o zaginięciu Jarosława Ziętary?, świadek odpowiedział: – Doszło do porwania i zabójstwa. Wiem, gdyż z Lewandowskim jeździliśmy i byliśmy w mieszkaniu Ziętary wiosną 92 roku, na zlecenie senatora Aleksandra G.

W kolejnych słowach Maciej B. podtrzymał, że oskarżeni Mirosław R. i Dariusz L. brali udział w porwaniu Jarosława Ziętary 1 września 1992 roku oraz że działali oni na zlecenie Aleksandra G., który żądał „uciszenia dziennikarza”. Maciej B. opowiedział sądowi, w jakich okolicznościach był naocznym świadkiem podżegania do zabójstwa dziennikarza.

Wyjaśnił również, że podczas rozprawy w 2016 roku „konfabulował”, ponieważ nie otrzymał od prokuratora Kosmatego pomocy, jakiej oczekiwał. Chodziło o obiecany mu akt łaski. Uściślił, że podczas śledztwa mówił prawdę, a dopiero w sądzie konfabulował, co tłumaczył z kolei działaniem pod wpływem emocji. Maciej B. oświadczył ponadto, że kolegował się z pracownikami poznańskiego Elektromisu. Podejmował także z nimi współpracę, mimo że sam nie był zatrudniony w holdingu. Tak też było w sprawie Jarosława Ziętary. Powiedział: – Wiosną 92 roku z Lewandowskim jeździliśmy na ulicę Kolejową i obserwowaliśmy, aby chwycić Jarosława Ziętarę i wytłumaczyć mu, by nie kręcił się koło firmy (Elektromis) i nie robił zdjęć.

Według świadka red. Ziętara fotografował bramę wjazdową Elektromisu, dzięki czemu dowiedział się, kto wjeżdża, jakie tiry itp. Ochroniarze złapali też dziennikarza na terenie obiektu, gdzie również robił zdjęcia. Został tam przez któregoś z nich uderzony. – Obserwowaliśmy Jarka jakieś dwa tygodnie. Tam był problem, bo w tej kamienicy schody skrzypiały bardzo mocno, a Jarek był czujny, bo był już wcześniej pobity. Nie wiedzieliśmy, czy miał telefon; mógł zadzwonić na policję – zeznał były gangster Baryła. Ale to jeszcze nie wszystko.

Porwanie

Maciej B. opisał też, jak wtargnął do mieszkania Ziętary. Jarek został chwycony na kanapie i przyduszony. – Zaczęliśmy mu mówić, żeby się odczepił i przestał bruździć. Jego aparat był zniszczony, rozwalony. Przeszukaliśmy mieszkanie, znaleźliśmy filmy. Filmy były w lodówce, a za lodówką były małe pudełeczka, a w nich mikrofilmy. Ziętara mówił, że będzie problem, jak to weźmiemy. Mówił coś o UOP-ie, że to aparat i filmy z UOP-u. Nastraszyliśmy go, zabraliśmy te filmy i pojechaliśmy do firmy. Wyciągnęliśmy te filmy, na zdjęciu były jakieś obiekty gospodarcze. Nie przywiązywałem do tego wagi.

Miałem wtedy 20 lat. Ja zrobiłem swoje, Lewandowski mi zapłacił. Gdy Ziętara wspomniał o UOP-ie, ja nie wiedziałem, o co chodzi, a Lewandowski śmiał się i mówił: Niech to sobie przyjadą odebrać.

Świadek zeznał także, że red. Jarosław Ziętara miał bardzo dużą wiedzę o działalności holdingu Elektromis. Szantażował Elektromis i G., że jeśli mu nie zapłacą, to ujawni wszystko, czym się zajmowali. – Media są wielką bronią – kontynuował Maciej B. – wystarczy, że zaczną pisać o przemycie spirytusu i już odpowiednie służby będą się musiały tym zająć.

Według słów świadka, mówił on już o tym wcześniej prokuratorowi, ale ten nie wpisał tego do protokołu. – Na przełomie maja i czerwca 1992 roku do siedziby Elektromisu przyjechał Aleksander G. Byłem tam z Lewandowskim i innymi. (…) Senator G. przyjechał z dwoma Rosjanami, ładnie ubranymi, audi V8 na rosyjskich numerach. Rozmawiali z boku, o Jarku. G. doczepił się jakichś wywietrzników, czy nie ma podsłuchów. Wtedy właśnie była ta rozmowa, że trzeba uciszyć Jarka.

Według Macieja B. Jarosław Ziętara był nazywany przez G. i ochroniarzy Elektromisu: „pismakiem”, „żydkiem”, a także ze względu na szczupłą budowę ciała – „szczurkiem”. Świadek zeznał, powołując się na to, co mu opowiadał Lewandowski, że według jego wiedzy do porwania doszło rano.

– Widziałem radiowóz, który stał w hangarze. W porwaniu brał udział Dariusz L., Lewandowski, Kapelski i Mirosław R. Jechali w czwórkę, byli w mundurach. Pojechali do Ziętary, gdy wychodził rano do pracy. Tam było wszystko ustalone, znali rozkład dnia Jarka (…) po tym, jak już Jarka nie było, pojechali do „Gazety Poznańskiej”, chodziło chyba o pozabieranie rzeczy z jego biurka.

Po uprowadzeniu zabrali go na Wołczyńską. Był tam podobno bity trzy dni. Nie wiem, kto go bił, ale Lewandowski mi powiedział, że był bity. (…) Potem Jarek był rozpuszczony w kwasie. Robili to ci Rosjanie. Niszczenie zwłok miało miejsce w Chybach.

W Chybach, jak powoływał się świadek na relację Lewandowskiego, mieszkał Marek Z. i to na terenie jego posesji miało dojść do zniszczenia ciała ofiary. Maciej B. również przyznał, że oprócz radiowozu, który widział latem 1992 roku w hangarze Elektromisu, widział także legitymacje policyjne pod ringiem oraz mundury: – Widziałem je obok szafek pancernych z bronią. Mundurów były dwa albo trzy komplety.

Podczas rozprawy pytania zadawał również brat Jarosława, Jacek Ziętara, oskarżyciel posiłkowy. Przytoczę ten dialog, jest bardzo wymowny:

Jacek Ziętara: Gdzie dokonano samego zabójstwa?

Maciej B.: Był bity przez kilka dni, bodajże trzy dni, zabity został w hangarze na Wołczyńskiej.

Czy po uprowadzeniu brata ktoś wchodził do jego mieszkania?

Był ktoś, podejrzewam, że to był Marek Z.

Czy coś zabrano?

Na pewno. Nie wnikałem w to. Nie interesowało mnie to.

Czy osoby związane ze sprawą przeszukiwały mieszkanie red. Kaźmierczaka?

Tak. Słyszałem to od Romana Kapelskiego. Mnie tam nie było.

Kto zabił brata?

Przy zabójstwie byli Kapelski, Lewandowski, Mirek R., dwóch Rosjan. (…) Powiedział mi o tym Lewandowski.

Maciej B. oświadczył również, że do zeznań nakłonił go przypadek. Oglądał w telewizji, jak red. Kaźmierczak mówił, że „prawdopodobnie boję się o rodzinę i dlatego się wycofam. Nie jestem tchórzem. Nie chcę, żeby społeczeństwo nazywało mnie tak, jak nazywa”.

Jednocześnie był niezadowolony z doniesień medialnych na swój temat. W drugiej części rozprawy, wznowionej po przerwie, skonfrontowano aktualne zeznania świadka z tymi z poprzednich lat. Sędzia odczytywał słowa Macieja B. i na bieżąco dopytywał o rozbieżności, a następnie odtworzono protokół elektroniczny, który przerwano po prawie 25 minutach. Wyznaczono termin następnej rozprawy na 8 marca, ale jak dotąd kontynuacja przesłuchania Macieja B jeszcze nie nastąpiła.

Kolejni świadkowie

20 marca odbyła się kolejna rozprawa. Tego dnia zeznawali dwaj emerytowani policjanci: Piotr G. i Zdzisław S. Zarówno Piotr G., jak i Zdzisław S. kontaktowali się z kluczowym świadkiem Maciejem B. Pierwszy zeznawał Piotr G., emerytowany oficer Centralnego Biura Śledczego Policji. W 2011 roku na terenie Zakładu Karnego w Rawiczu to właśnie jemu przestępca Maciej B. opowiedział o losach Jarosława Ziętary. Oficer pojechał do Rawicza na prośbę Zdzisława S., również emerytowanego funkcjonariusza policji. Zdzisław S. znał Macieja B. jeszcze z czasów, gdy ten był nastolatkiem. Zdzisław S. pracował wówczas w Komendzie Rejonowej Poznań-Grunwald, na terenie której Maciej B. mieszkał. Prawdopodobnie – jak twierdzi Zdzisław S. – Baryła zapamiętał jego numer telefonu i gdy już odsiadywał dożywocie, zadzwonił twierdząc, że ma informacje dotyczące zaginionego dziennikarza i chce zeznawać oraz zadeklarował współpracę z organami ścigania. S. w tamtym okresie był już na emeryturze, więc skontaktował się z Piotrem G., którego znał z pracy i do którego miał zaufanie. Chodziło o to, żeby ewentualne informacje od Baryły nie wydostały się na zewnątrz. G. otrzymał zgodę od przełożonych i razem w 2011 roku pojechali do ZK Rawicz. Zdzisław S. nie uczestniczył w rozmowie. Po zapoznaniu obu mężczyzn, którzy, jak się okazało, znali się, wyszedł i czekał na G. przy portierni więzienia.

Policjant na emeryturze

Piotr G. stwierdził, że nigdy nie miał dostępu do akt sprawy Jarosława Ziętary. Swoje spotkania z Baryłą zapisywał w notesie – nie nagrywał – a następnie weryfikował tylko najbardziej podstawowe dane, takie jak nazwiska wymienianych osób, i przekazywał pisemnie informacje do prokuratury w Krakowie. Miał kłopoty ze sprawdzeniem okoliczności wydarzeń ze względu na upływ czasu. Kontaktował się z emerytowanymi policjantami, którzy z kolei przekazywali mu nazwiska innych emerytów mogących pomóc w weryfikacji słów Baryły. G. stwierdził także, że nie czuł się zobligowany do pełnej weryfikacji tego, co usłyszał od Macieja B., gdyż przekazywał te informacje do miejsc, gdzie toczyły się sprawy.

Obaj świadkowie potwierdzili, że w ich ocenie Maciej B. jest w swoich zeznaniach autentyczny. Także dwoje biegłych sądowych, którzy oceniali zeznania Macieja B., nie miało wątpliwości, że jest to wiarygodny świadek.

Warto dodać, że Baryła podczas spotkań z G. informował także o innych przestępstwach, na przykład o zabójstwie w lokalu El Chico. Te informacje oficer również przekazał do właściwego organu ścigania.

Maciej B. ma bardzo żywiołowy sposób mówienia. Zdaniem Piotra G., często odbiega od głównego wątku i przechodząc na inny temat, skacze z jednego na kolejny. G. zasugerował Baryle, by ten usystematyzował swoje wiadomości w formie pisemnej i, jak twierdzi policjant, taka wypowiedź pisemna z czasem powstała.

Zdzisław S. podczas rozprawy wyraził swoją dezaprobatę w stosunku do postawy prokuratora Kosmatego. Prokurator miał się wyrazić, że Baryła mu nie jest do niczego potrzebny. Zdanie to padło – według S. – po blisko 5 latach prowadzenia śledztwa. W związku z tym nie dziwił się Maciejowi B., że ten nie daje rady. Chodziło o stan emocjonalny gangstera. Zdzisław S. odwiedza w więzieniu Macieja B. do dziś. Nie rozmawiają o zeznaniach, informacje o sprawie S. posiada z mediów.

Na rozprawie padło też pytanie o poznańskiego dziennikarza Krzysztofa Kaźmierczaka. Oficer potwierdził, że Kaźmierczak przychodził wielokrotnie na komisariat w sprawie Jarosława Ziętary. Często też przynosił różne informacje. Był też obecny w redakcji „Gazety Poznańskiej”, gdy Zdzisław S. przyszedł zobaczyć biurko zaginionego dziennikarza, które zostało opróżnione i było zupełnie puste.

***

Na razie trudno przewidzieć, kiedy zakończy się przesłuchiwanie świadków i oskarżonych w tym procesie, a tym bardziej, kiedy Sąd Okręgowy w Poznaniu wyda wyrok w tej sprawie. Na odpowiedź, kto i w jakich okolicznościach zabił Jarka Ziętarę, czekamy już bardzo długo. Czy kiedykolwiek dane nam będzie zapalić znicz na jego grobie?

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Bliżej prawdy o śmierci za prawdę” znajduje się na s. 1 i 2 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Bliżej prawdy o śmierci za prawdę” na s. 1 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W każdym wieku można w sobie odkryć pasję tańca, a przy tym nabyć dodatkowych, przydatnych w życiu umiejętności

Nasze dzieciaki bardzo szybko wiedzą, dokąd pójdą do szkoły średniej, co po maturze, bo nauczyły się zarządzania własnym czasem. Chcesz rozwijać pasje, nie możesz zaniedbywać obowiązków.

Aleksandra Tabaczyńska

Ofertę na rynku tanecznym można znaleźć dla wszystkich grup wiekowych. Jednak warto rozpocząć naukę tańca od dziecka. Przekonuje o tym Ewa Skrzypek – współwłaścicielka wolsztyńskiej szkoły tańca Latina, działającej od 2001 roku. Jej założycielem jest Rafał Skrzypek, dyplomowany instruktor tańca sportowego, a prywatnie mąż Ewy. (…)

Powinno się tańczyć, i to od najmłodszych lat. Wiadomo, dzieci potrzebują bardzo dużo ruchu. Jednak dobrze jest, gdy ten ruch służy nie tylko zaspokojeniu potrzeby, ale także podniesieniu wydolności. Innymi słowy – nabyciu lepszej sprawności fizycznej. Jestem nauczycielką i patrzę na dzieci także oczami wychowawcy.

Ruch to jedno; ważna jest także grupa rówieśnicza. Zabieramy nasze dzieci na obozy, na warsztaty, bo tam mamy możliwość wspierania rozwoju społecznego dziecka trochę inaczej niż w szkole. Nasi instruktorzy są zobligowani do tego, by szukać dróg dotarcia do każdego uczestnika. Mamy oczywiście swój system oceny umiejętności dziecka. Wiadomo, że musi być on sprawiedliwy, jednoznaczny i zrozumiały dla młodych tancerzy. Jednak w dziedzinie takiej jak taniec ta sprawiedliwość ma inny wymiar. Są dzieci sprawniejsze ruchowo, są tęższe, są wycofane, a są też przebojowe i utalentowane albo pracowite lub nie. Chodzi o to by każde z nich miało możliwość odniesienia jakiegoś sukcesu. Jednak sukces ten musi być wypracowany i realny. Na przykład nieśmiałe dziecko, które na co dzień stoi w trzeciej linii formacji tanecznej, musi mieć szansę na to, by je dostrzeżono i właściwie oceniono jego wysiłki. Wydaje mi się, że to nam wychodzi. Oczywiście zawsze szukamy też perełek. I często tak jest, że są to właśnie dzieci skryte, nieśmiałe, ale w oczach widać od razu to coś. To, czego szukamy.

Taniec jest to forma ruchu, kształtowania sylwetki, poczucia rytmu, ale nie tylko. Uczy też nawiązywania kontaktów, przełamywania się, elegancji ruchu, a także pewnej obyczajowości. Taniec towarzyski musi być elegancki, tancerze muszą wiedzieć, co oznaczają dobre maniery, i umieć je zastosować.

Czy taniec byłby atrakcyjny, gdyby nie wytworność ruchów czy szyk strojów? Z pewnością nie byłby tak widowiskowy. Te wszystkie elementy trzeba wypracować. Jest nam dużo łatwiej niż w szkole, bo nasze dzieci są zaangażowane i mają określone cele, ambicje, do czegoś dążą. To ważna platforma startowa, dzięki niej mamy szanse wypracować nie tylko figury taneczne, ale też pewną ogładę, której oczywiście wymagamy. Nauka tańca wymaga od tancerza dyscypliny. Nasze dzieciaki bardzo szybko wiedzą, dokąd pójdą do szkoły średniej, co po maturze, bo nauczyły się zarządzania własnym czasem. Chcesz rozwijać pasje, nie możesz zaniedbywać obowiązków. Trzeba pracować szybko i efektywnie. Nie ma czasu do stracenia. Nie da się udawać, że tańczysz. (…)

Uczniowie Latiny odnoszą sukcesy. Grupa hip-hopowa pod kierunkiem Łukasza Kukulskiego wystąpiła w 2011 roku na Międzynarodowym Dziecięcym Festiwalu Piosenki i Tańca w Koninie, gdzie zdobyła „Złoty Aplauz”. W roku 2015 Jan Nowak i Zofia Hasik zostali brązowymi medalistami Mistrzostw Polski w tańcach standardowych. W kategorii tańców towarzyskich Bartosz Wysocki i Amelia Kaczmarek uzyskali wicemistrzostwo Polski w 10 tańcach w latach 2015 i 2016. Karol Śledź i Maja Olbińska uzyskali tytuł Mistrza Polski w tańcach standardowych w roku 2017. (Maja tańczy w Latinie już od swych pierwszych kroków tanecznych). Miłosz Drzewiecki i Oliwia Telesz zostali trzykrotnymi medalistami mistrzostw Polski w tańcach standardowych w latach 2016, 2017 i 2018.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Latina – wolsztyńska szkoła tańca” znajduje się na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Latina – wolsztyńska szkoła tańca” na s. 8 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznańska Manifa 2019: stereotypowe postulaty, niska frekwencja i 87 kontrdemonstracji blokujących przemarsz feministek

Hasło przewodnie brzmiało „Ani pana, ani plebana, to my jesteśmy rewolucją”. Żal dziewczyn, które w ostatnią sobotę karnawału manifestowały hasła gwarantujące niepowodzenie życiowe i frustracje.

Aleksandra Tabaczyńska

W tym roku poznańskie feministki zmuszone były zrezygnować z tradycyjnej dla nich formy demonstracji, czyli przemarszu przez centrum miasta. Okazało się bowiem, że blisko sto różnych organizacji zgłosiło swoje manifestacje w różnych częściach Poznania, i to w ciągu dwóch kolejnych tygodni. Na 2., 3., 7. i 8. marca zarejestrowano 87 kontrdemonstracji, blokujących kluczowe miejsca miasta od godzin porannych do późnowieczornych. „To rekordowa liczba kontrmanifestacji zarejestrowanych tylko po to, aby uniemożliwić nasze wspólne święto solidarnej kobiecej walki” – taką informację można było przeczytać na portalu społecznościowym Manify 2019. Osobiście jestem pełna podziwu dla wszystkich, którzy zadali sobie ten trud, bo był on również przyczyną, a może usprawiedliwieniem dla środowisk feministyczno-lewicowych, niskiej frekwencji na tym specyficznym pokazie poglądów. Jak oszacowała policja, w zgromadzeniu brało udział około 300 osób i trwało ono dwie godziny.

Także 2 marca, w sobotę po południu manifestantki zgromadziły się na Ostrowie Tumskim, przed poznańską katedrą, aby zaprezentować swojej postulaty. Hasło przewodnie brzmiało „Ani pana, ani plebana, to my jesteśmy rewolucją” – cokolwiek to oznacza. Oczywiście stereotypowo postulaty były związane z dostępem do aborcji na życzenie, „przemocą ze strony Kościoła i państwa” oraz nierównościami społecznymi dotykającymi, w przekonaniu organizatorów, kobiety. Stała też pani z kartonem, na którym widniał napis: „apostazja info punkt”.

Czy tego rodzaju postrzeganie świata rzeczywiście jest w interesie kobiet? To oczywiście pytanie retoryczne, bo każda kobieta wie, że fajnie być mamą. Fajnie – to bardzo oszczędne określenie ogromu radości towarzyszących macierzyństwu, małżeństwu, a więc rodzinie. Jest to radość, jakiej nie da się uzyskać na innych polach, choćby zawodowym. Zresztą rodzina i życie zawodowe pięknie się uzupełniają.

Większość matek, gdy myśli o swoim dziecku i jego przyszłości, chciałoby, żeby miało ono męża/żonę, a nie żyło w związku partnerskim. Zwyczajnie marzymy, by było kochane do grobowej deski przez współmałżonka i żeby mogło doznać wszystkich tych wspaniałych emocji, jakie niesie bycie rodzicem.

A to zapewnia małżeństwo – w rozumieniu nie tylko stanu cywilnego, ale też sakramentu. Niewyszukanie pragniemy, żeby – gdy nas, rodziców, zabraknie – nasze córki i synowie mieli oparcie we własnej kochającej i stabilnej rodzinie.

Cieszy też bardzo, że rodzina w rozumieniu konserwatywnym staje się po prostu modna. Właściwie można by zaryzykować stwierdzenie, że wracamy do korzeni, pomimo nachalnej propagandy środowisk lewicowych i feministycznych. Świadczy o tym także tegoroczne skuteczne zablokowanie przez poznaniaków przemarszu Manify. Żal tych dziewczyn, które w ostatnią sobotę karnawału stały i manifestowały hasła gwarantujące niepowodzenie życiowe i frustracje. I te panie oraz kilku panów, tkwiąc przez dwie godziny na placu pod poznańską katedrą, niechcący pokazali, że próby szukania szczęścia tam, gdzie go nie ma, zawsze kończą się tym samym. Powrotem do prawdy – bo otwarte wrota świątyni były tylko o krok od demonstrantów.

Felieton Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Manifa” znajduje się na s. 2 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

List otwarty do p. Ambasador USA Georgette Mosbacher Piotra Andrzejewskiego i Adama Sandauera na s. 5 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak atrakcyjnie przekazywać wiedzę historyczną kolejnym pokoleniom? Stowarzyszenie Patriotyczny Zbąszyń ma na to pomysły

– Jesteśmy dumni z wiedzy, jaką zaprezentowała młodzież – powiedział Adam Olech ze Stowarzyszenia Patriotyczny Zbąszyń. – Daje nam to dalszą motywację do rozpowszechniania wiedzy o naszych bohaterach.

Wysiłek wielu pokoleń Wielkopolan uwieńczyło zwycięskie powstanie wielkopolskie. To dzięki walce o polską mowę, książkę, modlitwę, a także własność dziś możemy jako Wielkopolanie czuć prawdziwą dumę. Jednak spoczywa też na nas obowiązek, by nie zaprzepaścić naszej tożsamości narodowej, o którą obecnie na szczęście nie musimy walczyć zbrojnie. Bez przekazania wiedzy historycznej kolejnym pokoleniom, i to w atrakcyjny sposób, tak, by młodzi ludzie identyfikowali się ze wspaniałą historią powstania wielkopolskiego, sukces zrywu z pewnością nie będzie kompletny. Takie zadanie między innymi postawiło sobie Stowarzyszenie Patriotyczny Zbąszyń.

Fot. archiwum Stowarzyszenia Patriotyczny Zbąszyń

10 stycznia o godzinie 10.00 w sali Domu Katolickiego w Zbąszyniu przy sporej widowni odbył się konkurs wiedzy o powstaniu wielkopolskim dla uczniów szkół z gminy Zbąszyń. W konkursie wystartowało 7 trzyosobowych drużyn. Uczniowie zmagali się z pytaniami o różnym stopniu trudności. Każde pytanie było wyświetlane na tablicach, a na udzielenie odpowiedzi przewidziano 1 minutę. Punktacja była uzależniona od skali trudności pytania i można było zdobyć maksymalnie 5 punktów. Podczas konkursu czuło się nie tylko atmosferę rywalizacji, ale także dobrej zabawy. To oczywiście zasługa prowadzących, uczestników, a także publiczności. W jury zasiedli pracownicy 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej w Międzyrzeczu: Agnieszka Pierz – kierownik Klubu Wojskowego działającego przy 17. WBZ w Międzyrzeczu, szeregowa Agnieszka Najdek oraz szeregowy Paweł Stępień. W skład jury weszli także: Magdalena Rożek – pracowniczka Biblioteki Publicznej w Zbąszyniu, Łukasz Pawłowski – nauczyciel historii Zespołu Szkolno-Przedszkolnego w Zbąszyniu i Filip Masiewicz – członek Stowarzyszenia Patriotyczny Zbąszyń. Prowadzącymi konkurs byli Krzysztof Kowerko – nauczyciel Zespołu Szkół w Świebodzinie oraz Marek Wojdan – instruktor Klubu Wojskowego 17. WBZ w Międzyrzeczu. Po ponad dwóch godzinach konkursowych zmagań wyłoniono zwycięzców.

Najwięcej punktów wywalczyła ekipa Liceum Ogólnokształcące z Zespołu Szkól nr 1 w Zbąszyniu, drugie Szkoła Branżowa również z Zespołu Szkół nr 1 w Zbąszyniu, a trzecie przypadło zespołowi Szkolno-Przedszkolnemu w Chrośnicy. Najlepsza drużyna zdobyła puchar ufundowany przez Klub Wojskowy 17. Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej, pierwsze trzy drużyny otrzymały dyplomy i ufundowane przez Stowarzyszenie Patriotyczny Zbąszyń bony pieniężne do wykorzystania w zbąszyńskiej księgarni, a wszyscy uczestnicy otrzymali upominki.

Organizatorami tegorocznego konkursu poza Stowarzyszeniem Patriotyczny Zbąszyń byli Klub Wojskowy 17. WBZ z Międzyrzecza, Powiatowy Zespół Szkół w Świebodzinie i Urząd Miejski w Zbąszyniu.

– Jesteśmy dumni z wiedzy, jaką zaprezentowała młodzież – powiedział Adam Olech, przedstawiciel Stowarzyszenia Patriotyczny Zbąszyń. – Daje nam to dalszą motywację do organizacji takich form rozpowszechniania wiedzy o naszych bohaterach i pamięci o tych, którzy zapłacili najwyższą cenę krwi przelanej za wolność naszej Ojczyzny.

Informacja pt. „Konkurs wiedzy o powstaniu wielkopolskim w Zbąszyniu”, opracowana przez Aleksandrę Tabaczyńską, znajduje się na s. 8 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Informacja pt. „Konkurs wiedzy o powstaniu wielkopolskim w Zbąszyniu”, opracowana przez Aleksandrę Tabaczyńską, na s. 8 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zenon Torz – przyjaciel, patriota, działacz poznańskiego Klubu Gazety Polskiej. Wspomnienie w piątą rocznicę śmierci

Po raz piąty 5 lutego, w rocznicę przedwczesnej śmierci przewodniczącego poznańskiego Klubu Gazety Polskiej Zenona Torza, jego przyjaciele uczcili jego pamięć i oddanie działalności patriotycznej.

Aleksandra Tabaczyńska

– Żegnam Cię, Zenonie, nikt Ciebie nam nie zastąpi! – powiedział minister Antoni Macierewicz w 2014 roku, podczas uroczystości pogrzebowych. – Poznałem go jako działacza Klubu Gazety Polskiej, jako wspaniałego organizatora, który ze swojej inżynierskiej duszy wydobywał olbrzymie zapasy energii i determinacji.

Minęło już pięć lat od nagłej i tragicznej śmierci inż. Zenona Torza, przewodniczącego Poznańskiego Klubu Gazety Polskiej. I tak, dokładnie w piątą rocznicę odejścia, to jest 5 lutego, przyjaciele Zenka spotkali się na cmentarzu na poznańskim Miłostowie, przy grobie swojego nieodżałowanego przewodniczącego. Tradycyjnie już została odmówiona modlitwa oraz zapalono znicze. O godzinie 18.00 w kościele pw. Najświętszego Zbawiciela w Poznaniu została odprawiona msza św. w intencji śp. Zenona.

Inżynier Zenon Torz był człowiekiem niezwykle zasłużonym dla całego środowiska „Gazety Polskiej”. Przez pięć lat pod jego kierownictwem poznański Klub Gazety Polskiej stał się jednym z najważniejszych ośrodków krzewienia patriotyzmu w Polsce i źródłem inspiracji dla innych. To właśnie poznański Klub Gazety Polskiej z Zenonem Torzem na czele zapoczątkował w 2012 roku Marsze w obronie TV TRWAM.

Zenon Torz podejmował też owocne działania na rzecz tworzenia nowych klubów poza Poznaniem. Zabiegał z pozytywnym skutkiem o współpracę klubów tak w skali lokalnej, jak i ogólnokrajowej. W 2013 roku zorganizował Nadzwyczajny Zjazd Klubów GP w Licheniu. Po tragedii smoleńskiej zainicjował jej comiesięczne obchody przed pomnikiem smoleńskim, poprzedzone mszą świętą, z marszem, modlitwą oraz hołdem poległym. By ukazać znaczenie prezydentury i osobę profesora Lecha Kaczyńskiego, trzykrotnie zorganizował wystawę „Lech Kaczyński w służbie Najjaśniejszej Rzeczpospolitej” w Poznaniu oraz w wielu miejscowościach Wielkopolski. W ostatnich miesiącach życia włączył się do działań na rzecz odbudowy pomnika Wdzięczności. Wszystkich jego działań nie sposób wymienić. Zmarł w wieku 66 lat.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zenon Torz – niezapomniany przyjaciel i patriota” znajduje się na s. 8 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Zenon Torz – niezapomniany przyjaciel i patriota” na s. 8 lutowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pomnik Najświętszego Serca Pana Jezusa w Poznaniu, który mógłby nieład mentalny uporządkować, wciąż czeka na odbudowę

Ciągle łapię się na tym, jakie zdziwienie i niedowierzanie wywołuję u mnie torpedowanie wszelkich idei patriotycznych mających na celu upamiętnienie historii ojczyzny i bohaterskich postaw Polaków.

Aleksandra Tabaczyńska

Imponuje mi determinacja Polaków, którzy w latach dwudziestych rozebrali sobór św. Aleksandra w Warszawie. Kiedy tylko Polska odzyskała niepodległość, symbol zaborczej rosyjskiej władzy został usunięty z pejzażu miasta. Zapewne i wtedy nie obyło się bez protestów. Jestem pewna, że padały argumenty o wartości kulturalnej obiektu, jego wrośnięciu w krajobraz albo braku tolerancji, a może i szowinizmie etc. Szkoda, że straciliśmy ten impet z lat dwudziestych w pozbywaniu się symboli nie tylko ucisku i niszczenia narodu polskiego, ale panowania okupantów w naszej Ojczyźnie. (…)

Nie wiem, jak mam sobie wytłumaczyć, dlaczego nie ziściło się moje marzenie, a właściwie więcej, bo nadzieja, a nawet oczekiwanie dotyczące powrotu Pomnika Wdzięczności do Poznania. Byłam pewna, że w jubileuszowym roku 2018 pomnik będzie zdobił panoramę miasta. To wotum Wielkopolan za odzyskanie niepodległości, a także architektoniczny synonim umiłowania i prawdziwego kultu Najświętszego Serca Pana Jezusa zniszczyli nam Niemcy, i to najszybciej jak się dało – zaraz po napaści i wkroczeniu do Poznania w 1939 roku. Jak to jest możliwe, że są ludzie, którzy wręcz walczą by decyzję niemieckiego najeźdźcy nadal utrzymać w mocy?

Czas pracy, a więc zabiegów i wysiłków Społecznego Komitetu Odbudowy Pomnika, liczy się już w latach. A ostatnie wyniki wyborów samorządowych uświadomiły mi, że przyjdzie poznaniakom poczekać pewnie kolejne pięć lat. I nie zmieniają tu nic zorganizowane z dużym rozmachem dwa wydarzenia, które bardzo skutecznie, moim zdaniem, przypomniały rodakom po raz kolejny przesłanie poznańskiego wotum wdzięczności oraz ideę jego odbudowy. Mam tu na myśli majową konferencję prasową w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, która to w roku jubileuszu odzyskania niepodległości miała wydźwięk ogólnopolski. Podobnie jak modlitewno-patriotyczne spotkanie zorganizowane przez Komitet na poznańskiej Malcie w 21 rocznicę pobytu Jana Pawła II w Poznaniu.

I tak zamknął się jubileuszowy rok 2018. Wybór na kolejną kadencję Jacka Jaśkowiaka jest niewątpliwie kłodą rzuconą pod nogi Komitetu. A prezydentura Rafała Trzaskowskiego to niemal gwarancja, że warszawski Pałac Kultury trwać będzie w najlepsze i nie odzyskamy centrum stolicy przez kolejnych pięć lat. Niestety i Jan Pietrzak się zawiedzie, bo myślę, że idea budowy Łuku Triumfalnego, której osobiście bardzo kibicuję, też nie ma większych szans realizacji. Jednak dzieła ważne rodzą się w dużym trudzie. Mimo opóźnienia i lekceważenia oczekiwań dużej grupy Wielkopolan, myślę, że pomnik powróci, i to w wielkiej chwale. A może ta zwłoka spowoduje, że stanie na swoim dawnym, a tym samym należnym mu miejscu?

Cały komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nowy rok, nowe nadzieje…” znajduje się na s. 2 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nowy rok, nowe nadzieje…” na s. 2 styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poznańskie katolickie Radio Emaus każdy poranek zaczyna od doniesień prasowych, w których króluje „Gazeta Wyborcza”

Jako dziennikarkę, ale też jako katoliczkę bardzo boli mnie to, że głos Radia Emaus niestety muszę uznać za głos właściciela. Myślę, że na taką linię programową zwyczajnie pozwala poznańska kuria.

Aleksandra Tabaczyńska

W drugiej połowie listopada pojawiły się w mediach informacje, że z jednym z prezenterów Radia Emaus rozgłośnia nie przedłużyła umowy o pracę. Z krótkich komentarzy prasowych dowiedziałam się, że chodzi o Marka Dłużniewskiego, który nagrał wywiad ze Stanisławem Michalkiewiczem, prawicowym publicystą.

Audycja, która miała dotyczyć refleksji na temat stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości, po zapowiedziach w mediach społecznościowych została oprotestowana przez środowiska lewicowe, między innymi „Gazetę Wyborczą” i „Poznański Strajk Kobiet”.

(…) Audycji nie wyemitowano, a Dłużniewskiemu nie przedłużono umowy. Osobiście trudno mi wykrzesać z siebie jakiekolwiek współczucie dla dziennikarza, ponieważ Marek Dłużniewski był głosem tego radia z pewnością od 2016 roku. Do dziś mam w uszach, jak ze swoim redakcyjnym kolegą Krzysztofem Grządzielskim 19 października – w rocznicę uprowadzenia bł. ks. Jerzego Popiełuszki oraz w szóstą rocznicę zamordowania w akcie politycznej nienawiści działacza Prawa i Sprawiedliwości Marka Rosiaka – cytowali na zmianę z „Gazety Wyborczej” i „Głosu Wielkopolskiego” obszerne fragmenty dotyczące otwieranego tego dnia nowego centrum handlowego. O ks. Jerzym Popiełuszce czy śp. Marku Rosiaku ani słowa. (…)

Od kiedy pamiętam, Radio Emaus każdy poranek zaczyna od doniesień prasowych, w których króluje „Gazeta Wyborcza”. Zmiana na stanowisku redaktora naczelnego niczego nie wniosła. Ks. Wojciech Nowicki jest wierny duchowi radia za czasów ks. Macieja Kubiaka. Buta, z jaką czytane są każdego dnia doniesienia „Gazety Wyborczej”, wprawia mnie osobiście w osłupienie. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że na taką linię programową zwyczajnie pozwala poznańska kuria. Rozmawiałam na temat Radia Emaus z biskupem Damianem Brylem i bp. Zdzisławem Fortuniakiem, który poprosił, abym swoje uwagi spisała i przesłała mailem do kurii. Co oczywiście zrobiłam, w marcu 2018 roku. Wcześniej jeszcze apelowałam mejlowo do ks. Wojciecha Nowickiego i całej redakcji – tak samo; żadnego odzewu.

Po tych kilku latach wydaje się, że na zdecydowaną interwencję w sprawie przekazu, jaki co rano płynie z Radia Emaus, któremu patronuje Metropolita Poznański abp Stanisław Gądecki, a Archidiecezja Poznańska jest właścicielem, nie ma co liczyć.

I jako dziennikarkę, ale też jako katoliczkę bardzo boli mnie to, że głos Radia Emaus niestety muszę uznać za głos właściciela. I jak tu się dziwić, że w Poznaniu tak łatwo wygrał wybory prezydenckie Jacek Jaśkowiak?

Komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Czyim głosem mówi Radio Emaus?” znajduje się na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Komentarz Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Czyim głosem mówi Radio Emaus?” na s. 2 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Odziedziczyłam ważną cząstkę duszy, która trwa w naszym rodzie”. Rodzinna kapliczka – ponad stuletnie dziedzictwo

Gdy przeglądałam listy, kroniki i zachowane w naszej rodzinie dokumenty, uderzyło mnie podobieństwo w poglądach, wyznawanych wartościach. To nie tylko więzi krwi, to również więzi dusz.

Aleksandra Tabaczyńska

Rodzinna Kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915

„Perły i Akty Strzeliste naszego krajobrazu” – tak nazywał je prof. Wiktor Zin. Kapliczki przydrożne to nieodłączny element polskiego pejzażu. Towarzyszą nam w wielu miejscach, przypominając dyskretnie o sakralnym wymiarze życia, często kryjąc w swej historii zawiłe dzieje ojczyzny. Wszyscy, którym zdarzyło się zainteresować kapliczkami, zgodnie postrzegają je w nierozłącznym związku z dziejami naszego narodu, losami rodzin i również pejzażem, jako charakterystyczne, cenne i pełne uroku akcenty.

Kapliczki, figury świętych i krzyże zawsze wznoszono w miejscach szczególnych, znamiennych i ważnych. Towarzyszą starym drogom, budowano je u ich rozwidleń i skrzyżowań, a także na krańcach dawnej zabudowy, a więc na granicy między siedliskami ludzkimi a przestrzenią pól i lasów. Stawiane nie tylko na chwałę Bożą, ale i dla upamiętnienia doniosłych wydarzeń, jako wotum dziękczynne, a także, aby pobudzać do pobożnych myśli wszystkich przechodzących. Kapliczka czy krzyż ustawiony przy drodze stanowiły zaproszenie do modlitwy skierowane zarówno do członków własnej społeczności, jak i do wędrowców z daleka. Stare kapliczki stanowią dziś prawdziwe perły krajobrazu, bo świadomie komponowana (przed wiekiem lub dwoma) w otoczeniu kapliczek zieleń sprawia, że oba elementy tworzą łącznie kulturowo-przyrodnicze cuda, bardzo cenne w tradycji, obyczajach i ludowości mieszkańców wszystkich regionów Polski.

W tym kontekście warto poznać dzieje kapliczki ze Śliwna, losy rodziny, która mimo przeciwności, od pokoleń trwa i pragnie świadczyć, że pamięć, tożsamość i tradycja mają wartość.

Opowieść Heleny Gałkowskiej z domu Jaroszyk o rodzinnej kapliczce, czyli o miejscu, skąd wypływa żar, rozpocznie wnuczka Heleny, Joanna Uramowska. Cytat, przytoczony poniżej, pochodzi z kroniki rodzinnej, pięknie oprawionej i profesjonalnie wydanej pt. „Tu są nasze korzenie. Historia Rodu Jaroszyków ze Śliwna 1790–2010” autorstwa Heleny i właśnie Joanny, która w prologu pisze:

„Kiedy zastanawiamy się nad swoim charakterem, jacy jesteśmy albo co jest dla nas ważne, nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo ukształtowała nas rodzina. Przekonałam się o tym, gdy przeglądałam listy, kroniki i zachowane dokumenty w naszej rodzinie. Uderzyło mnie podobieństwo w poglądach, wyznawanych wartościach czy spostrzeżeniach na temat świata i ludzi. To nie tylko bliskość z powodu więzów krwi, to również więzi dusz. Czuję, że odziedziczyłam ważną cząstkę duszy, która trwa nieprzerwanie w naszym rodzie. To właśnie ten żar, który jest naszym uczuciem domowym”…

Szczęśliwy los

Szczęśliwy los | Fot. archiwum rodziny Jaroszyków

Z inicjatywy duchowieństwa polskiego w 1915 roku na terenie dawnego Wielkiego Księstwa Poznańskiego powstał Komitet Niesienia Pomocy w Królestwie Polskim, który zorganizował loterię. Loteria miała zasilić fundusze Komitetu, więc ludność hojnie ofiarowywała różne przedmioty, wyroby oraz środki pieniężne. Główną nagrodę stanowiła figura Najświętszej Marii Panny z Lourdes oraz drewniana tabliczka z napisem: „Pamiątka Niedoli Ludu Polskiego 1914–1915”. Losowanie odbyło się we wrześniu w Poznaniu, a główną nagrodę wygrał mieszkaniec Śliwna k. Dusznik, Walenty Jaroszyk (1874–1942).

Walenty Jaroszyk zakupił od sióstr zakonnych w sumie 12 losów i jeden z nich okazał się szczęśliwą wygraną. Z Poznania, z Księgarni św. Wojciecha Matkę Bożą przywieźli czterokonną herbową karetą państwo Wanda i Stanisław Niegolewscy, właściciele wsi Niegolewo.

Czasy zaboru pruskiego, a następnie okres walk o niepodległość oraz trudności finansowe uniemożliwiły wybudowanie odpowiedniej kapliczki dla Matki Bożej, więc stała w domu. Po objęciu ojcowizny przez Franciszka Jaroszyka udało się w 1930 roku sfinalizować przedsięwzięcie. Dzięki staraniom miejscowego nauczyciela i patrioty, Edmunda Chrzanowskiego, szkic kapliczki został wykonany na koszt Skarbu Państwa. Drewnianą tabliczkę z napisem zamieniono na marmurową, ufundowaną przez państwa Niegolewskich. Kapliczka stanęła na ziemi Franciszka i jego rodziny, przy drodze ze Śliwna do Rudnik. Dzień 15 sierpnia 1930 roku stał się wielką uroczystością religijną, patriotyczną i równocześnie rodzinną. Poświęcenia w czasie mszy św. dokonał proboszcz Dusznik ks. Walenty Skąpski. W eucharystii uczestniczyło ok. 5 tys. wiernych, a wśród nich rodzina, mieszkańcy Śliwna, Dusznik i okolic, Wanda i Stanisław Niegolewscy oraz liczne stowarzyszenia i organizacje.

Poświęcenie kapliczki | Fot. archiwum rodziny Jaroszyków

Okupacja

Wraz z napaścią wojsk niemieckich na Polskę we wrześniu 1939 roku rozpoczęła się likwidacja pamiątek narodowych i historycznych. Okupant niszczył również przydrożne krzyże, figury świętych oraz kapliczki.

W nocy z 8 na 9 grudnia 1940 roku rodzina Jaroszyków została brutalnie wyrzucona z domu i z gospodarstwa, następnie przetransportowana poprzez obóz przesiedleńczy w Łodzi do Generalnej Guberni. We wsi Bobowiska zmuszeni byli trwać do końca wojny. Tam też otrzymali wiadomość, że kapliczkę rozebrano, a figurę i dokumenty przechowują krewni. Po powrocie z wysiedlenia w 1945 roku Matka Boża została Franciszkowi zwrócona, ale ze względu na czasy prześladowań religijnych i politycznych w dalszym ciągu przebywała w domu. Dopiero w 1960 roku rodzina zdecydowała się na odbudowę kapliczki. Na podstawie zdjęcia z 1930 roku oraz zachowanej oryginalnej ramy okiennej sporządzono rysunek i w ciągu dwóch tygodni wykonano wszystkie prace.

Kapliczka stanęła bez odpowiednich zezwoleń i niestety Franciszek został wezwany na kolegium ds. wykroczeń w Nowym Tomyślu. Sąd polecił rozbiórkę oraz zasądził karę grzywny w wysokości 2 tys. zł i 50 zł kosztów sądowych do zamiany na 50 dni aresztu. Mimo trudności, 15 sierpnia 1960 roku, w 30. rocznicę pierwszego ofiarowania, ks. proboszcz Władysław Kasprowicz bez rozgłosu, w obecności tylko rodziny, poświęcił nową kapliczkę.

Wietrzne miejsce

Po zmianach ustrojowych w naszym kraju i odzyskaniu faktycznej niepodległości, w 60. rocznicę poświęcenia kapliczki ks. proboszcz Włodzimierz Handke odprawił mszę św. w jakże innych od poprzednich okolicznościach, polecając Bogu Ojczyznę, wszystkich obecnych i dusze zmarłych. Na eucharystię przybyło tłumnie kolejne pokolenie mieszkańców Śliwna i okolic, a od 1990 roku rodzina Jaroszyków regularnie spotyka się 15 sierpnia przy kapliczce.

W 2010 roku minęła 80 rocznica poświęcenia i 95 obecności Matki Bożej w Śliwnie. Mszę św. dziękczynną 15 sierpnia 2010 roku odprawił proboszcz Dusznik, ks. Sergiusz Borszczow. Gospodarstwo i ziemia, na której stoi kapliczka, przeszły w ręce wnuka Franciszka, Pawła Jaroszyka. Pragnieniem rodziny i wolą przodków było, aby cała rodzina zawsze pamiętała, skąd się wywodzi i aby trwali w wierze. „Z tego właśnie miejsca wypływa żar, który był naszym uczuciem domowym”, pisał w swoim testamencie Józef Jaroszyk, powstaniec wielkopolski. Tak więc Matka Boża otoczona jest opieka rodziny. – To wietrzne miejsce – zgodnie mówią wszyscy krewni. – Zawsze mamy kłopoty, aby zapalić znicz przy kaplicy. Silny wiatr to nieodłączny towarzysz kapliczki, niemy choć zawsze obecny świadek losów rodu Jaroszyków.

Czy piękno tradycji to piękno zagrożone?

Opowiada Helena Gałkowska: „Ta historia, mieszcząca się zaledwie na kilku stronach, nie oddaje wszystkiego, co noszę w sobie. Bardzo trudno znaleźć właściwe słowa, które wyraziłyby uczucia, opowiedziały szczegółowo koleje losu, pokazały kontekst i towarzyszące im przeżycia. Wszystko to, co działo się w naszych rodzinach w czasie cierpień wojennych, powojennej pożogi, ciągła niepewność, łzy strachu, ale też radość, śpiew przy pracy – to nasze dziedzictwo, nasza tożsamość, nasza Ojczyzna.

Dziadka nie pamiętam, byłam za mała, ale ojca do dziś widzę wyraźnie. Umiał wszystko zrobić, nigdy nie uchylał się od pracy, był człowiekiem prawdziwie nowoczesnym, kochającym wiedzę i szukającym okazji, by ją rzetelnie zdobyć. Konstruktor, dużo czasu spędzał w warsztacie, pamiętam, że sam zbudował elektryczną wirówkę do wyrobu masła. W 1960 roku mnie, dziewczynę, zapisał na kurs prawa jazdy. W kursie uczestniczyło 30 mężczyzn i ja. Zdałam.

Franciszek Jaroszyk bardzo angażował się w życie wsi, pobudzał wszelkie inicjatywy, był radnym, członkiem Banku Spółdzielczego, zasiadał w Radzie Parafialnej. Gdy ktoś zachorował, mieszkańcy okolic też zwracali się o pomoc i radę do ojca. To dowód nie tylko uznania, jakim się cieszył, ale czegoś więcej – zaufania.

Ojciec, deklamując z pamięci obszerne fragmenty „Pana Tadeusza”, opowiadając bajki i legendy, uwrażliwiał nas na piękno obrzędów i zwyczajów. To szczególna rodzinna szkoła patriotyzmu, przywiązania do tradycji chrześcijańskiej i miłości Ojczyzny. Bardzo dbał o więzi rodzinne i przede wszystkim o zgodę w rodzinie.

‘Głowa rodziny’ to dziś niemodne określenie, ale dla mnie kluczowe, bo model rodziny, który stworzył, dał nam wszystkim, mimo wielu przeszkód i kłopotów, możliwość pełnego rozwoju. Mama w porównaniu z ojcem była cicha i spokojna. Bardzo się kochali i szanowali. Tata często przynosił jej kwiaty. Skąd to wiedział? Nie miał przecież telewizji, nie oglądał seriali.

Na koniec najważniejsze: dał nam naszą historię. Dzieje rodu sięgające XVIII wieku. Historię, którą tworzyli i spisali kolejno dziadek Franciszka, Antoni, oraz ojciec – Walenty. Aktem Strzelistym jest nasza kapliczka, tą szczególną perłą w pejzażu gospodarstwa, które do dzisiaj istnieje i jest w rękach rodziny. Zaangażowaniem, dbałością o rodzinę, jej tożsamość zaraził i mnie. Dopisałam kolejne lata i wiem, że przyszłe zdarzenia spisze moja wnuczka Joanna.

Piękno to wartość niepoliczalna, a piękno tradycji, ciągłości pokoleń i wierność chrześcijańskim korzeniom, jakie są w naszym rodzie, to fundament, na którym każdy z członków tej rodziny ma szansę osiągnąć swoją dojrzałość i wszechstronny rozwój. To niewyczerpane źródło piękna. Piękna, które pozwala zrozumieć sens często bolesnych losów rodzin polskich i ich postaw. Piękno tradycji jest może współcześnie zagrożone, często niedostrzegane, ale na pewno nie utracone. Gdybym myślała inaczej, historia kapliczki w Śliwnie nie byłaby tak istotna w moim i moich bliskich życiu”.

Epilog

Piękno jest jednym z najwspanialszych darów Boga dla człowieka, darem całkowicie bezinteresownym, poza wszelkim pragmatyzmem. Zasługuje na najwyższy szacunek i podziw, bo piękno zawsze prowadzi do wyższej wartości, jaką jest dobro.

Piękno tradycji trzeba odkrywać i ukazywać innym. Dzielić się zachwytem i przeżyciami, uczyć wrażliwości nie tylko na historię naszego kraju, ale i na chrześcijańską postawę rodzin polskich, zwłaszcza w tradycyjnej, ludowo-maryjnej postaci. Nieskończona wartość spisanych i niespisanych historii to nasze dziedzictwo i nasza tożsamość. Piękno potrafi uczynić człowieka lepszym – jeśli tylko umiemy z nim obcować i poddać się jego wpływowi. Piękno może zbawić świat, jak uczył Fiodor Dostojewski, a przynajmniej wydatnie w tym dopomóc. Bo piękno jest odblaskiem Boga i prowadzi do Niego – jeśli tylko ktoś chce podążać tym śladem.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Rodzinna kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915” znajduje się na s. 8 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Rodzinna kapliczka Matki Bożej w Śliwnie 1915” na s. 8 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nieznani bohaterowie Niepodległości. Ich losy umknęły pamięci społecznej, a często nawet rodzinnej. Władysław Sagan

Wolność zawdzięczamy nie tylko wielkim jej twórcom, jak Piłsudski czy Dmowski. Nieznani ojcowie niepodległości to zwyczajni nauczyciele, żołnierze, księża, urzędnicy, lekarze… a także leśnicy.

Aleksandra Tabaczyńska

Wkrótce po odzyskaniu niepodległości zapadły pierwsze decyzje o stworzeniu administracji leśnej. Już w 1920 roku powstały cztery zarządy okręgowe lasów państwowych – w Warszawie, Radomiu, Siedlcach i Lwowie. Zaledwie cztery lata później powołano przedsiębiorstwo pod nazwą Polskie Lasy Państwowe, którego wizję funkcjonowania nakreślił w latach 30. pierwszy dyrektor Adam Loret, zamordowany przez Sowietów w listopadzie 1939 roku. (…)

Młody leśnik Władysław Sagan nie tylko został przeszkolony, ale był równocześnie utytułowanym żołnierzem weteranem – odznaczony Krzyżem Walecznych, Gwiazdą Przemyśla oraz odznaką honorową Orlęta za udział w bojach w obronie Lwowa, Przemyśla i Kresów Wschodnich. Miał nie tylko świetny zawód i związane z nim fantastyczne perspektywy, ale też doświadczenie wojenne i wielokierunkowe rzetelne, przedwojenne wykształcenie. Swoją ścieżkę zawodową rozpoczął w czerwcu 1927 jako asystent leśnictwa w Dyrekcji Lasów Braci Groedlerów w Skolem w powiecie stryjskim. Do momentu wybuchu II wojny światowej przeszedł wszystkie szczeble zawodowe: był praktykantem technik leśnictwa, adiunktem leśnym, wreszcie leśniczym i nadleśniczym. W wolnych chwilach – artystą malarzem.

Władysław Sagan | Fot. ze zbiorów rodzinnych

Mieszkał wraz z rodziną w bardzo ładnej willi przy ul. Leśnej i codziennie chodził pieszo do Borowej Góry, gdzie nadleśnictwo miało swoje biuro. Dom Saganów był na tyle atrakcyjny, że okupanci natychmiast zarekwirowali jego połowę. Tak więc piętro zajęli trzej niemieccy oficerowie, a wśród nich – jeden gestapowiec.

Zagnańska okupacja nie sprowadzała się jednak tylko do walk partyzantów. Terrorowi poddana była również ludność cywilna, a zwłaszcza pomagająca kieleckim Żydom. – Jeszcze na początku wojny na ulicę Leśną wjechały samochody i Niemcy zaczęli przeszukiwać posesje w poszukiwani Żydów – opowiada Jadwiga. – Nieopodal naszego domu była duża willa aptekarza, który był Żydem. Mieszkał w niej ze swoją żoną oraz córkami, już pannami na wydaniu. Oczywiście wszyscy zostali aresztowani, ale aptekarzowa zdążyła jeszcze przybiec do ojca i prosiła, żeby uratowali te dziewczyny. Rodzice, nie zastanawiając się ani chwili, chwycili jedną z nich, a może nawet dwie, i schowali do studni. Ta studnia stoi do dziś na posesji w Zagnańsku. To była prawdziwie dramatyczna decyzja. Po pierwsze dlatego, że na piętrze mieszkał gestapowiec i niemieccy oficerowie. A po drugie – studnia w ogrodzie była widoczna z ich okien. W nocy ojciec wraz ze swoim parobkiem, panem Stanisławem Milcarzem, który jednocześnie był jego wiernym i oddanym przyjacielem, wywieźli ją – a może je – do lasu. Wiem, że na pewno jedna tę wojnę przeżyła. Po wyzwoleniu spotkałam ją na ulicy, ale poza zdawkowym przywitaniem nie była zainteresowana rozmową. (…)

Nadchodziła Armia Czerwona, a uciekający przed Rosjanami Niemcy wkroczyli do naszego domu. W leśniczówce w Stachowie zakwaterował się sztab niemiecki.

Sztab tworzyli oficerowie niemieccy, był też wśród nich lekarz. Któregoś dnia mama mnie kąpała. Łazienka tak była usytuowana, że chcąc się do niej dostać, trzeba było przejść przez część domu zajętą przez Niemców. Byłam w trakcie kąpieli, gdy nagle ktoś zapukał w okno. Mama otworzyła, a tam w rosyjskich czapach stało dwóch czy trzech żołnierzy. Poinformowali mamę, że mają swoje stanowisko na drzewach czereśniowych w ogrodzie. Wśród nich są ranni. Mamie kazali zdobyć natychmiast lekarstwa na biegunkę oraz środki opatrunkowe. Oczywiście jedynym źródłem farmaceutyków mogli być tylko kwaterujący u nas Niemcy. Mama natychmiast się zgodziła i zaczęła mnie zawijać w ręcznik. Rosjanie nie pozwolili Mamie zabrać mnie ze sobą. Miałam czekać z nimi na jej powrót. – Dziecko zostaje z nami, a ty idź i przynieś co trzeba.

Jadwiga i Władysław Saganowie | Fot. ze zbiorów rodzinnych

I zostałam. Dostałam od nich przepyszne jabłko. Mogłabym przysiąc, że do dziś nie jadłam tak aromatycznego, słodkiego i soczystego owocu. Dziś jestem pewna, że było z naszego ogrodu, no bo skąd? Nie płakałam, nie miałam nawet poczucia zagrożenia. Mogę sobie tylko wyobrazić, co przeżywała w tych chwilach moja mama. Ręce jej drżały, strach ściskał gardło, ale ani na moment nie straciła zimnej krwi. Mój tata momentalnie położył się do łóżka. Mama poszła prosić niemieckiego doktora o opatrunki, tłumacząc, że ojciec się skaleczył i potrzebne są bandaże. Dziadek Aleksander chorował już wcześniej, co także mama wykorzystała. Powiedziała, że dziadek ma nawrót malarii i poprosiła o jakieś środki dla niego. Co mogła, zdobyła od Niemców i przyniosła do łazienki. Musiała działać bardzo szybko, zdecydowanie i skutecznie, bo zanim zjadłam jabłko, zdążyła wrócić. Rosjanie wzięli leki, opatrunki i poszli. Zanim odeszli, zażądali jeszcze jedzenia. Mama wynalazła sposób na dostarczanie zaopatrzenia Rosjanom, nie zwracając uwagi Niemców. W czasie wojny były w użyciu duże puszki z marmoladą. Mama zrobiła w dwóch podwójne dna i wypełniała wolną przestrzeń tym, czego żądali żołnierze. Ja albo moja babcia zanosiłyśmy je do ogrodu. I tak jak poprzednio, nie wolno było mi patrzeć do góry, zwłaszcza na drzewa. W ogrodzie rosły wszelakie warzywa, więc wracałyśmy z innymi puszkami, które były wypełnione zerwanymi przez Ruskich jarzynami, owocami. Ile to trwało – nie pamiętam. Po upadku powstania rosyjski zwiad dotarł do Stachowa i czekał, ukryty, na Armię Czerwoną. Czy to były dni, czy tygodnie – nie potrafię określić.

Zanim jednak odeszli na dobre, napisali rodzicom zaświadczenie po rosyjsku, że otrzymali pomoc od mamy oraz że Armia Czerwona jest zobowiązana za okazane wsparcie. Mama nie chciała tego wziąć od nich. Jednak Rosjanie oświadczyli, że to się nam na pewno przyda. Jak się dość szybko okazało, mieli rację i ta ruska kartka uratowała nam życie i niejedno ułatwiła.

Po jakimś czasie mama obudziła mnie w nocy i zabrała do pokoju jadalnego. A tam cała służba klęczała, babcia, chory dziadek i wszyscy płakali, bojąc się o mojego tatę.

Do domu weszła Gwardia Ludowa, która uznała, że jeśli kwaterował u nas sztab niemiecki, to ojciec jest kolaborantem. Najpierw go strasznie pobili, a potem zamierzali rozstrzelać. Cała służba wstawiała się za tatą, płakali i błagali. Już sam wygląd tych gwardzistów nie pozostawiał żadnych złudzeń.To byli bandyci, którzy zabijali, rabowali i niszczyli, co im w oczy wpadło. Ojca dodatkowo uznali za pana, w znaczeniu kułaka. Stąd błagania i zapewnienia „prostej służby”, czyli ludu, że tata to dobry pan. Przez całą wojnę ani Niemcy, ani ten zwiad rosyjski mnie tak nie wystraszyli, jak nadchodzący front i Gwardia Ludowa. Tamten dzień wspominam jako prawdziwą wojenną grozę. Inteligenta mogły tylko uratować słowa prostego parobka, chłopa czy robotnika w gospodarstwie.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nieznani bohaterowie Niepodległości. Władysław Sagan” znajduje się na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Nieznani bohaterowie Niepodległości. Władysław Sagan” na s. 5 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego