Dla większości turystów Paryż to pielgrzymka do świeckich miejsc świętych / Piotr Witt, „Kurier WNET” nr 98/2022

Pan Skóra wrócił z wojny z tą walizką kartonową, z jaką go żona na wojnę wyprawiła. W domu towarowym Bon Marche pojęcie o randze cen daje walizka kartonowa bez kółek, taka, jak pana Skóry – 2546 euro.

Piotr Witt

LUKSUS ŻYCIA

Paryż w tych dniach jest pełen turystów. Stolica Francji stanowi główny cel turystyczny świata. W zwyczajnym roku przyjeżdża ich średnio 120 milionów – 50 razy więcej, niż liczy miasto intra muros.

Obecny rok jest szczególny. Po dwóch latach aresztu domowego ludność świata wyjechała od siebie. Codziennie do Luwru wchodzi ponad 30 000 osób. Jeżeli znacie tylko język francuski, możecie się poczuć zgubieni w śródmieściu. Chodzą grupami, prowadzeni przez przewodników. Gwiaździsty układ urbanistyczny myli najlepiej nawet zorientowanych. Idziecie ulicą przekonani, że jest równoległa do innych i po przejściu kilkuset metrów, kiedy już jest za późno, żeby się cofnąć, orientujecie się że wyprowadziła was gdzieś, gdzie wcale nie mieliście zamiaru się znaleźć. Dezorientacja dotyka także miejscowych.

Nie bez powodu piękna powieść paryżanina Patricka Modiano nosi tytuł Abyś nie zgubił się w dzielnicy. W komitecie, który wyróżnił ją nagrodą Nobla w roku 2014, zasiadali zapewne turyści.

Do zamieszania przyczynia się duma władz miejskich, aby nie ulegać niskim potrzebom cudzoziemców, nie mówiąc o stałych mieszkańcach. Jeszcze 20 lat temu turyści wysiadali z metra na stacji Luwr, nie wiedząc, że do muzeum trzeba wysiąść na stacji Palais Royal. Do dzisiaj mało kto wie, że, aby podziwiać Operę paryską, należy opuścić autobus na przystanku Auber. Z pewnością dokładny plan Paryża pomaga w znalezieniu drogi, pod warunkiem, że zna się zasady jego redakcji. Układ alfabetyczny indeksu jest przestrzegany, jak wszędzie, ale należy wiedzieć, że ulicy Pigalle należy szukać pod literą J, gdyż słynny rzeźbiarz miał na imię Jean-Baptiste, Avenue Hugo bez trudu za to odnajduje się pod literą V, jak Victor. Za to ulicę Richelieu identyfikujecie pod literą R, a nie C, jak cardinal, ani na A – jak Armand. Te trudności udaje się pokonać spostrzegawczemu turyście. Sprawy się komplikują, kiedy w grę wchodzą patroni ulic mało albo w ogóle nieznani, których w Paryżu jest coraz więcej, gdyż każdy mer stara się uwiecznić przedstawicieli swojej rodziny albo zmarłych kolegów partyjnych. Żeby przechodzień ich nie lekceważył, dodaje się zasłużonym mężom tytuły.

I tak placu generała de la Billardier należy szukać pod G – jak General, ulicy profesora Hyacent Vincent dwojga imion, bez nazwiska, pod P – jak profesor. Dylemat stanowi niejaki Vincenot, który figuruje pod literą A., gdyż był w randze adiutanta: Adjudant Vincenot. Nikt nie pamięta imienia patrona renesansowej ulicy obok kościoła św. Sulpicjusza, więc od XVI wieku był tylko Ferou – bez imienia. W ostatnich czasach mer 6 dzielnicy przemianował ją na Henry-de-Jouvenel. Część tej krótkiej uliczki zajmuje pałac wielkiego bankiera Neufliza. Natychmiast więc po przemianowaniu wpływowi mieszkańcy zawiązali komitet obrony starego Ferou. Targ w targ, połowie uliczki z pałacem Neufliza pozostawiono starą nazwę, reszta jest przechrzczona.

Wynalazek smartfona i iphona z początku bardzo usprawnił poruszanie się po ulicach. Czar prysł, od kiedy przeładowano te pożyteczne wynalazki reklamami.

Władze miejskie w trosce o estetykę robią numery domów małe, dyskretne i trudne do znalezienia. Jezdnie przebudowuje się mniej więcej wszędzie w czasie tych wakacji, podobnie linie metra i niektórych kolejek dojazdowych RER (linia C zamknięta do 20 sierpnia) Jeżeli do tego dodać renowacje i przebudowy prowadzone wszędzie w związku z olimpiadą letnią 2024 roku, to widać, że w 40-stopniowym upale, w nieklimatyzowanych autobusach jeżdżących nieregularnie turystyka w Paryżu, przy tradycyjnym braku toalet, wymaga dobrej kondycji i hartu ducha.

Większość turystów stara się zobaczyć w Paryżu to, o czym wie, a wie bardzo niewiele. Dla nich jest to pielgrzymka do świeckich miejsc świętych. Rodzina turystów z Polski zwierzyła mi się, ze godzinę czekali w Luwrze, aby zobaczyć Monę Lizę. Obraz Leonarda pokazywany za szybą jest mocno spękany, od czasu, kiedy w końcu XIX wieku zaprowadzono w Luwrze centralne ogrzewanie. Turysta, trzymany na dystans, niewiele widzi, nawet jeśli wyżsi turyści nie zasłaniają mu widoku na tajemniczy uśmiech. Nie ma to wpływu na frekwencję.

Myślę, ze Gioconda nawet zamknięta w skrzynce przyciągałaby tłumy wyznawców, podobnie jak niegdyś kości świętej Genowefy zamknięte w potężnym relikwiarzu. – A czy widzieliście w Krakowie Damę z łasiczką, z pewnością najpiękniejszy z istniejących portretów Leonarda? –Nie!

Do Luwru trzeba się zapisywać jak do doktora, na określoną godzinę. Do wjazdu na wieżę Eiffla również. Swoja droga, ten emblemat Paryża stanowi swoisty fenomen. W ciągu 140 lat, od kiedy istnieje, wybudowano na świecie wiele budynków znacznie wyższych, mających zresztą pożyteczne przeznaczenie, w Nowym Jorku, Dubaju, Singapurze. Wieżowce biurowe, mieszkalne, hotele… Żaden z nich nie przyciąga jednak tylu ciekawych, jak wieża paryska, która do niczego pożytecznego nie służy. „Pasterko, wieżo Eiffla” – pisał poeta Apollinaire, starając się niejako umotywować jej istnienie jako opiekunki mostów paryskich – „nad ranem mostów pobekują stada”.

Restauratorzy i hotelarze odżyli. Przez dwa lata covidu wiele z 16 000 paryskich zakładów gastronomicznych zbankrutowało. Ci, co przeżyli, teraz nadrabiają straty. O północy wzdłuż Wielkich Bulwarów, od kościoła Madeleine aż do teatru Rennaissance za bulwarem Sebastopol, wszystkie tarasy restauracji i wszystkie wnętrza są pełne. Ruch panuje nawet w sklepach otwartych do 1 w nocy.

Ceny noclegów wysokie już przed pandemią wzrosły wielokrotnie. W hotelu Regina przy ulicy Rivoli, który otworzył się na nowo po dwuletnim remoncie, Brazylijczycy, Japończycy i inni Amerykanie muszą płacić od 500 euro wzwyż za nocleg w pobliżu Luwru. Klientki Ritza noszą ciemne okulary nawet w pochmurny dzień, gdyż blask brylantów na wystawach placu Vendome oślepia

Moda na Ritza nieco jednak przeminęła. Najdroższy jest Hotel Crillon przy ruchliwym i hałaśliwym placu Concorde, ale suita Lalique w mniej znanym hotelu Prince de Galle w sezonie przedturystycznym kosztuje 16 000 euro za dobę. Drożej jest w sąsiednim George V. Klienci hoteli luksusowych nie tłoczą się przed Giocondą ani Wieżą Eiffla. Przyjeżdżają na shopping.

Nie mamy ropy – mówią Francuzi – ale mamy nasz luksus. Obecnie mówią także: nie mamy gazu. Eksport luksusu zajmuje w budżecie państwa jedno z naczelnych miejsc, zaraz za handlem bronią. Pozycja: „Chemia, perfumy, kosmetyki” przedstawia sobą 15,2 mld euro. Pomimo szkód wyrządzonych przez pandemię, pięć francuskich przedsiębiorstw handlu wyrobami luksusowymi zajmuje pierwsze miejsca w świecie. Daleko na przedzie peletonu sytuuje się Louis Vuitton – LVMH, za nim Kering, podczas gdy Oreal i Chanel znajdują się na miejscach piątym i szóstym. Od niedawna Hermes wysunął się na dziewiątą pozycję.

Pierwsze przedsiębiorstwo amerykańskie Estee Lauder jest dopiero trzecie na tej liście. Tym większa korzyść dla Francji, że wszystkie wymienione są to firmy rodzinne – francuskie, w odróżnieniu od innych, gdzie pod francuskim szyldem kryją się rozmaici zagraniczni akcjonariusze. Kering, własność François Pinaulta, jest holdingiem, który skupia między innymi domy towarowe Printemps, londyński dom aukcyjny Christie’s i markę włoską Gucci, Oreal należy do córki Liliane Bettancourt, która po śmierci matki wyszła za mąż za pana Meyera i zmieniła wyznanie na judaizm, ale pozostała Francuzką. Chanel od II wojny światowej należy do Wertheimerów, Hermes do spadkobierców Thierry’ego Hermesa. Tymczasem wytwórnia słynnych francuskich biustonoszy Barbara jest już od wielu lat własnością Koreańczyków.

Największa część luksusu francuskiego – LVMH należy do jednego człowieka. Bernard Arnault, pierwsza fortuna świata, innego dnia trzecia albo czwarta, w zależności od wahań giełdy zawładnął powoli znaczną częścią luksusowego Paryża, korzystając z siły uderzeniowej swoich 100 mld euro.

Najdroższe domy towarowe – Bon Marche i od niedawna Samaritaine to on. Znaczna część placu Vendome również – jubilerzy Bouchardon, Chaumet i paru innych należą do niego. Najdroższą ulicę Europy – Avenue Montaigne, gdzie znajdują się słynne magazyny Haute Couture, nazywają dzisiaj Avenue Arnault, gdyż większość wielkich marek należy do niego, podobnie jak największy magazyn przy Champs Elysees.

Zmieniło się tymczasem pojęcie luksusu. Domy towarowe Bon Marche (fr. Tanio) i Samaritaine, noszący imię Samarytanki, zamieniły się w świątynie luksusu.

W dzieciństwie mieszkałem na Grochowie, na granicy Warszawy wyznaczonej przez tory kolejowe linii otwockiej. Na naszej półwiejskiej ulicy pani Pilitowska przez płot z naszą willą hodowała krowy i uprawiała pomidory na polu między naszą Kolonią Urzędniczą, ogrodem pisarza Jana Dobraczyńskiego i klasztorem sióstr Urszulanek. Po mleko chodziliśmy do niej, po powrocie krów „zza torów” i po wieczornym udoju, a przy okazji braliśmy pomidory. Zięć pani Pilitowskiej, pan Skóra, powrócił z wojny z tą samą walizką kartonową, z jaką go żona na wojnę wyprawiła.

W La Grande Epicerie domu towarowego Bon Marche mleko kosztuje znacznie drożej niż gdzie indziej, gdyż jest świeże, bez dodatków chemicznych, a pomidory są znacznie droższe, gdyż z pola i nie polewane trucizną. Pojęcie o randze cen daje walizka kartonowa bez kółek – taka, jak pana Skóry – 2546 euro. W Samaritaine jest znacznie drożej. Po obejściu tych sklepów można nabrać przekonania, że proste, zwyczajne życie stało się luksusem dostępnym tylko dla najbogatszych.

Artykuł pt. „Życia luksus” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w sierpniowym „Kurierze WNET” nr 98/2022, s. 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdy czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


 

  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Witta pt. „Życia luksus” na s. 3 „Wolna Europa” sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

Dramatyczny krzyk papieża, by obudzić zaślepionych lewicowymi ułudami / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 98/2022

Fragment 1. strony encykliki papieża Piusa XI "Mit brennenger Sorge" | Fot. Wikipedia

To, co Pius XI pisał 85 lat temu, a mógłby napisać dzisiaj. Jego osądy oparte są na trwałych, ponadczasowych zasadach i dlatego jego ocena ludzkich poczynań prowadzi do podobnych wniosków.

Zbigniew Kopczyński

Paląca troska papieża

Z palącą troską i ze wzrastającym zdziwieniem pisał 85 lat temu, w marcu 1937 r., papież Pius XI o sytuacji w nazistowskich Niemczech, w encyklice Mit brennender Sorge – jedynej encyklice napisanej w języku niemieckim. Bez ogródek opisał w nim rosnące dążenia rządzących Niemcami do marginalizacji, a w konsekwencji zniszczenia Kościoła katolickiego. Wskazał też niemieckim wiernym, jak mają zachować się w tej trudnej sytuacji, a przede wszystkim, korzystając z wielowiekowego dorobku teologii katolickiej, pokazał fałsz ideologii narodowosocjalistycznej i jej sprzeczność z prawem naturalnym. Wskazał też zagrożenie, jakie ta ideologia niesie, zagrożenie dla Kościoła, wiernych, ale też dla całych Niemiec.

Encyklika wywołała wściekłość rządzących III Rzeszą i wzmogła ich chęć rozprawienia się z Kościołem. Papieża ukarać nie mogli, znajdował się poza ich zasięgiem. Represje dotknęły więc tych, którzy na terenie Rzeszy drukowali i kolportowali tekst encykliki. Biskupów nie ruszyli i, zgodnie z terrorystyczną zasadą wykorzystania moralnej wyższości przeciwnika, szantażowali kościelnych decydentów represjami wobec zwykłych wiernych. Można domyślać się, że pamięć o tych represjach spowodowała tak krytykowaną powściągliwość następcy Piusa XI w publicznej krytyce zagłady Żydów.

Pius XII wolał w milczeniu konkretnie ratować zagrożonych, niż rzucać publicznie gromy, narażając wiernych, a samemu będąc bezpiecznym w Watykanie.

Analizując ideologię narodowego socjalizmu z teologicznego i filozoficznego punktu widzenia, dostrzegł papież, z jakich zatrutych źródeł ta idea wybiła i do jakich tragicznych konsekwencji musi ona prowadzić. A wszystko to w roku 1937, gdy elita intelektualna Europy i Ameryki w swej zdecydowanej większości odnosiła się do katolicyzmu i tradycyjnych wartości w najlepszym razie z lekceważeniem, całą swą nadzieję na lepsze jutro ludzkości widząc w lewackich utopiach: narodowym socjalizmie i komunizmie.

Encykliki papieskie z marca 1937 r. były ostatnim ostrzeżeniem, dramatycznym krzykiem, by obudzić zaślepionych lewicowymi ułudami. W tym samym miesiącu bowiem Pius XI opublikował również encyklikę Divini Redemptoris z podtytułem De communismo atheo (O bezbożnym komunizmie), który to podtytuł oddaje treść tego dokumentu. Już we wstępie do tej encykliki pisze: Domyśliliście się już niewątpliwie, Czcigodni Bracia, że tym groźnym niebezpieczeństwem, o którym mówimy, jest bolszewicki i bezbożny komunizm, wyraźnie dążący do tego, by zniszczyć doszczętnie wszelki ład społeczny i podważyć same podwaliny cywilizacji chrześcijańskiej. A dalej od konkretnych i trafnych wypowiedzi tak gęsto, że trzeba by cytować całą encyklikę.

Po 85 latach możemy docenić ewangeliczny radykalizm i odwagę Piusa XI, który tak zdecydowanie wystąpił przeciw ideologiom sprawującym wtedy rządy dusz, przeciw temu, co dzisiaj nazwalibyśmy mainstreamem i polityczną poprawnością.

To tak, jakby dziś papież potępił genderyzm i klimatyzm. Niestety w encyklikach Franciszka tego nie znajdziemy. Obecny papież nie pisze o współczesnych problemach, bazując na Ewangelii i posiłkując się klasyczną teologią i filozofią oraz zwykłą logiką, jak czynili to jego poprzednicy. Miast zmieniać świat, usiłuje go zrozumieć, a może i mu ulec, przed czym przestrzegał nas Chrystus.

Ciężko przychodzi mi, jako ortodoksyjnemu katolikowi, pisać te słowa. Papież był zawsze dla mnie autorytetem, lecz większym autorytetem musi być Ewangelia. Franciszek, moim zdaniem, więcej wysiłku poświęca dopasowaniu teologii do dominujących w świecie ideologii niż do oceny ich zgodności z zasadami wiary chrześcijańskiej.

Podobnie rozczarowujące są papieskie wypowiedzi dotyczące wojny na Ukrainie. Gesty wobec ukraińskich ofiar nie zastąpią zdecydowanego nazwania sprawcy ich nieszczęść. Bardzo rozczarowująca była pierwsza po wybuchu wojny wypowiedź papieża, w której wskazywał na prowokowanie Rosji przez NATO. Później usprawiedliwiał się, że usłyszał to z ust pewnego polityka. To nie powinno go (ani nas) wcale obchodzić.

Jest mnóstwo politycznych powodów do napaści Rosji na Ukrainę, było też mnóstwo politycznych powodów do napaści Hitlera na Polskę i równie dużo, by Stalin mu w tym pomógł, a w zasadzie do tego podpuścił. Nie zmienia to jednak faktu, że obaj byli zbrodniczymi agresorami.

Tak samo my, zwykli ludzie, mamy mnóstwo życiowych powodów, by czynić zło. I często je czynimy. Nie zmienia to jednak faktu, że zło jest złem, bez względu na nasze usprawiedliwienia. Możemy, owszem, dyskutować o winie Ukraińców, zapewne nie są aniołami, ale to nie oni bombardują rosyjskie miasta, tylko odwrotnie.

Wróćmy jednak do Mit brennender Sorge, a zauważymy jej aktualność, jako że nazizm istnieje we współczesnym świecie i ma się tu, przynajmniej w pewnych rejonach, zupełnie dobrze. I nie są to rejony wskazywane przez moskiewskich i brukselskich propagandzistów.

Współczesna Rosja jest państwem prawie nazistowskim, z elementami komunistycznymi, co akurat nie dziwi, bo pokrewieństwo tych ideologii ułatwia wzajemne zapożyczenia. Pokrewne z nazizmem są też współczesne ideologie, a ich niemożność pogodzenia z wiarą chrześcijańską Pius XI uzasadnia tak:

Kto, hołdując panteistycznej mglistości, utożsamia Boga ze światem, kto z Boga czyni coś ziemskiego, a ze świata coś boskiego, nie należy do wierzących w Boga.

Kto, idąc za wierzeniami starogermańsko-przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga osobowego stawia różne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności (…). Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by zaliczać go do wierzących w Boga.

Mocne i zadziwiająco aktualne są poniższe stwierdzenia:

Kto wynosi ponad skalę wartości ziemskie rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa, przedstawicieli władzy państwowej albo inne podstawowe wartości ludzkiej społeczności, które w porządku doczesnym zajmują istotne i czcigodne miejsce, i czyni z nich najwyższą normę wszelkich wartości, także religijnych, i oddaje się im bałwochwalczo, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga-Człowieka i daleki jest od prawdziwej wiary w Boga i od światopoglądu odpowiadającego takiej wierze.

Zwróćcie uwagę, Czcigodni Bracia, na nadużycie, jakie się popełnia, kiedy najświętszego Imienia Boga używa się jako etykiety bez treści dla określenia mniej lub bardziej dowolnego tworu ludzkich pragnień. (…)

Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o bogu narodowym, o religii narodowej. Tylko one mogą podjąć daremną próbę, by w granicach jednego tylko narodu, w ciasnocie jednej krwi, jednej rasy zamknąć Boga, Stwórcę wszechświata, Króla i Prawodawcę wszystkich narodów, wobec którego wielkości narody są jakoby krople u wiadra.

Czyż nie jest to o „Świętej Rusi”, ruskim mirze, cerkwi sławiącej wojnę i, tradycyjnie w Rosji, wysługującej się władzy? Tak, jakby Pius XI żył dzisiaj i opisywał to, co widzi.

Szczególnie bacznie będziecie musieli czuwać, Czcigodni Bracia, by podstawowych pojęć religijnych nie pozbawiano ich zasadniczej treści i nie nadawano im znaczenia świeckiego.

Ten akurat fragment przypomniał mi obrazek sprzed kilku miesięcy. W pewnym niemieckim kościele, formalnie katolickim, nad ołtarzem zawieszono dużą tęczową flagę, a na niej napis „Love wins”. To właśnie ta zmiana znaczenia wyrazów. Miłość w sensie ewangelicznym sprowadzono do seksu.

Znajdziemy też w encyklice ostrzeżenia, których zlekceważenie odczuwamy dziś boleśnie:

Uzależnienie nauki moralności od subiektywnej, zmiennej opinii ludzkiej zamiast oparcia jej na świętej woli Boga wiekuistego, na Jego przykazaniach, otwiera szeroko wrota siłom rozkładu. (…) Zgubną tendencją czasów obecnych jest odrywanie od fundamentu Bożego Objawienia nie tylko moralności, lecz także teorii i praktyki prawa. Mamy tu na myśli szczególnie tzw. prawo naturalne (…).

Według przykazań tego prawa naturalnego może być ocenione prawo pozytywne – bez względu na to, od jakiego prawodawcy pochodzi – co do treści moralnej i tym samym co do siły jego obowiązywania. Ludzkie prawa, gdy sprzeczne są z prawem naturalnym do tego stopnia, że tej sprzeczności usunąć nie można, już od samego początku obciążone są wadą, której żaden przymus, żadna zewnętrzna siła uzdrowić nie może.

To wszystko Pius XI pisał 85 lat temu, a mógłby pisać dzisiaj. Jego osądy oparte są na trwałych, ponadczasowych zasadach i dlatego jego ocena ludzkich poczynań prowadzi dziś do podobnych wniosków. Albowiem równie trwała jest zdolność ludzi do popełniania tych samych błędów i trudność z korzystania z historii jako nauczycielki życia. Znów możemy powiedzieć, że nauka historii dowodzi, że ona nigdy nikogo niczego nie nauczyła. No, może z pewnymi wyjątkami.

Polska jako jedyna wspierała Czeczenów na wszelkie sposoby / Achmed Zakajew, Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” 98/2022

Narody, które dzisiaj mają perspektywę wolności i chęć oswobodzenia się, będą orientować się na Czeczenię, dlatego że my jako pierwsi stworzyliśmy własne państwo, ale zostaliśmy sprzedani.

Czeczenia to klucz do zburzenia rosyjskiego imperium

Z Achmedem Zakajewem, premierem Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, podczas Forum Wolnych Narodów Rosji w Pradze rozmawiał Piotr Mateusz Bobołowicz.

Dlaczego nadal tak mało Czeczenów walczy na Ukrainie po stronie Ukrainy?

Ale dlaczego uważa Pan, że mało? Ma Pan jakąś informację od wojskowych?

Tak mamy informacje, że jest ich więcej po rosyjskiej stronie.

Ja mam całkiem inne informacje. I, swoją drogą, potwierdzone przez stronę ukraińską. Walczy tam więcej Czeczenów niż w rosyjskiej armii przeciwko Ukrainie.

Co można zrobić z Kadyrowem?

Tak… To zależy od sytuacji, od tego, jak zakończy się wojna w Ukrainie. Losy Putina i Kadyrowa są absolutnie wzajemnie powiązane. Los jednego zależy od losu drugiego. Są związani krwią, czeczeńską krwią, a teraz krwią ukraińską. Wierzę, że czeka ich międzynarodowy trybunał.

Czy Polska pomaga Czeczenom?

Mamy w Polsce wielu przyjaciół, którzy pomagają Czeczenom. Poza tym Polska jako jedyna przez wszystkie lata okupacji naszego państwa wspierała Czeczenów na wszelkie sposoby. I jest jedynym państwem, które na poziomie ministerstwa spraw zagranicznych potępiło zabójstwo czeczeńskiego prezydenta Asłana Maschadowa. Dlatego jesteśmy wdzięczni Polakom, narodowi polskiemu i polskiej władzy.

Czy jest możliwość stworzenia w Polsce, we współpracy z polskim rządem, jakiegoś Domu Czeczeńskiego, Iczkerskiego na wzór Domu Białoruskiego w Polsce?

Wierzę, że tak się stanie. Do tej pory było na to zbyt wcześnie, ale wierzę, że w najbliższej przyszłości uda nam się to zrealizować. Kwestia polega na tym, że jeszcze piętnaście lat temu mieliśmy działkę, gdzie miał być zbudowany czeczeńsko-polski ośrodek. Wspólna organizacja, Przyjaźń Polsko-Czeczeńska, była właścicielem tej działki. Ale po prostu nie mieliśmy finansowej możliwości, żeby zacząć budowę. Teraz sytuacja wokół tematu czeczeńskiego zmieniła się, na całym świecie wszystko się zmienia. Wierzę, że uda nam się zrealizować ten projekt.

Jak można poprawić wizerunek Czeczenów w Polsce? Dzisiaj utożsamiamy ich głównie z bandytami, przestępcami albo z rosyjskim Kadyrowem.

Jest to wynik antyczeczeńskiej propagandy Rosji, za którą, niestety, podążyli zachodni dziennikarze. Podchwytywali wszystko, co pochodziło od rosyjskich propagandystów. Ten image to jedno ze zwycięstw Putina i jedno z głównych zadań, jakie Putin postawił przed swoimi propagandystami – dyskryminacja Czeczenów i demonizacja Czeczenów jako całego narodu.

Jestem kategorycznie przeciwny idealizowaniu Czeczenów. Ale jestem także kategorycznie przeciwny, ich demonizowaniu. Powiem Panu co innego. Mam odmienne dane.

Proporcjonalnie do procentowego udziału Czeczenów wśród imigrantów znajdujących się w Unii Europejskiej, sprawiają oni mniej problemów niż którakolwiek inna grupa etniczna. Wiem to, bo kontaktuję się bezpośrednio ze strukturami, które kontrolują ten proces w Polsce, w Belgii, we Francji i w Niemczech.

Dlatego uważam, że wizerunek, który został stworzony w środkach masowego przekazu – obraz Czeczenów jako gangsterów i bandytów – na poziomie profesjonalnych struktur i administracji tych państw jest odmienny. Oni rozumieją, że Czeczeni przedstawiają mniejszy problem niż inne grupy etniczne.

Można wywieść obraz z tego, że Czeczeni uczą się na najbardziej prestiżowych uniwersytetach. Kończą szkoły, zwłaszcza to pokolenie, które urodziło się tutaj, w Europie. To całkiem inni ludzie, to Europejczycy, to ludzie, którzy dorastali w wolnych krajach i absolutnie zintegrowali się z państwami europejskimi, gdzie żyją. Dlatego tę pierwszą falę można uznać za stracone pokolenie. Ludzie, którzy zostali oderwani od domu i którzy nie zostali zintegrowani z tymi państwami. To stwarza trochę problemów. I to głównie spośród tych osób ktoś zginął, ktoś się zradykalizował, poszedł w stronę radykalnego islamu. Niektórzy z nich wyjechali do Syrii, tam zginęli. I uważam, że zmiana wizerunku Czeczenów zależy dzisiaj w dużej mierze od tych Czeczenów, którzy dorastali tutaj. I to się realnie teraz dzieje.

Co powinno być zrobione, by Czeczeni mogli żyć w Czeczenii? Dzisiaj żyją swobodnie w Europie, ale nie w Czeczenii. Czy jest możliwe otwarcie drugiego frontu na Kaukazie? Rozpoczęcie tam wojny?

Żeby Czeczeni żyli na swojej ziemi, w swoim państwie, niezbędne jest w pierwszej kolejności zakończenie okupacji tego państwa. Tak samo jak dla milionów Ukraińców, którzy przebywają dzisiaj w Europie. Głównym warunkiem ich powrotu do ojczyzny jest deokupacja kraju i zakończenie wojny na terytorium Ukrainy. Te same warunki dotyczą Czeczenów.

Gwarantuję, że Czeczeni już otwarli drugi front. Co mam na myśli? Tę pracę, jaką wykonujemy tutaj, na Zachodzie, jako kontynuatorzy czeczeńskiej państwowości – bo istnieje tutaj nasza struktura i nasza administracja – i dzięki ludziom bazującym na czeczeńskiej państwowości. Dzięki naszemu ruchowi, naszym strukturom Putin zmuszony jest utrzymywać na Kaukazie i w naszym regionie stupięćdziesięciotysięczne zgrupowanie wojska. Zapewniam, że jeśli by nie to, co dziś robimy, to stupięćdziesięciotysięczne zgrupowanie byłoby w Ukrainie. Tym samym z pełnym przekonaniem mówimy, że otwarliśmy drugi front.

Teraz główną sprawą pozostaje to, że abyśmy mogli to wszystko realizować, potrzebujemy politycznego wsparcia wspólnoty międzynarodowej. Co mam na myśli? Polska czy Ukraina, czy inne państwa europejskie powinny uznać fakt okupacji naszego państwa. I kiedy Czeczeni usłyszą, że czeczeńska tragedia, mimo że minęło tyle lat, znajduje w końcu odzew i zrozumienie na Zachodzie, będą gotowi do tego, żeby zmienić format władzy istniejący w Republice Czeczeńskiej.

Dokładnie dlatego ważny jest dla nas udział w tego typu forach, udział i spotkania z mediami, żeby Czeczeni – robimy to przede wszystkich dla Czeczenów, którzy znajdują się pod okupacją – zrozumieli, że świat zwrócił uwagę na czeczeńską tragedię.

Problem w tym, że do tej pory byliśmy zostawieni sami z tą niesprawiedliwością, z tą tragedią. Do początku wojny na Ukrainie, do początku agresji Putina. Ale dzisiaj sytuacja się zmieniła. Dlatego mówimy, że Czeczeni będą gotowi w pełni zmienić format władzy i zakończyć okupację swojego kraju. Ale to będzie bezpośrednio związane z tym, jak skończy się wojna w Ukrainie.

Czy jest Pan gotów współpracować z każdym Czeczenem, by ustanowić rząd, radę wojenną, przywrócić Iczkerię na emigracji? Jak szeroka może być współpraca?

Dzisiaj mamy oficjalne struktury administracji, które zachowały prawny fundament czeczeńskiej państwowości, poczynając od Dżochara Dudajewa. Utrzymujemy kontakty na terytorium Czeczenii. W warunkach podziemnych istnieją władze miejscowości i rejonów. Mamy także odpowiedni system porozumiewania się z diasporą i z ludźmi, którzy przebywają na Zachodzie. Oni także, mimo że przebywają w Europie, są przytłoczeni tą sytuacją, tym, co dzieje się w Czeczenii. Nie mogą publicznie, jak ja albo niektóre inne osoby, wypowiadać się i występować publicznie, bo mają w domu krewnych. Zna pan putinowskie metody, jak wywierają presję na krewnych, którzy zostali w domu, z powodu wystąpień politycznych naszych członków tutaj, na Zachodzie. Dlatego mamy takie trudności. Ale utrzymujemy kontakty i komunikację ze wszystkimi Czeczenami.

Czy jest Pan skłonny współpracować z tymi, którzy walczyli w Syrii, z tak zwanymi emirami?

W Syrii przebywali ludzie, którzy zostali tam skierowani w wyniku kłamliwych aspektów islamskiego radykalizmu, zostali oszukani, a także ci, którzy wypełniali wolę Kremla. Dokładnie po to, żeby stworzyć obraz Czeczenów jako międzynarodowych terrorystów radykalnego islamu. Częściowo się to udało. Ale jeśli rozmawiamy o udziale procentowym, to margines. Dlatego ci, którzy to zrozumieli i przeżyli, przede wszystkim starają się dzisiaj załagodzić stosunki z naszymi strukturami. To dzieje się w Turcji, to dzieje się w Ukrainie. Tam w szeregach czeczeńskich bojowników są ci, którzy byli w Syrii, ale zrozumieli, co się dzieje, co się z nimi stało.

Znajdziemy zawsze wspólny język i jesteśmy gotowi razem z nimi działać, żeby doprowadzić do deokupacji naszego państwa.

Ale te grupy, które w swoim czasie stworzyły tak zwane Kaukaskie Emiraty, próbowały zastąpić państwo czeczeńskie, a tym samym stworzyć obraz międzynarodowych terrorystów. Swoją drogą ta organizacja została włączona do międzynarodowego spisu ugrupowań terrorystycznych. Są oni oczywiście absolutnymi, skończonymi propagandystami rosyjskimi, rosyjskimi prowokatorami.

Ludzie, którzy za tym stoją, powinni ponieść i poniosą za to odpowiedzialność. Dokładnie dlatego rozumieją dzisiaj, że deokupacja Czeczenii bezpośrednio, w następnym kroku doprowadzi do tego, że będą wezwani do odpowiedzialności ci, którzy popełniali zbrodnie – nie tylko przeciw narodowi czeczeńskiemu, ale także w jego imieniu w innych państwach.

Czy, Pana zdaniem, inne narody wewnątrz Federacji Rosyjskiej także rozpoczną walkę o swoją wolność?

Czeczenia jest kluczem do rozwiązania, czy też zburzenia rosyjskiego imperium. Wszystko będzie zależeć od tego. Te narody, które dzisiaj mają perspektywę wolności i chęć oswobodzenia się, będą orientować się na Czeczenię, dlatego że my jako pierwsi stworzyliśmy własne państwo, ale zostaliśmy sprzedani przez wspólnotę międzynarodową.

Jeśli dzisiaj świat przemyśli stosunek do Czeczenów i czeczeńskiej państwowości, będzie to gwarancją tego, że inne narody pójdą za naszym przykładem i będą czuć i wiedzieć, że nie zostaną zostawione same sobie wobec tego imperialnego potwora, który uciska je już od wieków.

Czy Kadyrow może powiedzieć Putinowi po prostu: „już nie chcę być z tobą”? I że zacznie walczyć o niepodległą Czeczenię?

Nie, nigdy. Nie. Nie.

Wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza z Achmedem Zakajewem, premierem Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, pt. „Czeczenia to klucz do zburzenia rosyjskiego imperium”, znajduje się na s. 1 i 2 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza z Achmedem Zakajewem, premierem Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, pt. „Czeczenia to klucz do zburzenia rosyjskiego imperium”, na s. 2 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

We wschodniej Polsce, Łotwie, Litwie, Estonii, Białorusi i Ukrainie Einsatzgruppen rozstrzelały od 1,5 do 2 mln osób

Niemiecki szwadron śmierci w akcji | Fotografia archiwalna

Obawiano się, że po wojnie niemieckie społeczeństwo zasilą zdegenerowani bandyci niebezpieczni dla otoczenia. Jednocześnie wpajano żołnierzom, że wykonywanie rozkazów jest rzeczą nadrzędną.

Jacek Wanzek

Bestialscy i patologiczni, czerpiący przyjemność z panowania nad życiem ofiar – tak o członkach Einsatzgruppen wypowiadał się Johannes von Blaskowitz, generał 8 armii niemieckiej. Nie bez powodu. Szacuje się, że oddziały Einsatzgruppen były odpowiedzialne za śmierć co najmniej 1,5 miliona europejskich Żydów. (…)

Einsatzgruppen. Zbrodnicza działalność w Polsce

Grupy Operacyjne (Einzatzgruppen) były specjalnymi jednostkami policji bezpieczeństwa (SIPO) i służby bezpieczeństwa (SD), które podążały za regularną armią niemiecką w czasie inwazji na europejskie kraje. Głównym zadaniem tych jednostek było zabezpieczenie tyłów niemieckiej armii oraz umocnienie okupacyjnej władzy na podbitym terenie. Einsatzgruppen zajmowały się identyfikowaniem i unicestwianiem elementu antyniemieckiego, a także pozyskiwaniem kolaborantów. 1 września 1939 roku za Wehrmachtem ruszyło pięć grup Einsatzgruppen. Każda z nich liczyła cztery Einsatzkommanda po 100 do 150 żołnierzy. Oddziały wspomagane były przez bataliony policji porządkowej, żołnierzy dywizji pancernej Totenkopf oraz Waffen SS. W sumie około 22 tysięcy ludzi.

Po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku, Einsatzgruppen rozpoczęły fizyczną eliminację polskich elit i wszystkich tych, których najeźdźca uznał za ideologicznych przeciwników. Przy pomocy wymienionych wyżej oddziałów i miejscowych kolaborantów grupy operacyjne zamordowały w krótkim czasie kilka tysięcy Żydów oraz kilkadziesiąt tysięcy przedstawicieli polskiej inteligencji. Likwidowano także powstańców wielkopolskich i śląskich, ziemian oraz komunistów.

Operacja Tannenberg miała za zadanie pozbawić Polaków warstwy przywódczej, gdyż – jak twierdził Hitler, „tylko naród, którego wyższe warstwy zniszczono, można zepchnąć w szeregi niewolników”. Jednak ofiarami Einsatzgruppen padali także zwykli cywile.

Szacuje się, że we wrześniu 1939 roku Grupy Operacyjne dokonały spalenia blisko 531 polskich miejscowości, w których dopuściły się 741 egzekucji, mordując co najmniej 16 tysięcy polskich obywateli. Do największych zbrodni doszło m.in. w Bydgoszczy i w Katowicach. W późniejszym niekontrolowanym szale zabijania, podczas Intelligenzakztion (Akcji Inteligencja) uśmiercono blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi, głównie przedstawicieli polskich elit. Jak się miało wkrótce okazać – działania Einsatzgruppen w Polsce były jedynie rozgrzewką przed tym, czego miały one dokonać na okupowanych terenach Związku Radzieckiego.

Einsatzgruppen na Wschodzie

Zanim rozpoczęła się niemiecka inwazja na ZSRR, poczyniono wszelkie kroki, aby jak najlepiej przygotować dowódców grup operacyjnych do nowej wojny. Pod koniec maja 1941 roku 120 oficerów spotkało się na szkoleniu w Pretsch nad Łabą, gdzie przygotowywano ich do „akcji unicestwienia wroga klasowego”. Podczas szkolenia uczestnicy byli poddawani politycznej indoktrynacji, która jak mantrę powtarzała, że „Żydzi ze wschodu są rezerwuarem bolszewizmu” i należy ich zlikwidować.

Po rozpoczęciu planu Barbarossa w ślad za regularną armią niemiecką wyruszyły oddziały Einsatzgruppen A,B,C oraz D w sile około 3 tysięcy osób. Ich zadaniem było odnajdywanie i likwidowanie członków partii komunistycznej, Romów oraz Żydów. Często przy współpracy lokalnych kolaborantów. To miała być wojna na wyniszczenie. A to oznaczało, że od żołnierzy oczekiwano bezwzględnej subordynacji i stosowania brutalnych metod. Potwierdza to tajny rozkaz pułkownika Maxa Mountuy: „Zgodnie z rozkazem Wysokiego Dowódcy SS i Policji […] wszyscy Żydzi płci męskiej w wieku od siedemnastu do czterdziestu pięciu lat, uznani za winnych szabrowania, mają zostać rozstrzelani zgodnie z prawem stanu wojennego.

Egzekucje mają odbyć się poza miastami, wioskami i głównymi drogami. Groby zostaną zamaskowane w taki sposób, aby nie powstał w ich rejonie punkt docelowy pielgrzymek. Zakazuję fotografowania egzekucji i udzielania zgody na obecność widzów. Zarówno informacje o egzekucjach, jak i o miejscach pochówku mają zostać utrzymane w tajemnicy”.

Początkowo likwidowano głównie mężczyzn: działaczy komunistycznych i sympatyków bolszewizmu. Bardzo szybko jednak niemiecka machina śmierci zaczęła wciągać w swe tryby również kobiety i dzieci – nie czyniąc przy tym rozróżnienia na bolszewików i innych. Schemat działania Einsatzgruppen był właściwie zawsze taki sam. Masakra rozpoczynała się od wyłapania miejscowych Żydów i zagnania ich do miejsca kaźni.

Były to zazwyczaj doły, kamieniołomy, lasy lub rowy. Często ofiary były zmuszane do samodzielnego wykopania dołów, po czym kazano im się rozebrać i oddać kosztowności. Następnie prowadzono ich na krawędź dołu, gdzie byli rozstrzeliwani. Wielokrotnie byli zmuszeni położyć się na ciałach zabitych chwilę wcześniej ludzi, nierzadko członków ich rodzin. Była to tak zwana metoda „Sardinen Packung” (Paczka sardynek), opracowana przez arcyzbrodniarza Friedricha Jeckelna, który był dowódcą jednej z grup operacyjnych.

Jeckeln uważał, że mordowanie przebiega zbyt wolno, dlatego ofiary same powinny położyć się w dołach śmierci, oszczędzając czas swoich oprawców oraz miejsce w grobach. Zabitych przysypywano cienką warstwą ziemi, po czym kazano na nich położyć się kolejnej grupie osób. Każdy taki dół miał trzy lub cztery warstwy zwłok.

W trosce o… sprawców

Zabijanie bronią palną było skuteczną metodą uśmiercania ofiar, jednak bardzo obciążającą psychicznie dla sprawców. To budziło niepokój niemieckich dowódców. Świadkiem jednej z takich egzekucji był sam Heinrich Himmler. Towarzyszący mu generał SS, Bach-Zelewski, stwierdził później w swoich wspomnieniach, że Himmler był wstrząśnięty zbrodnią. Pomimo tego, Reichsführer SS był przekonany o słuszności mordów. Obawiał się jednak demoralizacji żołnierzy.

Bach-Zelewski wspominał: „Himmler na wstępie dał do zrozumienia, że wymaga od żołnierzy wykonywania takich obowiązków »z odrazą«. Byłby bardzo niezadowolony, gdyby niemieccy żołnierze czerpali z tego przyjemność. Nie powinno to jednocześnie powodować u nich wyrzutów sumienia, ponieważ są żołnierzami i rozkazy muszą wykonywać bez wahania. […] Za wszystko, co należało zrobić, odpowiadał osobiście przed Bogiem i führerem”.

Dalej dodaje: „Żołnierze z pewnością dostrzegli, że nawet on (Himmler) był głęboko wstrząśnięty tą krwawą jatką. Wierzył jednak głęboko, że wykonuje swój obowiązek, działa w zgodzie z najwyższym prawem i że to, co robi, jest konieczne. Powinniśmy obserwować naturę: wszędzie trwa wojna, nie tylko między ludźmi, ale również w świecie zwierząt i roślin. Ten, który nie chce walczyć, zostaje zniszczony”.

Takie tyrady nie były nowością. Dowódcy bardzo często musieli sięgać po tego typu argumenty i różne techniki indoktrynacji, gdyż za wszelką cenę chcieli zdjąć z egzekutorów poczucie winy oraz zracjonalizować zbrodnie. Wmawiano oprawcom, że odpowiedzialność nie spoczywa na nich i że to normalne, że czują odrazę do tego, co robią, lecz tego wymaga od nich dowództwo. Tłumaczono, że wszak ofiary chciały żyć, ale nie były niczym innym niż szkodliwe robactwo, które należało unicestwić.

Z obserwacji Himmlera wynikało, że zabijanie kobiet i dzieci nie jest obojętne dla żołnierzy. Kierownictwo SS zmagało się zatem z nie lada problemem, albowiem obawiano się, że po wojnie niemieckie społeczeństwo zasilą zdegenerowani bandyci niebezpieczni dla otoczenia. Jednocześnie wpajano żołnierzom, że wykonywanie rozkazów jest rzeczą nadrzędną i od tego uzależnione jest przetrwanie III Rzeszy.

O skuteczności niemieckiej propagandy możemy przekonać się, czytając wspomnienia Rudolfa Hessa, komendanta obozu w Auschwitz, który po wojnie wspominał: „Mieliśmy tak głęboko zakodowane wykonywanie rozkazów bez zastanowienia, że nikomu nawet nie przyszłoby do głowy się im sprzeciwiać. Gdybym nie zrobił tego ja, zrobiłby to ktoś inny. […]

Himmler czepiał się najmniejszych drobiazgów i karał esesmanów za najdrobniejsze przewinienia, przyjęliśmy więc za pewnik, że działa ściśle według kodeksu honorowego. […] Zapewniam, że oglądanie stosów zwłok i wdychanie dymu z płonących ciał nie było przyjemnością. Ale tak rozkazał Himmler, tłumaczył nawet, że tak trzeba; nigdy nie zastanawiałem się, czy to było złe, po prostu musiałem to robić”.

W podobnym tonie wypowiadał się Kurt Möbius, członek batalionu policyjnego: „Chciałbym również powiedzieć, że nigdy nie przychodziło mi do głowy, że rozkazy mogą być niesprawiedliwe. To prawda, że obowiązkiem policjanta jest ochrona ludzi bezbronnych, ale wtedy nie uważałem Żydów za bezbronnych, ale za winnych. Uwierzyłem propagandzie mówiącej, że Żydzi są kryminalistami i podludźmi, że to oni spowodowali kryzys Niemiec po pierwszej wojnie światowej. Nawet przez moment nie pomyślałem, że mógłbym sprzeciwić się rozkazowi prowadzenia eksterminacji Żydów albo unikać jego wykonania”.

„Tak jak w niemieckim domu”

Działanie z dala od domu oraz świadomość, że ich czyny nie podlegały ocenie moralnej rodaków sprawiały, że mordowanie Żydów przychodziło oprawcom nieco łatwiej. Tysiące kilometrów od Niemiec, na okupowanych terenach to oni byli panami życia. Nie sposób jednak określić jednego właściwego portretu psychologicznego sprawców.

Zdarzali się psychopatyczni oprawcy, którzy dawali się ponieść swoim żądzom, pastwiąc się nad ofiarami i czerpiąc z tego przyjemność. Jednak bardzo często żołnierze biorący udział w kaźni ulegali załamaniu nerwowemu. Bywały również przypadki samobójstw.

Tych skrajnych postaw dowodzi relacja niemieckiego korespondenta wojennego na Łotwie, który pisał: „Widziałem, jak żołnierze SD płakali, nie mogąc poradzić sobie psychicznie z tym, co się działo. Jednocześnie widziałem, jak inni zapisywali sobie, ile osób udało się im uśmiercić”. Liczba problemów natury psychicznej wśród sprawców znacznie wzrosła po rozkazie zabijania także kobiet i dzieci, który wydano w lipcu 1941 roku. Niemiecka propaganda musiała się mocno natrudzić, by usprawiedliwić tego typu działania.

Podczas zagłady chersońskich Żydów wielu członków Einsatzkommanda 10b zwolniono z obowiązków z uwagi na silne załamanie nerwowe. Aby zniwelować skutki traumatyzacji żołnierzy, wszystkim oprawcom wydawano przed zabijaniem papierosy i alkohol. Paradoksalnie kierownictwo SS wolało, żeby żołnierze odreagowywali w ten sposób, niż żeby czerpali z mordowania przyjemność.

Himmler w trosce o katów z Einsatsgruppen zalecił: „Jest świętym obowiązkiem dowódców, żeby osobiście dopilnowali, aby żaden z naszych ludzi wykonujących swoje trudne zadanie nie uległ brutalizacji ani nie ucierpiał psychicznie. Można to osiągnąć poprzez stosowanie ścisłej dyscypliny w wykonywaniu oficjalnych poleceń oraz organizowanie spotkań towarzyskich pod koniec każdego dnia, w którym przeprowadzano akcję.

Spotkania te nie mogą w żadnym wypadku kończyć się nadużywaniem alkoholu. Powinny to być wieczory, podczas których nasi ludzie siadają do stołów i spożywają posiłek, tak jak w niemieckim domu, a następnie oddają się muzyce, literaturze i poznają piękno niemieckiego życia intelektualnego i emocjonalnego”.

Cały artykuł Jacka Wanzeka pt. „Einsatzgruppen. Niemieckie szwadrony śmierci” znajduje się na s. 1 i 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Wanzeka pt. „Einsatzgruppen. Niemieckie szwadrony śmierci” na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

Zachód traci wpływy, a rozpad Rosji to na razie marzenia / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 98/2022

Realia to bombardowane i równane z ziemią ukraińskie miasta i wykrwawiające się ukraińskie wojska, i Miedwiediew publikujący mapy z Ukrainą zredukowaną do bliżej nieokreślonego regionu kijowskiego.

Krzysztof Skowroński

Ławrow jeździ po świecie, odwiedzając państwa od Wietnamu do Etiopii i przekonując, że za wojnę i potencjalny głód odpowiedzialne są kraje zachodnie. Jednocześnie, po porozumieniu dotyczącym eksportu ukraińskiego zboża, Kreml w tej historii występuje jako wybawiciel. Wygląda na to, że rosyjska wersja najnowszej historii, wsparta pieniędzmi Pekinu, trafia do przekonania nie tylko liderów państw afrykańskich czy krajów Bliskiego Wschodu, ale też nielubiących Stanów Zjednoczonych przywódców Ameryki Łacińskiej.

Wydaje się, że na wojaże Ławrowa nie ma adekwatnej odpowiedzi Zachodu. Nie słychać o podróżach dyplomatów francuskich, amerykańskich czy angielskich, którzy by przekonywali świat i opowiadali prawdziwą historię tego, co dzieje się na Ukrainie i w świecie. Zachód traci wpływy.

Państwa europejskie wobec wojny na Ukrainie pozornie zachowują solidarność. Ale interesy poszczególnych stolic są różne.

Najważniejszy uczestnik europejskiej gry – Niemcy – drżą o swoją gospodarkę i stabilność energetyczną. I nadal nie rezygnują z budowy niemieckiej Europy, gwarantującej Berlinowi kontrolę nad kontynentem – czego najlepiej doświadcza Polska, ciągle nie dostając funduszy europejskich.

Wprawdzie politycy niemieccy deklarują swoją pomoc dla Kijowa i realnie ją dostarczają, ale jest to ruch konieczny, by zachować twarz, bo jednocześnie z Berlina przez Baku do Moskwy pojechał cichy emisariusz, były kanclerz Schroeder, w celu udobruchania Putina. Cele działania niemieckiego kanclerza z pewnością są inne niż polskie dążenia. Prezydent i rząd Polski każdego dnia udowadniają, że naprawdę chcemy zwycięstwa Ukrainy w tej brutalnej wojnie i neutralizacji imperium rosyjskiego.

W tym wydaniu „Kuriera” znajdą Państwo wywiad z przywódcą Czeczenów Achmedem Zakajewem, przeprowadzony przez Piotra Mateusza Bobołowicza w Pradze, w czasie Forum Wolnych Narodów Rosji (pierwsze było zorganizowane przez Fundację Solidarności Dziennikarskiej w maju tego roku w Warszawie).

W czasie spotkań liderów różnych narodów znajdujących się w Federacji Rosyjskiej tworzy się wizje rozpadu imperium i szans zniewolonych narodów na budowanie własnej państwowości. Na razie wygląda to na bardzo odległą perspektywę, ale pamiętajmy, że w historii zdarzały się różne rzeczy, o których nie śniło się filozofom – na przykład rozpad Imperium Osmańskiego i uwolnienie w jednej chwili narodów zniewolonych przez setki lat.

Rozpad Rosji to na razie marzenia. Realia to bombardowane i równane z ziemią ukraińskie miasta i wykrwawiające się ukraińskie wojska. Wprawdzie eksperci mówią o możliwej kontrofensywie, ale ona nie następuje, a były prezydent-figurant Miedwiediew publikuje mapy, na których Ukraina zostaje zredukowana do bliżej nieokreślonego regionu kijowskiego i Rosja niepodzielnie panuje na całym ukraińskim wybrzeżu Morza Czarnego. Sierpniowy numer „Kuriera WNET” zawiera rozważania Piotra Sutowicza dotyczące prognoz tej ponurej przyszłości, jaką szykuje Rosja Ukrainie, a także wiele innych artykułów w różny sposób nawiązujących do aktualnej sytuacji Europy i świata.

Od września rozpoczniemy publikację reportaży, wywiadów i zdjęć z największej podróży Radia Wnet.

Wielka Wyprawa Trójmorze będzie to dwumiesięczna podróż, która rozpocznie się 16 sierpnia w Lublinie, a później przez Wilno, Rygę, Helsinki, Sztokholm, Szczecin i Warszawę podąży do Bukaresztu, Konstancy i Stambułu, żeby przez Bałkany, Zagrzeb i Lubljanę powrócić do Polski. Będzie to opowieść o polityce, społeczeństwie, kulturze i historii regionu, który z punktu widzenia przyszłości i bezpieczeństwa Rzeczpospolitej i jej geopolitycznego położenia jest najważniejszy.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

Złośliwość zakazana! Nareszcie! Utopię zastąpił totalitaryzm / Henryk Krzyżanowski, „Kurier WNET” nr 97/2022

Fot. Sputnik1, CC A-S 3.0, Wikimedia.com

Gdyby komuchom przyszło do głowy skazywać za złośliwe względem władzy wypowiedzi, to wszyscy w komplecie poszlibyśmy siedzieć. Ale wtedy nikt nie słyszał o mowie nienawiści, zadekretowanej przez UAM.

Henryk Krzyżanowski

Postępowcy gorsi od komuchów

Za komuny i my, i czerwoni traktowaliśmy wolność słowa z całą powagą. O „nas” nie muszę mówić – poświęcaliśmy dla niej swój czas, pieniądze a jak źle poszło, to i wolność. Ale komuchy, paradoksalnie, też były teoretycznie za wolnością słowa. Ich posłuszni sędziowie nie skazywali nas za treść bibuły (no może poza samym stanem wojennym), a za jej bezdebitowość – rozpowszechnianie bez pieczątki z urzędu cenzury. Treść ocenie sądu nie podlegała.

Dzisiejsi postępowcy wolność słowa zwalczają całkiem jawnie przy pomocy słów-wytrychów z arsenału politycznej poprawności. Kluczowym pojęciem jest oczywiście ta okropna MOWA NIENAWIŚCI, brrr…

W 1968 zaczęło się, co prawda, od „zakazuje się zakazywać”, ale jakoś tak szybko zastąpiono to utopijne, więc niepraktyczne hasło bardziej użytecznym „zakazuje się nienawidzić”. Utopię zastąpił totalitaryzm w najczystszej postaci.

Najświeższy przypadek z naszego podwórka opisał w świetnym tekście na witrynie SDP red. Sławomir Jastrzębowski, pastwiąc się nad wyrokiem skazującym (na razie w pierwszej instancji) prof. Tadeusza Żuchowskiego z UAM za rzekome zniesławienie prof. Ingi Iwasiów.

Owa progresywna dama na wiecu w Szczecinie użyła słów „j…..ć” i „wy…..ć”, co konserwatywny historyk sztuki z Poznania określił jako „zachowanie, które uwłacza etosowi profesora”. W ocenie sędzi ta krytyka była „nacechowana złośliwością i miała na celu obrażenie” powódki.

Złośliwość zakazana! Nareszcie! To przypomnę, że Stanisław Barańczak (kolega z tego samego rocznika filologii) bywał bardzo złośliwy w ocenie pisarzy, nawet tych znanych. Jednak nikomu z tak potraktowanych nie przyszło do głowy, żeby się z nim sądzić. A postępowej p. Iwasiów, owszem, jak najbardziej! O tempora!

W latach osiemdziesiątych, do zmiany solidarnościowej ustawy o uczelniach, byłem członkiem senatu UAM jako jeden z wybranych w wolnych wyborach przedstawicieli tzw. młodszych pracowników. Mieliśmy wtedy wspólny front z reprezentacją studentów. No, gdyby komuchom przyszło do głowy skazywać za złośliwe względem władzy wypowiedzi, to wszyscy w komplecie poszlibyśmy siedzieć. Ale wtedy nikt nie słyszał o mowie nienawiści, którą, jak czytam, mój uniwersytet umieścił ostatnio w swoim oficjalnym dokumencie.

Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Postępowcy gorsi od komuchów” znajduje się na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Postępowcy gorsi od komuchów” na s. 12 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

Niepokojąco aktualny stary dramat rodziny ziemian polskich na Suwalszczyźnie/ Piotr Witt, „Kurier WNET” 97/2022

Resztki założenia dworskiego - Stara Hańcza | Fot. CC A-S 4.0 Wikimedia.com

Książka Miry Modelskiej-Creech „Lichwa” ma bardzo osobisty charakter. Autorka opisuje dramat swej babki w następstwie utraty dworu rodzinnego zlicytowanego za długi zaciągnięte na lichwiarski procent.

Piotr Witt

LICHWA

Mira Modelska-Creech, Lichwa. Likwidator życia, szczęścia i majątku, 3DOM, Częstochowa 2021

Tytuł książki nie pozostawia obojętnym. Problem dotyczy nas wszystkich. Jesteśmy zadłużeni – my, nasze dzieci i dzieci tych dzieci. Długi zaciągnięte przez państwo będą spłacali jego obywatele przez długie lata. W bieżącym 2022 roku amortyzacja długu francuskiego wyniesie nieco ponad 144 mld € przy dochodzie narodowym 588 mld. Krótko mówiąc, na każdym obywatelu francuskim, czy wie o tym, czy nie wie, wisi obowiązek spłaty należności c. 35–40 000 €. Na starcach, kalekach i noworodkach. Podobnie jest w innych państwach europejskich. Doktór Modelska-Creech była bardziej od innych powołana do napisania książki o dramacie pożyczonych pieniędzy. Pracując jako tłumacz dla Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Białego Domu, Departamentu Stanu i NASA, nasłuchała się wystarczająco wiele o Bardzo Wielkiej Forsie i jako wykształcony socjolog pracy potrafiła wyciągnąć wnioski.

Jej książka, mimo oficjalnych tytułów autorki, ma bardzo osobisty charakter. Wzięła się z urazów wyniesionych z dzieciństwa i nostalgii za rajem utraconym. Dwór rodzinny Modelskiej, którego sama nazwa wprawia w sen – Stara Hańcza na pojezierzu Suwalsko-Augustowskim – został zlicytowany za długi w 1910 roku.

Autorka słyszała historię utraty majątku od swojej babki – Stanisławy, dla której ta afera finansowa była przyczyną osobistego dramatu. O rękę babci Stasi – panny Musiałowiczówny starał się Tadeusz Daszewski – postać legendarna, słynny w swoim czasie jeździec-olimpijczyk, piękny i elegancki mężczyzna. Historię tych zabiegów opisał po wielu latach i opublikował w „Przekroju”.

Zamieścił tam również opis dworu w Czarnej Hańczy, gdzie w jadalni „na ścianach wisiały rogi łosie, sarnie i jelenie, a pod nimi widniała galeria starych rodzinnych portretów (…) Szlachta w czamarach, kontuszach, przy karabeli (…) matrony w staroświeckich czepkach i koronkowych chustkach na głowie…”. Romans rozwijał się w dekoracji wielkich jezior i cieniu starego (XVII w.) dworu jak romantyczna bajka, dopóki nie nadszedł dzień oświadczyn.

Zjechali się sąsiedzi, krewni i kuzyni z Litwy, podano wystawny obiad, były tańce. „Sprowadzona z Suwałk orkiestra żydowska umieszczona w holu grała głośno i wyśmienicie”. A potem odbyła się rozmowa z ojcem o przyszłym posagu panny na wydaniu. Daszewski – ziemianin z Mazowsza i dobry gospodarz – zerwał zaręczyny, kiedy dowiedział się prawdy o stanie majątkowym Czarnej Hańczy, bliskim katastrofy.

Panna bez posagu skazana była w tamtych czasach i tamtym środowisku na staropanieństwo albo w najlepszym razie na klasztor. Autorka, zakochana w swej babci Stasi, przeżywa po latach jej dramat. Wierzyciele – bracia Szewel i Josel Jefraimowie natchnęli ją na resztę życia pewną niechęcią do Żydów, zaś związek uczuciowy, rodzinny z bohaterami dramatu osłabił nieco obiektywizm (co zresztą nie przeszkodziło znanemu krytykowi, Janowi Peczkisowi, w napisaniu bezstronnego i życzliwego omówienia książki; Polish-Jewish Relations, Indexed Book Reviews, March 1, 2022). Tragedia Musiałowiczów nie była wyjątkiem wśród rodzin ziemiańskich.

Bankructwo majątku ziemskiego było zjawiskiem na porządku dziennym w epoce zwycięskiego kapitalizmu przemysłowego i zmierzchu gospodarki rolnej. Doczekało się obfitej literatury, posłużyło za kanwę wielu dramatów i powieści. Czyż słynne W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta nie opowiada podobnej historii?

Najbardziej eksponowane stanowisko w życiu towarzyskim Paryża, na miejscu księżnych i hrabin o niekończących się rodowodach, zajmuje „nieurodzona” pani Verdurin ze wzbogaconej rodziny mieszczańskiej. Mieszka się wciąż w pałacach, arystokracja nadal jest w cenie, ale życie na pańskiej stopie opłaca renta z przemysłu i banków, gdyż dochody z ziemi nie wystarczają. Młodziutka panna Turenne – potomkini wielkiego wodza, diuka Tureniusza, wychodzi za mąż za Artura Meyera – Żyda, starszego o lat pięćdziesiąt; hrabia de Brosse pojmuje Kronenbergównę, córkę bankiera polsko-żydowskiego. Książę Polignac żeni się z panną Singer, spadkobierczynią maszyn do szycia; markiz de Castellane – z Guldówną, córką króla kolei amerykańskich.

Ruinę Musiałowicza, doskonałego rolnika i przezornego gospodarza – przyspiesza lichwa – zjawisko dzisiaj już prawie nieznane, w każdym razie uważane za przestępstwo i karane więzieniem.

Czterdzieści lat temu, kiedy przyjechaliśmy do Paryża, o pieniądze było bardzo trudno. Wobec postępującej dewaluacji i niepewnej sytuacji rynkowej banki, do których zwracano się o pożyczkę, żądały żelaznych gwarancji, zanim podjęły decyzję. „Francuski bankier – powiedział nam znajomy przemysłowiec – może panu pożyczyć co najwyżej parasol, ale tylko wtedy, kiedy się upewni, ze w najbliższym czasie nie będzie padał deszcz”. Oprocentowanie długu – bardzo wyśrubowane – wynosiło przy tym średnio 12,5% rocznie. Dla bankiera cena ryzyka. Ale w czasach pana Musiałowicza, pradziadka dr Creech, wierzyciel niczym nie ryzykował.

Pieniądz, oparty na parytecie złota, stanowił najbardziej stałą walutę w historii i praktycznie nie dewaluował się przez cały XIX wiek, aż do I wojny światowej. Zabezpieczenia – nieruchomości, majątku ziemskiego – nie można było ani ukryć, ani przenieść gdzie indziej.

A mimo to stopa oprocentowania pożyczki wynosiła od 33,4% do 50%. Nawet wobec stałego spadku wartości gospodarstw ziemskich były to warunki gangsterskie, lichwiarskie, wykorzystujące przymusową sytuację dłużnika – ziemianina, którego „czysty zysk z hektara przy właściwym gospodarowaniu i dobrej pogodzie wynosił średnio około 7%”. W przypadku Musiałowicza chodziło o stare długi na majątku zaciągnięte przez poprzednich właścicieli.

Dr Creech znacznie rozszerza klasyczną definicję lichwy. Rozciąga ją na wiele ujemnych zjawisk współczesnego świata – „lichwiarska grabież, raz zwana komunizmem, a kiedy indziej kapitalizmem czy socjalizmem” –pisze (s. 124). Zresztą nie jest to książka do opowiadania, ale do czytania.

Żyjemy w czasach wszystkich zagrożeń, z końcem świata włącznie – z woli prezydenta Putina. Nadchodząca inflacja, kryzys energetyczny, recesja, wzrost cen zboża i co za tym idzie, żywności w ogóle, zrobiły z zadłużenia problem o palącej aktualności. Wielkie banki zrezygnowały dzisiaj z wysokiej stopy oprocentowania. Niektóre gotowe były nawet dopłacać do transakcji, byle dłużnik zechciał przyjąć pożyczkę. Nazywało się to „zyskiem ujemnym”.

Bankierzy zrekompensowali sobie „zysk ujemny”, wykupując niekiedy całe miasta i podnosząc niebotycznie ceny mieszkań, których są właścicielami. Na razie stopa oprocentowania wciąż jest śmiesznie niska, ale nikt nie może zaręczyć, że pozostanie taka na zawsze, jeżeli nie zastrzeżono tego w kontrakcie lub nie zaindeksowano. Jeżeli wzrośnie pewnego dnia, to niechaj ręka Boska broni tych młodych ludzi, którzy kupili mieszkania po paskarskiej cenie. Dzisiaj zmuszeni są do pracy dla banków przez całe przyszłe życie; przy wyższej stopie procentowej nie starczy nawet życia ich dzieci. W tym kontekście stary dramat rodziny ziemian polskich na Suwalszczyźnie nabiera niepokojącej aktualności i dostarcza wiele materiału do refleksji.

Artykuł Piotra Witta pt. „Lichwa” znajduje się na s. 19 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Witta pt. „Lichwa” na s. 19 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

Wdrażany program 4 rewolucji przemysłowej niesie uzasadnione obawy o dehumanizację ludzkiego bytowania w wielu wymiarach

Skoro w czwartej rewolucji ma następować systematyczne sprzęganie człowieka z maszyną (machine-human interaction), to ów człowiek, dotąd naturalny, musi się upodobnić w jakimś stopniu do maszyny.

Teresa Grabińska

Ludzkość znajduje się na etapie niedawno rozpoczętej 4 rewolucji przemysłowej (Industry 4.0), którą charakteryzują: powszechna automatyzacja; IoT (Internet of Things), czyli tworzenie sieci połączeń między różnymi obiektami za pośrednictwem komunikacji w Internecie lub w innej sieci; tworzenie inteligentnego środowiska pracy i życia, integrującego wytwory sztucznej inteligencji z człowiekiem; nowe modele prowadzenia biznesu w postaci tzw. smart factories, wyposażonych w systemy interoperacyjne, pracujące na wielkich bazach danych (big data), zdolne w sposób ciągły modelować proces wytwarzania i go ulepszać, usprawniać; itp.

Wdrażany program 4 rewolucji przemysłowej niesie uzasadnione obawy o dehumanizację ludzkiego bytowania w wielu wymiarach. Toteż jako panaceum już teraz planuje się szybkie przejście do etapu 5 rewolucji przemysłowej (Industry 5.0), który ma się skupić na współpracy ludzi i maszyn. Ma być w nim położony nacisk nie – jak w poprzednim etapie – na maszynach, lecz na „unikalnym twórczym potencjale istoty ludzkiej”.

Proces dehumanizacji środowiska życia człowieka niewątpliwie postępuje, ale też zapowiadany i już częściowo realizowany jest proces przekształcania samego człowieka, tj. ulepszanie (enhancement) tzw. człowieka naturalnego do kolejno bionizowanych i cyborgizowanych postaci transczłowieka (vide eseje w „Kurierze WNET’ nr 81, 86, 89).

Zresztą, skoro w 4 rewolucji ma następować systematyczne sprzęganie człowieka z maszyną (machine-human interaction), to ów człowiek, dotąd naturalny, musi się upodobnić w jakimś stopniu do maszyny. Dlatego nie do końca zrozumiały jest manifest humanizacji technicyzowanego środowiska w duchu Industry 5.0.

Do czego ma się ono z kolei upodobnić? Do społeczności ludzi naturalnych, z przywróceniem relacji między różnego rodzaju tworami ludzkimi, antropoidalnymi i sztucznymi, symulujących więzi międzyludzkie w tradycyjnych społecznościach? Czyżby chodziło o odwrócenie procesu technologizacji wszystkiego co naturalne, jak głoszą propagatorzy idei 5.0 Industry? Nie wydaje się to realne, tym bardziej że ich celem jest uzyskanie takiej równowagi, aby sprzężenie maszyna-człowiek dawało jeszcze większe korzyści. Cel utylitarny (vide esej w „Kurierze WNET” nr 76) jest jasno postawiony, a niepokój budzi to, czym i dla czyjej korzyści owa zagadkowa humanizacja ma się objawić.

Przyszłościowy program humanizacji stechnicyzowanego świata (trans)ludzkiej egzystencji wyrażany jest za pomocą swoistych słownych sformułowań brzmiących jak zaklęcia: niech ludzie współpracują z robotami (co prawda nie wiadomo, w jakiej postaci techno-biologicznej mieliby być owi ludzie), nie zaś stają się przedmiotem działań robotów lub są przez nie powszechnie zastępowani; niech powstają koboty (cobots), czyli roboty ukierunkowane na współpracę z ludźmi! (…)

Zaprzeczenie humanizmowi religijnemu otwiera drogę transhumanizmowi oraz niepohamowanej technicyzacji człowieka i jego otoczenia, a w konsekwencji – pełnej niejasności i sprzeczności humanizacji, jak w projekcie Industry 5.0. I znów naprzeciw wychodzi personalizm z jego koncepcją humanizmu chrześcijańskiego, którego rzecznikiem był Jan Paweł II (1920–2005), a który jest skierowany do szerszego kręgu niż katolicki. W swoim Przesłaniu do uczestników Zgromadzenia Plenarnego Papieskiej Rady ds. Kultury, 18–20.11.1999 r. głosił, że „[c]hrześcijański humanizm może połączyć najlepsze zdobycze nauki i techniki dla najwyższego szczęścia człowieka. Jednocześnie zażegnuje on niebezpieczeństwa godzące w jego godność osoby posiadającej prawa i obowiązki, oraz w samo jego istnienie, tak poważnie dziś zagrożone, od chwili poczęcia aż po naturalny kres ziemskiej egzystencji.

W istocie, jeśli człowiek prowadzi życie godne osoby dzięki kulturze, to nie istnieje kultura prawdziwie humanistyczna poza kulturą człowieka, przeżywaną przez człowieka i dla człowieka, to znaczy kulturą każdego człowieka i wszystkich ludzi”. (…)

Druga połowa XX w. dla jednych stała się refleksją nad kondycją człowieka uzbrojonego w nowe technologie, opracowane na bazie rozwijanych nauk przyrody nieożywionej, które pozwoliły mu w obu wojnach światowych na nieporównywalne z niczym w dziejach mordowanie milionami swych pobratymców. Dla innych, wprzęgniętych w arkana technokultury, ten sam czas stał się jeszcze bardziej dynamicznym okresem rozwoju nauk fizycznych, a następnie przede wszystkim biologicznych, który sam w sobie jest amoralny, lecz w świecie skomercjalizowanym i zantagonizowanym politycznie i społecznie jego wytwory stają się coraz bardziej powszechnym narzędziem odczłowieczania i denaturalizacji warunków życia. Coraz dokładniejsze rozpoznanie praw biologii organizmów staje się asumptem do brutalnej ingerencji w podstawy życia organizmów, w tym ludzkich.

George Weigel w artykule Ocalić „Gaudium et spes”. Nowy humanizm Jana Pawła II stwierdza, że w tytułowej konstytucji duszpasterskiej w krytyce tzw. człowieka współczesnego nie przewidziano: gwałtownego rozwoju nauk biomedycznych, dominacji utylitaryzmu, zmian profilu rodziny, sieciowej komunikacji globalnej, wielu nowych trendów społecznych itd.

Nie przewidziano, że wszystkie nowe osiągnięcia ludzkiej myśli przyspieszą formowanie człowieka według ponowoczesnego wzoru. Nie przewidziano, że „niczym kulturowe tsunami, w świat Zachodu uderzy nowy gnostycyzm głoszący radykalną plastyczność natury ludzkiej i że w mariażu z rewolucją biotechnologiczną będącą̨ skutkiem nowej genetyki zaproponuje on remake kondycji człowieka na drodze przemysłowego tworzenia (lub przetwarzania) istot ludzkich”.

Dlatego tym bardziej, co także podkreśla Weigel, należy docenić doniosłość ochrony i obrony człowieka, podjętej przez Karola Wojtyłę już na Soborze Watykańskim II w rozwijanym przez niego personalizmie, a potem w nauczaniu papieskim. W obliczu katastrofy myśli humanistycznej, która oderwana od technokultury przyczyniła się do hekatomby XX w., za Jacquesem Maritainem (1882–1973) podjął budowę humanizmu integralnego. Jednak „nowy humanizm” Wojtyły ma szerszą (trojaką) podstawę, którą syntetycznie przedstawia Weigel.

Po pierwsze od „św. Jana od Krzyża Karol Wojtyła zaczerpnął pogląd, że cechą dystynktywną bytu ludzkiego jest wnętrze człowieka, którego korzenie sięgają̨ początku wszelkiego bytu – Boga”.

Ten zwrot ku człowiekowi, wykonany inaczej niż w kartezjańskim dualizmie, tj. jak personalizmie, nadbudowanym na odrzuconej przez ideologów humanizmu renesansowego scholastycznym tomizmie, jest właściwą racją uświęcenia ludzkiego bytu.

Po drugie, to właśnie na filozofii św. Tomasza z Akwinu (1225–1274), odrzuconej przez renesansowych humanistów, Wojtyła w dziele Osoba i czyn stworzył antropologię personalistyczną (osoby ludzkiej jako jedni psychofizycznej), w której uwydatnił znaczenie człowieczego doświadczenia w czynie (vide esej w „Kurierze WNET” nr 73). Pozwala ono odkrywać zarówno porządek moralny, jak i kosmiczny (w sensie starogreckim) świata. Przekracza tym pesymizmy: Immanuela Kanta (1724–1804)) i Davida Hume’a (1711–1776).

Po trzecie, to myśl fenomenologów, a zwłaszcza Maxa Schelera (1874–1928) pozwoliła Wojtyle wzbogacić nieco twardy racjonalizm człowieka Arystotelesa (384–322 przed Chr.) i Tomasza o sferę emocjonalną, która uczestniczy w odkrywaniu prawd moralnych i metafizycznych, w Tomaszowym splocie rozumu i woli.

W encyklice Fides et ratio Jan Paweł pisał: „W perspektywie tych głębokich dążeń [obrony godności człowieka i głoszenia Ewangelii], wpisanych przez Boga w ludzką naturę, jaśniejsze staje się też ludzkie i zarazem humanizujące znaczenie słowa Bożego.

Dzięki pośrednictwu filozofii, która stała się też prawdziwą mądrością, człowiek współczesny będzie się mógł przekonać, że tym bardziej jest człowiekiem, im bardziej otwiera się na Chrystusa, zawierzając Ewangelii”.

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Humanizacja w duchu Industry 5.0” znajduje się na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Humanizacja w duchu Industry 5.0” na s. 15 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

Dlaczego zachowanie wiodących krajów UE wobec wojny na Ukrainie jest tak pokrętne? / Jan Martini, „Kurier WNET” 97/2022

Znaczek sowieckiej poczty z okresu pieriestrojki | Fot. domena publiczna

Przykładem wyborów, „w których zawsze wygrywa KGB”, są wybory we Francji, gdzie najważniejsze siły polityczne – od nacjonalistów przez liberałów po marksistowską lewicę – okazują się prorosyjskie.

Jan Martini

Dzisiejszy triumf wczorajszej pierestrojki

Nieco zapomniane już pojęcie pierestrojki kojarzy się nam z zapoczątkowanymi w 1986 roku przez ostatniego sekretarza generalnego KPZR, Michaiła Gorbaczowa, przemianami, które doprowadziły do „upadku komunizmu” i rozpadu ZSRR. Celem tych przemian miało być odrzucenie niewydolnego systemu ekonomicznego i przejście na gospodarkę rynkową, a w sferze ideologii odejście od gorsetu bzdurnej filozofii marksistowskiej i wprowadzenie pozorów demokracji.

Dziś wiemy, że jednym z celów pierestrojki było też przekonanie świata zachodniego, że komunizm nie stanowi już zagrożenia, a Rosję można z radością powitać w gronie państw cywilizowanych. Rzeczywiście, aby pomóc „młodej demokracji”, natychmiast podjęto współpracę gospodarczą i zredukowano znacznie wydatki na zbrojenia. Ponieważ „wygraliśmy zimną wojnę”, utrzymywanie kosztownej armii wydawało się zbędne.

Niemcy do 2015 ograniczyły siły lądowe z 240 tys. do 63 tys., liczbę okrętów z 31 do 21, liczbę eskadr samolotów wielozadaniowych z 16 do 8, liczbę dywizji pancernych i 5000 czołgów w roku 1991 do 320 czołgów dzisiaj. Francuzi zredukowali armię z 220 tys. do 115 tys., marynarkę wojenną z 42 okrętów nawodnych i 14 podwodnych do 23 nawodnych i 10 podwodnych, eskadry samolotów wielozadaniowych z 12 do 9. Co ciekawe – te działania kontynuowane były także w czasach, gdy wiadomo już było o ogromnych rosyjskich zbrojeniach i powołaniu 70 nowych uczelni wojskowych przez Putina. Dlatego możemy przypuszczać, że decyzje o tych redukcjach suflowane były przez polityków „sponsorowanych” czyli „przyjaznych” Rosji. Głos ekspertów (niezbyt licznych) zakłócających miłą atmosferę, którzy trafnie odczytali istotę sowieckiej pierestrojki, był ignorowany.

Jeffrey Richard Nyquist – pracownik amerykańskiej Agencji Wywiadu Wojskowego, ekspert od Związku Sowieckiego i Rosji – tak pisał w latach 90. ub. wieku: „Reagan utrzymał w mocy traktat ABM, zaufał Gorbaczowowi i poszedł tą samą drogą, co jego poprzednicy, drogą ustępstw i negocjacji. Komuniści wykiwali Ronalda Reagana, tak jak wykiwali Cartera, Forda, Nixona. Nikt nie powinien wierzyć w coś, czego w żaden sposób nie można zweryfikować.

Nigdy nie powinno się ufać totalitarnej oligarchii zamieszanej w oszustwo i w potajemne magazynowanie broni masowego rażenia, nawet jeśli przekonują do tego tysiące rozbrojeniowych inspektorów. Ofiarą podstępu padł nie tylko Reagan, ale także »konserwatyści« wiodących krajów Zachodu. Oszukani zostali eksperci i politycy – od Helmuta Kohla w Niemczech po Margaret Thatcher i Johna Majora w Wielkiej Brytanii.

Niemal wszyscy uznali zmiany w komunistycznym imperium za prawdziwe i pozytywne. Amerykańska broń atomowa została wycofana z kontynentu europejskiego. Triumf Zachodu nad Związkiem Sowieckim otworzył drogę dla optymizmu i politycznej choroby opartej na rzekomym zwycięstwie”.

O oszustwie pierestrojki pisał płk Anatolij Golicyn – zbieg z KGB (który po prostu znał plany Sowietów) i brytyjski sowietolog Christopher Story. Ale najpełniejszy opis przemian, który uznaliśmy za „upadek komunizmu”, przedstawił dr Jerzy Targalski – znawca Rosji i poliglota (analizował dokumenty w 10 językach) – w swoim fundamentalnym dziele pt. Służby specjalne i pierestrojka. Wielotomowa praca, będąca wynikiem kilkuletniej kwerendy po archiwach wszystkich krajów „demokracji ludowej” i republik wchodzących w skład ZSRR, ujawniła rolę komunistycznych służb specjalnych w demontażu komunizmu i budowaniu „demokracji”.

Ciekawe jest porównanie harmonogramu zdarzeń w różnych krajach bloku sowieckiego. Zawsze podstawowym „kamieniem milowym” przemian była prywatyzacja banków, inne wydarzenia (powstanie „inicjatyw obywatelskich”, partii politycznych, „wolnej prasy”, zniesienie cenzury, powołanie fasadowych instytucji demokratycznych itp.) przebiegały niemal równocześnie w całym bloku. Nad harmonijnym przebiegiem przemian czuwał krążący po wszystkich krajach tow. Aleksandr Jakowlew. Działacze krajów pozostających w tyle byli ponaglani. Przywódcy przeciwni przemianom – starający się, aby „było tak, jak było” – źle skończyli.

Do „budowy demokracji” wszędzie wyznaczono najbardziej sprawdzonych towarzyszy, a wśród nich najwyższym zaufaniem sowieckiego kierownictwa cieszyli się członkowie rodzinnych dynastii będących trzecim pokoleniem rosyjskich kolaborantów (polityk PO Cimoszewicz junior ma szanse). Takim był np. „ojciec rumuńskiej demokracji” Iliescu, który „zneutralizował” poprzedniego „kondukatora”. Tylko na najtrudniejszym terenie – w Polsce – został zainscenizowany „okrągły stół”, ale wszędzie najistotniejszym elementem było uwłaszczenie nomenklatury (wytworzenie „kapitalistów”) przy zachowaniu „sprawstwa kierowniczego” moskiewskiej centrali nad pozornie suwerennym krajem.

Powstały ustrój łudząco przypominał demokrację parlamentarną, ale miał jedną zasadniczą różnicę, którą opisał Christopher Story – obojętnie, która partia wygrywa wybory, zawsze wygrywa KGB, gdyż wszyscy kandydaci są nominatami komunistycznych służb.

Modelowym przykładem tego zjawiska były pierwsze wolne wybory w Polsce w roku 1991, kiedy do Sejmu wprowadzono 64 agentów komunistycznych służb. Gdyby umieszczono ich na wspólnej liście, ta partia wygrałaby wybory i powołała rząd (zwycięska wówczas Unia Demokratyczna uzyskała 62 mandaty), ale zasoby agenturalne gen. Kiszczaka zostały równomiernie rozprowadzone po całym spektrum sceny politycznej. Jedyną partią w Sejmie wolną od agentury było Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego, wściekle atakowane przez „wolne” media. W lutym 1990 roku gen. Kiszczak zachęcał swój personel, by zakładać różne organizacje, „a nawet partie polityczne (…) głęboko infiltrować istniejące. Gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych, muszą być przez nas operacyjnie opanowane. Musimy sobie zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i polityki”.

Dziś przykładem wyborów, „w których zawsze wygrywa KGB”, są wybory we Francji, gdzie wszystkie najważniejsze siły polityczne – od nacjonalistów przez liberalne centrum aż po marksistowską lewicę (a także nobliwy konserwatysta, ulubieniec katolików Fr. Fillon) – okazują się prorosyjskie. Świadczy to o stopniu penetracji życia politycznego krajów Zachodu przez sowieckie służby. Ta ponura konstatacja tłumaczy też pokrętne stanowisko wiodących krajów UE wobec wojny na Ukrainie.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Dzisiejszy triumf wczorajszej pierestrojki” znajduje się na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Dzisiejszy triumf wczorajszej pierestrojki” na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

6 racji za tym, że nie można twierdzić, iż stworzenie nastąpiło w 6 dni / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” 97/2022

Fot. CC0, Pxhere.com

Wszystko powstaje na słowo Boże: „Bóg rzekł”. Wiemy, że Stwórca wypowiada swoje słowo z wieczności, w której żyje, a zatem spoza czasu. A jednak nie w jednym „momencie” wszystko się dokonuje.

Sławomir Zatwardnicki

Stworzenie w sześć dni na „chłopski rozum”

Znajomy zapytał mnie, jak interpretuję pierwsze wersety Pisma Świętego. Sam wydawał się skłaniać ku temu, że należy odczytywać Księgę Rodzaju dosłownie, przyjmując, że świat rzeczywiście został stworzony w sześć dni.

Oczywiście katolikowi, którego nie obowiązuje protestanckie pryncypium sola Scriptura („tylko Pismo”, ew. „tylko przez Pismo”), wystarczy odwołać się do rozumienia, jakie podpowiada nauczanie Kościoła. Ale dla potrzeb dyskusji z chrześcijanami-niekatolikami niech mi wolno będzie w kolejnych tekstach przywołać jedynie racje zdroworozsądkowo-rozumowe, teologiczne oraz wewnątrzbiblijne. Zacznijmy od argumentacji „na chłopski rozum”, czyli na rozum stworzony na obraz Boży (por. Rdz 1,26). Przywołajmy 6 racji za tym, że nie można twierdzić, iż stworzenie nastąpiło w 6 dni. Już to powinno wystarczyć, żeby opowiedzieć się przeciw dosłownej interpretacji Księgi Rodzaju.

1.

Napisałem „dosłownej”, ale w rzeczy samej chodzi raczej o odczytywanie „literalistyczne”.

Sens dosłowny znaczy bowiem coś innego niż zwykło się to przyjmować w lekturze typowej dla niektórych środowisk (np. fundamentalistów biblijnych). Mylą oni sens dosłowny z potocznym rozumieniem słów, jakby same słowa istniały poza czasem i dlatego zawsze miały być tak samo rozumiane.

Jeśli w Biblii stoi „dzień”, chodzi ich zdaniem na pewno o dobę dwudziestoczterogodzinną. Jeśli „na początku Bóg stworzył niebo i ziemię” (Rdz 1,1), to znaczy że Stwórca stworzył najpierw niebo, a potem ziemię – niebo to niebo, a ziemia to ziemia, nie może być inaczej.

Nie tak jednak należy rozumieć sens dosłowny. Dla przykładu, św. Augustyn (354–430), persona ważna również dla teologii reformacyjnej, twierdził, że jest możliwe, iż Bóg stworzył wszystko jednym aktem stwórczym. Dopiero autorzy biblijni w takiej, a nie innej szacie literackiej przekazali to „wydarzenie” – jako dokonujące się w kolejnych etapach. Biskup Hippony nie wykluczał, że „pierwszy dzień stworzenia” obejmuje cały czas, a nie jedynie pierwszy dwudziestoczterogodzinny jego odcinek. W obu wypadkach była to dla niego interpretacja dosłowna (swoje dzieło zatytułował nawet O dosłownym znaczeniu Księgi Rodzaju), cokolwiek my, współcześni, chcielibyśmy o takiej lekturze sądzić.

Należy zatem, zanim zacznie się interpretować teksty natchnione, dobrze zinterpretować sam termin ‘sens dosłowny’, zwany inaczej ‘sensem wyrazowym’. Chodzi tutaj o sens, jaki wynika ze znaczenia poszczególnych słów oraz ich układu filologicznego i logicznego. Jako taki musi być dopiero odkryty w egzegezie biblijnej, nie jest podany „na tacy”.

Egzegeza uwzględnić musi zatem cały mentalny świat i ówczesne sposoby wyrażania się, w jakich poruszał się autor natchniony, a które różnić się muszą od naszych. Bez tego nie jest możliwe odkrycie przesłania, które pozostawił on – a przez niego dający natchnienie Duch – potomnym.

Często będzie tak, że sens dosłowny okaże się inny od tego „narzucającego się” w pierwszej chwili odczytania. Tak zresztą jest już w tym rozpatrywanym przez nas przypadku początkowych wersetów biblijnych.

2.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać zwłaszcza drugi rozdział Biblii. Bez większego trudu znaleźć tam można wyrażenia, których nie wolno przyjmować literalistycznie. Bóg, ukończywszy dzieło, „nad którym pracował”, „odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie” (Rdz 2,2). Bóg, na podobieństwo człowieka, pracuje i to do tego stopnia się męczy, że musi jeszcze odpocząć (i to, dodajmy, przed upadkiem, od którego, według pisarza natchnionego, datuje się męcząca praca „w pocie czoła” – Rdz 3,19). Pan Bóg lepi człowieka z prochu ziemi (Rdz 2,7) i sam – własnymi rękami? – sadzi ogród w Eden (Rdz 2,8). Z kolei w rozdziale pierwszym Bóg nie dość, że używał głosu, to jeszcze ktoś ten głos musiał odbierać – kto? Nie człowiek na obraz Boży, lecz Bóg jawi się tutaj jako stworzony na obraz człowieka.

Takie są niestety prawidła różnicy między Stwórcą i stworzeniem, że to ostatnie może o Nim mówić jedynie swoim ograniczonym, „stworzonym” językiem.

Jeśli w ogóle waży się mówić o tajemnicach wiary, może to czynić z utrzymywanym przez cały czas „w tyle głowy” zastrzeżeniem, że przecież to tylko obrazowy sposób przedstawiania rzeczywistości przekraczającej ludzkie zrozumienie. Powiedziałbym zatem, że kto na sposób literalistyczny odczytuje opis stworzenia, zapominając o wyższości Stwórcy nad stworzeniem, popada w czyny wprost zabronione przez Boga (Wj 20,4), czyniąc z Niego wewnątrzświatowego bożka. Biblia jednak ukazuje Jahwe jako przekraczającego (transcendującego) świat stworzony. Dlatego cały opis stworzenia trzeba czytać mając to właśnie na uwadze.

3.

Również w przypadku słowa ‘dzień’, zamiast interpretować je literalistycznie, trzeba poszukać jego różnych – dosłownych – znaczeń. I rzeczywiście, można ‘dzień’ rozumieć przynajmniej na kilka sposobów, jak to zresztą podpowiada sam autor natchniony. Skoro „nazwał Bóg światłość dniem, a ciemność nazwał nocą” (Rdz 1,5), dzień nie może oznaczać dwudziestoczterogodzinnej doby. Choć w tym samym wersecie czytamy, że „tak upłynął wieczór i poranek – dzień pierwszy”. Dzień składa się zatem z dnia i nocy, które razem tworzą dzień – co naturalnie sugeruje jakieś różne rozumienia słowa ‘dzień’ w obu przypadkach.

Dalej: siódmy dzień wyraźnie różni się od poprzednich; nie pojawia się w tym przypadku fraza „i tak upłynął wieczór i poranek – dzień siódmy”. Wydaje się to sugerować, że dzień ten się nie skończył, lecz trwa; stworzenie jest zakończone, a Bóg odpoczywa.

Coś tutaj gra, a coś nie gra; Bóg przecież cały czas stwarza, nie wycofał się ze swojej „pracy”, z drugiej strony rzeczywiście w jakimś sensie świat został już ukończony.

Nie musimy teraz zastanawiać się nad teologicznym znaczeniem tego wszystkiego, wystarczy nam podkreślić, że to kolejny przykład, iż słowo ‘dzień’ może mieć – ma – różne znaczenia zamierzone przez autorów (Boskiego i ludzkiego) Księgi Rodzaju.

Znamienne jest również, że dzień pierwszy pojawia się już po wersecie pierwszym, w którym jest napisane, iż „na początku Bóg stworzył niebo i ziemię”. Wyraźnie ten „początek” odróżnia się od pierwszego dnia, jakby ten nie był początkiem. Nie sposób zatem, jak czynią to niektórzy, wyprowadzać jakichkolwiek wniosków na temat wieku ziemi z tego opisu. Nawet gdyby przyjąć, że sześć „dni” = sześć dni, co w świetle prezentowanych tutaj argumentów wydaje się niewłaściwe, i tak nie znalibyśmy „momentu początkowego”, od którego należałoby liczyć te dni. Jeszcze mocniej wybrzmiewa to w końcówce opisu stworzenia: „Oto są dzieje początków po stworzeniu nieba i ziemi” (Rdz 2,4). Wobec tego należałoby zachować wstrzemięźliwość przed tworzeniem „kroniki stworzenia”.

4.

Zwraca uwagę wszystkich, nie wyłączając zwolenników literalistycznej lektury, że światłość i ciemność powstały wcześniej niż słońce i księżyc – odpowiednio w pierwszym i czwartym dniu. Jest to zrozumiałe, gdy tekst czyta się według klucza teologicznego, który tutaj jest najważniejszy, i który, o zgrozo, może umykać tym, którzy koncentrują się na zadawaniu tekstowi pytań, na które on nie odpowiada.

Gdyby chcieć czytać tekst na sposób „kronikarski”, trzeba by dokonywać karkołomnych wygibasów intelektualnych, żeby „dowodzić” sensu takiej, a nie innej kolejności oraz niesprzeczności z opisem drugim (Rdz 2) czy innymi miejscami Biblii. Nie sądzę, żeby tego rodzaju „gimnastyki” i „szpagatów” wymagał Bóg od rozumu ludzkiego. Sama w sobie Biblia do takich czynności nie zachęca.

Ten Bóg, który rzekł: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam” (Rdz 1,26), oczekuje poważnego traktowania również stworzonego przez siebie rozumu. „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1,31).

5.

Warto zadać sobie pytanie o stworzenie czasu. W którym „momencie” ono się dokonało? Czy dopiero po szóstym dniu, gdy Bóg odpoczął po pracy, stworzenie czasu można uznać za skończone, razem z całym światem? W takim przypadku nie można byłoby liczyć poprzedzających ten „moment” „dni”, które jako miara czasu nie mogły przecież poprzedzać samego czasu.

Może zatem czas został stworzony na samym początku? Ale akurat w tym temacie panuje „Boże milczenie” – autor natchniony nie odpowiada na pytania, które interesują bardziej nas niż jego. (Swoją drogą, już w tym jednym fakcie kryje się przestroga przed doszukiwaniem się „na siłę” odpowiedzi na kwestie poruszane dopiero przez współczesnych).

A może jednak coś nam zostawił, przynajmniej drobną podpowiedź? Jest godne uwagi, że opis stworzenia w każdym dniu zaczyna się od Boskiego „niechaj”. Wszystko powstaje na słowo Boże: „Bóg rzekł”. Wiemy, że Stwórca wypowiada swoje słowo z wieczności, w której żyje, a zatem spoza czasu. A jednak nie w jednym „momencie” wszystko się dokonuje, skoro, jak czytamy, „tak upłynął wieczór i poranek”, czyli „dzień”. Wyglądałoby na to, że czas zaistniał zatem wraz z tym, co wydarzyło się pierwszego dnia (Rdz 1,5). Z kolei jednak dopiero słońce i księżyc stanowią miarę czasu, pierwszy i niezawodny „zegar” (Rdz 1,16). Jak więc można mówić o kolejnych odcinkach czasu – o dniach – przed dniem czwartym, od którego te dni można w ogóle liczyć?

6.

Ciekawe, że również termin „ziemia” nie jest w naszym opisie jednoznaczny. Już na początku Bóg stworzył ziemię (Rdz 1,1), a potem, gdy rozdzielił wodę od powierzchni suchej, ta została nazwana ziemią, choć już wcześniej jest ziemią, tyle że będącą bezładem i pustkowiem (notabene zalanym wodą) (Rdz 1,2.10). W tekście oryginalnym, w pierwszym przypadku wyraz „ziemia” posiada rodzajnik określony (Rdz 1,1), a w drugim, gdy mowa o ziemi w znaczeniu przestrzennym (Rdz 1,10), takiego rodzajnika już nie ma. Wskazuje to na różnicę między jednym a drugim znaczeniem słowa „ziemia”. Pierwszy werset mógłby zatem dotyczyć całego procesu stwarzania, a „niebo i ziemia” oznaczać wszystko, co zaistniało jako rezultat działania stwórczego (oddanego hebr. bereszit). Czy w takim razie należy widzieć w kolejnych wersetach „rozpisanie” na kolejne akordy tego stwórczego dzieła?

Stworzenie ciał niebieskich (dzień czwarty) zostaje poprzedzone stworzeniem ziemi, o której jest mowa już od pierwszego dnia. Oznaczałoby to, że ziemia zaistniała wcześniej niż cały wszechświat. Gdzie zatem i w jaki sposób ziemia „wisiała” w tym wszechświecie, którego jeszcze nie było?

Nie w próżni, bo ta nie jest niczym, lecz ewentualnie brakiem czegoś; musiałaby istnieć w nicości, skoro świat został stworzony ex nihilo (por. 2Mch 7,28; Hbr 11,3). Innymi słowy, sam Bóg musiałby podtrzymywać tę ziemię, jak czarodziej królika wyczarowanego z kapelusza. To zaś znów sugeruje, że Bóg i świat (ziemia) znajdowaliby się na jednym „poziomie”, co, powtórzmy, przeczy przesłaniu Biblii. Teksty natchnione ukazują wyraźną i nieprzekraczalną granicę – w istocie przepaść – między Stwórcą z jednej strony i stworzonym światem z drugiej.

To samo w gruncie rzeczy można by odnieść do całego opisu stworzenia. Podobnie jak nie sposób wyobrazić sobie ziemi wyabstrahowanej z całego stworzonego uniwersum, nie ma potrzeby „upierania” się przy takiej, a nie innej kolejności, a tym bardziej wpisywania następujących po sobie sekwencji zdarzeń w kolejne dni. Które, notabene, „płyną” inaczej w różnych miejscach kuli ziemskiej (ktoś właśnie smacznie chrapie nocą, gdy ja dniem piszę ten tekst).

Raczej autorzy natchnieni ukazują „niebo i ziemię” jako całość istniejącą jedynie we wzajemnej więzi (harmonii) wszystkiego. Bazują na ówcześnie panującym rozeznaniu „budowy” świata, w którą wpisują pewne przesłanie. Jeśli wyróżniają „etapy stworzenia”, to z motywów teologicznych, a nie kronikarskich.

Całe stworzenie zmierza ku uczynieniu człowieka na obraz i podobieństwo Boże, czego jednym z wyrazów ma być panowanie nad światem stworzonym (Rdz 1,28).

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Stworzenie w 6 dni na chłopski rozum” znajduje się na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Stworzenie w 6 dni na chłopski rozum” na s. 17 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022