Prognozy dla Polski, karmionej sowicie dotowaną, pyszną trucizną… / Jacek K. Matysiak, „Kurier WNET” 59/2019

Na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Jacek K. Matysiak

Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…

Na dziś prognozy pogody dla Polski są dość zróżnicowane, od przelotnych opadów (z przedwojennych odpadów), aż do oberwania się (jak w banku) chmury. Tymczasem mżawka, ożywiająca – zdawałoby się wymarłe historyczną zimą – zapomnienia, powoduje pewną ruchliwość ludzi i rządów. Nadchodzą pierwsze wybory i decyzje, jakie partyjne okrycia przywdziać, komu zaufać, czyje logo poprzeć. Krajowi synoptycy przewidują utrzymanie się umiarkowanej pogody w okolicach gór okrągłostołowych, z małymi podtopieniami dużych połaci platform, które – mimo wzmocnienia zielonym nawozem i nowoczesnymi wspornikami – mogą jednak skończyć w ulubionym miejscu lidera naszej najbardziej dynamicznej pory roku.

Rząd tym razem jest piewcą globalnego ocieplenia (będzie dobrze, a może jeszcze lepiej!), a opozycja obstaje przy bliżej nieokreślonych zmianach klimatycznych (damy popalić rządowi!). Na politycznej scenie nawet już tańczą świnie i krowy, którym rząd dorzucił siana wydojonego z wyborców.

Pamiętam taki dowcip (być może grafika Mleczki?) krążący za późnego Gierka, kiedy faceci z telewizyjnej pogodynki, aby uściślić swoją prognozę pogody, dzwonili do jakiejś tam babci (chyba Zarubiny?), dociekliwie pytając, gdzie ją teraz łamie w kościach. I dopiero według geografii bólów babci Zarubiny ogłaszali i zapowiadali ulewę, wiatry porywiste bądź niebo czyste…

Wiedziony podobnym instynktem, chcąc udoskonalić moją wiedzę o tym, co i jak w polskiej polityce piszczy, zadzwoniłem i ja do mego przyjaciela z czasów studenckich, z którym z niejednego kotła w trudnych chwilach wyjadaliśmy nadzieję, również dzieląc się nią z resztą studenckiej braci. Przyjaciel mój jest ekonomicznie dojrzały, nie jest też polityczną papugą, a swojego imponującego, barwnego pióropusza nie zawdzięcza żadnym politycznym układom, ale bardziej swojej inteligencji i biznesowemu zmysłowi. W dawnych latach zawsze był po stronie prawdy i rozsądku, stąd mój pomysł, aby zasięgnąć jego opinii na temat dzisiejszej sytuacji w Kraju.

Kumpel jest zdania, że podobnie, jak to już w naszej historii bywało, sytuacja jest podła i w dużej części wynika z geopolityki, która ma wielki wpływ na możliwości i tempo zmian w Polsce nawet przy dobrych chęciach polityków, ale trzymamy się dobrze. Kierunek wschodni, po cięciu cesarskim (czy carskim) Reagana, będąc poligonem buforowych przepychanek rosyjsko-amerykańskich, jest dla nas nieczynny, choć nakłada na nas kosztowną i niewdzięczną rolę pośrednika (dotacje i migracje). Kierunek zachodni, który swego czasu, kiedy jeszcze mniej pachniał socjalizmem, wybraliśmy, zwodzeni mirażem dobrobytu, dziś grozi nam utratą narodowej, kulturowej i religijnej tożsamości i tradycyjnych polskich wartości. Słowem: sowicie dotowana pyszna trucizna…

Lawirując w tradycyjnym polskim kwadracie koła, obawiając się wizji kolejnego rosyjsko-niemieckiego zgniotu, w poszukiwaniu bezpieczeństwa sięgnęliśmy po dalekich amerykańskich sojuszników, którzy jednak mają i swój wielosmakowy, koszerny pasztet do upieczenia w naszej kuchni. Miłościwie nam panujący PiS, mimo pewnych odważnych posunięć (nieszczęsna poprawka do ustawy o IPN), bardzo dba o zachowanie dobrych stosunków z Ameryką, w której (chciał, nie chciał) wielką rolę odgrywają teraz (administracja Trumpa) syjonistycznie nastawieni Żydzi. Wcielając rozmaite projekty podnoszące (na dziś) poziom życia najbiedniejszych Polaków, rząd musi pożyczać pieniądze, a wiadomo, u kogo zaciąga kredyt. Tak więc musimy pamiętać, że dostęp do kredytów, kiedy jest zablokowany, prowadzi do załamania gospodarki….

Mój przyjaciel, który otwarcie od kilku lat poważnie sympatyzuje z PiS-em (choć zaczynał w UPR-ze), uważa, kalkulując zimno, że nie popierając tej formacji w nadchodzących wyborach, możemy ponownie trafić w łapy poprzedniej ekipy, o której ideałach i żarłocznej zachłanności wiemy aż nadto, aby na nią się ponownie nabrać.

Jednocześnie z niecierpliwością i brakiem wiary patrzy na wyłaniającą się Konfederację, która niestety przypomina kostkę Rubika, czyli trudno jej elementy tak ułożyć, aby miała jakiś klarowny obraz, program i sens. Według mojego rozmówcy, zacięte walki przedwyborcze po prawej stronie totalsów mogą w najlepszym przypadku poważnie skłócić elektorat i uniemożliwić współdziałanie w przyszłości. Podkreślił, że na głównej scenie zmagają się dwie siły, a te wyłaniające się po prawej czy lewej stronie nie powinny nawet swoimi pięknymi hasłami zakłócać pełnego, realnego obrazu rzeczywistości.

Na moje krytyczne omówienie wyciszania dyskusji o zagrożeniach płynących z żydowskich roszczeń zwrócił mi uwagę, że to kwestia pewnej perspektywy. Oni w Kraju są związani codzienną walką wręcz z totalną opozycją wspomaganą przez liderów socjalistycznej międzynarodówki z Brukseli. Walczą w wielu dziedzinach z dynastycznie zasiedziałym komunistycznym betonem, od sądów do nauczycielstwa. Próbują za pomocą taktycznych posunięć zadbać o najbiedniejszych Polaków, próbują zatrzymać katastrofę demograficzną i jednocześnie zabrać totalnej opozycji część jej elektoratu. Dlatego Kaczyński tworzy kolejny okrągły stół – właśnie, aby rozszerzyć bazę i elektorat – i dlatego, choć jest miłośnikiem kotów, to ostatnio głaszcze już krowy, a nawet świnie, a w konsekwencji opozycji życzy, aby kopnął ją przysłowiowy koń…

Odpowiadając na krytykę posunięć obecnego rządu w kwestii idiotycznej polityki finansowania naukowców Nowej Zawodówki Historycznej Holokaustu, którzy następnie opluwają Polaków i Polskę przed całym światem, kolega uparcie podtrzymywał, że to wynika ze starej polityki poprzednich ekip i ich ludzi pozostałych na stanowiskach decydentów. Poza tym zauważył, że kwestia przyjętej przez Kongres i podpisanej przez Trumpa ustawy S.447 Polonii jest jednoznacznie, ewidentnie ważna dla Polonusów, a mniej dla Polaków w Kraju, zajętych przedwyborczą walką polityczną. Rząd utrzymuje, że nie ma problemu, obowiązuje umowa między Cyrankiewiczem a Kennedym z 1960 r. i polski rząd nie ma nic przeciwko temu, aby miejscowi Żydzi amerykańscy się z nią zapoznali, gdyż właśnie ich dotyczy. Dodaje, że Niemcy już w 1952 r. zapłacili Żydom za wszelkie szkody na okupowanych przez siebie terytoriach, biorąc na siebie całą odpowiedzialność.

Pytanie tylko, czy przyjęta przez polski rząd taktyka wyciszania jakiejkolwiek poważnej debaty z roszczeniowo nastawionymi organizacjami żydowskimi, za którymi, jak się okazało, stoi nie tylko rząd Izraela, ale i Departament Stanu USA, ma jakiś sens. Proponuje się nam milczenie owiec, a przecież rzeźnia tuż za rogiem (wtedy nawet kolejne 500+ nie pomoże)…

Dlaczego tak myślę? Otóż milczeliśmy przez cały sowiecki PRL, zajęci walką o przeżycie, zdyszani i zaniepokojeni w kolejkach, a ci ambitniejsi – zapatrzeni w nożyce cenzora. I co nam to dało? Żydzi mieli wtedy scenę i wolne pole do popisu i wymalowali światu obraz, w którym jest dla nas zarezerwowane miejsce szmalcownika, brutala i nazisty. Niestety dziś budzimy się z ręką w przysłowiowym nocniku. Z tego obrazu cieszą się nasi oprawcy z czasów II wojny światowej: Niemcy i Sowieci/Rosjanie. Jeśli ktoś nie wierzy, niech poczyta „Jerusalem Post” albo inne żydowskie periodyki, które współgrają z czołowymi gazetami świata. Ofiary czerwonego sowieckiego promieniowania mogą poczytać „Gazetę Wyborczą”…

Teraz powstaje pytanie; czy zgadzamy się położyć uszy po sobie i przełknąć te kalumnie i bezpodstawne oszczerstwa (a nawet je dotować, jak to jest praktykowane dotąd!), czy też będziemy podnosić głowę i przywracać prawdę o II wojnie światowej (Chodakiewicz, Kurek, Żebrowski i inni)? Jeśli grzecznie oddamy megafon przeciwnej, wrogiej stronie, to nic z nas nie zostanie, oni dokończą dzieła. Tylko historyczny popiół i wstyd dla następnych pokoleń! Logicznie patrząc, jesteśmy w sytuacji bez wyjścia, musimy zakasać rękawy i zaplanować kroki, które przywrócą nam i naszemu światu równowagę. Polski rząd powinien natychmiast wycofać się z finansowania propagandowej artylerii roszczeniowców. Jeśli ktoś chce uchodzić za Polaka, dla którego nieważny jest polski interes narodowy, niech wystąpi naprzód i ogłosi swoją zdradę! Każdy cyrk ma swoich błaznów i swoje małpy, chętnie to widowisko obejrzymy…

Czego więc niewątpliwie pogrążeni w wyborczej walce pewni krajowi Polacy nie widzą bądź nie wiedzą? Otóż na początek uważają, że ustawa S.447 Polski nie dotyczy, więc nie może Polsce szkodzić. W latach 90. ub. stulecia podobny pogląd wyznawali Szwajcarzy, również zaatakowani przez to samo żydowskie lobby roszczeniowe.

Szwajcarzy uważali, że głosy dotyczące pozostawionych w czasie II wojny światowej kont Żydów to nie problem i w zasadzie wszystko zostało już wyjaśnione i zamknięte. Po kilku latach zmasowanych ataków, aby utrzymać dobre stosunki biznesowe z USA, wyasygnowali sumę 200 mln USD (zakładając, że ewentualne aktywa żydowskie mogły wynosić poniżej 30 mln USD, z zaległymi odsetkami – jakieś 150 mln) jako fundusz dla ofiar holocaustu. Organizacje roszczeniowe z USA odrzuciły tę propozycję ugody (zaraz, a gdzie forsa dla pośredników?) i czując, że Szwajcarzy miękną, nasiliły ataki, narrację medialną i prowokacje, mocno podgrzewając sytuację. Jeden z pracowników banku szwajcarskiego, legitymujący się semickim pochodzeniem, zwiał do USA i ogłosił, że szwajcarscy bankierzy masowo używają niszczarek do zacierania śladów żydowskich kont z czasów przedwojennych…

Roszczeniowcy w amerykańskich mediach zorganizowali kocią muzykę i masową nagonkę na (jeszcze wczoraj cywilizowanych) chciwych, bezdusznych „nazistów” bankowych w Szwajcarii, stopniowo doprowadzając do biznesowego bojkotu tego kraju w Ameryce. W tej sytuacji Szwajcarzy szybko złapali oddech i pamiętając o zasadzie „winien, nie winien, wisieć powinien”, szybko otworzyli swoje bankowe volty i portfele, odkasłując przedsiębiorstwu Holokaust w miarę okrągłą sumę 1,250 mld USD. Każdy ma jakiś pomysł na biznes i chce żyć! Niech sobie to polski rząd weźmie pod rozwagę i lupę, a może ocali swoją…

Ostatnio bardzo interesująco wypowiedział się dla Radia WNET redaktor Tomasz Sakiewicz, który w przeddzień i w czasie protestów amerykańskiej Polonii z 31 marca br. odwiedził USA, zakładając Klub Gazety Polskiej w stanie Michigan. W tym czasie w Chicago protestowało tam przeciwko ustawie S.447 2000 Polonusów, skrzykniętych m.in. przez miejscowe polskie Narodowe Siły Zbrojne (Arkadiusz Cimoch). Normalnie każde państwo stara się zagospodarować wszystkie możliwe zasoby, w tym ludzkie, szczególnie za granicą, aby użyć ich dla własnej korzyści i wywierania pożytecznych nacisków. Jednak w tym wypadku logika jakoś nie działa. Redaktor był przeciwny protestom twierdząc, że osłabiają one pozycję polskiego rządu, a ich celem jest skłócenie Polonii i zaognienie stosunków między Polską a USA. Dziwne to słowa wobec rozpętania nagonki roszczeniowych ośrodków żydowskich oskarżających Polaków o nazizm i udział w holokauście Żydów. Dla nich II wojna światowa dotyczyła holokaustu Żydów, nie było polskich ofiar. Pewnie nie brali w tym udziału Niemcy. Na bankowym placu boju zostali sami Polacy…

Więc co? Polska powinna zadrwić z ofiar Polaków, z ich serca i miłosierdzia okazanego Żydom? Polonia powinna uderzyć się w piersi i przyznać: tak, to my rozpętaliśmy II wojnę światową i zgotowaliśmy polskim Żydom krwawą kaźń? Wystawcie nam teraz zawrotny rachunek (bankowy koncert życzeń), a my w te pędy spieniężymy wszystko, co wypracowali nasi ojcowie i my sami, i przekażemy wam na wskazane konto?

To brzmi przecież jak zły sen…

Naiwność niektórych polskich polityków może przyprawić o ból głowy. Tak jakby nie rozumieli, nie ogarniali kolejnych etapów procesu, w którym już uczestniczą. Po medialnym przygotowaniu artyleryjskim (kłamstwa, oszczerstwa, pomówienia przeciw polskiej godności i polskiemu interesowi narodowemu) nastąpi fala wymuszania. Mogą zostać w to włączone amerykańskie lokalne sądy stanowe, domagające się i przyznające roszczeniowcom odszkodowania. Stanowe parlamenty mogą przegłosować rozmaite formy bojkotu Polski, od biznesowego po kredytowy… Kongres może ponownie przyjąć jakąś „niekonstytucyjną” ustawę. I dopiero wtedy polscy politycy zrozumieją, co warte są ich pobożne życzenia i dobre rady pośredników, aby cicho siedzieć… Szkoda gadać!…

*          *          *           *

Wróćmy jednak do Kraju. Co tam się w Polsce dziś nie wyprawia! Wincenty Sławek Broniarz, jak mistrz von Jungingen pod Grunwaldem (chyba jeszcze uczą o tym dzieci i czy już zapłaciliśmy za to zaległe odszkodowanie?) zgromadził pułki wierne staremu reżimowi i uderzył strajkiem w PiS-owską mać! Trochę mnie to dziwi. Byłem na jednym roku ze Sławkiem, studiowaliśmy razem historię na Uniwersytecie Łódzkim (młodym asystentem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych u prof. dra W. Michowicza TW „Przyjaciel” był wtedy Witold Waszczykowski), ale historia, jak widać, potrafi być nauczycielką życia na wiele sposobów.

Sławek od początku był lewakiem. Kiedy pod koniec stycznia 1981 r. rozpoczął się „najdłuższy studencki strajk okupacyjny w Europie” (o którym dość szczegółowo pisałem), Sławka można było z przysłowiową świecą długo szukać. Bał się Sławek strajku (wymierzonego w komunę) jak diabeł święconej wody.

Może to jakiś kac, chęć odreagowania decyzji z tamtych dramatycznych dni? Sławek powinien przestać grać rolę czerwonego dżihadysty, zdjąć ze ściany obraz Róży Luksemburg i Clary Zetkin, iść raczej do psychologa i wyjaśnić sobie problemy z samym sobą, zamiast wybuchać strajkiem jak stary niewypał z okresu stanu wojennego. Nie wie sierota, że naraża zdrowie i przyszłość dzieci? Stary chłop, a zdominowały go problemy z młodości. Może wkrótce dojrzeje? Polecam mu seanse z Biedroniem, a nuż będzie Wiosna…

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” znajduje się na s. 13 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jacka K. Matysiaka pt. „Żydzi i Polacy, roszczenie na życzenie i Broniarz…” na s. 13 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demolowanie i odwrót cywilizacji chrześcijańskiej pod okiem Dobrej Zmiany? / Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 59/2019

Fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnio, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Piotr Sutowicz

Widmo rewolucji

Dziwne rzeczy dzieją się w naszym kraju. Prezydent stolicy ogłasza jakąś tam kartę LGBTQ+ coś tam, z której mają wynikać daleko idące konsekwencje w prowadzeniu pracy wychowawczej w szkołach. Być może kwestię wypuszcza się w charakterze balonu próbnego, ale za chwilę… kto wie. Kościoły i miejsca kultu są bezczeszczone, pomniki burzone, a wszystko to pod okiem władzy, którą sprawuje partia rzekomo prawicowa.

Problem aborcji

Przed wyborami parlamentarnymi wielu wyborcom sprawa wydawała się prosta. Za aborcją była ówczesna władza uosobiona przez nieboszczkę, jak się wówczas wydawało, Platformę Obywatelską. To ona pod płaszczykiem zachowania konsensusu z dawnych lat nie poruszała tej sprawy. Pewnie jej zamysłem była liberalizacja ustawy, zdawała sobie ona jednak sprawę, że rzeczy należy robić powoli. Kolejnymi rozwiązaniami prawnymi ingerowano w rodzinę, liberalizowano przekaz medialny, odwoływano się do konieczności znalezienia sposobu na prawne i kulturowe funkcjonowanie osób o innych niż tradycyjne zapatrywaniach na kwestię moralności czy płci. Manifestacje organizowane pod tęczowymi sztandarami nie cieszyły się popularnością. Sympatia tzw. większości była raczej po przeciwnej stronie, choć wyłomy w obyczajowości stawały się coraz większe.

Po drugiej stronie znajdowała się obecna partia rządząca, która w różny, dyskretny sposób dawała do zrozumienia, że np. kwestia aborcji jest dla niej ważna. W głosowaniach nad projektami społecznymi dążącymi do ochrony życia poczętego PiS głosował, można rzec, „po katolicku”. Mało kto przypominał sobie, bądź może nikt nie chciał tego uczynić, że przed rokiem 2008 partia ta miała większość wystarczającą do zmiany prawa w tej kwestii, co przy dobrej woli ówczesnego prezydenta, śp. Lecha Kaczyńskiego, mogłoby zaowocować zmianami. Można powiedzieć, że w kolejnej odsłonie historia powtórzyła się niestety w tej kwestii w całej swej okazałości, a właściwie sromocie.

PiS przez niemal cztery lata z ogromną stanowczością strzegł kwestii aborcji, nie oglądając się na głos katolików świeckich ani biskupów. Bardziej liczył się z opinią maszerujących w czarnych protestach niż z czymkolwiek innym.

W partii zaciekle atakowano tych, którzy głośniej lub ciszej apelowali o zajęcie się tą sprawą, a ludzi, którzy na bazie „antykompromisu” aborcyjnego chcieli iść do polityki, oskarżano o rozbijanie prawicy.

Czym jest prawicowość w wydaniu obecnej elity władzy? W tej, jak i w kilku innych sprawach wydaje się, że najprościej rzecz biorąc, mamy do czynienia z prawicowością post-sanacyjną. Obóz tzw. zjednoczonej prawicy jest przedwojennym BBWR, w którym mieszają się różne elementy, od lewicowych po narodowe, i bywają one używane zależnie od aktualnych potrzeb i trendów. Być może nawet nie byłoby w tym nic złego, gdybyśmy mieli do czynienia z próbą syntezy dokonywanej w duchu interesu narodowego; niekoniecznie tak się jednak dzieje. Partia i jej zaplecze polityczno-medialne całą rzeczywistość zaczęło traktować instrumentalnie. Stopniowo owe instrumenty stały się celem samym w sobie. Krytyka opozycji realizowana była dla samej krytyki, czasami różne kwestie wrzucano do jednego wora. Wszyscy, którzy artykułują jakiekolwiek zdanie choćby nieco tylko odmienne od obowiązującej w danej chwili linii – są określani negatywnymi epitetami bez względu na to, czy mają rację, czy nie.

Dzieci nienarodzone padły ofiarą tej swoiście sytuacyjnej polityki, bo w końcu ich zdanie w najbliższych wyborach nie będzie się liczyło. Problem polega jednak na tym, że fundamentaliści laiccy nie zasypiali gruszek w popiele i ostatnimi czasy, jakby pod osłoną rządów PiS, przesunęli dyskurs, a właściwie jazgot cywilizacyjny, znacznie bardziej na lewo, niż był kilka lat temu.

Kościół

Polacy opierali swoją tożsamość na katolicyzmie od dawna. Można się spierać, jeśli komuś na tym zależy, czy od tysiąca, czy od dwustu lat. Jak zauważył Dmowski, „katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, lecz stanowi jej istotę”. Nie chodzi o to, by budować państwo wyznaniowe, bo niekatolik nie może być Polakiem. Chodzi o zwyczajne cywilizacyjne pryncypia postrzegane w kategoriach definicji cywilizacji łacińskiej wypracowanej przez Feliksa Konecznego. Warto przypomnieć, że nawet radykałowie z przedwojennego ONR walczący o Wielką Polskę, Katolickie Państwo Narodu Polskiego, mieli w swoich szeregach ludzi różnych wyznań, których z tego tytułu nie spotykał ostracyzm.

W jądrze katolicyzmu tkwi bowiem olbrzymi zasób tolerancji i akceptacji różnych przekonań, co wykazywał kilkaset lat temu na forum europejskim Paweł Włodkowic. Jednak elity kontynentu nie były wtedy ani nie są teraz gotowe na przyjęcie tej prawdy.

Oczywiście historia XX wieku na naszych ziemiach to w znacznych okresach dzieje prób wykorzenienia tej symbiozy narodu i religii. Jeśli chodzi o okres PRL, to dzięki niezwykłym przywódcom Kościoła udało się uchronić owo twarde katolickie jądro narodu, aczkolwiek w końcu minionego wieku było ono mocno nadwątlone. Warto postawić pytanie, czy w roku 1989 elity katolickie – świeckie i duchowne – zdawały sobie sprawę z tego, że prądy laicyzacyjne nie tylko nie zwolnią, lecz wręcz przeciwnie przyspieszą, a naciski na polską mentalność uderzą w kolejnych latach ze zdwojoną siłą.

W początku lat 90. wszyscy zachłysnęliśmy się wolnością: religia wróciła do szkół, wydawnictwa katolickie mogły rozwinąć nieskrępowaną działalność, programy katolickie można było usłyszeć i zobaczyć na państwowych antenach, wreszcie diecezje mogły zakładać własne stacje radiowe. Być może pierwszym sygnałem, po którym można było rozpoznać, że coś w tym wszystkim jest nie tak, była medialna i polityczna niechęć do Radia Maryja, pierwszego katolickiego ośrodka opiniotwórczego, który zaczął realnie przełamywać monopol liberalnych mediów, a przy tym nie wpisywał się w politycznie poprawną narrację tamtego czasu. Trzeba przyznać, że część katolików nie połapała się w tym, że ataki na Radio wynikają z głębokiej niechęci lewicy i liberałów do konsekwentnego katolicyzmu, i w imię zachowania pewnego konsensusu albo milczała, albo przyłączała się do atakujących, uznając, że medium toruńskie psuje dobrą atmosferę i ładnie kształtujący się sojusz tronu i ołtarza. Czas nieubłaganie pokazywał, że mamy do czynienia z leninowską zasadą dwóch kroków w przód i jednego do tyłu, świetnie przetrenowaną w warunkach demokracji liberalnej zachodniej Europy w czasie, gdy my zajęci byliśmy realnym socjalizmem.

Kiedy przyszła refleksja, było już trochę za późno, a rynek medialny ukształtował się ostatecznie bez znacznego udziału katolików, którzy trwali na swoich pozycjach, póki co pozostawieni w spokoju. Polska czekała biernie na nadchodzące kolejne fale rewolucji.

Życie społeczne

Sytuacja ta nie oznacza, że Kościół nie zrobił nic, by zatrzymać nową falę rewolucji. Biskupi zabierali głos w sprawach społecznych, publicyści pisali o zagrożeniach, papież Polak przestrzegał. Być może zawinił tu brak jednolitego przekazu opartego na solidnym fundamencie katolickiej nauki społecznej, może brak lidera, który umiałby wszystkie jak najbardziej słuszne wypowiedzi i odruchy zamienić w skuteczny mur obronny, a może nic nie można było zrobić, bo przeciwnik, zaprawiony w bojach rewolucjonista, wiedział lepiej, jak należy postępować, a społeczeństwo stawało się coraz bardziej bierne. I to chyba jest kolejny klucz do sukcesu postępów rewolucji.

Apatia lat 90. i następnych wynikała z kilku przyczyn. Po pierwsze, miniony system ze swoimi obowiązkowymi formami przynależności do organizacji „społecznych” skutecznie obrzydził ludziom potrzebę zrzeszania się. Po drugie, społeczeństwo, które zachłysnęło się możliwościami konsumpcji, wydawało się niezainteresowane działalnością na rzecz dobra wspólnego. W tym względzie dało się „przekonać” autorytetom, tj. politykom, dziennikarzom, twórcom kultury, często o PRL-owskich korzeniach, że nie potrzeba być aktywnym, mając takie elity; one wszystko załatwią. Wystarczy zagłosować, oglądać telewizję i czytać gazetę, oczywiście najlepiej tę jedną jedyną; wszystko inne jest tylko dodatkiem do wolności, która zgodnie z paradygmatem Fukuyamy staje się fenomenalnym początkiem końca historii. Do tego należy dodać frustrację tej części społeczeństwa, która nie załapała się na beneficja płynące z konsumpcji i została przez propagandę potraktowana jako coś gorszego, również jako wyborcy.

W powszechnym przekazie wszystko jawiło się w miarę prosto: wszyscy chcemy jednego – postępów postępu, a ci inni, którzy nie głosują mainstreamowo, nie dorośli do demokracji.

W końcu wszystkie badania pokazywały, że Polska podzieliła się na tę wykształconą, z wielkich miast, i tę drugą, z mniejszych ośrodków. Taki świat był oczywisty i wytłumaczalny jak w marksistowskiej dialektyce. Jeżeli do tego dodamy osłabianie tkanki społecznej poprzez masowe wyjazdy, a właściwie exodus za chlebem „na Zachód”, popierany przez krajowe czynniki oficjalne, to rysuje nam się dość jasny obraz polskiej nędzy i rozpaczy. W tym wszystkim trwała nieustanna praca nad mentalnym i instytucjonalnym przebudowaniem Polski i Polaków w nową postać, tzn. w stronę likwidacji tożsamości narodowej.

Historia być może zatacza koło

W obecnym stuleciu sytuacja społeczna w kraju była już znacznie gorsza – laicyzm, co prawda, jeszcze ciągle nie ujawnił wszystkich swoich celów, ale stopniowo zajmował kolejne pozycje, zmieniał się język dyskursu, pojawiały się nowe paradygmaty, takie jak wartości demokratyczne czy europejskie; po kolei wrzucano nowe pojęcia i zagmatwane doktryny, za którymi czaiło się widmo komunizmu. Tak się bowiem jakoś złożyło, że w całej Europie, w tym również na gruncie polskim, doszło do recydywy komunizmu, tyle że w innej niż znana nam formie. Słynna doktryna marszu przez instytucje przyniosła znakomity dla lewicy efekt w postaci okupacji kulturowej kontynentu.

Twórcom Unii Europejskiej, którym się wydawało, że jednocząc kontynent, zabezpieczają go zarówno przed bratobójczą wojną, jak i bolszewickim najazdem, to, co nastąpiło w naszych czasach, nie śniło się w najgorszych koszmarach. Nowoczesny marksizm i wprowadzona w życie wypracowana przez niego odnowiona teoria walki klas przyniosły w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat destrukcyjne efekty we wszystkich obszarach życia społecznego Zachodu, w tym w Kościele. Ten, rozbrojony z tradycyjnego nauczania, sprowadzony do narożnika, stał się czymś pośrednim pomiędzy instytucją charytatywną a klubem dyskusyjnym, przy czym dyskusje owe nie wykraczają poza z góry wyznaczone pozycje.

Europejczycy pozbawieni wyraźnego głosu osadzonego w Ewangelii, przestali wierzyć w Boga i stali się pacyfistami pozbawionymi woli wyrażania swoich przekonań. W ich miejsce głos zabrali fundamentaliści laiccy, którzy sprzymierzyli się ze wszystkimi siłami, które mogłyby przyczynić się do zniszczenia tkanki społecznej.

Dziś Europa leży w gruzach i na razie niewiele wskazuje na to, by w swym łacińskim wyrazie mogła się w dającej się przewidzieć przyszłości podnieść. Co do Polski, to do niedawna wydawało się części z nas, że mimo wszystko może uda się nam uniknąć tego losu. Piszący te słowa również był umiarkowanym, ale jednak optymistą. Rząd deklarujący opór w kwestii niekontrolowanego przypływu imigrantów, a do tego postulujący konieczność budowania wspólnoty państw środkowoeuropejskich stojących na podobnym stanowisku, był dowodem na to, że może Polakom się uda. Idea bloku „międzymorza” jako federacji przeciwników utraty tożsamości zdawała się atrakcyjna w kontekście narastającego kryzysu.

Niestety czas pokazał, że znakomita część tych postulatów była fasadą, która prowadzi nieuchronnie do maksymalnego uzależnienia polityki polskiej od Stanów Zjednoczonych oraz przyjęcia skrajnie proizraelskiego stanowiska w kwestii polityki bliskowschodniej, skłócającego nas z krajami, z którymi zawsze mieliśmy dobre stosunki, jak choćby Iran. Gdyby jeszcze nasze napięte relacje z krajami Unii Europejskiej powodowały zaniechanie szkodliwych importów kulturowych, to ta korzyść mogłaby być warta, jak to się mówi, świeczki, ale ten akurat produkt w żaden sposób nie został zatrzymany na naszych zachodnich granicach i poza deklaracjami werbalnymi, adresowanymi głównie do swoich, rząd w dziedzinie polityki kulturalnej, zmierzającej do umocnienia naszej tożsamości narodowej, nie za wiele zrobił. Szkoły, media i placówki kultury dalej są ośrodkami antypolskiej propagandy, do której ostatnio dołączył jeszcze jeden dziwny element.

Antysemityzm

Idea, by używać antysemityzmu jako broni w walce z przeciwnikiem politycznym, nie jest specjalnie nowa. W Polsce bywa odgrzebywana co jakiś czas. Ostatnie napięcia pokazują wszakże, że jej wykorzystanie kroczy dziwnymi ścieżkami. Kilka dni po, a właściwie równolegle z konferencją bliskowschodnią, która poczyniła Polsce wiele międzynarodowych i wewnętrznych szkód, wybuchła afera wywołana przez dwóch funkcjonariuszy rządu Izraela, w tym jego premiera. Oprócz tego, że miała ona Polaków upokorzyć i upodlić w oczach opinii międzynarodowej, innego dostrzegalnego celu zdawała się nie mieć. Być może jednak Izraelczycy chcieli pokazać polskim elitom politycznym miejsce w szeregu i przedstawić jasny komunikat, że jesteśmy, kim jesteśmy, czyli po prostu mordercami Żydów i święta ziemia nie powinna nas nosić.

Wypowiedzi polityków, którym w sukurs przyszli różnej maści nadworni profesorowie i dziennikarze, zdają się być mocnym ciosem wychowawczym odsyłającym w stronę pedagogiki wstydu. Być może niektórzy kreatorzy rzeczywistości doszli do wniosku, że mimo wszystko odradza się jakaś forma polskiej dumy osadzona w poczuciu bycia spadkobiercami wielkiej historii wielkiego narodu – tego, który za wolność gotów jest poświęcić bardzo wiele.

Jeżeli wszakże pojęcie wolności zwiąże się z antysemityzmem, który opisze się jako zjawisko obrzydliwe, niegodne ludzi cywilizowanych, to co zostanie z naszej wspólnoty? Zgraja troglodytów czyhających na choćby przypadkowego Żyda, na którego można zwrócić nienawiść wyssaną z mlekiem matki.

Nagonka antypolska miała bez wątpienia wywołać efekt zawstydzenia i pokazać, że nie mamy nic na swoją obronę. Rząd generalnie zachował się w tej kwestii zgodnie z oczekiwaniami, a marne i mało stanowcze deklaracje, że nie byliśmy i nie jesteśmy antysemitami, były lekko śmieszne i oprócz tego, że na odbiorcach nie zrobiły wrażenia, być może w świecie odebrane były jako choćby częściowe potwierdzenie zarzutów. Na pewno był to element mający w przyszłości uderzać w nasze poczucie wspólnoty.

LGBTQ – czyli zbiór niezrozumiałych znaków

Oczywiście, że w sensie symbolicznym powyższe literki są zrozumiałe. Większości społeczeństwa kojarzą się z przedstawicielami różnej maści odmienności seksualnych, którzy przez ich pryzmat patrzą na świat. Nie wdając się w szczegóły, popierające je zaplecza polityczne tak naprawdę w nosie mają jakieś tam prawa do czegoś. Chodzi po prostu o rozbijanie tradycyjnego modelu rodziny i społeczeństwa. Na pewno w tym wszystkim mamy do czynienia z mądrością etapu, którego celem jest jak najgłębsze przeoranie systemu wartości. Teoretycy kultury mogą próbować rozeznać, czy jest to element nowej świeckiej religii, czy coś innego. Co do jednego możemy mieć pewność: między tymi środowiskami i ich finansowo-medialno-politycznym zapleczem a chrześcijańskimi wartościami nie ma punktu stycznego. Nie chodzi tu o skłonności seksualne tego czy owego człowieka, lecz o cały model społeczny, a raczej antyspołeczny, który za uspołecznieniem owych skłonności się kryje.

Chyba z tej perspektywy należy też patrzeć na brutalne ataki kierowane od jakiegoś czasu na Kościół katolicki – ostatnią instytucję, a w tym kontekście wspólnotę, która w rzeczonej kwestii ma inne zdanie, do tego oparte na solidnych fundamentach. Skandal pedofilii i nadużyć moralnych mających miejsce wśród duchowieństwa to jedno, a społeczne skutki, jakie próbuje się tej kwestii nadać, to coś zupełnie innego.

Napaści, często o charakterze terrorystycznym, bezczeszczenia miejsc kultu, obraźliwe napisy, cały aparat tzw. mowy nienawiści – z jednej strony mają przeszkodzić Kościołowi w rzeczywistym rozwiązaniu swych wewnętrznych problemów, z drugiej – spacyfikować jego możliwości zabierania głosu poprzez uczynienie go niewiarygodnym.

Po trzecie wreszcie, być może jest to też preludium do tego, co od zawsze bywało cechami rewolucji – fizycznych ataków na ludzi i instytucje kościelne.

Niestety, prawda w sferze publicznej sama się nie obroni, co też jest cechą czasów i rządów rewolucyjnych. W końcu w każdym totalitaryzmie najważniejsze było zniszczenie przeciwnika, a nie udowodnienie mu, że nie ma racji.

Kontrrewolucja

Czy zmiany mentalne można powstrzymać? W rzeczywistości społecznej wszystko może się zdarzyć. Pytanie tylko, kiedy taki odwrót nastąpi. Droga oddolnej rewolucji, swoisty chrześcijański marsz przez instytucje zajmie wiele lat. Do tego potrzebne jest jakieś życzliwe, a przynajmniej obojętne otoczenie polityczne. Czy obecna władza zechce i będzie miała szansę pełnić taką rolę, wydaje się być kluczowym w tym względzie pytaniem. Osobiście jestem co do tego dosyć sceptyczny. Oprócz ryzyka wrzucenia kartki wyborczej to niewiele kosztuje. Z drugiej strony, wciąż można tworzyć alternatywne rozwiązania polityczne, oby skuteczne. W polityce bowiem nie ma nic gorszego, jak mieć rację i przegrać z kretesem.

Inna sytuacja będzie prowadzić do ciężkich, być może katakumbowych czasów, w których jedno stanie się pewne – nie będzie jak szukać kompromisów między ewangelicznym przesłaniem wiary, kulturą katolicką i tożsamością narodową a otaczającą nas rzeczywistością społeczno-prawno-polityczną.

Na razie jeszcze wciąż można wykrzesywać siły sprzeciwu przeciwko zbyt silnym naciskom światopoglądowym. Być może w tej kwestii trzeba się mocniej jednoczyć, nie zostawiać na polu walki pojedynczych grup i jednostek.

Potrzebne jest wspólne działanie wszystkich ludzi dobrej woli, niegodzących się na postępy postępu w dotychczasowym kształcie, a więc jednak instytucji i autorytetów.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” znajduje się na s. 11 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Widmo rewolucji” na s. 11 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy warto 26 maja głosować? Co zyskaliśmy, co straciliśmy przez 15 lat w UE? / Jan A. Kowalski, „Kurier WNET” 59/2019

Nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych; teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani, a teraz możemy jedynie zyskać.

Jan A. Kowalski

15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów

W roku 2004 byłem przeciwnikiem wstępowania do Unii Europejskiej. Na tyle zdecydowanym, że ku zdumieniu nauczycielki, zabroniłem mojej utalentowanej córce odśpiewania Ody do radości na szkolnej akademii. W końcu sam trochę się jeszcze wstydzę paru swoich występów ku czci. Ponieważ 15 rocznica zbiega się z kolejnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, czas na krótki bilans naszego członkostwa. A potem odpowiem na zasadnicze pytanie: czy warto głosować i na kogo?

Głosowałem na „nie”, ponieważ na moim nieocenionym kalkulatorze wyszedł bardzo duży minus ekonomiczny i społeczny w przypadku przystąpienia do ledwie zipiącej ówczesnej Unii. Do struktury już przestarzałej, zbiurokratyzowanej i mającej ambicje ideologicznej walki o Nowy Porządek. To my, świeża krew, mieliśmy uratować zmurszałe struktury. I tak się stało.

Oddaliśmy swoją młodość i młodzież. Zyskaliśmy zachodnioeuropejski postęp za cenę ogromnego zadłużenia naszego państwa i narodu. Zamiast entuzjastycznego zbudowania nowej Polski, uratowaliśmy starą Europę.

To dzięki wstąpieniu do Unii uratowany został w Polsce pokomunistyczny porządek polityczny, system Okrągłego Stołu. Już zjadający własny ogon („Przychodzi Rywin do Michnika” i inne bratobójcze walki o kasę w obozie władzy), zyskał teraz nowe, wyprane w Brukseli pieniądze – nasze pieniądze. Młodzież, która powinna zmieść ten system, wyjechała z Polski. Pretendenci do rządzenia Polską z łona opozycji dostali etaty w administracji państwowej, milion nowych etatów. A my zyskaliśmy zachodni powiew luksusu na kredyt.

A teraz prawie wszyscy politycy zapewniają, że w roku 2004 wstępowaliśmy do innej Unii. Do Unii wolności, solidarności i dobrobytu. Ale zostawmy ich w spokoju, politycy już tak mają.

Deal był prosty. My mieliśmy oddać naszą wykwalifikowaną siłę roboczą, a oni nam kapitał. Od kilku ładnych lat już to wiemy, że 1 euro wydane przez Niemcy na tzw. pomoc nowym państwom wraca do nich od razu jako 85 centów. Bardzo siermiężnie myśleliśmy wtedy w roku 2004 o kapitale. Myśleliśmy, że Zachód ma pieniądze. Po roku 2008/9 okazało się, że źródło tego kapitału tkwi w kredycie, który ma swój fundament w piasku, a limit w chmurach. Jedno puste euro zamieniliśmy Zachodowi na 85 prawdziwych centów. Zatem sfinansowaliśmy wzrost gospodarczy w państwach Zachodu bez ich rzeczywistego wkładu finansowego. Zarazem utraciliśmy taniość życia i prowadzenia biznesu. Kluczowe gałęzie przemysłu, prawie całą bankowość i prawie cały handel.

Nie sposób jednak nie zauważyć, że nasz kraj rozwinął się przez te 15 lat. I możliwe, że większy, a nawet podobny rozwój nie byłby możliwy bez wstąpienia do Unii.

Z jednego powodu: w roku 2004 nie mieliśmy w Polsce klasy politycznej i społecznej identyfikującej się z państwem i zainteresowanej jego rozwojem. Mieliśmy Komunistyczną Grupę Gospodarczą, częściowo jawną, częściowo ukrytą pod płaszczykiem WSI, drenującą Polaków z ich dorobku. I nierozumiejącą mechanizmów rynkowych byłą opozycję solidarnościową. Obie te grupy były na tyle silne ekonomicznie i liczebnie, że mogłyby uniemożliwić jakikolwiek rozwój Polski.

Jak nie należało wstępować do Unii w roku 2004 z przyczyn gospodarczych, tak teraz z przyczyn gospodarczych nie powinniśmy z niej występować. Bo już zostaliśmy wyeksploatowani ekonomicznie i społecznie, a teraz możemy jedynie zyskać. Pod jednym warunkiem – że Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy zgodzą się na to. Przecież już od paru lat widzimy próby tworzenia Unii dwóch prędkości. I próby tworzenia prawnych barier gospodarczych uniemożliwiających naszą konkurencyjność w stosunku do gospodarek państw starej Unii. Bo Niemcy i Francuzi, a także Belgowie, Holendrzy i Duńczycy już wiedzą, że okres eksploatacji Nowej Europy dobiega końca. I będą wyszukiwać różnorakie preteksty, również obyczajowe i ideologiczne, żeby nie dopuścić do głosu nowych państw.

Jak kiedyś daliśmy się kompletnie ograć, z przyczyn jak wyżej, tak teraz powinniśmy trochę powalczyć. W tym kontekście należy przyklasnąć inicjatywie upodmiotowienia w ramach Unii państw, które przystąpiły do niej po roku 2004.

Konferencja zwołana w Polsce w dniu 1 maja pod hasłem Together for Europe i zakończona Deklaracją Warszawską powinna uzmysłowić starym państwom, że czas grabieży dobiegł końca. Tym bardziej, że mamy w ręku poważne argumenty. Po pierwsze, możemy sprzedać się dużo taniej niż Zachód Chinom, chociaż nie wiem, czy nas to satysfakcjonuje. Po drugie, możemy nawiązać ściślejszą współpracę z USA. Nie tylko na polu militarnym, ale w każdej dziedzinie życia. W roku 2004 wybraliśmy Europę, również dlatego, że Stany Zjednoczone na to pozwoliły. Tylko trochę sondując rozszerzenie na nasze terytoria swojej organizacji współpracy gospodarczej pn. NAFTA. Teraz, gdy do tradycyjnie antyamerykańskiej Francji dołączyły odbudowujące swoją potęgę Niemcy, a Wielka Brytania się wycofuje, analizy amerykańskich analityków mogą okazać się diametralnie różne.

Zatem na koniec: czy warto w dniu 26 maja głosować i na kogo? Trochę się tremuję, bo to będzie mój europejski pierwszy raz.

Po pierwsze, jako chrześcijanin nie zagłosuję na żadne LGBTIG. Po drugie, jako Polak, który przeżył niewolę sowiecką, nie zagłosuję na żadną ukrytą opcję rosyjską. Po trzecie, jako patriota i niepodległościowiec nie zagłosuję na żadną partię, głoszącą hasła większej integracji europejskiej.

To już wiecie, na kogo nie głosować. Teraz wybór należy już tylko do Was, jeżeli pójdziecie do urn 🙂

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „15 lat w Unii. Bilans zysków i strat w przededniu wyborów” na s. 2 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jako doświadczony europarlamentarzysta chciałbym pomóc zmienić oblicze Wielkopolski – także pod względem politycznym

O rodzinnych związkach z Poznaniem, potencjale Wielkopolski i potrzebie otwartości w polityce mówi prof. Zdzisław Krasnodębski, kandydat nr 1 na wielkopolskiej liście PiS. Rozmawiał Antoni Opaliński.

Antoni Opaliński
Zdzisław Krasnodębski

Panie Profesorze, jakie są Pana związki z Wielkopolską?

Rodzina mojej mamy mieszkała w Poznaniu przed wojną, w latach trzydziestych. Mój dziadek był urzędnikiem kolejowym i został przeniesiony ze Stalowej Woli do Poznania, tu został naczelnikiem parowozowni. Przedtem był też politykiem, posłem PSL Witosa pierwszej i drugiej kadencji. Po przeniesieniu rodzina mieszkała w Poznaniu aż do wybuchu wojny. Moja mama chodziła w Poznaniu do szkoły podstawowej, jej bracia pokończyli gimnazja, potem Wyższą Szkołę Budownictwa, która jest teraz częścią politechniki. Moja ciocia, siostra mamy, urodziła się w Poznaniu. Rodzina wyjechała na wakacje w 1939 roku, przyszła wojna i już tu nie wrócili. Dziadek potem dołączył. Stracili cały dobytek. Usiłowali część ewakuować wagonem, który nigdy nie dotarł na wschód, podobno pojechał na zachód… Nigdy już do Poznania nie wrócili, ale zawsze pozostał we wspomnieniach.

Potem wojna, okupacja sowiecka, jednego z braci mojej mamy zabiło NKWD, drugiego torturowano, trzeci uciekł do wojska, żeby się ukryć. Mój dziadek też siedział przez rok w więzieniu. Rodzina uciekła z Rudnika nad Sanem do Choszczna, gdzie ja się urodziłem. To jest ta rodzinna historia. A Poznań zawsze wspominano w trudnych czasach bierutowskich i gomułkowskich jako szczęśliwy okres. Ja wcześnie zapoznałem się z gwarą poznańską, bo rodzina używała słów, które przyswoiła w okresie poznańskim. A moja ciocia zawsze się szczyciła, że jest rodowitą poznanianką. (…)

Jakie wnioski ma Pan po dotychczasowej kampanii wyborczej i spotkaniach w różnych miejscowościach Wielkopolski?

Wnioski z kampanii są takie – akurat jestem po spotkaniu w Gnieźnie – że ludzie bardzo interesują się Unią Europejską. Wcale nie jest tak, że padają pytania tylko o politykę lokalną, że interesują się tylko swoją gminą czy swoim powiatem. Nie, pytania są bardzo różne. Dziś w Polsce bardzo dobrze są znane nazwiska niektórych polityków europejskich, jak Timmermans, Juncker, Verhofstadt, znany jest nawet Antonio Tajani, nie mówiąc już o Donaldzie Tusku. Często te nazwiska wywołują wśród moich wyborców reakcje krytyczne, które tym bardziej ich motywują, żeby pójść do wyborów.

Myślę, że ci panowie, zwłaszcza Timmermans i Verhofstadt, zmobilizowali nasz elektorat. Nie zdziwiłbym się, gdyby frekwencja była dużo wyższa niż w poprzednich wyborach europejskich.

A jednak Wielkopolska to trudny region dla prawicy. Z jakiego powodu?

To jest województwo składające się z trzech regionów. W zależności od historii rozkłada się też poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości. W największej części, która kiedyś wchodziła w skład Królestwa Kongresowego, poparcie jest całkiem przyzwoite. To widać też po liczbie uczestników spotkań. Najgorzej pod względem liczebności i pewnie w ogóle aktywności politycznej jest na tych ziemiach, które weszły w skład Rzeczypospolitej po II wojnie światowej. No i mamy region poznański oraz sam Poznań, który jest rzeczywiście wyjątkowy. Tam występuje to otwarcie na nowinki obyczajowo-etyczne i duże poparcie dla Platformy, połączone z pielęgnowaniem tradycji. Także tradycji walki z zaborcami, powstania wielkopolskiego, pamięci o okupacji niemieckiej.

Wydawałoby się, że wyborcy o takim profilu powinni przyjaźnie patrzeć na Prawo i Sprawiedliwość. Tymczasem głosują na Platformę Obywatelską i to jest dla mnie zagadką duszy Poznaniaka, której jeszcze nie rozwikłałem.

Wielkopolska kojarzy się z tradycjami gospodarności i dobrej organizacji. Jak to Pana zdaniem dziś wygląda?

Po pierwsze oczywiście to jest bogaty region, w statystykach ekonomicznych zajmuje miejsce po Dolnym Śląsku. Mam jednak wrażenie, że Poznań spowolnił swój rozwój, nie wykorzystuje wszystkich szans. Tak zresztą słyszę i tak mi mówiono, że następuje pewien odpływ, że południowa część województwa coraz bardziej ciąży ku Wrocławiowi, a północna w stronę Gdańska i Bydgoszczy. Sam Poznań traci mieszkańców. Jeżeli pytam o ostatnie lata, o duże inwestycje albo przykłady sukcesu gospodarczego, to kiedyś zawsze podawano Solaris, ale ta firma już nie jest w polskich rękach. W zasadzie brakuje takich sukcesów, co pokazuje, że wbrew tradycji gospodarności, Poznaniowi brakuje dobrego gospodarza.

Jaką rolę dla dzisiejszego oblicza Wielkopolski odgrywa bliskie sąsiedztwo Niemiec?

Waga tego sąsiedztwa wynika z samej historii, w Poznaniu jest przecież zamek cesarski , trudno więc o tym nie mówić. To jest pomieszanie pamięci. Z jednej strony pamięć o doznanych krzywdach i duma z osiągnięć Polaków w walce z germanizacją, także o walce gospodarczej, duma z powstania wielkopolskiego, pamięć o II wojnie światowej i krwawych represjach. Z drugiej strony jest też pewien kompleks wobec Niemców. To się może łączyć z potencjałem Wielkopolski. Gdyby Wielkopolska była w tych relacjach bardziej podmiotowa, to może nawet rozwój gospodarczy byłby dzisiaj szybszy, zwłaszcza w ostatnim okresie.

Mimo obecności wielu niemieckich inwestorów, nie widzę, żeby te kontakty były bardzo żywe. Chciałbym trochę przyczynić się do przezwyciężenia tych kompleksów. Nie ma do nich w tej chwili żadnych podstaw, a Poznań mógłby w relacjach z Niemcami, również tych gospodarczych, być bardziej asertywny.

Jak, Pana zdaniem, będzie wyglądać sytuacja w nowym Parlamencie Europejskim i jaka będzie przyszłość frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do których należą politycy Prawa i Sprawiedliwości?

Te dwie grupy, które do tej pory tworzyły koalicję, chadecja i socjaliści, stracą większość. Słyszymy też z grupy socjalistycznej sygnały, że nie będą już chcieli koalicji z chadecją, czyli Europejską Partią Ludową. To jeszcze bardziej zmieni sytuację w parlamencie i zwiększy rolę EKR, czyli eurorealistycznej, umiarkowanej prawicy. Mówi się też o znacznym wzmocnieniu prawej strony Parlamentu Europejskiego. Na pewno będą próby stworzenia dużej frakcji parlamentarnej. Padają pewne oferty pod naszym adresem. To wskazuje na znaczącą rolę EKR, ale też i samego Prawa i Sprawiedliwości. Te propozycje z jednej i z drugiej strony będą tym większe, im większa będzie nasza reprezentacja. Ona zapowiada się na dużą, więc będziemy mieli bardzo silne karty negocjacyjne.

A jakie widzi Pan możliwości współpracy z nowymi siłami prawicowymi w Europie?

Różne formy współpracy są możliwe, były też w pewnym sensie już praktykowane. To są zresztą różne partie. Te, które już współrządzą, jak Liga we Włoszech, to są partie, których nikt w Unii nie może lekceważyć. Są też takie jak Vox, które w zasadzie zgłosiły swój akces do EKR. Było też paru posłów z Europejskiej Partii Ludowej, którzy przepłynęli do EKR; ostatnio przyjmowaliśmy panią z Włoch. Z niektórymi partiami mamy jeszcze pewne trudności, ale one ewoluują w dobrym kierunku.

My jesteśmy eurorealistami, ale chcemy trwania Unii Europejskiej, więc jeśli chodzi o tych, którzy chcieliby demontażu Unii albo rezygnacji z pewnych polityk wspólnotowych, to oczywiście nie jest to program dla nas.

Natomiast łączy te ugrupowania, ale też i polityków z prawego skrzydła Europejskiej Partii Ludowej, wizja, że jednak to państwa narodowe pozostają głównym elementem Unii. W związku z tym państwa narodowe muszą utrzymać swoją podmiotowość i kompetencje.

Cały wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, pt. „Dla Polski i dla Wielkopolski”, znajduje się na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, pt. „Dla Polski i dla Wielkopolski”, na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W Osielcu odsłonięto pomnik mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, skazanego na 18-krotną karę śmierci i zamordowanego

On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany, bo chować to znaczy złożyć do grobu, oddać szacunek.

Józef Wieczorek

Ten jeden z najwybitniejszych dowódców podziemia niepodległościowego 30 czerwca 1948 roku został pojmany przez UB w małej miejscowości Osielec pod Jordanowem (Beskid Makowski) wraz ze swoją towarzyszką życia Lidią Lwow. Po skazaniu przez sędziego Mieczysława Widaja na 18-krotną karę śmierci, został zamordowany w więzieniu na Mokotowie 8 lutego 1951 roku. (…)

Piękna uroczystość odsłonięcia pomnika odbyła się w Osielcu 24 marca 2019 r. z udziałem wojewody małopolskiego Piotra Ćwika, wójta gminy Jordanów Artura Kudzi, a IPN – fundatora pomnika – reprezentowali: wiceprezes IPN dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, dyrektor krakowskiego IPN, dr hab. Filip Musiał i dr Maciej Korkuć. W uroczystości brała udział kompania honorowa 8. Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie Garnizonu Kraków-Balice oraz orkiestra wojskowa z 34. Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej w Bytomiu. Uroczystość poprzedziła msza św. w kościele parafialnym. (…)

Trzeba przypomnieć słowa majora, kiedy odtwarzał w Borach Tucholskich V Brygadę Wileńską:

Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości.

To piękne i jakże prawdziwe słowa, których jednak nie chcą przyjmować do wiadomości ci, którzy o wolną Polskę nie walczyli i nie walczą. Krzysztof Szwagrzyk w mowie podczas uroczystości odsłonięciu pomnika podkreślił: On nie został stracony. Został zamordowany strzałem w potylicę. Nie przez pluton, tylko przez oprawcę, który strzelał na wzór katyński w głowę. Nie został pochowany na Łączce, bo chować to znaczy złożyć kogoś do grobu, pochować to znaczy oddać mu szacunek. (…)

Szczątki mjr. Zygmunta Szendzielarza zostały odnalezione przez badaczy IPN pod kierunkiem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, w wyniku prac ekshumacyjnych na Łączce na warszawskich Powązkach, w 2013 r. (…)

V Brygada Wileńska AK prowadziła walki z oddziałami Armii Czerwonej, Ludowego Wojska Polskiego, KBW, NKWD, z UB i MO. Likwidowano instalatorów systemu komunistycznego uważanych przez podziemie niepodległościowe za zdrajców. Zygmunt Szendzielarz należał do najbardziej zaciekłych wrogów instalatorów komunizmu, stąd nawet po śmierci urabiano mu opinię mordercy, zbrodniarza. Paradoksalnie, w czasie PRL, kiedy na ogół nie mówiono o podziemiu niepodległościowym ani w szkołach, a nawet w domach, Łupaszkę spopularyzował jeden z wyrodnych synów naszej ojczyzny – towarzysz Wiesław, czyli Władysław Gomułka, podczas ataków w okresie marca 1968 r. na adiutanta majora Szendzielarza z okresu białostockiego, Leona Lecha Beynara, później znanego pisarza historycznego – Pawła Jasienicę.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” znajduje się na s. 16 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Powrót legendarnego majora” na s. 16 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polonia wiedeńska była zmuszona świętować w ambasadzie Dzień Polonii 2 maja i podwójne święto 3 maja – w dniu 1 maja!

Na ok. 80 osób o poglądach prawicowych, zaangażowanych we Wiedniu w działalność patriotyczną, otrzymaliśmy 5 podwójnych zaproszeń. Co to za kadry dyplomatyczne mamy dzisiaj do dyspozycji?

Józef Wieczorek

Otrzymałem list od Polonii wiedeńskiej poruszonej organizowaniem przez Ambasadę Polską święta 3 Maja w dniu 1 maja! Co więcej, tylko znikoma część osób zaangażowanych w działalność patriotyczną we Wiedniu otrzymała zaproszenia na uroczystość. Czyżby korpus dyplomatyczny skierowany do Wiednia otrzymał zbyt dobre wykształcenie według standardów obowiązujących jeszcze w PRL? Czy podczas uroczystości na budynku ambasady zostanie zachowany parytet flagowy z tamtych czasów?

Zaproszenie na uroczystość w ambasadzie. Fot. A. Waligóra

„Wiedeń 23.04.2019 r.

Drogie Koleżanki i Koledzy,

jak pewnie wszystkim wiadomo, wielkimi krokami zbliżają się szczególnie uroczyste dni dla Polaków, takich jak Wy i ja, czyli mieszkających poza granicami Polski.

Nazywają nas POLONIĄ i dlatego nawet zorganizowano nam DZIEŃ POLONII, który przypada na 2 maja (czwartek). Pięknie to wszystko zostało przemyślane, bo połączone bezpośrednio z dniem następnym – naszym świętem państwowym – narodowym, 3 maja, czyli Dniem Konstytucji, (ale dla wielu dodatkowo jest to dzień Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski), który w tym roku obchodzimy w piątek.

W zasadzie każda ambasada Polski i placówka dyplomatyczna powinna, ze względów, o których mówi tzw. DOBRA ZMIANA, zaproponować swojej Polonii jakąś chwilę, podczas której ci, co mogą, spotkaliby się ze swoimi reprezentantami czy też przyjaciółmi. W końcu z polskich pieniędzy pochodzą wszystkie apanaże dyplomatów i pracowników tychże placówek. Oni mają zresztą specjalny fundusz ta takie cele. Powiedzmy, że przynajmniej dwa razy do roku powinniśmy mieć taką przyjemność: 2-3 maja oraz 11 listopada.

Na ok. 80 osób o poglądach prawicowych, zaangażowanych we Wiedniu w działalność patriotyczną, otrzymaliśmy 5 zaproszeń (niby podwójnych). Ciekawe, czy to zalecenie Ministra Spraw Zagranicznych, by urządzić POLONII te święta właśnie 1 maja?

My powinniśmy to nasze podwójne święto obchodzić np. w piątek, czyli 3 maja, lub w najczarniejszym scenariuszu – 4 maja w sobotę. Oni zafundowali ten weekend majowy komuchom.

Co to za kadry dyplomatyczne mamy dzisiaj do dyspozycji?”

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Polonia wiedeńska nie chce świętować 1 maja” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Polonia wiedeńska nie chce świętować 1 maja” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy jako państwo potrafimy zarządzać własnymi zasobami, które powinny stanowić o naszej niepodległości?

W biznesie poprzez zasoby rozumiemy zasoby ludzkie (siła robocza) i rzeczowe (np. materiały, maszyny, środki finansowe). Zarządzanie nimi dzieli się na planowanie zasobów i ciągłe ich kontrolowanie.

Tomasz Nałęcz

Należałoby się zastanowić, co znaczy niepodległość i czy dziś spełniamy ten warunek jako naród? Czy jako państwo potrafimy zarządzać własnymi zasobami, które powinny stanowić o naszej niepodległości?

Zgodnie z ogólnie przyjętą definicją, niepodległość to niezależność państwa od formalnego i nieformalnego wpływu innych jednostek politycznych. Obecnie nie ma bezpośredniego formalnego wpływu innych państw. Ale druga część tej definicji jest już zagadnieniem bardzo złożonym, wymagającym głębokiej dyskusji politycznej i socjologicznej.

Na potrzeby tego artykułu należy skupić się na głównych aspektach związanych z niepodległością, a mianowicie niezależności zarządzania zasobami, co powinno być fundamentalnym celem każdego rządu. Na wstępie należy wyjaśnić, co należy rozumieć poprzez ‘zasoby’. Słowo to jednoznacznie kojarzy się ze środkami, towarami, bogactwami. Tak, zasoby powinny stanowić o bogactwie państwa poprzez jak najlepsze ich wykorzystanie na wielu płaszczyznach. Czy jako nacja potrafimy korzystać z naszych zasobów i przede wszystkim racjonalnie nimi zarządzać?

W biznesie najczęściej poprzez zasoby rozumiemy wszystkie zasoby ludzkie (siła robocza) i rzeczowe (np. materiały, maszyny, urządzenia i środki finansowe). Zarządzanie nimi dzieli się na planowanie zasobów oraz ciągłe ich kontrolowanie. (…)

Wydaje się, że słabo zarządzamy naszymi zasobami ludzkimi, co nie znaczy, że ich jakość jest słaba. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ten potencjał jest bardzo wysoki, gdyż mimo wszystko Polska dokonała skoku cywilizacyjnego. (…)

Między 1995 a 2015 rokiem udział osób z wykształceniem wyższym w grupie wieku 25–64 lata wzrósł z 9,7% do 21% i znacznie przekracza średnią dla krajów OECD (11%). Nie przekłada się to jednak na poziom produktywności i innowacyjności. O nieumiejętności zarządzania kapitałem ludzkim świadczyć także może emigracja za pracą prawie 2 mln ludzi tuż po otwarciu granic Unii Europejskiej na wschód. (…)

Oprócz emigracji ekonomicznej dotykającej uboższe warstwy społeczeństwa, dużo bardziej niepokojący jest drenaż mózgów w obrębie grup, które powinny stanowić źródło nowych elit. Na szczęście w ostatnich latach widać poprawę sytuacji w postaci obniżających się wskaźników bezrobocia, ale mimo wszystko finalna konstatacja jest smutna. Nie potrafimy zarządzać kapitałem ludzkim i wzmacniać jego wartości, budując mocną klasę średnią. Wszystko dzieje się według starej zasady „jakoś to będzie”. (…)

Z kapitałem powiązane są podstawowe elementy krwiobiegu gospodarczego, czyli przedsiębiorstwa. To one stanowią podstawę rozwoju każdej gospodarki i decydują o prosperity państwa. O sytuacji polskiego kapitału powstało wiele publikacji.

Analizując wydarzenia z ostatnich trzech dekad i wyprzedaż polskiego majątku, można jednoznacznie stwierdzić, że w tym zakresie realizowano przemyślaną strategię. Zamiast wzmacniać i rozbudowywać najlepsze przedsiębiorstwa generujące rozwój rodzimego kapitału, rozsprzedano je.

Dziś są one ponownie nacjonalizowane, lecz wykup odbywa się za nieporównywalnie większe kwoty w stosunku do tych, za które je sprzedano. I w tym wypadku ważne jest poznanie długofalowej strategii. Niezależnie od wszystkiego należy stwierdzić, że po 30 latach niewiele z zasobów własności przemysłowej, handlowej czy finansowej stanowi własność rodzimego kapitału. Podobna sytuacja ma miejsce w Niemczech, gdzie ponad 60% własności należy do kapitału zagranicznego. To efekt planu Marshalla, a w Polsce – reformy Balcerowicza. Tu jednak podobieństwa się kończą, gdyż sytuacja obydwu gospodarek jest diametralnie różna. (…)

Zasoby środowiskowe nie będą nigdy nadrzędnym elementem działań strategicznych. Mimo to trzeba bacznie przyglądać się procesom zarządczym w dziedzinach środowiskowych, gdyż podejmowane w nich działania mogą w prosty sposób na dużą skalę blokować procesy inwestycyjne. Wystarczy tu wspomnieć nadmierną ilość lokalizacji obszarów Natura 2000 rozrzuconych po całym kraju. (…)

Paradoksalnie kopaliny coraz częściej przedstawiane są jako problem, a nie walor gospodarczy. Tymczasem to właśnie dzięki kopalinom przez wieki powstawały imperia i one stanowiły o ich bogactwie. Cesarstwo austro-węgierskie czerpało kapitał z handlu solą i innymi surowcami. Dostęp do surowców zbudował potęgę Hiszpanii i Portugalii w okresie wielkich odkryć geograficznych. (…)

Polskie zasoby kopalin są niedoceniane lub nie umiemy stworzyć odpowiedniej strategii ich wykorzystania. Wszyscy wiedzą o ogromnych pokładach węgla, który obecnie, w dobie dyktatu klimatycznego, jest mało atrakcyjnym paliwem. Informacje dotyczące „czarnego złota” podlegają manipulacjom, których podłoże stanowi walka gospodarcza. Jednakże węgiel nie jest jedynym surowcem występującym między Odrą a Bugiem. Polska jest stosunkowo bogatym surowcowo krajem na tle innych państw Europy, choć trudno porównywać nasze zasoby do potentatów światowych. Oczywiście samo posiadanie zasobów to tylko połowa sukcesu, gdyż dopiero możliwość ich opłacalnej eksploatacji stanowi o rzeczywistym potencjale surowcowym.

Na obszarze Polski oprócz węgla kamiennego i brunatnego występują także złoża rud metali (żelazo, miedź, cynk i ołów), surowce chemiczne (sole: kamienna i potasowa, fosforyty), energetyczne (ropa naftowa i gaz ziemny) oraz szereg innych, w tym metale ziem rzadkich (molibden, tytan, wanad). Polskie zasoby surowcowe zostały dość dokładnie rozpoznane po drugiej wojnie światowej i w tym okresie datuje się szereg największych odkryć surowcowych (złoża węgla kamiennego, miedź, siarka i inne).

Między bajki należy włożyć opowieści o potrzebie dalszego rozpoznania surowcowego. Dziś raczej powinniśmy mądrze korzystać z wiedzy już zebranej na przestrzeni ostatnich stu lat i prowadzić doszczegółowienie badań na obszarach perspektywicznych, szczególnie w zakresie surowców przyszłości.

Cały artykuł Tomasza Nałęcza pt. „Zarządzanie zasobami narodowymi. Szansa czy przekleństwo?” znajduje się na s. 8 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Nałęcza pt. „Zarządzanie zasobami narodowymi. Szansa czy przekleństwo?” na s. 8 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Strajk nauczycieli, pucz w sejmie, szantaż dziećmi… to nic nowego. Jan Suchorzewski w 1791 roku był tego prekursorem

Historia tego człowieka, który był święcie przekonany o słuszności swojego patriotycznego radykalizmu, sterowanego w rzeczywistości podszeptami z Moskwy, pokazuje świetnie postawy obecne i dzisiaj.

Marcin Niewalda

Jan Suchorzewski, dawniej wielki patriota, obrońca stanu szlacheckiego, radykalista i tradycjonalista – odpowiednik dzisiejszych krzykliwych nacjonalistów, ostatnie dwa lata grywał namiętnie w karty z ambasadorem Moskwy. Stracił ponoć dużo funduszy. Nie był przez niego urabiany promoskiewsko. Wręcz przeciwnie, jego postawa była coraz bardziej radykalna, wierzył, że tylko zachowanie tradycji jest siłą narodu.

Gdy posłowie udali się do króla z prośbą o podpis pod Konstytucją, zaczął głośno protestować, w końcu, wyrzucony z sali, wrócił, ciągnąc swojego synka. Przytknął mu szablę do szyi, mówiąc, że go zabije, jeśli król podpisze ustawę. W geście rejtanowskiego rozdzierania szat próbował zablokować sejm, krzycząc o wolności, szacunku, łamaniu praw.

Na szczęście syn został mu wyrwany z rąk, a on sam wysłany – jak się wyraził ksiądz Prymas – „do czubków”. Zgolono mu szlachecki czub na znak wstydu.

Nie powstrzymało go to jednak. Suchorzewski wstąpił niedługo potem do konfederacji targowickiej. Skazany na śmierć i infamię, nie miał czego szukać w kraju, a wyrok wykonano na nim symbolicznie.

Historia tego człowieka, który był święcie przekonany o słuszności swojego patriotycznego radykalizmu, sterowanego w rzeczywistości podszeptami ambasadora Moskwy, pokazuje świetnie postawy obecne i dzisiaj. Widzimy szantaż dziećmi utrudniający dokonywanie reform, widzimy hasła nacjonalizmu skierowane przeciwko postawom narodowym, widzimy ultra-tradycjonalizm katolicki, atakujący papieża i Sobór Watykański II.

Suchorzewski był „bardziej święty niż sam papież”, bardziej konserwatywny niż ci, którzy ratowali kraj przed „nowoczesnym” rozgrabieniem. Atakował nie sprzeciwem, lecz manipulacją. Nie miał żadnych zahamowań – nie zawahał się nawet szermować życiem własnego dziecka.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „.Nowoczesny Suchorzewski” znajduje się na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „.Nowoczesny Suchorzewski” na s. 9 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Strajkujący, zamiast dostać podwyżki, stracili pensje za czas strajku. Na wrzesień ZNP zapowiedział powtórkę z rozrywki

Szefostwo ZNP wyrzuciło do kosza wieloletni trud wychowawczy nauczycieli i rodziców. Pokazało młodym ludziom, że o swoje korzyści należy walczyć bezwzględnie, nie licząc się z nikim i niczym.

Zbigniew Kopczyński

Krajobraz po strajku

Formalnie strajk nie jest zakończony, a jedynie zawieszony. To formuła pozwalająca, jak mniema szef ZNP, wyjść z twarzą. Trudno to mniemanie podzielić.

Strajk skończył się przegraną ZNP i popierających go związków, a strajkujący, zamiast dostać podwyżki, stracili pensje za czas strajku. Po raz kolejny przewodniczący Broniarz udowodnił, że bardziej jest politykiem niż związkowcem. Wykorzystał nauczycieli do wytworzenia chaosu przed eurowyborami, a gdy okazało się, że nie uda się zablokować matur, skapitulował bez próby uzyskania czegokolwiek dla strajkujących. Zapowiedział za to powtórkę z rozrywki na wrzesień, bo przed wyborami parlamentarnymi nauczyciele znów będą potrzebni do przysporzenia kłopotów rządowi.

Te jego zapowiedzi można przetłumaczyć na polski jako apel do nauczycieli o oszczędne spędzenie wakacji, bo we wrześniu ponownie zostaną bez pensji.

Kwestie finansowe kompromitują Broniarza jako przywódcę związkowego. Nie powiedział jasno przed referendum strajkowym, że za strajk nie będzie pieniędzy. Nie chciał powiedzieć czy nie wiedział? Jedno i drugie to kompromitacja. Poza tym, kierując przez tyle lat związkiem, powinien wygospodarować jakiś fundusz strajkowy na taką właśnie okoliczność. Zamiast tego liczył na społeczną zrzutkę i przeliczył się. Ogłoszone z dumą zebrane pięć milionów to w przybliżeniu niecała dyszka na strajkującego. Za mało, żeby się upić z rozpaczy.

Że przewodniczącemu nie chodziło o podwyżki dla nauczycieli, a jedynie o zadymę, świadczy bezkompromisowa postawa podczas rokowań. Zwykle, by osiągnąć cel, zaczyna się od wygórowanych żądań, by podczas negocjacji mieć z czego schodzić i w efekcie osiągnąć mniejszy, ale zawsze wzrost wynagrodzenia. Tu żądanie tysiąca złotych było na miejscu; zabrakło drugiego elementu. ZNP uparcie odrzucał propozycje rządowe, nie przedstawiając niczego w zamian. To znaczy przedstawił: 30% podwyżki. Byłby to kompromis jedynie przy niskich pensjach; przy zarobkach powyżej 3 300 zł stanowi eskalację żądań. W efekcie strajkujący nie osiągnęli niczego.

Trudno dociec, jakie były przewidywania szefa ZNP, oprócz spodziewanego a niezrealizowanego efektu wyborczego. Można przypuszczać, że w razie ugięcia się rządu i tysiączłotowej podwyżki rząd zająłby się sprawą nauczycielskiego pensum, bodajże najniższego w Unii Europejskiej.

W wiodącym kraju Unii, do którego zwykle odwołuje się totalna opozycja, mało zresztą o nim wiedząc, pensum wynosi od 24 do 26 godzin w zależności od landu, czyli 30–40% więcej niż w Polsce. Rząd ma więc argumenty za odpowiednim jego zwiększeniem, a to oznaczałoby minimum 30% etatów nauczycielskich za dużo. W drodze kompromisu uzgodniono by może, żeby nie zwalniać tych 30% nauczycieli, za to wszyscy pracowaliby średnio na ¾ etatu. W efekcie nauczyciele pracowaliby tyle co obecnie, zarabiając tyle samo co teraz, a przewodniczący mógłby ogłosić sukces, bo pensje nauczycielskie formalnie byłyby podwyższone.

Jedynie dążenie do przedwyborczego chaosu tłumaczyć może tę nieustępliwą strategię negocjacyjną. Potwierdza to również radykalna forma protestu z usiłowaniem niedopuszczenia do matur. Tym ruchem lider ZNP zanegował podstawową zasadę tradycyjnej etyki, że cel nie uświęca środków. I nie jest istotne, że cel był słuszny, bo był: nauczyciele powinni zarabiać naprawdę dobrze. Tą formą strajku szefostwo ZNP wyrzuciło do kosza wieloletni trud wychowawczy nauczycieli i rodziców. Pokazało młodym ludziom, że o swoje korzyści należy walczyć bezwzględnie, nie licząc się z nikim i niczym, a wszelkie zasady etyczne i etos zawodowy to tylko puste formułki do wkucia na sprawdzian i natychmiastowego zapomnienia.

Nie chcę obarczać tym wszystkich strajkujących nauczycieli. Pokazywane w mediach przykłady ich wątpliwego, mówiąc delikatne, zachowania to postawa najbardziej zideologizowanej części. Natomiast za wybór formy protestu odpowiada tylko i wyłącznie przywództwo strajku, a nie strajkujący nauczyciel. Wielu z nich przystępowało do strajku, myśląc jedynie o krótkiej demonstracji i wywalczeniu podwyżek. Natomiast w swym politycznym zacietrzewieniu przewodniczący Broniarz wykorzystał zarówno ich, jak i, przede wszystkim, uczniów.

Jedynym pozytywnym efektem strajku jest rozpoczęcie dyskusji o naprawie polskiej oświaty, choć przyjęta formuła okrągłego stołu jest może nie najszczęśliwsza. Polska oświata wymaga wielu zmian, których wysokość pensji i sposób wynagradzania nauczycieli to bardzo ważny, lecz jeden z wielu elementów. Edukacja to system wielu naczyń połączonych, których krótki nawet opis wymagałby napisania co najmniej broszury. Chcąc poprawić jej obecny stan, nie można poprzestać na wymianie jednego tylko składnika.

Więc skoro udało się rozpocząć tę dyskusję, trzeba ją kontynuować, nie oglądając się na ZNP. Zapowiedziany przez jego przewodniczącego bojkot dyskusji i zapowiedź kontynuacji strajku we wrześniu daje jednoznaczne świadectwo, że nie o dobro nauczycieli ani polskiej edukacji mu chodzi.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Krajobraz po strajku” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Krajobraz po strajku” na s. 2 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dzięki mnie jeden esbek nie został księdzem! Na marginesie ostatniego filmu / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Nam, członkom Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa, pozostaje pewność dana nam przez naszego Pana, że bramy piekielne go nie przemogą. Niezależnie od tego, ilu przemogą biskupów i księży.

Inny by się tym pewnie pochwalił, a ja Wam po prostu opowiem 🙂 To było w roku 1986, zaraz na początku mojego ukrywania się przed siepaczami Kiszczaka. Ktoś w krakowskiej kurii biskupiej, która pomagała mnie i pozostałym „terrorystom”, wpadł na ten pomysł. Napisałem list do śp. kardynała Macharskiego z prośbą o wstawiennictwo w powrocie do jawnego życia niewinnemu 22-latkowi. Kardynał list przeczytał, włożył płaszcz i poszedł do generała Gruby. W wyniku tej wizyty mogłem się ujawnić z gwarancją pozostania na wolności. Pod jednym wszak warunkiem – miałem podpisać lojalkę. Niczego nie podpisałem, dlatego jeszcze trochę musiałem pożyć nielegalnie. Ale najbardziej zaskakujący okazał się finał całej historii, który poznałem po 20 latach. Moja odmowa wcale nie zmartwiła Kardynała, bo ceną za moje bezpieczeństwo, poza lojalką, było pozostawienie w seminarium młodego kleryka – współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Ponieważ się nie ujawniłem, mógł on wyrzucić owego niedoszłego księdza generała Gruby i generała Kiszczaka.

Nie jestem szczególnym fanem księdza Isakowicza-Zaleskiego (i on moim chyba też nie), ale w jednej sprawie miał i ma moje poparcie od dawna. A od roku 2007 i opublikowania książki „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej” poparcie bezwarunkowe. Ta sprawa to konieczność lustracji księży pod kątem ich współpracy z komunistyczną służbą bezpieczeństwa. Według przestudiowanych przez księdza Zaleskiego dokumentów 10–12% księży katolickich w Polsce współpracowała z SB. Co zrobił z tym faktem polski episkopat po roku 1989, po roku rzekomo odzyskanej wolności? Nic, czyli tyle samo, co hierarchia każdej innej grupy zawodowej. Trzeba tu zaakcentować, że dużo uwagi poświęcił ksiądz Zaleski współpracy z SB księży o orientacji homoseksualnej. A stąd do pedofilii, o czym wiemy z każdych wiarygodnych badań naukowych, już tylko krok.

Brak oczyszczenia polskiego Kościoła z tego śmierdzącego uwikłania zaowocował po kolejnych 12 latach filmem Sekielskiego i wybiciem szamba.

Zdumienie hierarchów Kościoła katolickiego wprawiło mnie co najmniej w stan osłupienia. Wszyscy nagle, w tym ci, co zwalczali prawdę przez ostatnich 30 lat, nagle przejrzeli na oczy. Odkryli nowość i dziękują teraz dziennikarzowi. Jasne, wiemy, że hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek, ale bez przesady. To po pierwsze. Po drugie, zmienił nam się kontekst historyczno-obyczajowy. Nikt już o niczym nie pamięta i niczego nie rozumie.

Odbyłem kilka rozmów z 30-latkami. Z coraz większym zdumieniem patrzyli na mnie, gdy tłumaczyłem tło sprzed 30 lat. To, że każdy ksiądz – co ja mówię, już wstępujący do seminarium duchownego – miał zakładaną indywidualną teczkę w SB. I komunistyczne tajne służby tylko czyhały, żeby odkryć, na co można go złapać. Na korek, worek czy rozporek. Wytłumaczę młodszym: na zbyt dużą skłonność do alkoholu, na łapczywość na pieniądze, na zamiłowanie do nieczystego życia wreszcie. A jeżeli to była skłonność nie do dziewczyn, ale do chłopców, to SB aż zacierała ręce. A jak dodawałem jeszcze, że bez zgody komunistycznych władz ksiądz nie mógł zostać biskupem, to oczy mojego rozmówcy robiły się okrągłe jak spodki.

To nie roztargnienie kazało braciom Sekielskim nie wspomnieć o tym, że każdy z ich „bohaterów” współpracował z SB. Minęło 30 lat od tamtych wydarzeń. Całe pokolenie dorosło w czasach systemowo ukrywanej prawdy. To my, dzisiejsi 50- i 60-latkowie na to pozwoliliśmy. Zgoda, część z nas nie mogła się z tą prawdą do opinii publicznej przebić, świadomie zamilczana. Ale, że nie mógł tego zrobić episkopat, to już byłoby piramidalne kłamstwo. Miał środki i mógł. Ale uwikłany w niejasne biznesy, nie zrobił tego. Dlatego teraz coś, co można było wyciąć z polskiego Kościoła jednym cięciem lustracyjnego skalpela, wraca do nas po 30 latach zwielokrotnione. Nieobciążone kontekstem historycznym szambo, które brudzi już nie zdrajców Kościoła, ale Kościół jako instytucję.

Takie są właśnie skutki ukrywania prawdy w imię osiągania wyimaginowanego dobra. Ukrywanie prawdy polega zawsze na promocji kłamstwa; nie da się inaczej. A na kłamstwie nie zbuduje się żadnej trwałej wieży, ale budowlę zgoła odmienną. Taką, która właśnie teraz wybiła w Polsce.

Nie martwmy się jednak. Nam, członkom Kościoła założonego przez Jezusa Chrystusa, pozostaje pewność dana nam przez naszego Pana, że bramy piekielne go nie przemogą. Niezależnie od tego, ilu przemogą biskupów i księży.

Jan A. Kowalski