Mam czas, samochód i tabliczkę z napisem: BIEZKOSZTOWNO. Wożę biżeńców / Wojciech Hrebenny, „Kurier WNET” nr 94/2022

Rozdaję moim pasażerkom obrazki z Jezusem miłosiernym, niech pamiętają, że – mimo wszystko – to On je Hospodom Istorii. Na odwrocie adresy greckokatolickich parafii; może im się przydadzą.

Wojciech Hrebenny

Wożąc biżeńców

No, co ja mogę? Mam czas, samochód i niebiesko-żółtą tabliczkę z napisem: BIEZKOSZTOWNO. To pierwsze ukraińskie słowo, jakie poznałem. Jeżdżę, wożę, rozmawiamy.

Jeden z najdowcipniejszych memów tej wojny: rosyjski tank leży gąsienicami do góry. Podpis wyjaśnia, że czołg wyposażony w najnowszą technologię AI (sztuczna inteligencja) udaje martwego po wykryciu zbliżającego się traktora. Żarcik dostałem akurat, gdy do auta na dworcu pakowała się ukraińska rodzina. Jedziemy do centrum dla uchodźców pod Warszawą. Pokazuję „martwy” czołg pasażerom z Kijowa – tak na dzień dobry, dla ocieplenia atmosfery – ale zamiast spodziewanej salwy śmiechu w aucie – cisza…

Salwa już była, kiedy w ich wieżowiec uderzyła ruska rakieta. W mieszkaniu przebywał akurat czteroletni syn pod opieką babci. Została po nich tylko wypalona czarna dziura. Na pożegnanie rozdaję moim pasażerkom obrazki z Jezusem miłosiernym, niech pamiętają, że – mimo wszystko – to On je Hospodom Istorii. Na odwrocie adresy greckokatolic­kich parafii; jeśli zostaną w okolicy, może im się przyda.

Юлія i Матвій

Pierwszy kurs był tylko do Lublina, po Julię. Trochę się zagapiłem, dziewczyna z 1,5 rocznym synkiem wysiadła już z autobusu i cierpliwie czeka. – Łaskawo prosimo do waszoho pols’koho domu! – recytuję za googlem. – A teraz idziemy po bagaże. – Ja tut mam wszystko – Julia pokazuje niewielką reklamówkę.

Ліда

Do wybuchu wojny Lida mieszkała w Mariupolu. O swoich przeżyciach opowiada bez oporu, nawet pozwala się nagrać komórką. A nagrać trzeba, bo – jak mówi Dzidek w Człowieku z żelaza – to się powinno puszczać w kółko i w kółko wszystkim, żeby już nie mieli złudzeń.

– Bombardowali nas ze wszystkich stron, byliśmy bez wody, gazu, biegaliśmy między pociskami jak zwierzęta. Mój dom w nocy trafili pociskiem, nie było jak ugasić pożaru, zjawił się policjant i powiedział, że wody nie ma w całym mieście, a wozy strażackie przejęło wojsko. – Lida pokazuje nagrany komórką film z ukochanego Mariupola: bloki całkiem jak na warszawskim Ursynowie. Czarne oczodoły wczorajszych okien, wszędzie gęsty dym, samochody podziurawione jak sito. Ruska apokalipsa. Lida filmowała w słoneczny dzień, ale i tak obraz poraża. – O, tu mieszkałam, na pierwszym piętrze…

Tamtej nocy znalazłam schronienie u przyjaciół w salonie piękności, leżałam tam po prostu na podłodze, kiedy nagle w budynek trafiły dwa pociski. Wyleciały drzwi i szyby w oknach, szybko wybiegłam na ulicę. Ludzie, którzy jeszcze przed chwilą palili tam ognisko, gotowali coś do jedzenia, teraz leżeli martwi.

Najgorsze jest to, że kiedy pociski padają gdzieś dalej, słyszysz ich szum, ale kiedy lecą ci na głowę, jest kompletna cisza… I nagle ten straszny huk!

W połowie marca uciekaliśmy z miasta. Ci, którzy mieli jeszcze samochody, ruszyli mimo ostrzału. Jechałam z czterema psami, na kolanach trzymałam ikonę mojej babci i modliłam się… Dzięki Bogu nam się udało, ale ci, co jechali za nami…

W Warszawie Lida zatrzymuje się tylko na jedną noc, potem leci do brata, do Sztokholmu.

Наталя i Галина

Młoda pani fotograf obsługuje biżeńców biezkosztowno, więc Halina z 15-letnią Natalią jadą robić zdjęcia potrzebne do peselu. Pierwsze jedenaście dni wojny spędziły w pohribie, czyli w piwnicy. Potem rodzina wypakowała cały bagażnik auta kanistrami benzyny i ruszyły z Charkowa do dalekiej Polski. Chociaż znalazły bezpieczną przystań w Warszawie, przez pierwsze dwa dni Natalia nie odzywała się i nie odrywała wzroku od komórki. Może to pourazowa trauma, a może po prostu ekran smartfona to jedyny ocalały kawałek jej starego świata.

Paweł

Jako dziesięciolatek wyjechał z rodziną do USA, teraz jest oficerem policji stanowej w Teksasie. Jeszcze niedawno planował wiosenny wypad do Europy, ale zobaczył, co robią Rosjanie, i w jednej chwili odwołał wakacje. Zamiast w Barcelonie, wylądował na warszawskim Okęciu.

Zamiast kremu do opalania przywiózł noże, latarki, apteczki taktyczne i to, co najcenniejsze: Outdoor First Aid Kit Rescue Combat Tourniquet – opaski do ratowania ludzi, którym pocisk urwał kończynę.

Jeszcze tylko zakupy życia w hurtowni – zgrzewki, paczki, worki i puszki zapełnią cały samochód – i na granicę!

Wydawało się, że na przejściu przyjmą dziwnego przybysza z nieufnością, ale szybko stał się ulubieńcem leżącego przy granicy Ośrodka Sportu i Rekreacji(!):

– Tu som polskie policyjanty takje jak ja, fajne chopy, to my som już szibko przyjaciele, a ten główny chief dał mi swój dom do spanja. Na granjicy robiem za taki Uber, tylko Uber zarabja pienjondze, a ja wydajem – śmieje się teksański policjant, który jako wolontariusz wynajętym autem rozwozi po Polsce biżeńców, oczywiście: biezkosztowno. Próbowałem się z nim skontaktować, ale nie odbierał telefonu. Za to przysłał SMS-a: Za dużo pracy.

Марія

W parafialnym punkcie po polskiej stronie granicy wolontariuszki gromadzą ubrania i środki medyczne. Atmosfera jak na strajku: trochę żartujemy, trochę pracujemy. Koza przyjemnie grzeje, z laptopa leci w kółko Czerwona Kałyna, pieśń Ukraińskich Strzelców Siczowych, takich ukraińskich Legionów Piłsudskiego, prawdziwy hit tej wojny. W przerwach wszyscy siedzą w telefonach, przeglądają wiadomości z frontu: – Ponoć Duch Kijowa nie wrócił dzisiaj do bazy…

Większość wolontariuszek to miejscowe Ukrainki, greckokatolickie parafianki. Paczkami zarządza pani Maria w moherowym sweterku i czarnych tipsach: – Kartony z lekarstwami – na front, z ubraniami – dla rodzin. Akurat jest okazja, więc pakujemy te „na front”.

Paczki z lekarstwami pochodzą od prywatnych osób, wiele kartonów opisano po niemiecku – ci bezimienni darczyńcy ratują honor swojego kraju.

Żeby samochód nie woził na front powietrza, dopychamy pakę do pełna kołdrami, w końcu żołnierze też muszą się porządnie wyspać. Gospodarz miejsca, o. Krzysztof, mówi płynnie po ukraińsku, ale pani Maria ucho ma wyczulone: gdy zamiast głębokiego „h” słyszy rosyjskie „g”, skarci duchownego bez pardonu: – Szu, szu, szu, Moskal!

Уляна

Julia z dzieckiem siada z tyłu, więc mamy jedno wolne miejsce. – Może ktoś jeszcze chce do Warszawy? – Zgłasza się Uljana, szczęśliwa, bo myślała, że tę noc spędzi na dworcu. W Warszawie czeka na nią koleżanka, dalej, do Poznania pojedzie już pociągiem, oczywiście na paszport, bo teraz trwa w Polsce szaleństwo dobroci, drugi karnawał solidarności i nasi ukraińscy sąsiedzi jeżdżą po kraju biez­kosztowno.

Uliana na co dzień uczyła plastyki, ale to „na co dzień” skończyło się pierwszego dnia wojny. Teraz ma czas, żeby odwiedzić siostrę w Polsce. A potem wraca do swoich, do Rawy Ruskiej. Żartuję, że powinni zmienić nazwę, ale „Rus’ka” jest od Rusi, a nie od Rosji.

Wymieniamy kontakty i za tydzień przyjeżdżam na granicę samochodem wypakowanym pomocą. Sponsorem jest policjant Paweł i jego przyjaciele z dalekiego Teksasu. Droga z przejścia w Hrebennem do Rawy to tylko cztery kilometry, ale to prawdziwa podróż w czasie: szosa jest tak dziurawa, że nie trzeba ustawiać ograniczeń prędkości, wszystkie cztery przydrożne stacje benzynowe zamknięte na głucho, przy wjeździe do miasta zrujnowany barokowy kościół z klasztorem, teraz chyba służy za magazyn.

Ruch na szosie niewielki, jedynie w stronę granicy autokary dowożą biżeńców, którzy ostatnie pół kilometra muszą pokonać pieszo. Dla wielu starszych jest to zapewne czas na ostatnie pożegnanie z Ukrainą. Mijam zardzewiałego, co najmniej 40-letniego moskwicza i zatrzymuję auto na głównym placu miasteczka, Uljana i jej przyjaciele gdzieś tu pewnie czekają, na obiad ma być barszcz ukraiński. Sięgam po telefon, a tu katastrofa: roaming, który świetnie działał po naszej stronie granicy, na Ukrainie – znikł! Telefon głuchy i bezużyteczny, jak tu odnaleźć Uljanę w liczącej dziewięć tysięcy mieszkańców Rawie? Nie mam adresu ani nazwiska… niczego!

Zaraz, zaraz… Mam w telefonie zdjęcie zboru, który zielonoświątkowa wspólnota Uljany buduje gdzieś na obrzeżach mias­teczka. Pokazuję kościółek oczekującym na autobus, ale nikt nic nie wie. Jakiś przyjezdny radzi pojechać za róg, bo „tam na pewno znajdę jakiś kościół”. Za rogiem kościoła nie ma, za to rzuca się w oczy jaskrawożółta fikuśna fontanna, drugiej takiej zapewne nie ma nigdzie na świecie. Może zaparkuję, zrobię zdjęcie, a jak łączność wróci – wyślę z podpisem: Ja tut! Zjeżdżam na pobocze. Obok auta stoi sobie, jak gdyby nigdy nic, jedyna znana mi w całej Ukrainie osoba, nauczycielka plastyki Uljana.

Ірина

Irinę z mamą i dziećmi biorę z ośrodka w Lubyczy Królewskiej, jakieś 10 minut jazdy od granicy w Hrebennem. Nocna podróż do Warszawy potrwa ze cztery godziny, strasznie chce mi się spać, energetyki nie pomagają, więc Irina proponuje długą rozmowę.

– Ale ja nie znam ukraińskiego, tylko trochę rosyjski, w szkole uczyli nas osiem lat. Nie przeszkadza ci? – Nic a nic, jedna moja córka po ukraińsku mówi, druga po rosyjsku. I komu to przeszkadzało? – dziwi się Irina. Rozmawiamy aż do Warszawy, a ja pierwszy raz cieszę się, że nas tego „ruskiego” uczyli.

Przed wojną Irina mieszkała z mężem i dziećmi w mieście Sum, czterdzieści kilometrów od ruskiej granicy. Pierwszego dnia wojny zadzwoniła do nich mieszkająca na stałe w Rosji siostra męża: – Ta operacja to dla was wielkie błogosławieństwo, wyzwolimy was od faszyzmu. Nawet nie wiecie, jak jesteście okłamywani! – przekonywała Irinę i swojego brata. Teraz on został, żeby bronić domu, Irina z rodziną uciekła przed wyzwolicielami aż do dalekiego Stuttgartu.

Марина, Катя

Marina jest w Polsce już od tygodnia, więc trochę wypoczęła, uspokoiła się. Na Warszawie Wschodniej odbieramy jej przyjaciółkę z trojgiem dzieci. Z pociągu wysiada drobna dziewczyna, na rękach dźwiga bezwładnego siedmiolatka. Niepełnosprawny Jegor spędził na rękach mamy trzy doby, bo tyle zajęła im podróż z Mikołajewa do Warszawy – przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację.

Wychodzimy przed dworzec, gdzieś daleko słychać samochód na sygnale. Marina uspokaja: – Katia, to nic groźnego, kiedy usłyszysz, nie uciekaj, nie chowaj się, to pogotowie albo policja. I samolotów też się nie bój, dużo ich tutaj, ale to cywilne, pasażerskie.

Світлана, Анна, Лена i Маша…

…czyli mama i córka z przyjaciółkami, wszystkie z Kijowa. Eleganckie walizki i najnowsze iPhony, ale jakie to ma teraz znaczenie.

Switłana, psychoterapeutka, całe życie mówiła po rosyjsku, ale 24 lutego przeszła na ukraiński, nie ukrywa, że z wielkimi trudnościami. Przyjechały pociągiem do Przemyśla, ale muszą dostać się do Hrebennego, bo stamtąd mają obiecany transport do Diżona, czyli Dijon. No, tam was nie podwiozę.

Po drodze stajemy gdzieś w polu, milknie silnik i gasną światła w samochodzie. Podziwiamy pełne gwiazd polsko-ukraińskie niebo.

Artykuł Wojciecha Hrebennego pt. „Wożąć biżeńców” jest zamieszczony na s. 1 i 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 94/2022.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Hrebennego pt. „Wożąć biżeńców” na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 94/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Komentarze