Polonia wiedeńska była zmuszona świętować w ambasadzie Dzień Polonii 2 maja i podwójne święto 3 maja – w dniu 1 maja!

Na ok. 80 osób o poglądach prawicowych, zaangażowanych we Wiedniu w działalność patriotyczną, otrzymaliśmy 5 podwójnych zaproszeń. Co to za kadry dyplomatyczne mamy dzisiaj do dyspozycji?

Józef Wieczorek

Otrzymałem list od Polonii wiedeńskiej poruszonej organizowaniem przez Ambasadę Polską święta 3 Maja w dniu 1 maja! Co więcej, tylko znikoma część osób zaangażowanych w działalność patriotyczną we Wiedniu otrzymała zaproszenia na uroczystość. Czyżby korpus dyplomatyczny skierowany do Wiednia otrzymał zbyt dobre wykształcenie według standardów obowiązujących jeszcze w PRL? Czy podczas uroczystości na budynku ambasady zostanie zachowany parytet flagowy z tamtych czasów?

Zaproszenie na uroczystość w ambasadzie. Fot. A. Waligóra

„Wiedeń 23.04.2019 r.

Drogie Koleżanki i Koledzy,

jak pewnie wszystkim wiadomo, wielkimi krokami zbliżają się szczególnie uroczyste dni dla Polaków, takich jak Wy i ja, czyli mieszkających poza granicami Polski.

Nazywają nas POLONIĄ i dlatego nawet zorganizowano nam DZIEŃ POLONII, który przypada na 2 maja (czwartek). Pięknie to wszystko zostało przemyślane, bo połączone bezpośrednio z dniem następnym – naszym świętem państwowym – narodowym, 3 maja, czyli Dniem Konstytucji, (ale dla wielu dodatkowo jest to dzień Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski), który w tym roku obchodzimy w piątek.

W zasadzie każda ambasada Polski i placówka dyplomatyczna powinna, ze względów, o których mówi tzw. DOBRA ZMIANA, zaproponować swojej Polonii jakąś chwilę, podczas której ci, co mogą, spotkaliby się ze swoimi reprezentantami czy też przyjaciółmi. W końcu z polskich pieniędzy pochodzą wszystkie apanaże dyplomatów i pracowników tychże placówek. Oni mają zresztą specjalny fundusz ta takie cele. Powiedzmy, że przynajmniej dwa razy do roku powinniśmy mieć taką przyjemność: 2-3 maja oraz 11 listopada.

Na ok. 80 osób o poglądach prawicowych, zaangażowanych we Wiedniu w działalność patriotyczną, otrzymaliśmy 5 zaproszeń (niby podwójnych). Ciekawe, czy to zalecenie Ministra Spraw Zagranicznych, by urządzić POLONII te święta właśnie 1 maja?

My powinniśmy to nasze podwójne święto obchodzić np. w piątek, czyli 3 maja, lub w najczarniejszym scenariuszu – 4 maja w sobotę. Oni zafundowali ten weekend majowy komuchom.

Co to za kadry dyplomatyczne mamy dzisiaj do dyspozycji?”

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Polonia wiedeńska nie chce świętować 1 maja” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Polonia wiedeńska nie chce świętować 1 maja” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Geneza nacjonalizmu ukraińskiego (I). Ślązak Bernard Pretwicz herbu Wczele – pierwszy hetman niżowy, postrach Tatarów

Gdy Kolumb odkrywał Amerykę, na Dzikich Polach odnotowano pierwszych Kozaków chrześcijańskich, których – dla odróżnienia od wcześniej znanych Kozaków muzułmańskich – współcześni nazywali Niżowcami.

Stanisław Orzeł

Wielki lud Ukrainy od wieków formuje swoją samostijnost w opozycji do imperialnych dążeń otomańskiej Turcji, kolonizatorskiego wyzysku magnackiej Polski i wielkoruskiego autorytaryzmu Rosji. O tym, jak te procesy były i są wzmacniane lub wręcz sterowane przez prące na wschód germańskie mocarstwa Europy Środkowo-Zachodniej, często się milczy. Dlatego warto przypomnieć kilka epizodów historycznych, które może pozwolą zrozumieć znaczenie tych inspiracji dla kształtowania się nowoczesnego nacjonalizmu ukraińskiego.

Zaczęło się od Dzikich Pól

Jak Ameryka miała swój „Dziki Zachód”, tak Unia Polsko-Litewska – swoje Dzikie Pola. Była to kraina historyczna nad dolnym Dnieprem, za osiemdziesięciokilometrowym jego odcinkiem przegrodzonym poprzecznymi progami skalnymi, tzw. porohami (stąd jej późniejsza nazwa – Zaporoże). Od XV w. wchodziła w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Na tym pozbawionym faktycznej władzy państwowej obszarze osiedlali się ludzie często uchodzący przed prawem lub uciskiem feudalnym, chłopi, ale też rycerze albo zwykli rozbójnicy uciekający zarówno z kresów Litwy, Polski czy Rusi Moskiewskiej, jak i podległych Turkom hospodarstw Mołdawii i Wołoszczyzny. Stykała się z nimi w coraz krwawszych starciach forpoczta imperium osmańskiego, Tatarzy Krymscy, dzięki którym do owych niespokojnych osadników z Dzikich Pól przylgnęła turecka nazwa quazzāq, czyli awanturnik, rozbójnik. Byli wśród owych pierwszych Kozaków również muzułmanie. Świadczy o tym fakt, że po tym, jak król Polski Jadwiga wkroczyła na czele panów małopolskich na Ruś Halicką, aby ją wyrwać spod panowania Zygmunta Luksemburczyka, a jego zwolennik, książę Władysław Opolczyk bezskutecznie wzywał mieszkańców tych ziem do stawiania oporu wojskom polskim – w 1388 r. Kozacy zostali odnotowani jako mahometanie na terenie Korony. Również Jan Długosz określił ich tatarską nazwą „zbiegów i zbójów”. Co więcej – według najstarszych spisów Kozaków, większość z nich miała nazwiska tatarskie…

Dopiero w roku 1492, gdy Kolumb odkrywał Amerykę, na Dzikich Polach odnotowano pierwszych Kozaków chrześcijańskich z okolic Kijowa, Niemirowa, Winnicy i Baru, których – dla odróżnienia od wcześniej znanych Kozaków muzułmańskich – współcześni nazywali Niżowcami (bo zbierali się nad dolnym, czyli niżnym Dnieprem). Byli wśród nich fałszywie oskarżeni lub niesprawiedliwie skazani przedstawiciele stanu rycerskiego, słudzy uchodzący przed okrucieństwami szlachty i magnatów, chłopi uciekający przed zbyt ciężkimi daninami rozwijającego się systemu folwarczno-pańszczyźnianego, ale i zwykli przestępcy, bandyci i zbrodniarze. Ponieważ Dzikie Pola były obszarem ścierania się wpływów turecko-tatarskich z litewskimi i polskimi oraz rosyjskimi – ludność Zaporoża musiała się liczyć z łupieskimi wyprawami każdej z tych stron. Dlatego spośród wszelkich uprawianych przez nią rzemiosł (handlu, rybołówstwa, hodowli) – rzemiosło wojenne było podstawą przetrwania na tych ziemiach.

Ślązak nauczył Zaporożców skutecznie walczyć z Tatarami

Stałą, sprawdzoną w bojach formę organizacji wojskowej wśród Kozaków Niżowych, Zaporożców zaprowadził w latach 30.–40. XVI w. przybysz z Dolnego Śląska, starosta barski, a później trembowelski, Bernard Pretwicz herbu Wczele. Dzięki wyszkoleniu wojskowemu jakie wprowadził wśród Niżowców, był przez nich uznawany za pierwszego nieformalnego przywódcę, hetmana.

Bernard Pretwicz herbu Wczele | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Warto przypomnieć postać tego Ślązaka, który nauczył Kozaków Zaporoskich bić Tatarów. Pochodził ze starego śląskiego rodu rycerskiego, którego pierwszym udokumentowanym przodkiem był Petrus de Prawticz (1283 r.), czyli Piotr Prawdzic z Lubrzy (późniejsze Liebenau) w ziemi lubuskiej, oddanej przez złej pamięci księcia Władysława Rogatkę za długi karciane Marchii Brandenburskiej. Nie ma pewności, czy rodzicami Bernarda byli dziedzice Gawronu, Stronnu, Mąkoszyc, Rybina i Kraczowa w ziemi sycowskiej – Piotr Pretwic i Ludmiła ze Stwolińskich. Pewne jest, że był zniemczonym Ślązakiem (mówił i pisał po niemiecku) o polskich korzeniach. Około 1525 r., gdy Zygmunt Stary przyjmował hołd od byłego wielkiego mistrza Krzyżaków, księcia pruskiego Albrechta Hohenzollerna – młody Bernard Pretwicz został dworzaninem polskiego władcy. Na wieść o klęsce i śmierci Ludwika Jagiellończyka pod Mohaczem (29 sierpnia 1526 r.) został wysłany do Pragi jako agent Korony, aby przeciwdziałać objęciu tronu węgierskiego przez Habsburgów. Podczas sejmu śląskiego 5 grudnia tego roku jako zaufany królowej Bony starał się namówić stany śląskie do połączenia Śląska z Koroną. Brał też rok później w Ołomuńcu udział w układach posłów koronnych z Ferdynandem Habsburgiem, a następnie woził listy wierzytelne dla komisarzy wytyczających granice Śląska. Jednak rola zaufanego agenta królowej Bony nie była jego przeznaczeniem.

(…) W 1535 r. Pretwicz dowodził już własną rotą, a gdy przyjęto taktykę ścigania czambułów aż po stałe koczowiska Tatarów nad Morzem Czarnym – był tym rotmistrzem, który stosował tę taktykę najbardziej konsekwentnie. Walczył z Mołdawianami Raresza w przegranej bitwie nad Seretem (1 lutego 1538 r.), gdzie zginęło 900 polskich żołnierzy obrony potocznej, i wziął udział w wyprawie odwetowej hetmana Jana Tarnowskiego na Chocim. Jako protegowany królowej Bony otrzymał od niej w tym roku Woniaczyn koło Winnicy, ale po protestach panów litewskich musiał go zwrócić, jako nadany cudzoziemcowi. Gdy w 1539 r. przepędził czambuł Tatarów na liman Dniestru i tam go rozbił – nadano mu w użytkowanie Szarawkę na Podolu.

W tym czasie odkrył spisek przygotowywany przez Marcina Zborowskiego na wypadek śmierci Zygmunta Starego. Kiedy w marcu 1540 r. stawił się w Krakowie, aby składać w tej sprawie zeznania, został ciężko postrzelony przez ludzi nasłanych przez Zborowskich i na trzy miesiące znalazł się pod opiekę Bonerów. Już w czerwcu 1540 r. stawił się jednak na popisie w Kamieńcu Podolskim, a jesienią razem ze starostą bracławskim, księciem Semenem Hlebowiczem Prońskim, rozbił Tatarów najpierw pod Cziczekli, a później na Wierzchowinach Berezańskich koło Oczakowa. W marcu 1541 r. ratował Prońskiego w Winnicy przed buntem jego własnych poddanych, a dzięki jego zdolnościom taktycznym niewielkie siły obrony potocznej okrążyły i rozbiły dwa czambuły tatarskie wracające z Ukrainy. Za te wyczyny otrzymał od Bony starostwo barskie.

Od tego czasu zamek w Barze stał się główną bazą operacyjną przeciwko Tatarom, a sam Pretwicz zyskał tak wielką sławę jako ich pogromca, że do Baru ściągała żądna rycerskich przygód szlachta nie tylko z Polski i Litwy, ale i z krajów niemieckojęzycznych. Sława jego była tak wielka, że już w 1540 r. werbował go agent elektora saskiego J. Spiegel.

W latach 1541, 1542 i 1549 Pretwicz wyruszał na odsiecz raz Białogrodowi, raz Oczakowowi, które atakowały kolejno wojska mołdawskie, tatarskie i kozackie. W 1543 r. bił Tatarów pod Barem, Oczakowem i Białogrodem, w 1544 r. rozbił kilka czambułów na stepach, a jeden z nich ścigał znów pod Białogród. W 1545 r. litewscy Kozacy po spaleniu Oczakowa upozorowali powrót do Baru i w ten sposób zrzucili na Pretwicza winę za ten najazd. Dlatego starosta barski musiał się tłumaczyć najpierw Zygmuntowi Augustowi, a następnie Zygmuntowi I, ale dochodzenie wszczęte przez starego króla uwolniło go od zarzutów i w ramach zadośćuczynienia otrzymał prawo dożywotniego korzystania z majątku w Szarawce. Wykorzystując tę sytuację, próbował go zwerbować Albrecht Hohenzollern, na co stanowczo zareagował Zygmunt Stary, a Bona napisała do niego wprost: „służby swej u nas pilnuj, a zamku tobie powierzonego pilnie strzeż”.

W latach 1547–1549 brał udział w demonstracji zbrojnej wojsk obrony potocznej w celu powstrzymania Turków od budowy twierdzy Balakiej, rozbił czambuł tatarski na szlaku kuczmańskim, zagarniał stada owiec wypasanych przez Tatarów na limanach wpadających do Morza Czarnego, a nawet rabował kupców tureckich na szlaku z Białogrodu do Kaffy. Otrzymał za to w dożywotnie posiadanie Leźniów i prawo wykupu i dożywocia na wsi królewskiej Werbki w powiecie latyczowskim. W 1549 r. pięć razy atakował wielki zagon Ordy Krymskiej, który wdarł się aż na Wołyń. Za te wyczyny w 1550 r. hospodar mołdawski Eliasz oblegał go w Barze i chciał go oddać sułtanowi jako podarek. Pretwicz odparł oblężenie i rozbił wracające za Dniestr wojska hospodara.

Można się zastanawiać, czy te działania służyły podtrzymaniu pokoju z Turcją, ale niewątpliwie zrodziły jego legendę jako „Postrachu Tatarów (Terror Tartarorum)” i Polskiego Muru. Musiał się z tych wyczynów ponownie tłumaczyć w Krakowie, tym razem już przed młodym królem, Zygmuntem Augustem. Jego tzw. apologię, która jest jedynym w swoim rodzaju traktatem o obronie kresów ukrainnych przed Tatarami, odczytano w senacie 13 grudnia 1550 r. Król jego wyjaśnienia przyjął, za zasługi nadał mu zamek i miasto Szarawkę z kilku wsiami na Podolu w posiadanie dziedziczne, jednak widząc w jego wyprawach nie tylko system paraliżowania najazdów tatarskich, ale też zagrożenie dla utrzymania pokoju z Turcją – odebrał mu starostwo Baru i w porozumieniu z Boną 2 lipca 1552 r. przeniósł go na bardziej oddalone od granic starostwo w Trembowli.

W 1551 r. Pretwicz miał pod swoimi rozkazami gotowych w każdej chwili do walki 300 jeźdźców, wśród których było wielu weteranów służących w podkresowych stanicach ponad 20 lat. Jak można przeczytać w Wikipedii, Pretwicz „opracował i rozwijał stopniowo nowy system obrony, w zależności od zmieniającego się pola walki.

Rozwinął sieć wywiadowców informujących o idących z terenu zagrożeniach. Dzięki jego pomysłowości południowe ziemie koronne Polski nie były zaskakiwane najazdami Tatarów. Wyszkolił załogi i obsadził zamki chroniące granice Polski przed Tatarami.

Dzięki opracowanemu systemowi informacji o zagrożeniach skrócił czas niezbędny do szybkiej reakcji w narażonych na niebezpieczeństwo miejscach, prowadząc przy tym działania zaczepne oddziałami obrony potocznej, mające na celu dekoncentrację sił przeciwnika. W konsekwencji jego system obrony i sposób walki znalazły powszechne uznanie”, zwłaszcza wśród Kozaków, których wyszkolił. Ciekawostką było, że jego drużynę przyboczną stanowili Czeremisi, czyli wojownicy z uralskich szczepów ludu Mari, o czym pisała m.in. do królowej Bony królowa Węgier, Izabela Jagiellonka: O p. Pretficza, przyczynia się Jej Królewska Mość, aby służbą żołnierską nie był upośledzon, gdyż jest potrzebniejszym i godniejszym od wielu inszych sługą W. Kr. Mości i bo go też król IMci zmarły nad insze nie upośledzał. A ktemu żeby też i na Czeremissów, którzy tejże służby jemu dopomagają, W. Kr. Mość łaskawe baczenie mieć raczyła (K. Pułaski, Szkice i poszukiwania historyczne, 1906). W tymże 1551 r. Pretwicz razem z księciem-atamanem kozackim Dymitrem Iwanowiczem Wiśniowieckim zwanym Bajdą oraz wojskami Koreckiego i Sieniawskiego złupili okolice Oczakowa w odwecie za zniszczenie Bracławia przez chana Dewlet Gireja.

(…) Podczas wszystkich lat służby Bernard Pretwicz podtrzymywał kontakty z rodziną na Śląsku. Pisał też do Fryderyka, księcia legnickiego, Jerzego II księcia brzeskiego i innych możnowładców na Śląsku w sprawach handlowych: dostarczał na Śląsk duże ilości wołów (do dziś w Mikołowie jest ulica Wielka Skotnica, którą przepędzano ich stada ze wschodu), koni – i tych zdobycznych, i zakupionych w Turcji – oraz namioty, dywany i poroża jeleni. Zygmunt August dobrze sobie zdawał sprawę, że wyprawy starosty barskiego na Tatarów przynosiły mu osobiste zyski… W końcu lat 50. Pretwicz był już autorytetem w sprawach tureckich, tatarskich i siedmiogrodzkich, jednak krytykował polską organizację obrony przed Tatarami, radził „pomnożyć cech kozaków niżowych nadawszy im jakowe bojarstwa”, narzekał na zaległości w wypłatach żołdu dla oddziałów obrony potocznej. Podkreślał brak odpowiedniej rekompensaty za swoje zasługi i uważał, że jest niedoceniany, ponieważ nie jest Polakiem, a Ślązakiem.

W 1561 r. Pretwicz zapadł w letarg i gdy już uznano go za zmarłego, wybudził się i wyprawił huczną biesiadę na swojej niedoszłej stypie.

Wkrótce, 12 lipca tego roku, scedował starostwo Trembowli na syna Jakuba, a zmarł 12 stycznia 1564 r. Pamięć jego wyczynów jeszcze w XIX w. trwała wśród ludu polskiego w przysłowiu: „Za pana Pretwica spała/wolna od Tatar granica”. Również na Śląsku znany był jeszcze w XIX w., o czym świadczy wydany w 1829 r. w Nysie jego mocno ubarwiony żywot (F. Minsberg, Oberschlesische Sagen).

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „O germańskich źródłach nacjonalizmu ukraińskiego” znajduje się na s. 2 i 3 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Stanisława Orła pt. „O germańskich źródłach nacjonalizmu ukraińskiego” na s. 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy jako państwo potrafimy zarządzać własnymi zasobami, które powinny stanowić o naszej niepodległości?

W biznesie poprzez zasoby rozumiemy zasoby ludzkie (siła robocza) i rzeczowe (np. materiały, maszyny, środki finansowe). Zarządzanie nimi dzieli się na planowanie zasobów i ciągłe ich kontrolowanie.

Tomasz Nałęcz

Należałoby się zastanowić, co znaczy niepodległość i czy dziś spełniamy ten warunek jako naród? Czy jako państwo potrafimy zarządzać własnymi zasobami, które powinny stanowić o naszej niepodległości?

Zgodnie z ogólnie przyjętą definicją, niepodległość to niezależność państwa od formalnego i nieformalnego wpływu innych jednostek politycznych. Obecnie nie ma bezpośredniego formalnego wpływu innych państw. Ale druga część tej definicji jest już zagadnieniem bardzo złożonym, wymagającym głębokiej dyskusji politycznej i socjologicznej.

Na potrzeby tego artykułu należy skupić się na głównych aspektach związanych z niepodległością, a mianowicie niezależności zarządzania zasobami, co powinno być fundamentalnym celem każdego rządu. Na wstępie należy wyjaśnić, co należy rozumieć poprzez ‘zasoby’. Słowo to jednoznacznie kojarzy się ze środkami, towarami, bogactwami. Tak, zasoby powinny stanowić o bogactwie państwa poprzez jak najlepsze ich wykorzystanie na wielu płaszczyznach. Czy jako nacja potrafimy korzystać z naszych zasobów i przede wszystkim racjonalnie nimi zarządzać?

W biznesie najczęściej poprzez zasoby rozumiemy wszystkie zasoby ludzkie (siła robocza) i rzeczowe (np. materiały, maszyny, urządzenia i środki finansowe). Zarządzanie nimi dzieli się na planowanie zasobów oraz ciągłe ich kontrolowanie. (…)

Wydaje się, że słabo zarządzamy naszymi zasobami ludzkimi, co nie znaczy, że ich jakość jest słaba. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ten potencjał jest bardzo wysoki, gdyż mimo wszystko Polska dokonała skoku cywilizacyjnego. (…)

Między 1995 a 2015 rokiem udział osób z wykształceniem wyższym w grupie wieku 25–64 lata wzrósł z 9,7% do 21% i znacznie przekracza średnią dla krajów OECD (11%). Nie przekłada się to jednak na poziom produktywności i innowacyjności. O nieumiejętności zarządzania kapitałem ludzkim świadczyć także może emigracja za pracą prawie 2 mln ludzi tuż po otwarciu granic Unii Europejskiej na wschód. (…)

Oprócz emigracji ekonomicznej dotykającej uboższe warstwy społeczeństwa, dużo bardziej niepokojący jest drenaż mózgów w obrębie grup, które powinny stanowić źródło nowych elit. Na szczęście w ostatnich latach widać poprawę sytuacji w postaci obniżających się wskaźników bezrobocia, ale mimo wszystko finalna konstatacja jest smutna. Nie potrafimy zarządzać kapitałem ludzkim i wzmacniać jego wartości, budując mocną klasę średnią. Wszystko dzieje się według starej zasady „jakoś to będzie”. (…)

Z kapitałem powiązane są podstawowe elementy krwiobiegu gospodarczego, czyli przedsiębiorstwa. To one stanowią podstawę rozwoju każdej gospodarki i decydują o prosperity państwa. O sytuacji polskiego kapitału powstało wiele publikacji.

Analizując wydarzenia z ostatnich trzech dekad i wyprzedaż polskiego majątku, można jednoznacznie stwierdzić, że w tym zakresie realizowano przemyślaną strategię. Zamiast wzmacniać i rozbudowywać najlepsze przedsiębiorstwa generujące rozwój rodzimego kapitału, rozsprzedano je.

Dziś są one ponownie nacjonalizowane, lecz wykup odbywa się za nieporównywalnie większe kwoty w stosunku do tych, za które je sprzedano. I w tym wypadku ważne jest poznanie długofalowej strategii. Niezależnie od wszystkiego należy stwierdzić, że po 30 latach niewiele z zasobów własności przemysłowej, handlowej czy finansowej stanowi własność rodzimego kapitału. Podobna sytuacja ma miejsce w Niemczech, gdzie ponad 60% własności należy do kapitału zagranicznego. To efekt planu Marshalla, a w Polsce – reformy Balcerowicza. Tu jednak podobieństwa się kończą, gdyż sytuacja obydwu gospodarek jest diametralnie różna. (…)

Zasoby środowiskowe nie będą nigdy nadrzędnym elementem działań strategicznych. Mimo to trzeba bacznie przyglądać się procesom zarządczym w dziedzinach środowiskowych, gdyż podejmowane w nich działania mogą w prosty sposób na dużą skalę blokować procesy inwestycyjne. Wystarczy tu wspomnieć nadmierną ilość lokalizacji obszarów Natura 2000 rozrzuconych po całym kraju. (…)

Paradoksalnie kopaliny coraz częściej przedstawiane są jako problem, a nie walor gospodarczy. Tymczasem to właśnie dzięki kopalinom przez wieki powstawały imperia i one stanowiły o ich bogactwie. Cesarstwo austro-węgierskie czerpało kapitał z handlu solą i innymi surowcami. Dostęp do surowców zbudował potęgę Hiszpanii i Portugalii w okresie wielkich odkryć geograficznych. (…)

Polskie zasoby kopalin są niedoceniane lub nie umiemy stworzyć odpowiedniej strategii ich wykorzystania. Wszyscy wiedzą o ogromnych pokładach węgla, który obecnie, w dobie dyktatu klimatycznego, jest mało atrakcyjnym paliwem. Informacje dotyczące „czarnego złota” podlegają manipulacjom, których podłoże stanowi walka gospodarcza. Jednakże węgiel nie jest jedynym surowcem występującym między Odrą a Bugiem. Polska jest stosunkowo bogatym surowcowo krajem na tle innych państw Europy, choć trudno porównywać nasze zasoby do potentatów światowych. Oczywiście samo posiadanie zasobów to tylko połowa sukcesu, gdyż dopiero możliwość ich opłacalnej eksploatacji stanowi o rzeczywistym potencjale surowcowym.

Na obszarze Polski oprócz węgla kamiennego i brunatnego występują także złoża rud metali (żelazo, miedź, cynk i ołów), surowce chemiczne (sole: kamienna i potasowa, fosforyty), energetyczne (ropa naftowa i gaz ziemny) oraz szereg innych, w tym metale ziem rzadkich (molibden, tytan, wanad). Polskie zasoby surowcowe zostały dość dokładnie rozpoznane po drugiej wojnie światowej i w tym okresie datuje się szereg największych odkryć surowcowych (złoża węgla kamiennego, miedź, siarka i inne).

Między bajki należy włożyć opowieści o potrzebie dalszego rozpoznania surowcowego. Dziś raczej powinniśmy mądrze korzystać z wiedzy już zebranej na przestrzeni ostatnich stu lat i prowadzić doszczegółowienie badań na obszarach perspektywicznych, szczególnie w zakresie surowców przyszłości.

Cały artykuł Tomasza Nałęcza pt. „Zarządzanie zasobami narodowymi. Szansa czy przekleństwo?” znajduje się na s. 8 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Nałęcza pt. „Zarządzanie zasobami narodowymi. Szansa czy przekleństwo?” na s. 8 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kwiecień 2019 – miesiąc Zmartwychwstania Pańskiego, wyborów, rocznic i innych wydarzeń, które upamiętnił nasz „Telegraf”

„Byli wysocy funkcjonariusze PZPR przemycają do Koalicji Europejskiej wartości, których kiedyś wytrwale bronili. Platforma za daleko się posunęła” – oświadczył na odchodnym z KE senator Jan Rulewski.

Maciej Drzazga

  • Chrystus Zmartwychwstał!
  • Po kościołach św. Jakuba w Grenoble (2018) i Saint-Sulpice (marzec 2019), w ogniu stanęła także katedra Notre Dame.

Z aplauzem Donalda Tuska i liderów Koalicji Europejskiej zgromadzonych na stołecznym Uniwersytecie Warszawskim polscy katolicy zostali utożsamieni z nieczystymi świniami.

  • Minęła 15. rocznica członkostwa w UE oraz 20. w NATO, z okazji czego do Polski zjechało 12 przywódców unijnych państw, a sojusznicze wojska przemaszerowały ulicami Warszawy.
  • Dysponujący wykształceniem pedagogicznym strażacy, księża i siostry zakonne przyszli w sukurs młodzieży w szkołach objętych strajkiem nauczycieli domagających się 30% podwyżki podstawy uposażenia.
  • Po Słowacji, także na Ukrainie wybory prezydenckie wygrała osoba o nieznanych szerzej poglądach.

Na ekrany kin zawitał jeden z najlepszych w dziejach polskiej produkcji film religijny – poświęcony świętej Faustynie „Miłość i Miłosierdzie”.

  • W wieku 92 lat zmarł Tadeusz Pluciński – na wieki wieków amant.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Europa w świetle pożaru. W jaskrawym świetle płomieni stanęła na nowo kwestia korzeni chrześcijańskich Unii Europejskiej

Nie wolno lekceważyć żądań poprawy bytu ani ich nie doceniać, ale moim zdaniem wydarzeniem liturgicznego okresu Wielkanocy, górującym nad innymi, był pożar katedry Najświętszej Marii Panny w Paryżu.

Piotr Witt

Problem budził ostre kontrowersje w momencie ogłoszenia konstytucji Unii w traktacie lizbońskim (podpisanym w Brukseli) w 2007 roku.

Pierwszy projekt preambuły wzmiankował filozofię oświeceniową, ale nie chrześcijaństwo. Wśród zwolenników tradycji chrześcijańskiej obok Włoch i Niemiec figurowała w pierwszym rzędzie Polska, niezależnie od partii u władzy. Francja była głównym przeciwnikiem wprowadzenia dziedzictwa religijnego do traktatu konstytucyjnego. Ojcowie konstytucji rozgraniczyli to, co jest dobre dla ludu, od korzyści dla nich samych. Valery Giscard d’Estaing był zdania, że nie można umieszczać wzmianki o chrześcijaństwie, nie wspominając innych religii.

Były prezydent Republiki nie stroni osobiście od europejskiego dziedzictwa. Nawet jego nazwisko świadczy o przywiązaniu do tradycji. Rodzina nazywa się w rzeczywistości Giscard. Ojciec prezydenta, bogaty finansista, dodał sobie do nazwiska „d’Estaing” w 1922 roku, uzurpując pochodzenie od słynnego admirała z XVIII wieku.

Sam prezydent utwierdził prawdopodobieństwo tej maskarady, kupując całkiem niedawno zamek Estaing, wystawiony na sprzedaż po śmierci właścicieli.

Jego następca, Jacques Chirac, tak mocno przywiązany do laickości à la francaise ze ścisłym rozdziałem Kościoła od Państwa, również na własny użytek hołduje dawnym tradycjom monarchicznym, mieszkając w zamku, a nawet dwóch. Protesty ich obu sprawiły, iż wzmianka o tradycji chrześcijańskiej nie została dodana do traktatu, lecz problem nigdy nie był zamknięty i polemika nie ustała.

„Nie wierzę w korzenie chrześcijańskie Europy” – powiedział Pierre Moscovici trzy lata temu. Były minister mitterrandowski 8 maja 2016 roku reprezentował w pewnym sensie oficjalne stanowisko Unii, jako jej komisarz do spraw gospodarczych i finansowych. Ta wypowiedź w ustach wysokiego funkcjonariusza wznieciła falę oburzenia w kręgach katolików francuskich, ale również w prasie bezwyznaniowej. „Korzenie chrześcijańskie Europy są faktem” przypomniano komisarzowi. (…) Zresztą, jeżeli istnieje jakiś rys wspólny dziedzictwa architektonicznego Europy, to są nim kościoły obecne w każdej wiosce, w każdym zakątku kontynentu…

W przekonaniu funkcjonariuszy europejskich negujących korzenie chrześcijańskie Europy chodziło wówczas o uznanie charakteru wielokulturowego Unii, aby móc przyjąć Turcję. Dziś problem się oddalił, pozostała chęć dogodzenia muzułmanom, których coraz więcej żyje na kontynencie. (…)

Pożar katedry Najświętszej Marii Panny wstrząsnął światem chrześcijańskim, ale nie wszystkimi europejczykami. Członek związku studentów francuskich, obywatel Hafsa Askar napisał między innymi: „Jak długo jeszcze ludzie będą rozpaczać nad kawałkiem drewna. (…) wy lubicie za bardzo waszą tożsamość francuską, chociaż obiektywnie ją się pieprzy, to jest wasze delirium, was – małych białych”.

Mobilizacja Francuzów – miliarderów, emerytów, stowarzyszeń na rzecz odbudowy katedry – ma sens głębszy niż chcieliby przyznać zwolennicy multi-kulti. Dlaczego pragnąć rekonstrukcji kościoła zamiast budowy bloków mieszkalnych? Odpowiedź nie mieści się w kategoriach rozumowania logicznego, lecz należy do sfery uczuć: poczucia, że się jest spadkobiercą, depozytariuszem dziedzictwa.

Artykuł „Europa w świetle pożaru” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w majowym „Kurierze WNET” nr 59/2019, s. 3 – „Wolna Europa”, gumroad.com.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Europa w świetle pożaru” na s. 3 „Wolna Europa” majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Madonna, określenie przyjęte z języka włoskiego, dosłownie oznacza: „moja Pani”. Tym nazwaniem honoruje się Matkę Bożą

Madonną nazywa się plastyczne przedstawienie Bogarodzicy z Dzieciątkiem. W każdym kraju pielęgnującym chrześcijańskie wartości, zwłaszcza katolickim, istnieją niezliczone ilości takich świątków.

Barbara M. Czernecka

W każdym języku słowa „moja pani” brzmią różnie, to we wszystkich krajach wizerunki Matki Bożej z Dzieciątkiem określa się jako „Madonnę”. (…)

Chrześcijaństwo właśnie Bogarodzicy oddaje szczególną cześć, nieprzysłaniającą jednak czci dla Stworzyciela, a wręcz przez Jej posłuszeństwo pomnażającą kult samego Boga. Najświętsza Maryja Panna jest kwintesencją najlepszych cech niewieścich.

Ona to, jako jedyna z kobiet w historii świata, cudownie zawiera w sobie dwa najwspanialsze stany, wzajemnie się wykluczające: dziewictwo i macierzyństwo. Uznawana też jest za Królową Nieba.

Madonną nazywa się przede wszystkim plastyczne przedstawienie Bogarodzicy trzymającej na ręce swoje Dzieciątko. W każdym kraju pielęgnującym chrześcijańskie wartości, zwłaszcza katolickim, istnieją niezliczone ilości świątków tytułowanych Madonnami Takie wybitne wizerunki Matki Jezusa występują w sztuce romańskiej, gotyckiej, renesansowej i barokowej, głównie w formie ikon, obrazów, rzeźb i figur., zwykle z dodatkami: Cudowna, Łaskawa, Miłosierdzia, Płacząca, Pokorna, Różańcowa, w Glorii, z Aniołami i Świętymi, otaczająca płaszczem swoich czcicieli…

Jest kilka Madonn zwanych Czarnymi, jedna została nazwana Bitewną… I wiele innych, nie do policzenia. Bywa przy fontannie, w ogrodzie, z różami, wśród skał, na łące, w lesie lub w sadzie, osadzona na kolumnie, a nawet na lwach, pomiędzy harpiami, pokonująca smoka, pod stopami mająca księżyc, rozwiązująca węzły, z czyśćca wybawiająca pokutujące duszyczki… W ręku trzyma szkaplerz, różaniec, kwiaty, owoce, kądziel, modlitewnik… Często majestatycznie zasiada na tronie i jest ukoronowana. Tuż za Nią ukazany bywa przepiękny pejzaż. Zawsze też Ona wskazuje na Jezusa.

W tychże przedstawieniach Maryja, jako najlepsza z matek, swojego Boskiego Syna: adoruje, czuwa nad śpiącym, czyta Mu Pismo Święte, karmi Go, pielęgnuje, uczy pisać, utula w płaczu, pokazuje świat, wskazuje na modlących się doń…

Czyli robi to wszystko, co naturalne jest w dobrym wychowaniu dziecka. Właściwie Madonna jest uosobieniem tego wszystkiego, co jest najwdzięczniejsze w stanie macierzyństwa. Matki, zapatrujące się w takowe przedstawienia Najświętszej Maryi, mogą tylko bardziej kochać swoje pociechy. Madonna jednocześnie jest Matką Boga i Matką wszystkich chrześcijan.

Cały artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Madonna” znajduje się na s. 12 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Barbary M. Czerneckiej pt. „Madonna” na s. 12 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prorocza dedykacja prymasa Augusta Hlonda na odnalezionym w archiwum zakonnym obrazku z podobizną św. Andrzeja Boboli

„Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski, powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Czy to wyraz prywatnego przekonanie Prymasa, czy słowa samego Andrzeja Boboli?

Katarzyna Purska USJK

Niebo chodzi po ziemi. Polscy święci na 100-lecie odzyskania niepodległości. Andrzej Bobola

Kilka miesięcy temu w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach natknęłam się na intrygującą fotografię. Widniał na niej duży, wielkości kartki z zeszytu, wizerunek św. Andrzeja Boboli, a pod nim ktoś dokleił pożółkły pasek papieru z odręcznym wpisem ks. Prymasa Augusta Hlonda: „Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Zainteresował mnie bardzo ten obrazek i wpis pod nim. Tak zaczęły się moje poszukiwania, które zrodziły szereg odkryć i wiele pytań.

Odnaleziony w Archiwum Generalnym Zgromadzenia Sióstr Urszulanek SJK w Pniewach obrazek z podobizną św. Andrzeja Boboli i autografem prymasa Augusta Hlonda | Źródło: Archiwum Generalne SS Urszulanek

Dedykacja ks. kardynała Augusta Hlonda

Najpierw było to pytanie o pochodzenie obrazka i okoliczności, w których ks. Prymas wpisał swoją dedykację. Wkrótce dowiedziałam się, że fotografia św. Andrzeja Boboli była własnością ks. Jana Ziei – legendarnego duszpasterza i dawnego kapelana sióstr urszulanek z Mołodowa na Polesiu. Treść i pochodzenie dedykacji pozostała dla mnie jednak wciąż nieodkrytą tajemnicą. Ksiądz Prymas zmarł po wojnie, w roku 1948. Kanonizacja św. Andrzeja odbyła się w 1938 r., a więc wpis ks. Kardynała musiał pochodzić z tego właśnie okresu.

Sługa Boży kardynał Hlond pisze : „Święty Andrzej Bobola, nowy Patron Polski”. Św. Andrzej został zaliczony w poczet polskich patronów, jako tzw. drugorzędny patron (obok głównych patronów: Matki Bożej Królowej Polski, św. bpa Stanisława Szczepanowskiego i św. bpa Wojciecha), dopiero w 2002 r. Z pewnością ks. Kardynał nosił się z takim zamiarem, lecz jego realizacji stanął na przeszkodzie wybuch II wojny światowej. Kolejne słowa z dedykacji brzmią prorocko: „powiedzie swój naród drogami prawdy Chrystusowej do szczęścia i wielkości”. Interesujące, czy są one wyrazem osobistego przekonania Prymasa Polski, czy też może pochodzą od samego Andrzeja Boboli?

Po zakończeniu II wojny światowej, w okresie panującego stalinizmu, nic nie wskazywało na to, że nasz naród zbliża się do szczęścia i wielkości. Podobnie zresztą jak i wcześniej, kiedy Polska stanęła w obliczu zbliżającej się wojny. Tymczasem ks. Prymas pisze to zdanie nie w formie życzenia, lecz w mocy swego autorytetu, jako stanowczą zapowiedź.

Ksiądz kardynał August Hlond ogromnie cenił sobie obecność sióstr urszulanek szarych w archidiecezji gnieźnieńskiej i poznańskiej, którą objął w 1926 roku. Z pewnością bliski jego sercu był charyzmat Zgromadzenia – opieka nad dziećmi i młodzieżą. Wiadomo też, że był pod wrażeniem osobowości Założycielki – Matki Urszuli Ledóchowskiej. Obdarzał szacunkiem również całą rodzinę Ledóchowskich, a zwłaszcza stryja Matki Urszuli – kardynała Mieczysława Ledóchowskiego, którego znał osobiście jeszcze z czasów rzymskich. Jemu też przypadł zaszczyt sprowadzenia do Polski w 1927 roku i złożenia w katedrze poznańskiej ciała bohaterskiego Pasterza. Prymas gorąco popierał działalność na Kresach Wschodnich – zwłaszcza na Wołyniu i Polesiu – Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego. W odezwie, którą wydał w 1938 roku z okazji kanonizacji św. Andrzeja Boboli napisał:

Bez sprzeniewierzenia się swojej misji dziejowej, nie możemy uchylić się od zadania, które nam Opatrzność wyznaczyła i nie możemy odstępować ich cudzoziemcom. To powołanie nasze, nasz polski obowiązek. Za wzorem św. Andrzeja Boboli powinniśmy pracę dla jedności Kościoła poprzeć walnie, szczerze, bez lęku, bez pogłębienia nieporozumień obrządkowych, bez spychania tego wielkiego zagadnienia na tory współzawodnictwo o prestiż i wpływy.

Na ten apel o uchrystusowienie i podjęcie działania na rzecz jedności chrześcijan urszulanki odpowiedziały już wcześniej, gdyż osiedliły się w Bereźnem na Wołyniu w roku 1928, a nieco później – na Polesiu w Równem (1932), Horodcu (1933), Iłosku (1935), Kobryniu (1936), Mołodowie (1937), a potem w Krasnoleskach, Ostrowie, Horodyszczu i w Janowie (1938).

Na Polesiu siostry prowadziły życie skrajnie ubogie, dzieląc warunki życia z miejscową ludnością. Matka pragnęła, aby poprzez heroiczne ubóstwo realizowały miłość do Boga i bliźniego. W Mołodowie – majątku ziemskim, który otrzymały w darze, zamieszkały w przystosowanym do tego celu kurniku. Właśnie do tego ubogiego domu, przybył ks. Kardynał Prymas, aby poprowadzić rekolekcje dla miejscowej inteligencji i ziemian, które sam osobiście przeżył głęboko, o czym pisał potem w liście do pp. Skirmunttów, dawnych właścicieli Mołodowa.

Korzenie rodu Ledóchowskich

Podobno Matka Urszula czuła wielki sentyment do Polesia. Często odwiedzała tamtejsze domy zakonne. Czyżby w tym sentymencie kryła się nie do końca uświadomiona pamięć serca do miejsc związanych z losem jej odległych przodków?

Protoplasta Rodu – rycerz Halka – pochodził z Rusi Czerwonej i był poddanym księcia Włodzimierza Wielkiego. Jako poseł Wielkiego Księcia został wysłany do Konstantynopola, skąd przywiózł na Ruś nową, chrześcijańską wiarę. W zasłudze za męstwo w jej obronie przed pogaństwem, Książę nadał mu herb Saława (Szaława), co oznacza „sława”. Jego potomkowie za bohaterską walkę w obronie ojczyzny otrzymali od króla polskiego, Kazimierza Wielkiego, majątek Ledóchów – dobra położone na Wołyniu.

Gałąź, z której wywodziła się rodzina św. Urszuli, zamieszkała na ziemi sandomierskiej. Jako wnuczka bohaterskiego generała z powstania listopadowego, który po jego upadku musiał wraz z rodziną opuścić Polskę, urodziła się 17.04.1865 roku na obczyźnie, w Loosdorf niedaleko Wiednia. Była córką szwajcarskiej hrabiny, Józefiny Salis-Zizers i dlatego w domu rodzinnym mówiła po niemiecku. Od swego ojca Antoniego, gorącego patrioty, nauczyła się kochać Polskę, jej historię i kulturę. Z domu rodzinnego wyniosła też przywiązanie do Kościoła katolickiego i posłuszeństwo papieżowi. Bezapelacyjnie czuła się Polką i katoliczką. Mówiła o sobie, że jej patriotyzm jest „zbyt gorący” i choć nie ma znaczenia „w jakim pułku człowiek służy Bogu”, gdyż Bóg kocha wszystkie narody, „to się na nic to nie zda, bo nie stanę się przez to chłodniejsza”. Patriotyzm nigdy nie kolidował w niej z wiernością Kościołowi katolickiemu. Tę zasadę stawiania Boga przed narodem przekazała swoim siostrom. Jej bratanica i urszulanka szara, s. Józefa Ledóchowska, napisała:

Siostry nie jechały na Polesie jako przedstawicielki polskiej racji stanu, ale jako misjonarki Kościoła powszechnego, których zadaniem jest czynić dobrze braciom, służyć im z miłością i poświęceniem, dźwigać z niedoli, a własnym przykładem ukazywać piękno nauki Chrystusowej.

Polesie jako teren misyjny

Kiedy urszulanki objęły placówkę w Mołodowie na Polesiu, w całej okolicy katolicy stanowili zaledwie 5%, reszta zaś ludności była prawosławna. Wspominał ks. Jan Zieja: Matka Ledóchowska w rozmowie z miejscowym księdzem, kapelanem i katechetą, wyraziła swą wolę, by siostry nie uprawiały jakiegoś nawracania poszczególnych prawosławnych na religię katolicką. Zalecała siostrom pełnienie dzieł miłosierdzia (opieka nad chorymi, ubogimi, dziećmi) prowadzenie rzetelnej, bezinteresownej, nie tendencyjnej pracy oświatowej i wychowawczej wśród młodzieży bez względu na wyznanie, czy poczucie narodowe. Siostry miały dawać przykład życia w miłości do wszystkich ludzi. Matka była przekonana, że tylko ta droga prowadzi do zjednoczenia prawosławnych i katolików w jednej owczarni Chrystusowej (Autograf, AGUsjk).

Jak wynika ze wspomnień sióstr i samej Matki Urszuli, pod względem religijnym Poleszucy – tak katolicy jak i prawosławni – byli bardzo mało uświadomieni. Wiara mieszała się u nich z gusłami i czarami, a kościół w niedzielę i święta świecił pustkami. Przyczyną był m.in. utrudniony dostęp do praktyk religijnych i zaniedbanie katechizacji. „Dziecko z dalszych wniosek, przystępujące do sakramentów świętych, nigdy jeszcze nie było w kościele, nie ma najmniejszego pojęcia, po co teraz przyjechało, dobrze, jeśli umie się przeżegnać” – można przeczytać w sprawozdaniu z domu w Janowie Poleskim za rok 1938/39.

Na tle katolików nie lepiej prezentowali się prawosławni. Uderzała ich obojętność religijna i lekceważenie obowiązków wiary. Co prawda gremialnie przybywali do cerkwi na większe uroczystości, ale zjeżdżali się po to, by skorzystać z targu odbywającego się przy tej okazji na rynku miasteczka. W przemówieniu radiowym wygłoszonym w marcu 1938 r. św. Urszula tak opisywała życie mieszkańców Polesia: Lud poleski potrzebuje opieki, bo jak dotąd, jest jeszcze mocno zaniedbany. Nie mówię tu o miastach i miasteczkach, ale o wsiach oddalonych od kościoła parafialnego, od stacji kolejowej, do których jedzie się poleskimi drogami 10–20 km. Do doktora daleko, do kościoła daleko, do stacji daleko!…

Rząd II RP próbował zmienić ten obraz, ale stopień zaniedbania, zacofania i ciemnoty był zbyt głęboki. Był to efekt długiej, celowo prowadzonej polityki carskiej. Dodatkowym problemem był narastająca wrogość podsycana przez licznie pojawiających się na tych terenach emisariuszy komunistycznych, którzy głosili hasła wyzwolenia spod władzy panów. W tej sytuacji biskup Łoziński, ordynariusz diecezji pińskiej, stworzył projekt rocznych kursów dla katechetek misjonarek. Tak zaczęła się praca sióstr urszulanek na Polesiu.

Niepokoje na Polesiu w XVII wieku

Cofnijmy się teraz w czasie o 300 lat, do XVII w., w którym prowadził swoją działalność misjonarską św. Andrzej Bobola. Jaki był kontekst historyczno-społeczny jego pracy duszpasterskiej? Warunki, sposób życia i religijność ówczesnych mieszkańców Polesia niewiele różniły się od tego, co opisywała Matka Urszula i pracujące tam urszulanki. Sytuacja polityczna była natomiast zdecydowanie bardziej złożona i napięta. Wiele wydarzeń, które się wówczas rozegrały, przypomina te z czasów tzw. rzezi wołyńskiej. Tak jak wówczas, Rzeczpospolita w XVII w. była terenem zaciętych walk. Od północy toczyła się wojna o panowanie w basenie Morza Bałtyckiego, a na wschodzie w latach 1648–1654 trwało powstanie kozackie pod wodzą Bohdana Chmielnickiego. Powstanie wybuchło pod hasłem ograniczenia samowoli „królewiąt” – magnatów kresowych. Co prawda hetman Chmielnicki deklarował wierność królowi polskiemu, ale miał ambicje polityczne. Planował utworzenie własnego państwa. Naturalnie w tę rewoltę kozacką włączyła się Rosja i car Aleksy Michajłowicz, którego zabiegi dyplomatyczne skłoniły hetmana do poddania się jego władzy i zawarcia z Rosją ugody w Perejesławiu.

Był to dla Ukrainy czas straszliwego zamętu. Agresja pułków Chmielnickiego kierowała się głównie przeciw „panom” (szlachcie polskiej, a czasem ruskiej, lecz spolonizowanej) i Żydom. Daleko bardziej posunięta, bo nieokiełznana, była agresja tzw. czerni kozackiej, która okrutnie mordowała i rabowała nie tylko „Lachów”, ale także swoich. W roku 1654 wybuchła wojna rosyjsko-polska. Car Aleksy, powołując się na ugodę perejasławską, zaapelował do prawosławnych i unitów, aby „garnęli się pod jego opiekę”, i ruszył na Rzeczpospolitą.

Gdy w 1652 r. ojciec Andrzej Bobola rozpoczynał w okolicach Pińska swoją posługę kapłańską, dni hetmana Chmielnickiego były już policzone. Mimo to morze okrucieństwa wciąż rozlewało się z Ukrainy na położone na północ ziemie Polesia.

Wojna ta początkowo nie miała charakteru religijnego, aż do momentu apelu patriarchy jerozolimskiego. Zaczęło się „riezanie” katolickich księży i unitów, którzy od czasów unii brzeskiej w 1596 r. byli szczególnie znienawidzeni przez prawosławnych.

Życie i męczeństwo św. Andrzeja Boboli

Ojciec Andrzej Bobola podjął działalność misyjną na Polesiu jako dojrzały wiekiem mężczyzna. Urodził się – jak sam podawał – w 1591 r. w Małopolsce. Rodzina Bobolów należała do średniozamożnej szlachty. Wywodziła się ze Śląska, ale za karę zmuszona była opuścić tę ziemię i sprzedać swoje rodowe Bobolice. Stare dokumenty mówią, że członkowie rodziny Bobolów zostali ukarani za „łotrostwo”, czyli za napadanie na podróżnych na drogach publicznych. Osiadła na Wołyniu rodzina Bobolów nie cieszyła się w następnych wiekach dobrą sławą, mimo że niektórzy z jej członków zasłużyli się dla dobra Rzeczpospolitej, a wszyscy byli zawsze wierni Kościołowi katolickiemu. Dziadek św. Andrzeja osiedlił się na ziemi sandomierskiej i wybudował dwór w Strachocinie, niedaleko Sanoka. Przyszły Męczennik urodził się tam i został ochrzczony w miejscowej parafii. Przypomniał o tym on sam długo po swojej śmierci, ukazując się kolejnym proboszczom parafii aż do 1987 r., kiedy to zwrócił się do ówczesnego proboszcza, ks. Józefa Niżnika, w słowach: „Jestem Andrzej Bobola, zacznijcie mnie czcić w Strachocinie”. Posłuszny poleceniu św. Andrzeja, ks. Niżnik zorganizował w Strachocinie miejsce kultu.

Jak wynika z zachowanych dokumentów, Andrzej Bobola odziedziczył po swoich przodkach popędliwość i porywczy charakter. Kształcił się w Kolegium Jezuickim w Braniewie. Pięcioletni pobyt w Braniewie w latach 1606–1611 niewiele przyczynił się do utemperowania nieokiełznanego temperamentu ucznia. Mimo to, w roku 1611 rozpoczął nowicjat w zakonie jezuitów. Studia filozoficzne, a potem teologiczne odbywał na uniwersytecie w Wilnie. Pomimo dużych zdolności, nie zdał decydującego egzaminu i nie mógł uzyskać tytułu magistra. Wiemy z dokumentów, że przełożeni wahali się przed dopuszczeniem go do złożenia uroczystej profesji czterech ślubów zakonnych: czystości, ubóstwa, posłuszeństwa oraz posłuszeństwa papieżowi co do misji. Ostatecznie stało się to dopiero w 1630 r. W 1622 r., zgonie z Konstytucjami Zakonu, otrzymał święcenia kapłańskie. Odtąd o. Andrzej Bobola – bardzo gorliwy, choć „trudny współbrat”, był wielokrotnie przenoszony na kolejne placówki.

W latach 1624–1626, kiedy przebywał w Wilnie, wybuchła epidemia dżumy, podczas której niósł heroiczną pomoc chorym i umierającym. Był to dla niego czas decydującej przemiany. Stał się wówczas człowiekiem pokornym i wyciszonym wewnętrznie. Do końca życia pozostał wierny ludziom biednym, cierpiącym i opuszczonym.

Podobno jako nauczyciel i katecheta nie bardzo się sprawdzał, ale w nadzwyczajny sposób docierał do serc i umysłów prostych i ubogich mieszkańców Polesia. Odwiedzał ich wsie i miasteczka, zachodził do wiejskich chałup. Nauczał katechizmu i zasad moralnych, udzielał sakramentów, prowadził do Kościoła katolickiego. Wkrótce zasłynął jako „Apostoł Pińszczyzny”, a prawosławni pogardliwie nazywali go „duszochwatem”, czyli „łowcą dusz”. Owocność jego posługi misyjnej wywoływała coraz większą nienawiść wśród prawosławnych duchownych i Kozaków. Kozacy zaczęli wręcz polować na niego.

Gdy dotarła do uszu św. Andrzeja wieść, że wrogowie znają miejsce jego pobytu, zadecydował, że z majątku Peredyle, położonego niedaleko Janowa, przeniesie się gdzie indziej. W tym celu ruszył na wozie w kierunku Janowa. W drodze dopadła go wataha Kozaków. Woźnica zbiegł, a on spokojnie stanął i czekał na swoich oprawców, którzy najpierw zaczęli go nakłaniać, aby porzucił wiarę katolicką, a kiedy im odmówił, skrępowanego powrozami powlekli za koniem aż do Janowa. Tam na rynku przywiązali do słupa i bili po twarzy, potem nahajami po całym ciele. Gdy nie tylko nie wyparł się wiary, ale wzywał ich do nawrócenia na prawdziwą wiarę katolicką, rozwścieczeni zawlekli go do miejscowej rzeźni, rozciągnęli na stole rzeźniczym, dopuszczając się coraz większego okrucieństwa.

Na głowie wycięli mu tonsurę, na plecach – ornat, odcięli palce u rąk, wyłupili oko, odcięli nos i język, naśmiewając się przy tym z niego. W końcu cięciem szabli zakończono jego życie. Było to 16.05.1657 roku.

Trumna z jego umęczonym, lecz zachowanym od rozkładu ciałem została odnaleziona po 45 latach od śmierci dzięki nadzwyczajnej interwencji samego św. Andrzeja. W 1702 r. ukazał się on rektorowi kolegium pińskiego – o. Marcinowi Godebskiemu. Zażądał od niego odnalezienia jego zwłok, wskazał miejsce, gdzie należy ich szukać i złożył obietnicę, że otoczy swoją opieką Kolegium wraz z całą ziemią pińską. Stało się tak, jak obiecał.

Patronat i kanonizacja św. Andrzeja Boboli

W roku 1819 ukazał się znanemu ze sceptycyzmu dominikaninowi, o. Alojzemu Korzeniewskiemu, któremu zapowiedział, że po wielkiej wojnie, która nadejdzie, Polska odzyska niepodległość, on sam zaś, Andrzej Bobola, zostanie jej głównym patronem i obrońcą. W roku 1920, kiedy na Polskę ruszyła nawała sowiecka, w katedrze warszawskiej rozpoczęła się nowenna o wstawiennictwo błogosławionego już wówczas Andrzeja (od 1853 r.). W ostatnim dniu nowenny rozegrała się zwycięska Bitwa Warszawska.

Po kasacie zakonu jezuitów ciało Andrzeja Boboli zostało złożone w podziemiach klasztoru podominikańskiego w Połocku.

Po rewolucji październikowej dotarli tam bolszewicy, którzy zabrali ciało Męczennika i umieścili je jako rekwizyt w muzeum ateizmu w Moskwie. Miało ośmieszać katolicki zabobon, ale nieoczekiwanie dla komunistów, stało się celem pielgrzymek i przyczyną nawróceń, także prawosławnych.

Wobec tego bolszewicy przenieśli je do magazynów. Zostało stamtąd wydobyte dzięki zabiegom dyplomacji watykańskiej. Okolicznością, która sprzyjała pozytywnemu załatwieniu tej sprawy, był głód, który zapanował na Ukrainie w latach 1922–1924. W zamian za pomoc żywnościową z Watykanu, sam Lenin wyraził zgodę na wydanie Rzymowi ciała o. Andrzeja. Był rok 1923. Relikwie odbyły długą wędrówkę z Moskwy przez Odessę i Konstantynopol do Rzymu. Trasa pośmiertnej pielgrzymki relikwii Świętego miała wymiar zaiste symboliczny. Moskwa – „Trzeci Rzym” – zbezcześciła ciało Świętego, potem obojętnie przyjął je Konstantynopol („Drugi Rzym”) i wreszcie Rzym – „siedziba Piotra” – wyniósł o. Andrzeja do chwały ołtarzy jako świętego Kościoła katolickiego. Jak gdyby odwrócony kierunek historycznego podziału Kościoła…

Uroczystej kanonizacji Andrzeja Boboli dokonał w Rzymie papież Pius XI, 17.04.1938 roku. W czerwcu 1938 r. obyła się translacja relikwii Męczennika przez Kraków do Warszawy. Podobno była to najpotężniejsza manifestacja wiary w dwudziestoleciu międzywojennym. Święta Urszula uczestniczyła w uroczystościach zarówno w Rzymie, jak i w Krakowie. Z pewnością był tam również obecny kardynał August Hlond. Czy już wówczas narodził się w sercu św. Urszuli pomysł stworzenia w Janowie – miejscu śmierci o. Andrzeja Boboli – ośrodka Jego kultu? W odezwie, którą zredagowała 1.03.1939 r., możemy odczytać, że „zwrócono się do niej z prośbą”. Ciekawe, od kogo pochodziła ta prośba, skoro Święta natychmiast i z zapałem przystąpiła do dzieła. W ostatnim roku życia wielokrotnie z przejęciem opowiadała siostrom o projektowanym domu pielgrzyma i pięknym kościele. Pragnęła, by cała Polska przybywała do tego miejsca modlić się o zjednoczenie chrześcijan (por. s. Józefa Ledóchowska, „Życie i działalność”). Projekt budowy wykonany w pniewskim Biurze Architektów był gotowy w maju 1939 r. Niestety 29.05.1939 Matka Urszula zmarła. Pozostał Jej niezrealizowany testament.

Przesłanie dla Polski

W napisanym przez siebie artykule określiła rolę, jaką powinien odgrywać w naszej ojczyźnie św. Andrzej Bobola: Ukazuje się on swojemu narodowi – pisała – jako prorok, zwiastun wielkości tego kraju, który był, jest i będzie przedmurzem chrześcijaństwa, filarem Kościoła świętego. Nie pogrążajmy się w materializmie, który jest bożyszczem naszego wieku. Nie wszyscy powołani jesteśmy do bohaterstwa męczeństwa, ale wszyscy powołani jesteśmy do bohaterstwa świętości (MUL, Jesteś nieśmiertelna Ojczyzno ukochana, Polsko moja, Warszawa-Pniewy 1989, s. 77–78). Spróbujmy teraz porównać jej wypowiedź z tym, co napisał ks. Prymas August Hlond: Wielkim wskazaniem świętego Andrzeja jest nasze posłannictwo religijne i kulturalne na Kresach Wschodnich. (…) To powołanie nasze, nasz polski obowiązek.

Jakie przesłanie płynie stąd dla Polaków w 100-lecie odzyskania niepodległości? Aby je właściwie odczytać, trzeba wsłuchać się w Magisterium Kościoła.

Papież Pius XII w 1957 r., z okazji 300-lecia męczeńskiej śmierci św. Andrzeja, opublikował encyklikę jemu poświęconą, pt. „Invicti athlete Christi”, w której wskazywał na szczególną rolę, jaką Bóg przeznaczył Polsce, i określał ją mianem „przedmurza chrześcijaństwa”. Zwrócił się też specjalnie do Polaków z przesłaniem, aby jak św. Andrzej byli ludźmi niezwyciężonej wiary. „Zachowajmy ją i brońmy z całą mocą” – napisał Pius XII.

Natomiast Św. Jan Paweł II 29.05.1988 r. zwrócił się w przemówieniu do wiernych: Bóg pozwolił w. Andrzejowi stać się znakiem, znakiem nie tylko spraw przeszłych, ale także spraw, na które czekamy, do których się przygotowujemy, znakiem nie tylko tego, co dzieliło i dzieli, a dzieliło aż do śmierci męczeńskiej, ale także tego, co ma połączyć. Kościół w uroczystość św. Andrzeja Boboli modli się właśnie o to zjednoczenie chrześcijan, ażeby „byli jedno jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie”.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Niebo chodzi po ziemi” znajduje się na s. 7 i 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Niebo chodzi po ziemi” na s. 7 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Strajk nauczycieli, pucz w sejmie, szantaż dziećmi… to nic nowego. Jan Suchorzewski w 1791 roku był tego prekursorem

Historia tego człowieka, który był święcie przekonany o słuszności swojego patriotycznego radykalizmu, sterowanego w rzeczywistości podszeptami z Moskwy, pokazuje świetnie postawy obecne i dzisiaj.

Marcin Niewalda

Jan Suchorzewski, dawniej wielki patriota, obrońca stanu szlacheckiego, radykalista i tradycjonalista – odpowiednik dzisiejszych krzykliwych nacjonalistów, ostatnie dwa lata grywał namiętnie w karty z ambasadorem Moskwy. Stracił ponoć dużo funduszy. Nie był przez niego urabiany promoskiewsko. Wręcz przeciwnie, jego postawa była coraz bardziej radykalna, wierzył, że tylko zachowanie tradycji jest siłą narodu.

Gdy posłowie udali się do króla z prośbą o podpis pod Konstytucją, zaczął głośno protestować, w końcu, wyrzucony z sali, wrócił, ciągnąc swojego synka. Przytknął mu szablę do szyi, mówiąc, że go zabije, jeśli król podpisze ustawę. W geście rejtanowskiego rozdzierania szat próbował zablokować sejm, krzycząc o wolności, szacunku, łamaniu praw.

Na szczęście syn został mu wyrwany z rąk, a on sam wysłany – jak się wyraził ksiądz Prymas – „do czubków”. Zgolono mu szlachecki czub na znak wstydu.

Nie powstrzymało go to jednak. Suchorzewski wstąpił niedługo potem do konfederacji targowickiej. Skazany na śmierć i infamię, nie miał czego szukać w kraju, a wyrok wykonano na nim symbolicznie.

Historia tego człowieka, który był święcie przekonany o słuszności swojego patriotycznego radykalizmu, sterowanego w rzeczywistości podszeptami ambasadora Moskwy, pokazuje świetnie postawy obecne i dzisiaj. Widzimy szantaż dziećmi utrudniający dokonywanie reform, widzimy hasła nacjonalizmu skierowane przeciwko postawom narodowym, widzimy ultra-tradycjonalizm katolicki, atakujący papieża i Sobór Watykański II.

Suchorzewski był „bardziej święty niż sam papież”, bardziej konserwatywny niż ci, którzy ratowali kraj przed „nowoczesnym” rozgrabieniem. Atakował nie sprzeciwem, lecz manipulacją. Nie miał żadnych zahamowań – nie zawahał się nawet szermować życiem własnego dziecka.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „.Nowoczesny Suchorzewski” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „.Nowoczesny Suchorzewski” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Strajkujący, zamiast dostać podwyżki, stracili pensje za czas strajku. Na wrzesień ZNP zapowiedział powtórkę z rozrywki

Szefostwo ZNP wyrzuciło do kosza wieloletni trud wychowawczy nauczycieli i rodziców. Pokazało młodym ludziom, że o swoje korzyści należy walczyć bezwzględnie, nie licząc się z nikim i niczym.

Zbigniew Kopczyński

Krajobraz po strajku

Formalnie strajk nie jest zakończony, a jedynie zawieszony. To formuła pozwalająca, jak mniema szef ZNP, wyjść z twarzą. Trudno to mniemanie podzielić.

Strajk skończył się przegraną ZNP i popierających go związków, a strajkujący, zamiast dostać podwyżki, stracili pensje za czas strajku. Po raz kolejny przewodniczący Broniarz udowodnił, że bardziej jest politykiem niż związkowcem. Wykorzystał nauczycieli do wytworzenia chaosu przed eurowyborami, a gdy okazało się, że nie uda się zablokować matur, skapitulował bez próby uzyskania czegokolwiek dla strajkujących. Zapowiedział za to powtórkę z rozrywki na wrzesień, bo przed wyborami parlamentarnymi nauczyciele znów będą potrzebni do przysporzenia kłopotów rządowi.

Te jego zapowiedzi można przetłumaczyć na polski jako apel do nauczycieli o oszczędne spędzenie wakacji, bo we wrześniu ponownie zostaną bez pensji.

Kwestie finansowe kompromitują Broniarza jako przywódcę związkowego. Nie powiedział jasno przed referendum strajkowym, że za strajk nie będzie pieniędzy. Nie chciał powiedzieć czy nie wiedział? Jedno i drugie to kompromitacja. Poza tym, kierując przez tyle lat związkiem, powinien wygospodarować jakiś fundusz strajkowy na taką właśnie okoliczność. Zamiast tego liczył na społeczną zrzutkę i przeliczył się. Ogłoszone z dumą zebrane pięć milionów to w przybliżeniu niecała dyszka na strajkującego. Za mało, żeby się upić z rozpaczy.

Że przewodniczącemu nie chodziło o podwyżki dla nauczycieli, a jedynie o zadymę, świadczy bezkompromisowa postawa podczas rokowań. Zwykle, by osiągnąć cel, zaczyna się od wygórowanych żądań, by podczas negocjacji mieć z czego schodzić i w efekcie osiągnąć mniejszy, ale zawsze wzrost wynagrodzenia. Tu żądanie tysiąca złotych było na miejscu; zabrakło drugiego elementu. ZNP uparcie odrzucał propozycje rządowe, nie przedstawiając niczego w zamian. To znaczy przedstawił: 30% podwyżki. Byłby to kompromis jedynie przy niskich pensjach; przy zarobkach powyżej 3 300 zł stanowi eskalację żądań. W efekcie strajkujący nie osiągnęli niczego.

Trudno dociec, jakie były przewidywania szefa ZNP, oprócz spodziewanego a niezrealizowanego efektu wyborczego. Można przypuszczać, że w razie ugięcia się rządu i tysiączłotowej podwyżki rząd zająłby się sprawą nauczycielskiego pensum, bodajże najniższego w Unii Europejskiej.

W wiodącym kraju Unii, do którego zwykle odwołuje się totalna opozycja, mało zresztą o nim wiedząc, pensum wynosi od 24 do 26 godzin w zależności od landu, czyli 30–40% więcej niż w Polsce. Rząd ma więc argumenty za odpowiednim jego zwiększeniem, a to oznaczałoby minimum 30% etatów nauczycielskich za dużo. W drodze kompromisu uzgodniono by może, żeby nie zwalniać tych 30% nauczycieli, za to wszyscy pracowaliby średnio na ¾ etatu. W efekcie nauczyciele pracowaliby tyle co obecnie, zarabiając tyle samo co teraz, a przewodniczący mógłby ogłosić sukces, bo pensje nauczycielskie formalnie byłyby podwyższone.

Jedynie dążenie do przedwyborczego chaosu tłumaczyć może tę nieustępliwą strategię negocjacyjną. Potwierdza to również radykalna forma protestu z usiłowaniem niedopuszczenia do matur. Tym ruchem lider ZNP zanegował podstawową zasadę tradycyjnej etyki, że cel nie uświęca środków. I nie jest istotne, że cel był słuszny, bo był: nauczyciele powinni zarabiać naprawdę dobrze. Tą formą strajku szefostwo ZNP wyrzuciło do kosza wieloletni trud wychowawczy nauczycieli i rodziców. Pokazało młodym ludziom, że o swoje korzyści należy walczyć bezwzględnie, nie licząc się z nikim i niczym, a wszelkie zasady etyczne i etos zawodowy to tylko puste formułki do wkucia na sprawdzian i natychmiastowego zapomnienia.

Nie chcę obarczać tym wszystkich strajkujących nauczycieli. Pokazywane w mediach przykłady ich wątpliwego, mówiąc delikatne, zachowania to postawa najbardziej zideologizowanej części. Natomiast za wybór formy protestu odpowiada tylko i wyłącznie przywództwo strajku, a nie strajkujący nauczyciel. Wielu z nich przystępowało do strajku, myśląc jedynie o krótkiej demonstracji i wywalczeniu podwyżek. Natomiast w swym politycznym zacietrzewieniu przewodniczący Broniarz wykorzystał zarówno ich, jak i, przede wszystkim, uczniów.

Jedynym pozytywnym efektem strajku jest rozpoczęcie dyskusji o naprawie polskiej oświaty, choć przyjęta formuła okrągłego stołu jest może nie najszczęśliwsza. Polska oświata wymaga wielu zmian, których wysokość pensji i sposób wynagradzania nauczycieli to bardzo ważny, lecz jeden z wielu elementów. Edukacja to system wielu naczyń połączonych, których krótki nawet opis wymagałby napisania co najmniej broszury. Chcąc poprawić jej obecny stan, nie można poprzestać na wymianie jednego tylko składnika.

Więc skoro udało się rozpocząć tę dyskusję, trzeba ją kontynuować, nie oglądając się na ZNP. Zapowiedziany przez jego przewodniczącego bojkot dyskusji i zapowiedź kontynuacji strajku we wrześniu daje jednoznaczne świadectwo, że nie o dobro nauczycieli ani polskiej edukacji mu chodzi.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Krajobraz po strajku” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Krajobraz po strajku” na s. 2 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dzięki mnie jeden esbek nie został księdzem! Na marginesie ostatniego filmu / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Nam, członkom Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa, pozostaje pewność dana nam przez naszego Pana, że bramy piekielne go nie przemogą. Niezależnie od tego, ilu przemogą biskupów i księży.

Inny by się tym pewnie pochwalił, a ja Wam po prostu opowiem 🙂 To było w roku 1986, zaraz na początku mojego ukrywania się przed siepaczami Kiszczaka. Ktoś w krakowskiej kurii biskupiej, która pomagała mnie i pozostałym „terrorystom”, wpadł na ten pomysł. Napisałem list do śp. kardynała Macharskiego z prośbą o wstawiennictwo w powrocie do jawnego życia niewinnemu 22-latkowi. Kardynał list przeczytał, włożył płaszcz i poszedł do generała Gruby. W wyniku tej wizyty mogłem się ujawnić z gwarancją pozostania na wolności. Pod jednym wszak warunkiem – miałem podpisać lojalkę. Niczego nie podpisałem, dlatego jeszcze trochę musiałem pożyć nielegalnie. Ale najbardziej zaskakujący okazał się finał całej historii, który poznałem po 20 latach. Moja odmowa wcale nie zmartwiła Kardynała, bo ceną za moje bezpieczeństwo, poza lojalką, było pozostawienie w seminarium młodego kleryka – współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Ponieważ się nie ujawniłem, mógł on wyrzucić owego niedoszłego księdza generała Gruby i generała Kiszczaka.

Nie jestem szczególnym fanem księdza Isakowicza-Zaleskiego (i on moim chyba też nie), ale w jednej sprawie miał i ma moje poparcie od dawna. A od roku 2007 i opublikowania książki „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej” poparcie bezwarunkowe. Ta sprawa to konieczność lustracji księży pod kątem ich współpracy z komunistyczną służbą bezpieczeństwa. Według przestudiowanych przez księdza Zaleskiego dokumentów 10–12% księży katolickich w Polsce współpracowała z SB. Co zrobił z tym faktem polski episkopat po roku 1989, po roku rzekomo odzyskanej wolności? Nic, czyli tyle samo, co hierarchia każdej innej grupy zawodowej. Trzeba tu zaakcentować, że dużo uwagi poświęcił ksiądz Zaleski współpracy z SB księży o orientacji homoseksualnej. A stąd do pedofilii, o czym wiemy z każdych wiarygodnych badań naukowych, już tylko krok.

Brak oczyszczenia polskiego Kościoła z tego śmierdzącego uwikłania zaowocował po kolejnych 12 latach filmem Sekielskiego i wybiciem szamba.

Zdumienie hierarchów Kościoła katolickiego wprawiło mnie co najmniej w stan osłupienia. Wszyscy nagle, w tym ci, co zwalczali prawdę przez ostatnich 30 lat, nagle przejrzeli na oczy. Odkryli nowość i dziękują teraz dziennikarzowi. Jasne, wiemy, że hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek, ale bez przesady. To po pierwsze. Po drugie, zmienił nam się kontekst historyczno-obyczajowy. Nikt już o niczym nie pamięta i niczego nie rozumie.

Odbyłem kilka rozmów z 30-latkami. Z coraz większym zdumieniem patrzyli na mnie, gdy tłumaczyłem tło sprzed 30 lat. To, że każdy ksiądz – co ja mówię, już wstępujący do seminarium duchownego – miał zakładaną indywidualną teczkę w SB. I komunistyczne tajne służby tylko czyhały, żeby odkryć, na co można go złapać. Na korek, worek czy rozporek. Wytłumaczę młodszym: na zbyt dużą skłonność do alkoholu, na łapczywość na pieniądze, na zamiłowanie do nieczystego życia wreszcie. A jeżeli to była skłonność nie do dziewczyn, ale do chłopców, to SB aż zacierała ręce. A jak dodawałem jeszcze, że bez zgody komunistycznych władz ksiądz nie mógł zostać biskupem, to oczy mojego rozmówcy robiły się okrągłe jak spodki.

To nie roztargnienie kazało braciom Sekielskim nie wspomnieć o tym, że każdy z ich „bohaterów” współpracował z SB. Minęło 30 lat od tamtych wydarzeń. Całe pokolenie dorosło w czasach systemowo ukrywanej prawdy. To my, dzisiejsi 50- i 60-latkowie na to pozwoliliśmy. Zgoda, część z nas nie mogła się z tą prawdą do opinii publicznej przebić, świadomie zamilczana. Ale, że nie mógł tego zrobić episkopat, to już byłoby piramidalne kłamstwo. Miał środki i mógł. Ale uwikłany w niejasne biznesy, nie zrobił tego. Dlatego teraz coś, co można było wyciąć z polskiego Kościoła jednym cięciem lustracyjnego skalpela, wraca do nas po 30 latach zwielokrotnione. Nieobciążone kontekstem historycznym szambo, które brudzi już nie zdrajców Kościoła, ale Kościół jako instytucję.

Takie są właśnie skutki ukrywania prawdy w imię osiągania wyimaginowanego dobra. Ukrywanie prawdy polega zawsze na promocji kłamstwa; nie da się inaczej. A na kłamstwie nie zbuduje się żadnej trwałej wieży, ale budowlę zgoła odmienną. Taką, która właśnie teraz wybiła w Polsce.

Nie martwmy się jednak. Nam, członkom Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa, pozostaje pewność dana nam przez naszego Pana, że bramy piekielne go nie przemogą. Niezależnie od tego, ilu przemogą biskupów i księży.

Jan A. Kowalski