Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Czasem ludzie zmieniają plany i nie przyjeżdżają – o szukaniu złota w Andach

Rozbijałem łupkowe skały, pękały od uderzeń pełne rudy żelaza kryształy kwarcu. Podobno jeszcze głębiej w ziemi, we wnętrzu góry, znaleźć można też złoto i nie mówię tu o skarbach Inków.

Przyjechałem jeszcze nie do końca obudzony na dworzec docelowy w mieście Loja gdzieś przed szóstą rano. Zacząłem szukać autobusu do Vilcabamby. Był. Kupiłem bilet w kasie, zapłaciłem 0,20$ przy przejściu na stanowiska (opiszę kiedyś dokładniej funkcjonowanie komunikacji w Ekwadorze, bo to obszerny temat) i doczłapałem z plecakiem na sam koniec strefy postojowej autobusów. Mojego jeszcze nie było.

Nie minęły dwie minuty, gdy zjawiła się sięgająca mi trochę wyżej niż do łokcia staruszka tachająca dwa wielkie wory. Położyła je pod ścianą i coś do mnie powiedziała. Zakomunikowałem, że nie rozumiem, ale nie przeszkodziło jej to wydać kolejnych dyspozycji odnośnie do worów i pójść po więcej. Potem zostawiła wszystkie sześć i zniknęła. Nadjechał autobus. Domyśliłem się, że wory trzeba zapakować, więc już miałem zacząć, gdy wróciła staruszka. Ulżyło mi. Zapakowaliśmy bagaż (wory były ciężkie jak nieszczęście i zawierały chyba ziemniaki), a ja utwierdziłem się w przekonaniu, że rozumiem po hiszpańsku.

Półtorej godziny później wyładowałem ziemniaki z autobusu i podążyłem na uginających się nogach z moim plecakiem i trzema torbami zawieszonymi na szyi za szybkonogą staruszką, trzymając po dwadzieścia kilo ziemniaków w każdej ręce.

 

Steve to nie Steven

Godzina ósma rano, sobota. Miasteczko duchów i taksówkarzy, z niecałymi siedmioma tysiącami mieszkańców. Sprawdzam wiadomości w telefonie. Żadnego odzewu od Judith i Stevena. Rozmawiałem z nimi przez portal helpx.net w czwartek. Zostawiłem mój numer. Mieli zabrać mnie z Vilcabamby na swoją farmę. Wchodzę na stronę, jest wiadomość. Z czwartku. Nie widziałem jej. Próbuję pisać, dzwonić na numery podane na ich profilu jako kontaktowe. Bez skutku. Poczekałem jeszcze trochę, zjadłem i postanowiłem samemu dostać się na farmę. Mapka z Google na profilu przedstawiała punkt pośrodku plamy zieleni, bez ani jednej drogi czy nawet ścieżki. Cóż, kto ma wiedzieć, jeśli nie taksówkarze. Poszedłem, zapytałem o Stevena.

– Steve, si, hay un Steve! – odpowiedział taksówkarz. Steve. No dobra, może to to samo co Steven. Jadę. Trzy dolary. Normalnie biorą 3,5$, ale lubią Steve’a, więc ode mnie wezmą 3$. Jasne.

Wylądowałem przed bramą z wyciętymi podobiznami Inków. Za bramą mostek, z tyłu jakiś dom i kawałek ziemi. Farma organiczna? No właściwie może być. Pusto. Spojrzałem na zegarek. Dochodzi południe. Może jeszcze nie wrócili z miasteczka. Siedziałem i próbowałem czytać „Braci Karamazow”, ale średnio mi się chciało. Wziąłem aparat i zacząłem polowanie. Wokół mnie latały niebieskie, pomarańczowe i żółte ptaki. I zdecydowanie nie dawały się fotografować. Może gdybym miał dłuższy obiektyw…

 

Żółty ptak. Zdecydowanie uchyla się przed aparatem

 

Przyjechał biały pick-up. Ze środka wysiadł młody facet, nie będący raczej ani Stevenem, ani tym bardziej Judith. Mówił po angielsku. Okazało się, że z tym Stevem to w sumie prawda, tylko nieaktualna. Mieszkał taki, ale już nie mieszka. I Steve, a nie Steven. Otworzyłem właścicielowi bramę z Inkami, a on obiecał mi zamówić taksówkę.

 

Miałem tam dotrzeć

Trafiłem na taksówkarza, który też mówił po angielsku! Święto! Wyjaśniłem mu, dokąd chcę jechać. Byłem nawet na dobrej drodze, ale brakło kilku kilometrów i długiej wspinaczki pod górę. Zrozumiałem dlaczego wszystkie taxi w Vilcabambie to pick-upy z napędem na cztery koła. Wszedłem przez drewnianą bramę na czyjąś posesję i zacząłem nawoływać.

 

Łajka. Pies Judith i Stevena. Swoją drogą 3 listopada przypada 60. rocznica wystrzelenia w kosmos Sputnika 2 z psem Łajką na pokładzie

 

Wyskoczył na mnie owczarek niemiecki.

– Layka, no! Es un amigo! – krzyknęła siwiejąca, niegdyś blond, kobieta.

– Cześć! Jestem Piotr, z portalu heplx.

Kobieta zrobiła wielkie oczy.

– Jak tu trafiłeś? Nikt nas nie może znaleźć. Nie odpisywałeś, myślałam, że nie przyjedziesz. Ludzie czasem zmieniają plany i nie przyjeżdżają, a nie wszyscy są na tyle uprzejmi, żeby uprzedzić.

– Ja bym uprzedził – powiedziałem. – Jakoś dotarłem, miałem trochę szczęścia.

– Jeśli dotarłeś, to znaczy, że miałeś dotrzeć. Choć, pokażę ci pokój.

 

Mój pokój. Tylko siąść i pisać

 

Z kilofem po złoto

Judith pokazała mi swoją farmę. Ma na niej kawę, mandarynki, pomarańcze i cytryny. Kawa była już zebrana, a cytrusy jeszcze niedojrzałe, więc robota w sadzie odpadała. Mogłem budować płot albo zająć się budową domu. Właściwie mógłbym pewnie znaleźć coś innego, ale ani ja nie miałem jakichś szczególnych pomysłów, ani Judith potrzeb.

– Wiesz, jak poziomować grunt? – zapytała mnie Judith.

– Oczywiście – odpowiedziałem, nie mając żadnego doświadczenia w tym zakresie, ale wierząc, że mój zdrowy rozsądek wystarczy.

Wziąłem z szopy szpadel i poszedłem równać grunt na terenie wykarczowanym przez mojego poprzednika. Początek nie był trudny. Po pół godzinie pracy doszedłem do wniosku, że szpadel to za mało. Wróciłem z kilofem. Praca szła łatwiej. Kilofem odcinałem kolejne kawałki skalistego gruntu, a szpadlem odrzucałem je za siebie, tworząc nasyp powiększający moją półkę w zboczu od dołu. Rozbijałem łupkowe skały, pękały od uderzeń pełne rudy żelaza kryształy kwarcu. Podobno jeszcze głębiej w ziemi, we wnętrzu góry znaleźć można też złoto i nie mówię tu o skarbach Inków. Andy powstały na granicy dwóch płyt, z których jedna naszła na drugą, odsłaniając bogate złoża. My jednak znajdowaliśmy się na jej wierzchu, więc dobicie się do nich wymaga naprawdę głębokiego kopania. Ja jednak byłem nieugięty. Pracowałem w sumie ponad dwadzieścia godzin przez cały pobyt na farmie Judith. Wykopałem dół długi na ponad siedem, a szeroki na trzy i pół metra. Złota nie znalazłem.

 

Poszukiwacz złota. Znaczy ja w stroju roboczym

 

Jeszcze dalej od cywilizacji

Mąż Judith, Steven, jest terapeutą uzależnień. Realizuje swój autorski program, zabierając ze sobą grupki na farmę. Często towarzyszy mu jeden czy dwóch psychoterapeutów, uczących się tejże metody. Nie poznałem Stevena, bo przebywał w Quito – grupa była zbyt duża, by mógł pozwolić sobie na zabranie ich do domu. Judith jest malarką. Uczy również jogi w Vilcabambie.

Judith opowiedziała mi, że kiedyś żyli jeszcze dalej od cywilizacji, gdzieś w lasach Arizony, prawie godzinę jazdy polną drogą od cywilizacji (rozumianej jako sklep). Wyprowadzili się jednak ze Stanów Zjednoczonych około osiem-dziesięć lat temu ze względu na głęboką niezgodę na kierunek zmian politycznych na Zachodzie.

 

Dom podniesiony z ruin

 

Gdy kupili ziemię, dom był ruiną. Sami odbudowali go i doprowadzili do stanu umożliwiającego zamieszkanie. Przyciągnęli wodę, tworząc doskonalony przez lata system, z którego działaniem miałem okazję zapoznać się, gdy przestał działać.

– Ciśnienie jest słabe. Idę sprawdzić, czy woda płynie z góry. Chcesz zobaczyć, jak to wygląda?

 

Trzy zbiorniki

Nie wahałem się ani chwili. Judith wytłumaczyła mi system. Woda płynie z ujęcia położonego nieco dalej w górach (około godziny marszu). Wypełnia cementowy zbiornik (niecały kwadrans marszu). Dalej płynie do oddalonego jakieś siedem minut od domu zbiornika niebieskiego, skąd przelewa się do dwóch czarnych. Jeden z nich jest stale w użyciu, a drugi służy jako żelazna rezerwa, pozwalająca przetrwać bez dostaw dłuższy czas. Niegdyś był tylko jeden zbiornik, niebieski, i przerwa w dostawie wody oznaczała, że zostawali kompletnie bez niej.
Przeszliśmy całą drogę, zaglądając po drodze do każdego ze zbiorników. Ostatni z nich, cementowy, znajdował się na polu, na którym pasły się krowy. A przynajmniej z daleka myślałem, że to krowy.

 

Zdecydowanie nie krowy. A było tych byków całe stado

 

– Albo rura jest uszkodzona, albo coś ją zapchało. Zadzwonię dzisiaj i to zgłoszę. Ale jutro albo pojutrze powinni to naprawić i tak. Cały system jest sprawdzany co tydzień.

Kolejnego dnia był piątek. Wyruszyłem na małą przechadzkę, która okazała się prawdziwą wyprawą i o której napiszę z pewnością wpis. Po drodze znalazłem jednak usterkę – w rurze była dziura, a woda sikała radosnym strumyczkiem na drogę, zamiast płynąć do kranu Judith. Minąłem nieco dalej dwóch mężczyzn. Nieśli nieduże pakunki. Gdy wróciłem, woda już była. Co tydzień ktoś musi przejść całą długość rury, sprawdzając, czy nie wymaga ona napraw. Nikt nie mówił, że życie w Andach jest łatwe.

 

Przez cały pobyt u Judith miałem ochotę spać. Czytałem dużo, sporo pisałem i bardzo dużo spałem. Może to powietrze, może ciężka praca, a może po prostu oderwane od rzeczywistości miejsce ukryte w górach, które pozwala się zrelaksować.

 

Zachód słońca. Spektakl codziennie o osiemnastej

 

Po więcej moich tekstów zapraszam na bloga – www.pbobolowicz.pl. Również w wersji anglojęzycznej.

 

Piotr Mateusz Bobołowicz

Komentarze