Kurier WNET 36/2017, Paweł Rakowski: Liban to nie kraj, lecz przesłanie. Jest opowieścią, której końca nie widać

Patriarcha rozmawiał z prezydentami Francji czy Ameryki i uważa, że oni byli naiwnymi głąbami. Tylko nie nasz papież, który wiedział i rozumiał ten region. On czuł Liban, jego unikalność i specyfikę.

Liban to nie kraj, lecz przesłanie

Marzenia jednak się spełniają, pomyślałem, kiedy w majową niedzielną noc chłodne górskie powietrze uderzyło mnie po wyjściu z terminala lotniska im. Rafika Haririego. Długo oczekiwany Bejrut stał się dla mnie faktem.

Wnet zgarnia mnie do taryfy taksiarz Pierre, pięćdziesięciokilkuletni maronita, który z cygaretem w zębach i bez zapiętych pasów wyjeżdża na autostradę łączącą lotnisko ze stolicą kraju. Pierre chwali się, że ćwierć wieku mieszkał w Manchesterze, ale Interpol nim się zainteresował, to i musiał wrócić.

Mkniemy przez siedliska ludzkie, które nijak się mają do Bliskiego Wschodu, który znałem. Miast małych, przyklejonych do siebie, niewykończonych domków, widzę potężne bloki, wielkie przestrzenie, neony, i wszystko jest z górki lub pod górkę.

– Tu nic się nie dzieje, tu wszyscy śpią, tu jest Dahiya – informuje mnie szofer, na co od razu zacząłem kręcić energicznie szyją, aby zobaczyć jak najwięcej. Dahiya, a więc stolica Hezbollahu, pogromcy Izraela i salafickich bandytów niszczących Syrię i Irak, którzy chcą się wedrzeć także do Libanu! Ale póki co, Dahiya śpi, obudzi się pewnie za 2, 3 godziny na poranne modły, wedle nakazu Allaha i ajatollaha Chomeiniego.

– Szyici są dobrymi przyjaciółmi chrześcijan. Razem to państwo utrzymujemy. Oni siłą Hezbollahu, a my myślą, kulturą i pieniędzmi – zaznacza szofer.

Po Dahiyi przejeżdżam przez Zachodni, sunnicki Bejrut. O, to już znam, prawdziwy Lewant. Brud, brak harmonii, anarchia przestrzenna. Nim oczy przyzwyczaiłem do widoku, minęliśmy tzw. „zieloną linię”, a więc granicę między miastem muzułmańskim i chrześcijańskim. – Tu jest prawdziwe życie – chwali się Pierre, kiedy wjechaliśmy do Wschodniego Bejrutu, którego bogactwo i blichtr biły po oczach.

– Tutaj masz wszystko – panienki, alkohol, kasyna, narkotyki – chociaż te stały się problemem, przez Syryjczyków – informował kierowca. Bogactwo witryn sklepowych, gmachów, samochodów, banków uświadomiło mi, jakimi pariasami jesteśmy nad Wisłą. „Co ja tutaj robię, przecież oczywiste tutaj dla każdego jest, że nie przyjeżdża się do Libanu bez pieniędzy? I to, jak dla mnie, bardzo dużych pieniędzy”.

– To gdzie stał Izrael i wysadzano ambasady oraz koszary amerykańskie – tu czy tam? – pytam Pierra. – Żydzi byli tutaj, w chrześcijańskim mieście, i jak tutaj byli, było dobrze. Jak się wycofali w 1982, to się zaczęło – mówi Pierre, chociaż wyczułem, że nie chce rozmawiać o takich tematach z przeszłości, które mogą być jednoczenie prognozą na przyszłość. Po 40-minutowej jeździe dojechałem do celu. Była nim Junyja, chrześcijańskie miasteczko w nadmorskim pasie maronickim, który się ciągnie od dawnej „zielonej linii” aż do Trypolisu.

Po zameldowaniu się w hotelu otoczonym przez „Super night cluby” usiadłem w ogródku i rozkoszowałem się widokiem na morze oraz na błyszczącą niczym latarnię morską na wzgórzu Harissę – maronicką Jasną Górę. Łyk schłodzonego Al-Maza i „Welcome to Lebanon”, myślę sobie, rozsiadając się pośród palemek oraz bujnej roślinności.

Po chwili z sąsiednich lokali wyłonił się tabun dziewcząt, które zadowolone weszły do busika. Z regularnością z rzadka spotykaną w Lewancie co chwila nadjeżdżały kolejne samochodziki, do których wsiadały kolejne dzierlatki. – Co to jest?– pytam portiera Jiada, którego posądzałem o bycie Druzem. – Te dziewczyny pracują w tych lokalach i teraz jadą do swojego hotelu – poinformował mnie portier. – To dlaczego mówią po arabsku? – pytam, ponieważ tradycyjnymi w tej branży bywają języki słowiańskie. – Te są z Syrii, ale są też Rosjanki, Polki, Ukrainki – wyliczał, po czym dodał, że ich klientela to głównie Saudowie z Zatoki Perskiej, Iranu, ale również członkowie rządu, Hezbollahu czy synowie księży maronickich.

Cały Liban z jego barwnością. Widać, że na pewnym poziomie finansowym panuje „porozumienie ponad podziałami”, a do miasta zjeżdża wielu przybyszy z Zatoki Perskiej, którzy spędzają Ramadan w Bejrucie, bo tam Allah nie widzi.

Niedzielny poranek. Szybko zrywam się z posłania i pędzę w poszukiwaniu Abuny (księdza z maronicka) Kazimierza Gajowego, który oprowadza pielgrzymkę z Radia Podlasie. Biorę taryfę do Bkerke (w Libanie nie ma publicznego transportu), siedziby patriarchy maronickiego Bechary Butrosa Raiego, u którego pielgrzymka ma audiencję. Kardynał Rai znany jest z ostrych publicznych wypowiedzi, w których nie boi się mówić prawdy o islamie. W Bkerke widzę go otoczonego dostojnymi ludźmi, z nabożnością wsłuchujących się w słowa patriarchy, który stał naprzeciw portretu bardzo dobrze znanego i wciąż wielbionego w kraju cedrów Jana Pawła II.

Arabski w Libanie jest delikatny, z melodią francuską, i zamiast szukran mówi się merci, a monsieurmadame są w użyciu codziennym.

W Bkerke dołączam do grupy Abuny Gajowego, byłego misjonarza, a obecnie członka patriarchatu maronickiego. Patriarcha maronicki jest najważniejszą osobą w tym państwie. Jeśli jest jakiś problem, przyjeżdżają tutaj przywódcy religijni oraz polityczni i debatują, jak nie doprowadzić tego kraju do kolejnej wojny domowej.

– Co więcej, Patriarcha jest też największym posiadaczem ziemskim i producentem cementu, a więc Kościół maronicki, jak widzimy, ma bardzo eleganckie świątynie, ponieważ ma dochody z dzierżaw oraz, jak widzisz, w Libanie dużo się buduje i na każdej takiej inwestycji Kościół zarabia. Co więcej, Kościół tutaj nie unika polityki. Wręcz przeciwnie, na kazaniach wpierw ewangelizują, a później zajmują się sprawami społecznymi – zdradza mi tajniki libańskiego dobrobytu Abuna, po czym dodaje, że dla niego po 30 latach w Libanie Libańczyk czy libańskość to tylko maronici i maronityzm.

Następnie Abuna Gajowy objaśnił mnie, że sens istnienia Libanu ukryty jest w bankach i w złocie, ponieważ mają bardzo duże zapasy tego kruszcu, co by wskazywało, że kraj, chociaż stoi na krawędzi wszelkich możliwych kataklizmów, jest komuś potrzebny. Tylko kto decyduje o tym, że jeden jest bogaty a drugi poligonem dziejowym – zastanawiam się w trakcie krótkiej przejażdżki do Harissy.

Wielkie, nowoczesne sanktuarium maryjne było wypełnione po brzegi. Pod kapliczkami zbierała się lokalna kawalerka, która uskuteczniała amory wobec koleżanek. Bachorki darły japki, ludzie gromadzili się przy wejściu na wieżę, na której jest gigantyczny pomnik Matki Boskiej. Jak w Polsce, z tym, że ludzie zamożniejsi i bez wstydu, wzniośle oraz publicznie demonstrują swoją wiarę. W Harissie odbywało się nabożeństwo, z bogatym akompaniamentem – skrzypce, wiolonczela, bliskowschodni ud oraz bębenki.

W 1997 roku był tutaj św. Jan Paweł II, który powiedział, że Liban to nie kraj, a przesłanie. Słowa niezwykle kochanego w Libanie Papieża Polaka uwiecznione są przy górnym wyjściu z kościoła, tuż obok tablicy dziękczynnej dla polskich żołnierzy służących pod patronatem ONZ w południowym Libanie. – Patriarcha powiedział mi, że jedynie Jan Paweł II rozumiał Liban – stwierdził Gajowy. – Wspominał, że rozmawiał z prezydentami Francji czy Ameryki i oni wszyscy byli naiwnymi głąbami. Tylko nie nasz papież, który naprawdę wiedział i rozumiał ten region. On czuł Liban, tę unikalność i specyfikę.

W Harissie jem świeży placek z zatarem, piję szybką, lecz potężnie mocną kawę. Wszyscy tutaj to są nasi, zresztą katolicki świat jest wszędzie, gdziekolwiek zerkam z wysokości Harissy – Wschodni Bejrut, Ghazir, Jeite, Junyja, Byblos. Patrzę na zdrowych i ładnych ludzi, którzy miast na plaży, spędzają ten czas w sanktuarium, a później zjedzą wystawny, lecz zarazem tradycyjny niedzielny posiłek.

Jest poniedziałek 22 maja. Jak każdego miesiąca, już od ćwierćwiecza każdego 22 dnia miesiąca w miejscowości Annayja, około 40 km od Bejrutu odbywa się specjalne nabożeństwo w pustelni i przy grobie św. Charbela – eremity maronickiego, cudotwórcy, o którym wieść na szczęście dotarła także nad Wisłę. Charbel Makhlouf, właściwie Jusuf Anton Maklouf, urodził się w biednej maronickiej wiosce Bika Kafra w 1828 roku. Żył skromnie, pobożnie i ascetycznie, a po swojej śmierci w 1898 roku ciało mnicha nie dość, że nie uległo rozkładowi, to nastąpiła nieprzerwana do dziś seria cudownych uzdrowień. Watykan, zazwyczaj ostrożny w takich przypadkach, zadziałał błyskawicznie – w 1965 beatyfikowano, a w 1977 kanonizowano libańskiego mnicha.

Jadę do Annajya z Iwona, Polką mieszkającą w Libanie ponad 20 lat, która ma męża maronitę i jest wciąż zafascynowana krajem, w którym przyszło jej żyć. Życie jak w Bejrucie jest znacznie lepsze niż przysłowiowy Madryt.

6:30 rano, pogańska pora, ale konieczna, żeby pokonać w sumie nieodległy kawałek górzystego świata. W znanym tym i owym Byblos zatrzymują nas korki. Kiedy kończy się administracyjnie Wschodni Bejrut, a zaczyna Junyja czy Byblos, tego nawet nie widać. Permanentny ciąg siedlisk ludzkich bez numeracji domów, oznakowań administracyjnych, żadnych tabliczek, drogowskazów. Nic. Widać jedynie rezydencje, w których metr kwadratowy wart jest kilkaset tys. dolarów, a u innych „zaledwie” po kilka. Czasami pojawia się lewantyński brud i harmider, ale od razu wiadomo, że to musi być ziemia niczyja, ponieważ prywatna posesja jest zawsze pieczołowicie zagospodarowana przez właściciela albo raczej jego abisyńską służbę.

– Jak tutaj ludzie mogą jeden drugiego odnaleźć, skoro nie ma nazw ulic, domów itd.? – pytam Iwonę. – Jeśli jakiś nieznajomy szuka kogoś, pyta jakiegoś człowieka stąd na ulicy, a ten mu powie, gdzie szukać. No chyba, że akurat zapytasz o wroga, wtedy cię może okłamać albo powiedzieć, że nie wie, nie zna. – A dlaczego wroga? – Tutaj ludzi najbardziej dzieli polityka. Można nie rozmawiać z sąsiadem, a jedynie dyskutować z nim raz na kilka lat w trakcie wyborów – przedstawiała realia libańskie Iwona.

Iwona zamaszyście kręci kierownicą i jako doświadczona „driverka” na libańskich drogach doskonale odnajduje się w świecie, w którym kurs na prawo jazdy jest jednodniowym szkoleniem, w którym należy wykazać się m.in. znajomością znaku o zakazie trąbienia.

– Tutaj ginie więcej ludzi na drogach niż na wojnach – stwierdziła Polka, kiedy uszy zaczęło zatykać od zmiany wysokości. Te góry chroniły chrześcijan, jak i innych „heretyków” – szyitów, Alawitów, Druzów w zdominowanym przez sunnitów świecie. Turcy byli za leniwi, żeby interesować się, kto co wyznaje w tych górach. Zresztą św. Maron, od którego wzięła się nazwa ‘maronici’, też przywędrował w te tereny w IV wieku, ponieważ pogaństwo miało się tutaj całkiem dobrze. Po inwazji muzułmańskiej w VII wieku większość maronitów uciekła w te góry z Syrii. Teraz po wiekach widać, że to była bardzo rozsądna decyzja, chociaż w naszym świecie chrześcijanie nie mają już gdzie uciec.

Po około 40 minutach jazdy i drugiego tyle stania w korkach, dojechaliśmy do sanktuarium w Annayja. Gdzie zaparkować i jak wymanewrować automobilem z tego natłoku? Z jednej strony formowała się kilkutysięczna procesja, na którą nacierały samochody.

Zerkam na górzysty szlak, który przyjdzie mi w słońcu pokonać, i zaczynam powątpiewać. –Jak się zgubimy, to zbiórka będzie pod pomnikiem Charbela – mówi moja przewodniczka i wtapiam się w tłum o różnym wieku i statusie materialnym.

Co ciekawe, nad Wisłą uważa się, że jedynie starzy, chorzy i biedni żyją w Kościele. Rozglądając się po towarzyszach procesji widziałem, że tutaj tak nie jest. Wielki krzyż na szyi, obok torebki bardzo drogiej marki, a w ręku różaniec. Przecież lepiej takie fajne poranki spędzać w kawiarenkach w porcie w Byblos, a nie na procesjach. Jednak jest to obce myślenie dla maronitów, którzy zwalniają się z pracy lub, jak są zbyt bogaci, aby pracować, po prostu przyjeżdżają do Annayji wziąć udział w uroczystościach.

– Dlaczego oni chodzą na bosaka? – pytam Iwonę. – To jest kwestia intencji i wotum – odpowiada i wskazuje mi ludzi, którzy chociaż mają habity, nie są zakonnicami ni zakonnikami – w ten sposób albo proszą o cud albo za niego dziękują.

W tłumie orzeźwiłem się lepiej niż po bliskowschodniej smole, którą nazywają kawą. Pielgrzymi podążali za meleksem, w którym stał ksiądz trzymający złotą monstrancję, a z tyłu siedziała Nouhad Al-Chami, 83-letnia matka dwanaściorga dzieci, która w 1993 roku została „operacyjnie” uzdrowiona w wizji przez Charbela. Współczesna medycyna była niezdolna wyleczyć kobiety i nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób została uzdrowiona. To ona zapoczątkowała charbelowskie miesięcznice, które podbiły chrześcijańskie serca.

Tłum podąża nieśpiesznym krokiem i odmawia różaniec, po arabsku. W sumie, poza językiem, żadnych różnic nie ma – chyba ta, że maronici, ponieważ mieszkają pośród muzułmanów, dodają Boga Jedynego, tak żeby wysławiając Trójcę Świętą w modlitwach, muzułmanin nie uznał, że to modlitwa do 3 bogów.

Zresztą różaniec to jedna z niewielu rzeczy importowanych do życia religijnego maronitów. Chociaż przez wieki nie mieli kontaktu z Rzymem, zawsze modlili się za papieża, którego imienia nawet nie znali. W XVI wieku francuscy misjonarze dotarli do libańskich katolików, co oczywiście powodowało kilka tarć. Maronici nie mają celibatu, obowiązkowego jedynie dla mnichów, z których wyłania się elita tego Kościoła. Mają swoją tradycję, pisma i po kilku wiekach badań Watykan zezwolił, aby Kościół katolicki w Libanie miał swoją kulturalną odrębność. W końcu to prawdziwi starsi bracia w wierze.

Meleks wraz z wiernymi dochodzi do okazałego kościoła. Wykorzystuję chwilę wolną od ceremonii i idę do grobu Charbela. Projektant sprytnie umieścił kościół na tyłach kaplicy z grobem, dzięki czemu wierni mogą załatwiać swoje interesy z Niebiosami w dogodnej dla siebie lokalizacji. Odwiedzam grób, a także wystawę rzeczy osobistych Świętego.

Szybki transfer na mszę, która w dużej mierze jest śpiewana. Kościół i plac są pełne ludzi. Do komunii ustawiają się kolejki. Ksiądz, oblężony przez wiernych, kręci się niemalże wokół własnej osi, żeby dać komunię do nadstawionych dzióbków wiernych. Jeden pan z wąsami wyciąga ręce po komunię. Ksiądz wypowiada jakieś słowa, po których wąsacz wypada z kolejki. Jest porządek, i o to chodzi! Po komunii obserwuję jak dużo osób szybkim ruchem sięga po papierosy. Rozumiem, nie palili cały dzień lub może tydzień albo miesiąc, dla intencji.

W tłumie u Charbela, jak i w chrześcijańskich obszarach Bejrutu i jego okolicach, widać mnóstwo kobiet z Etiopii. – Dlaczego? – pytam Iwony. – To służące. Przyjeżdżają tutaj z Etiopii za pośrednictwem specjalnej agencji. Muzułmanie chcą mieć muzułmańską służbę, a chrześcijanie chrześcijańską. No i one przyjeżdżają tutaj na kontrakt na 3 lata. Zarabiają od 150-200 dolarów miesięcznie – wyjaśnia Iwona.

– Służba? – dziwię się. – No tak, służba. Zajmują się domem, sprzątają. Niektóre trafiają do dobrych domów, w których mają dobre życie i warunki. A inne dramat. Są tam bite, gwałcone, maltretowane. Częściej to jest w domach muzułmańskich. Niedawno słyszałam, jak jakaś się powiesiła. Innym razem głośno było, że taka służąca wyrzuciła dziecko przez balkon – opowiadała Iwona, a ja słuchałem zszokowany, patrząc na z reguły bardzo miło wyglądające buzie młodych dziewcząt z krainy królowej Saaby. – Jak taka przyjedzie, to musisz ją uczyć wszystkiego od początku; co to jest pralka, umywalka, toaleta. One tego nie znają i tutaj się dopiero uczą – wyjaśniała Polka.

W drodze do samochodu próbowałem to zanalizować i nie potrafiłem. Nikt w Libanie nie robi spisów ludności ani nie liczy jej w żaden sposób. To zrobiono w latach 30. i już wtedy przewaga liczbowa maronitów była fikcją.

Mówi się, że w tym kraju jest ponad 2 mln uchodźców z Syrii i kilkaset tys. Palestyńczyków. A miast ich zatrudniać, oni wolą sprowadzać służbę z Afryki, której może być tutaj nawet pół miliona. Są wszędzie – w knajpkach, w hotelach, w barach. Głównie zlokalizowani przy ubikacjach oraz na zapleczu. Twarze skupione i usłużne na wszelkie zawołanie. Szok.

Szybka kawa pośród ruin fenickich i jedziemy dalej, do kolejnych świętych. Wielki posterunek wojskowy na drodze do Trypolisu. Tam jest ISIS, a na południu kraju czeka na salafitów szyicki Hezbollah. Obok posterunku tabuny mężczyzn. – To są Syryjczycy – informuje mnie Iwona. – Oni tutaj muszą pracować. Liban ich nie chce i nic im nie daje.

Oni tu po prostu przyszli, a jak już tu są, to dużo ich kradnie, ale większość musi pracować i tutaj czekają, aż ktoś ich weźmie na budowę. W mojej okolicy Syryjczycy mają zakaz wstępu od 18 do 6 rano. Najmują ich ludzie do prostych prac, ale jak się pojawili, to pewnej nocy postrącali wszystkie kapliczki, figurki, a nawet zabili orła i go powiesili. Dlatego ich tu nie chcemy.

Nie zapominaj też, że Liban był do 2005 roku okupowany przez Syrię i dlatego mamy do nich taki stosunek, jak Polacy do Rosjan. Państwo im nie da obywatelstwa. Nawet w przypadku małżeństwa mieszanego, on czy ona z Syrii ani ich dzieci nigdy nie będą Libańczykami. Tutaj chrześcijanie zatrudniają chrześcijan z Syrii, chociaż nie wiadomo, czy oni naprawdę są chrześcijanami, bo jak wiesz, tam mordowano dla dokumentów – wyjaśniała Iwona na dalszej trasie, ponieważ kraj cedrów, chociaż ma niewielką powierzchnię, jest potężną opowieścią, której końca nie widać. CDN.

Artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” znajduje się na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl

Komentarze