Lepiej niech nic nie stanie na placu Na Rozdrożu, niż miałby to być gniot! / Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” 70/2020

Nie wolno zaniedbać protestu! Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała! Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.

Tekst: Stefan Truszczyński
Projekt pomnika i grafiki: Bogdan Rutkowski

Na pohybel!

Od szubienicy wywodzi się tytułowe wyrażenie. A kogóż to wieszano podczas insurekcji kościuszkowskiej? Otóż – złych, złych spośród bezkarnie człapiących po polskiej ziemi. Źli są ci, którzy nie mają szacunku dla tych, którzy za nią polegli. Którzy nie okazują czci tym, którzy walczyli i ginęli za niepodległość i godność narodu.

Czy można hucpą, bezczelnością i tupetem niszczyć pamięć o ludziach świętych dla naszej historii? Można. Jeśli ma się pomoc ze strony głupków, cyników i jawnych wrogów (czytaj: „europejczyków”) Ojczyzny. Pełno ich i mnożą się jak wszy w gnijącym barłogu.

1920

Sto lat temu hordy nieprzeliczone, tyle że bose i z karabinami na sznurkach, zostały zatrzymane nad Wisłą. Przeszły rzeki – Świnkę koło Cycowa, Wieprz pod Dęblinem, ale nie pokonały królowej naszych rzek – Wisły. Cud to był na pewno ludzkiej odwagi i determinacji, a może nawet cud boski. Mówią: Piłsudski – i już się kłócą pseudohistorycy i über-mądrale. Mówią: Matka Boska – i rżą ordynarnie; sami nie wierząc, kpią z innych. Mówią: postawmy pomnik – i wybierają złe miejsce i jeszcze gorszy projekt. To są te same osobniki, które godzą się na stawianie blaszanego kurnika na dachu pięknego historycznego zabytku – Hotelu Bristol. Ci sami, którzy wprawdzie kpią z architekta Biura Odbudowy Stolicy Józefa Sigalina, że podlizując się czerwonej władzy, zasłonił najpiękniejszy kościół Warszawy przy placu Zbawiciela, ale oni sami ozdobili ulice stolicy śmietnikami, by ułatwić pracę wywożącym odpadki, a zeszpecić miasto. Ci sami, którzy nierozumnie projektując, rozpasali deweloperów, a wspólne mają za swoje.

Władzo Warszawy! Na pohybel ci! Wkręć sobie „wiertło”, które ma stanąć na placu Na Rozdrożu, gdzie ci pasuje.

Jakimś cudem wepchnęłaś się, WŁADZO, do pięknego pałacu przy placu Bankowym. Wprawdzie Słowacki odwrócił się od ciebie (czteroliterową częścią ciała), ale tam, niestety, siedzisz. Władzo – czuwaj nad śmierdzącą rurą, żeby znów nie pękła. Masz jeszcze tyle do zrobienia i po lewej, i po prawej stronie naszej pięknie dzikiej rzeki. Remontuj, odbudowuj – czyje by to nie było – tylko nie niszcz na przykład Saskiej Kępy, podstępnie, korupcyjnie likwidując domki historycznej, stylowej zabudowy, robiąc miejsce pod bloki ponad 20-metrowe, na wynajem (wiem, okropne słowo, ale tu pasuje!). Żal i pohybel!

Chwilowy, przypadkowy władca miasta nie może mieć prawa do dewastacji, zgadzając się, by implementować na najważniejsze ulice durne zamysły. Tytułów, stanowisk pięknie brzmiących mamy niekontrolowany wysyp.

Prawdziwy prezydent miasta, Stefan Starzyński, gdyby mógł, wyciągnąłby rękę z pomnika stojącego naprzeciw ratusza i pacnąłby w łeb rajców i pajaców.

Podpisują się utytułowani niby-architekci i profesorowie pod czymś, na widok czego nawet absolwent podstawówki zżyma się i klnie. Toż to hańba! Obraza dla żołnierzy 1920 roku. Zniewaga, by plagiatem, czyjegoś pomysłu kopią bezideowej idei, po linii najmniejszego oporu zeszpecić Aleje Ujazdowskie, gdzie stoją godne rzeźby Piłsudskiego, Szopena, Sienkiewicza, Korfantego, Dmowskiego, Paderewskiego, Witosa i generała Grota-Roweckiego.

Projekt Pomnika Chwały 1920 autorstwa Bogdana Rutkowskiego na placu Na Rozdrożu w Warszawie

Ta zbrodnia się oczywiście nie uda! Prawda? Panie Prezydencie Rzeczpospolitej Polskiej Andrzeju Dudo!

Stanie się tak, jak z pomnikiem nieszczęsnego prałata z Gdańska – lina, maszyna i buch! Huk i pył. Ale to – mam nadzieję – nie będzie potrzebne.

Wystarczy Warszawie już jedna pomnikowa kompromitacja – „pomnik” smoleński na placu Piłsudskiego. Długo deliberowano. Akademicy. Zwykle tacy właśnie „akademicy”, którzy nie imają się dłuta, teoretycy, dopuszczani są niestety do gremiów elekcyjnych – i knocą. Kłócą się nawet, ale knocą.

Schody prowadzące donikąd, nieczytelne napisy, czarny granit w ciemności niewidoczny, bo nawet nie doprowadzono do instalacji oświetlenia – to ma być uczczenie 96 wspaniałych Polaków, którzy zginęli w straszny sposób, pohańbieni jeszcze po śmierci, których szczątki znajdują się pod obcą ziemią, zalane betonem, zasypane śmieciami, na niedostępnym dziś, porośniętym krzakami terenie!

Czy nadal w Warszawie, w wyniku partyjnie podsycanej niezgody, prawda ma milczeć, a niezrozumiała nienawiść zwyciężać?

Mauzoleum

Mijają już lata, gdy chodzę z projektem Bogdana Rutkowskiego wydrążenia mauzoleum pod placem Piłsudskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza (obok są rysunki). Pod powierzchnią placu, który nie doznałby najmniejszego uszczerbku, pod przezroczystą płytą znalazłyby miejsce – godne i przestronne – symbole tragedii smoleńskiej, Katynia, a może i – przeciwnie – miejsce chwały polskiego oręża. Nazwy bitew są wypisane na płytach Grobu. Niech sobie stoi dalej pomnik – schody. Można go nawet (oczywiście za zgodą twórcy) połączyć – z zejściem pod ziemię.

Popatrzcie na ten projekt. To jest generalne założenie. Chodzi o to, by spacerując po placu, przez przezroczystą płytę widzieć wnętrze, a potem wejść do środka. To w gruncie rzeczy bardzo proste rozwiązanie. I nie da się go zniszczyć na przykład jednym spychaczem, gdyby jeszcze bardziej durna i bezczelna, nienawistna władza zechciała nagle to uczynić. Łaziłem z tym projektem, który tu przedstawiam, przez kilka lat, od Annasza do Kajfasza. Próbowałem dotrzeć do wszystkich ważnych. A głównie po to, by ci ważni dotarli do prezesa PiS, żeby zobaczył projekt.

Niestety nie udało się. Ważni ministrowie, posłowie i nawet dostojnicy z najbliższych Prezesowi kręgów nie dopuścili do tego. Bali się? Najwyraźniej, choć nie wiadomo czego. Najpierw czekano na wynik prac rzeźbiarzy i projektantów, potem na decyzję „profesorów”. A potem, gdy główny decydent ciągle był niezadowolony (i słusznie), bano się w ogóle tematu. „Po co się mieszać?”. A wiadomo, że klakierzy, schlebiacze to tchórze. Koncepcja podziemnego mauzoleum na placu Piłsudskiego w Warszawie jest więc ciągle aktualna.

Pracowity i zdolny człowiek, artysta, designer Bogdan Rutkowski ciągle wierzy i doskonali swoją propozycję. Teraz rozpoczął nowy zamysł, projekt Pomnika Chwały 1920. Nie będzie to na pewno zimny kloc. Czy się tym razem uda? Nie wiadomo. Ale walczyć warto. A nawet trzeba. Z prostactwem, cwaniactwem, nieuctwem, brakiem wyobraźni i szacunku.

Każdy głos na wagę złota

Są w ojczyźnie rachunki krzywd. Dureń ich nie przekreśli. Głos w wyborach, obywatelski, to ważna rzecz. Pójdźmy. Koniecznie wszyscy. Ale najpierw dobrze się zastanówmy, czyje nazwisko wybierzemy. Zastanówmy się, jeśli nie chcemy potem pluć sobie w brodę i spuszczać ze wstydu oczu, gdy wybór padnie na ludzi popierających rzęch „pomnikowy”. Za nasze pieniądze. Na złość patriotom.

Odwróćmy role. Nie dopuśćmy, by bezczelność zatriumfowała. Poseł gada głupio, wrzeszczy – ale tylko przez chwilę. Radni i miastowi prezydenci wkładają na szyję ozdobne łańcuchy, ale tylko na krótki czas. Przyjdą następni. Niech nie muszą burzyć i zmieniać tabliczek, jak dzieje się to dziś z nazwiskami ludzi, którzy z Polską nic dobrego, wspólnego nie mieli. W miejscu, gdzie dziś dumnie stoi wielki wieszcz Juliusz Słowacki – stał, i to dość długo, Dzierżyński. Ale nie z polskiej on pamięci. Pomnik ku czci wielkiego zwycięstwa, wielkiej bitwy znaczącej nie tylko dla Polski, ale i dla Europy – to sprawa rocznicy 100-lecia.

Nie śpieszmy się. Sierpień wprawdzie niedaleko. Ale lepiej niech nic nie stanie, niż miałby to być gniot.

Uspokójmy – nawet fizycznie – wrzeszczących popaprańców. Wara! Do budy! Grajcie sobie na innym boisku. Bo będzie na pohybel. Tak jak przypomina pisarz Jarosław Marek Rymkiewicz w Wieszaniu: lud wierny Polsce nieraz skutecznie wychodził na ulice. Z garstką niemądrych ludzi łatwo sobie poradzić. Nie wolno tylko protestu zaniedbać.

„Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Mówiliśmy tak w 1989 roku. Ale możemy powtórzyć jeszcze raz. Ładnie to brzmi. Ale żeby również się udało! Trzeba wierzyć. Po to, by nie krzyczeć potem: na pohybel!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” znajduje się na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego z grafikami Bogdana Rutkowskiego pt. „Na pohybel!” na ss. 10–11 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W Polsce dokonuje się rugów pod budowę autostrad. Łgarstwo i obłuda władzy nie ma granic moralnych ani terytorialnych

Jak to się dzieje, że ktoś bezkarnie buduje na czyimś? Gdzie są – jakieś tam w końcu nominalne – władze? Dlaczego nie interesuje ich los obywatela, który ich wybrał, któremu winni służyć?

Stefan Truszczyński

Szczuplutkie, eleganckie inteligenciki, które dziś „przewodzą” partyjnemu ludowemu ruchowi, potrafią ładnie gadać (szczególnie przed wyborami). Ale g…o ich obchodzi, że burzą chłopu wiekowy dom rodzinny, marnują zbiory, wylewają do szamba mleko i zabierają bez ceregieli i za grosze pole. I jeszcze, na deser, przysyłając rachunek: płać podatek na dziś i jeszcze na jutro, choć połowę pola ci zabrano już kilka miesięcy temu, a resztę zniszczono, na długo usypując tam ziemię zdjętą z tej części, którą zabrano, ukradziono – bo nie wiadomo nadal, ile i kiedy zostanie za nią zapłacone.

„Możecie iść do sądu” – bekają urzędnicy szczebli różnych. Jasne. I czekać trzy lata na sprawę!

Ci sami urzędnicy, którym przy uroczysto-telewizyjnych otwarciach kolejnych odcineczków usypuje się z piasku „wzgórki” paradne, oczyszcza tło. Wiadomo – przyjedzie kamera, a nawet liczne kamery. Pod krawatem stać będą rzędem urzędnicy z pryncypałem od dróg na czele, a on mówić będzie przez więcej minut niż liczy kilometrów otwierany odcinek. Potem przypną medaliki napiersiowe: rąsia, goździk, buźka. Tak jak i onegdaj było. Wsiądą do swoich wypasionych bryk i pomkną na bankiet.

Nie czepiałbym się. Na zdrowie. W końcu nowe drogi są rzeczywiście niezłe. Tylko dlaczego, budując te niezwykle potrzebne (a wszyscy się z tym zgadzają) autostradopodobne dzieła – tak po chamsku postępuje się z naszymi obywatelami?

Za pieniądze kombinowane (polsko-unijne), dając zarobić obcym (budowlane firmy są z zagranicy), Polakom wyciska się łzy z oczu. Lekceważy się rolników, przedsiębiorców zakładów – czasem nawet dużych – burząc ich dorobek życia, bazy transportowe.

Jest specustawa – zasłania się władza. Owszem, jest, ale sprzed ośmiu lat, nieżyciowa i przestarzała. Urzędnicy śmieją się w kułak.

Ministrowie i ich wice, prezesi prezydiów dużych i małych, wojewodowie, starostowie, a nawet sołtysi. Suną kawalkady aut wstęgą nowych szos. Cieszymy się wszyscy. Jasne. Polska tym razem naprawdę rośnie w siłę, a ludzie (no, nie wszyscy) zaczynają żyć dostatniej. Tylko dlaczego kosztem innych? Dlaczego kosztem ludzi, którym po chamsku zabiera się ich własność? Dlaczego nie uprzedzono, nie zawiadomiono o dokonywaniu brutalnych wycen na bazie wspomnianej specustawy. Dlaczego nie płaci się ludziom przed rugowaniem z ojcowizny, by wcześniej zbudowali sobie miejsce do dalszego życia i pracy? (…)

Opodatkowane rugi

Nikt w Płońsku nie interesuje się dramatem mieszkańców Ćwiklinka. Nikt w gminie. Po co więc ci śpiący sołtysi, wójtowie? Ludzie mają się wynieść z domów do końca marca. Czyli już!

Państwo Bluszczowie mieli czas na odwołanie do końca lutego. Ale te zapewnienia i papierki, zgoda na termin odwołania, okazały się świstkami bez wartości. Już tydzień wcześniej wjechały i na pole buldożery i koparki. I zaczęto ryć, kopać doły pod zbiorniki paliwowe. Tu właśnie ma być kolejny wielki MOP. Nic to, że ziemia tu najlepsza w okolicy. Nic to, że MOP miał powstać (jeszcze niedawno były takie plany) zaledwie kilka kilometrów dalej w Rybitwach. Tamtejszy właściciel zgodził się chętnie. Bo jego grunty podłe i jałowe. Zarobek za nie byłby korzystniejszy niż marnota tamtejszej gleby.

Jak to się stało, że nie dochodzi do transakcji z tym, który chce sprzedać, a zabiera się siłą gospodarstwo i ziemię Państwu Grzegorzowi i Barbarze Bluszczom? A ich synowi Damianowi, spadkobiercy, który jest świetnie przygotowany do dalszego prowadzenia wysoko wydajnego gospodarstwa mlecznego (kilkadziesiąt krów, oprzyrządowanie, bardzo wydajne łąki etc.), wszystko to pójdzie w diabły, ponieważ jakiś urzędas tak to sobie wymyślił. Niech tym się zajmuje pan prokurator albo CBA. Ja uprzejmie proszę i donoszę. Ale nie na ucho władzy, a tak, jak to powinien robić dziennikarz – w gazecie (w dodatku największej, przynajmniej gabarytowo), w „Kurierze WNET”.

Rugi płońskie być może są podobne jak w wielu innych miejscach Polski. Opowiada mi kolega dziennikarz (dobry i mądry, sprawdzający informacje) z Gdańska, że tam wyrzucili i zrujnowali zakład drukarski, budując dodatkową drogę do Chwaszczyna. Podobno można było inaczej rozwiązać problem drogowy, w dodatku tam też nie zapłacono z góry.

Właściciel walczy o pieniądze już trzeci rok. A niestety na Wybrzeżu sędziowie nie mają czasu na rozprawy, bo muszą protestować, maszerując po ulicach.

Podobnie postąpiła GDDKiA Lublin w gminie Górzno pod Garwolinem, przy poszerzaniu S-17. Ucięto tam pole i las na szerokości około 30 metrów. Drzewa wyrąbano i wywieziono bez podliczenia, płacąc potem grosze. Rolnik się odwoływał. Był sąd. W rezultacie właściciel wyrwał jeszcze 4000 złotych. Dokładnie tyle, ile musiał zapłacić adwokatowi. (…)

Mizerota władzy

Zdawałoby się, że wojewoda to brzmi dumnie. Przynajmniej powinno. Fajny tytuł i wiele przypomina. Ale to już było dawno. Dziś wojewoda – jak się okazuje – to tylko mizerne wspomnienie, tytuł ubezwłasnowolniony, kwiatek do kożucha. Nawet jeśli się dumnie nazywa Radziwiłł, to już tylko wspomnienie rodu, który nagradzał szczodrze, ale i karał strasznie, gdy było za co.

Napisaliśmy w grudniowym „Kurierze WNET” (Tryptyk mazowiecki, KW nr 66/2019), że w Ciechanowie wyrzucono brutalnie, zupełnie bezpodstawnie wieloletnią dyrektorkę miejscowego miejskiego centrum kultury, świetnie prowadzonej placówki. W jej obronie odezwało się kilkadziesiąt osób aktywnych w sferze kultury – pisarzy, muzyków, malarzy. Ale ta elita środowiska to nic dla miejscowej starościny (PSL), Joanny Potockiej-Rak. Doktor Teresa Kaczorowska to autorka niezwykle wartościowych książek o Katyniu i obławie augustowskiej, redaktor naczelna piszącego o ziemi ciechanowskiej kwartalnika społeczno-kulturalnego. To wszystko okazało się nieważne. Władza powiatowa wysupłała pieniądze na wysokie podwyżki pensji dla pracowników centrum kultury. Marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik milczy.

Wojewoda mazowiecki, pan Konstanty Radziwiłł – ku naszej radości – początkowo zareagował błyskawicznie. Anulował decyzję o stronniczym i krzywdzącym odwołaniu dyrektor centrum. Zrobił to zdecydowanie, słusznie i kategorycznie. Ale okazuje się, że lokalne władze mogą to lekceważyć. Nowo osadzony na fotelu dyrektora Centrum Kultury siedzi sobie spokojnie. Sprawa nabiera rozpędu w sądach – cywilnym i w sądzie pracy. Na razie sądy odkładają decyzje, oglądając się jeden na drugiego. Decyzja wojewody pozostała tylko na papierze.

Niestety pan wojewoda Radziwiłł okazał się nieskuteczny, a nawet naraża się na utratę poważania. Mówiło się „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Teraz można by rzec, że to starosta jest mu równy.

Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na chama” znajduje się na s. 15 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na chama” na s. 15 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kasty w końcu odchodzą. Poszły won! Skończy się NA RYMPAł! / Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” nr 68/2020

Boom mieszkaniowy trwa. Walec zniszczenia, napędzany przez ludzi bez skrupułów, toczy się – powoli, łapówa za łapówą, ale równo. Pozostaje gładka ziemia pod hańbiące władzę inwestycje.

Na rympał
Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)

Stefan Truszczyński

– Panie Jacku – pytam kolegę z redakcyjnego pokoju – „na rympał”, jak Pan to rozumie?

– Bezczelnie, na chama, nie licząc się z innymi – odpowiada.

– OK. Jako tytuł mi pasuje.

***

Na dachu najpiękniejszego warszawskiego hotelu postawiono blaszany kurnik. Kto nie wierzy, niech idzie na Krakowskie Przedmieście i looknie sobie od skweru przy Karowej. A naprzeciwko, na „Europejskim” – też był to (bo chyba już nie jest) – zabytek, ustawiono górę szkła. Ktoś naczytał się Żeromskiego, ale zrozumiał opacznie.

Przy ulicy Zgody również upstrzono budynek historyczny, bo tak ktoś chciał. Na przepięknym starym gmaszysku przy Górnośląskiej kolejny dachowy wykwit – „róbta co chceta” – mówią warszawscy konserwatorzy, urbaniści, architekci (mają przecież jakieś tam związki twórcze). Hulaj dusza, piekła nie ma – cieszą się racjonalizatorzy naszej stołecznej przestrzeni. Śpią radni, a aktywni biznesowo są oczywiście zaradni. Oni są nawet bardzo aktywni. I mają dużo pieniędzy.

Świnia tak długo ryje, aż się nażre. Są perły, są i wieprze. Są stare, drogie warszawiakom dzielnice i są bezczelni ludzie, którzy w brudnych butach wejdą i załatwią wszystko, bo przecież „pecunia non olet”.

Oaza artystów – Kępa Saska

Osiecka przewraca się w grobie, Pan Jaremi – który na Saskiej też bywał – wyśmiałby elegancko bezczelnych chamów. Ale już niestety nie pisze. Zagraliby im marsza pogrzebowego Stefan Kamasa, Karol Teutsch, zaśpiewałaby niskim altem Ewa Podleś. Na pohybel wam, niszczyciele Saskiej Kępy. Nie zniszczyła jej pożoga, hordy z zachodu i wschodu. Niszczą ją teraz deweloperzy, którzy te coraz droższe „tereny budowlane” zamieniają w wysokie budownictwo. Wpychają między piękne, zabytkowe już dziś domy i domki – wielopiętrowe budynki o wysokościach ponad 20-metrowych. W dodatku lokalizowane jest to na małych działkach. Wykopuje się i burzy, by wcisnąć obiekty nieproporcjonalnie wielkie wobec otoczenia. Kupuje się za trzy–sześć milionów, a stawia za sześćdziesiąt apartamentowce „pod wynajem” (nawet to określenie jest obrzydliwe). Zarobią na siebie szybko. Im to banki pożyczą! Boom mieszkaniowy trwa. Walec zniszczenia, napędzany przez ludzi bez skrupułów, toczy się – powoli, łapówa za łapówą, ale równo. Pozostaje gładka ziemia pod hańbiące władzę inwestycje.

Bajońska

Idę sobie uliczką Bajońską. Nomen omen. Szmal kapać tu będzie wkrótce obficie. Pod „siódemką” mieszkała gwiazda filmowa z wielkim biustem. Już nie mieszka. Sprzedała domek, który jeszcze stoi. Biały. Ze spadzistym dachem, a za nim ogród. Drzewa już wycięli. Obok – pod „dziewiątką” – mieszkał dyplomata. Ale zmarł. Ładne to, nieładne. Warte kilkadziesiąt milionów. Gmaszysko, które tu stanie, mieć będzie aż pięter pięć. Jeszcze niedawno tych pięter miało być mniej. Ale decydenci w ratuszu zmienili zdanie. Kto konkretnie się pod papierami podpisał – łatwo sprawdzić. Uberkontroli u nas brakuje.

Od czasu do czasu pojawiają się książki – alfabety o różnych osobnikach. O pisarzach, dziennikarzach („Kisiel” takowy napisał), o artystach. Alfabet tych, co dają się przekonać deweloperom, byłby zapewne ciekawy. Warszawa w branży mieszkaniowej ma i tak już bardzo zszarganą opinię.

Od wielu miesięcy obserwujemy cyrk „czyje co je”. I nieważne, co jest twoje, ważne – moje. Jedni płaczą, inni się śmieją. Palestra usłużnie „walczy”. Kiedyś to się chyba w końcu skończy. Teraz jest nowe pole do popisu. Właściwie pola. Przy wąziutkich uliczkach stoją domy. Na Bajońskiej, Genewskiej już jest ich coraz mniej (Genewska 18 zniknęła), a będzie wkrótce mniej jeszcze.

Niestety nikt nie wezwał ABW i podobnych agencji. Ludzie, mieszkańcy z Bajońskiej, Genewskiej, piszą dramatyczne listy, petycje. Samorządy, a nawet ładnie nazywające się stowarzyszenia (np. „Stowarzyszenie… Ładna Kępa”) – jak to się mówi gromko – walczą. Ale przeciwnik rozproszony. Nie odpowiada na pytania i żądania. To znana i niestety skuteczna metoda: przetrzymać! Przecież dziesiątki mieszkańców Saskiej Kępy podpisują listy protestacyjne. I co? Nico! … Panie Rafale Trzaskowski!

Tylko jedna radna na całą dzielnicę wykazała zainteresowanie. Ale wiadomo, nec Hercules contra plures. Radna jest bezradna. Rosnące z roku na rok zastępy urzędników to potęga. Zresztą w dobie powszechnej walki politycznej, kto by się zajmował jakąś tam… kępą.

Byli „wicie-rozumicie”, a są…

Oczywiście, że też brali. A jeśli takowy ważny mieszkałby na Saskiej Kępie, nie dopuściłby do budowy giganta przy maluchach. Raczej nie znał się na architekturze, ale wciśnięcie przed nos blokowiska okno by mu zasłaniało. „Wicie-rozumicie” poszli niby precz, ale przyjechali nowi. Ta kasta to część społeczeństwa nowobogackich. Idą jak burza. Co ich obchodzi, że rury wodociągowe i kanalizacyjne już pękają w szwach. Co deweloperów obchodzi, że uliczki Kępy są zakorkowane. Oni tu mieszkać nie będą. Wynajmą. Warszawa ciągle chłonie. Po co jej drzewa i skwery. Po cholerę ta niska zabudowa drogiego terenu, gdy można wszystko zabloczyć, zawieżować i zadrapać chmurnie. Przecież ludzie – rozproszeni, zmęczeni beznadziejną walką, walący grochem o ścianę – to tylko masa, szara, saska-niesaska. Niech się pieni, jak tu obok przepływająca Wisła. Rzeka nawet wzburzona w końcu opadnie. A my tu zbudujemy co chcemy.

Będzie ładnie! Tak jak w Wilanowie. Stoją tu równo, wszystkie jednakowe, tuż obok siebie, domy pod sznurek. Jest super. Można… puszczać pawia. Ale chyba ptak się nie zmieści między ścianami gęstej zabudowy. Tutaj „wykorzystano teren”. Tylko oddychać trudno.

Gdzieś tam pod koniec lat sześćdziesiątych wysłała mnie redakcja na urbanistyczną konferencję naukową. Nagle na mównicy pojawił się mały, stary człowieczek z rozwianym, siwym włosem. Był mały, ale okazał się śmiały. Powiedział, że jest profesorem urbanistyki, że studiował i budował na świecie. Ostrzegł przed zabudową korytarzy doprowadzających świeże powietrze do centrum. Warszawa osadzona krzyżowo miała przestrzenie wolne, pola ze wszystkich stron. Po to właśnie, by hulał tam wiatr, a my byśmy oddychali swobodnie. Wstał wtedy sekretarz, najważniejszy w mieście, Józef mu było na imię, ale nazwisko miał… Kępa i opieprzył profesora.

Zabudowa antyorzeźwiająca stolicę ciągle trwa. Niedawno mieliśmy do czynienia z gangsterskim wycinaniem drzew. Ludzie – to znaczy mieszkańcy – luminarze kultury przypinali się do drzew, protestowali. Ale rajcy i włodarze ich olali. Nie ma już tamtych starych drzew w parku Krasińskich, pusty jest skwer przy Poznańskiej naprzeciw poczty. Ponoć były nawet zakusy na rozebranie czcigodnej świątyni przy Emilii Plater.

Małpa, małpeczka to miłe zwierzątko. Ale już małpa z brzytwą – jest groźna. Ciekawe, co by zrobiły z nami zwierzęta, gdyby miały pękate portfele. Mieszkańcy Saskiej Kępy to głównie inteligencja. A ci grosz dzielą na czworo. Inteligentne (tak je nazywają) domy, które tu powstaną, zmienią dzielnicę. Oczywiście dziać to się będzie powoli. Krok po kroku. Rok po roku. Władza, lewa czy prawa, okazuje się być równie bezradna. (Choć gada przed wyborami głośno i obiecująco). Później wchodzą maszyny i równają wszystko.

Saska Kępa jest w Warszawie ciągle jedyna i niepowtarzalna. Blisko stąd wszędzie. I mosty piękne, i plaże nad Wisłą tuż, tuż. Daleko jest tylko do władzy – lokalnej, ogólnostolicowej, czy jeszcze tej ważniejszej.

A więc władzo! Pojedź na Kępę i przejdź przez jej ulice. Może będzie to pożyteczny spacerek. Można z pieskiem, choć to ryzykowne – gdy pieskowi zabraknie zieleni – to was ugryzie.

Żeby nie było tylko o Warszawie

Mieszkam tu od 60 lat, ale przedtem w Sopocie i Gdyni. Rozdarte mam serce między te metropolie. Jeżdżę więc do Trójmiasta i patrzę.

I co widzę. Nagle w Gdyni – na 10 Lutego – historycznej, przepięknej ulicy prowadzącej przez miasto do morza, rośnie wielki gmach tuż przy zabytkowym banku i domach zbudowanych przed wiekiem.

Gdynia – ulica 10 Lutego, Starowiejska, Świętojańska – ma przepiękne budynki. Zaprojektowane śmiałą ręką polskiego architekta, z pietyzmem wykonane. Piękne na zewnątrz i wewnątrz. To niepowtarzalny styl.

To, co teraz powstaje przy 10 Lutego w pobliżu skrzyżowania z ulicą 3 Maja, jest nie tylko niepożądane, ale po prostu jest zbrodnią wobec Eugeniusza Kwiatkowskiego, inżyniera Tadeusza Wendy i innych twórców miasta.

Owszem, słyszałem protesty senatorów i posłów. Nic nie dały. Prezydent miasta Wojciech Szczurek najwyraźniej zmęczony jest długą kadencją. Poseł Marcin Horała zapomniał, skąd on, i odleciał.

W Gdyni wtyka się wielkie budynki, gdzie tylko się da. Szkoda miasta. Jest ciągle jedyne w swoim rodzaju. Ma przepiękny Skwer Kościuszki, gdzie cumują historyczne statki (Dar Pomorza”, „Błyskawica”), pojemne baseny żeglarskie, wspaniały teatr muzyczny, rozwijający się nadal w ogromnym tempie port.

Gorzej jest ze stoczniami. A już zupełnie źle z terenami Redłowskiej Polanki. Od kilkudziesięciu, tak, od kilkudziesięciu lat po basenach, po wieży do skoków, po przepięknie zaprojektowanym zabudowaniu hotelowo-gastronomicznym pozostał wielki dół i zgliszcza. Jak to możliwe? Redłowska Polanka to hańba! Sytuacja obecna trwa już ponad ćwierć wieku. Tak jak gadanie i obietnice. Znowu coś tam w ratuszu bełkoczą. Wspaniały gdyński bulwar kończy się właśnie na tragicznej Polance. Ale dalej, na wzgórzach, ma Gdynia jeszcze jeden wspaniały obiekt: gdyńskie „działa Nawarony”. Ich ogromne lufy strzegły zatoki. Trzeba się wspiąć, by koniecznie te cuda zobaczyć. Naprawdę tak wspaniale położonych – wysoko na wierzchołku wzgórz okalających gdańską wodę – nie ma nigdzie.

Niestety jedna z baterii już spadła, zsunęła się z całą betonową obudową po skarpie w dół. Na pewno można to jeszcze naprawić, odbudować. Czekam, aż wstanie z grobu pierwsza po wolnych wyborach w ’89 wspaniała prezydent Gdyni – Franciszka Cegielska i kogo trzeba pogoni.

Zawsze Sopot, a nie Sopoty (jak przekręcają nazwę niektórzy)

Sopocianie mówią, że goście miasta w okresie kanikuły ich zadepczą. Rzeczywiście deptak im. Bohaterów Monte Cassino to latem nieprzerwanie ciągnący tłum. Uciążliwe to, ale i niezły biznes. Na jednym krańcu Opera Leśna i Łysa Góra, na drugim molo i Grand Hotel (ten drugi obok postawiono za blisko). Skupmy się na najdłuższym i najpiękniejszym. Zapamiętane będzie nie tylko dlatego, że tu Putin Tuska straszył. Zapamiętane, źle, również przez marinę, którą dobudowano do mola.

Władcy miast zwykle nie widzą za dużo. Ale przecież można, należy pytać. Otóż na końcu unikalnego w dawnym kształcie sopockiego mola dobudowano falochron zamykający powstałą w ten sposób marinę żeglarską. No i już molo nie jest w dawnym zabytkowym kształcie. Żeglarze wprawdzie się cieszą (choć postój tu cholernie drogi), ale fala od zatoki nie przepływa już pod będącym na palach prawym skrzydłem – pomostem mola. Przedtem woda bez przeszkody płynęła sobie do brzegu, do plaży. Teraz nastąpiło zawirowanie. Zatrzymane przez falochron fale powodują, iż masy wód wyczyniają łamańce i zabierają sprzed plaży czysty, żółty piasek. Na ląd wdziera się szlam podłoża. Próby naprawcze są kosztowne i mało skuteczne. Kto – za ten bajzel powstały przez niekompetentnych decydentów – powinien beknąć? Ale nie słychać o tym. Może zagłusza szum fal. Pan Prezydent – Sopotu – Karnowski – ma się dobrze.

***

Gdzie są chłopcy z dawnych lat? To ładna piosenka. Gdzie są fachowcy obecnie? Powyjeżdżali za chlebem. Niestety musieli. Różne kasty się do tego przyczyniły. Oczywiście prawie wszystko, co jest puste, będzie zapełnione. Dobrych zawodowo ludzi wielu wróci do kraju. Jest co robić. Kasty w końcu odchodzą. Poszły won! Tylko niech oddadzą przynajmniej połowę z tego, co nakradły! Nie trzeba nikogo zamykać. Ale trzeba rozliczyć. Fifty-fifty to nie jest okrutna propozycja. Skończy się NA RYMPAŁ!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na rympał. Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)” znajduje się na s. 13 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na rympał. Warsaw by day (i Gdynia, i Sopot)” na s. 13 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezkarna arogancja władzy samorządowej na Mazowszu. Rugowanie i lekceważenie/ Stefan Truszczyński, „Kurier WNET” 66/2019

Wybierając władzę, zawsze mamy nadzieję, że będzie mądra i troszcząca się o tych, którzy ją wybrali. Ale po wyborach oblicze władzy szybko się zmienia. Rządzący nie chcą już najlepszych, chcą swoich.

Stefan Truszczyński

Tryptyk mazowiecki

Lekarzy mamy obfitość. Tyle że nie w szpitalach, a na kierowniczych pozycjach – wojewódzkich i centralnych. Czy pomogą zdrowiu obywateli? Panowie: Struzik, Radziwiłł, Karczewski, Grodzki – przynajmniej przeczytajcie!

Ciechanów – arogancja władzy

Walec wojny zgniótł miasteczko. Dziś, choć już nie wojewódzkie, błyszczy i cieszy. Wart jest odwiedzin wspaniały mazowiecki zamek, rosną wokół Ciechanowa zakłady rolno-spożywcze i mechaniczne, dobre są drogi dojazdowe ze wszystkich kierunków, a przy nich widać domy nowe i stare odświeżone, pomniki, strzeliste kościoły. Wybitni artyści chętnie tu przyjeżdżają. Ciechanów to regionalna stolica kulturalna. Ale czy będzie tak dalej?

Oto zgrzyt żelaza po szkle. W Ciechanowie niespodziewana afera. I to właśnie w kulturze.

Z dnia na dzień, bez podania poważnych zarzutów nowa władza, PSL-owska w sojuszu z Ciechanowskim Bezpartyjnym Blokiem Wyborczym, zademonstrowała arogancję i brutalność.

Panowie – Kęsik (członek) i Liszowski (sympatyk), którzy reprezentują nową polityczną siłę, za aprobatą pani Potockiej-Rak (PSL) postanowili zwolnić z pracy wieloletnią dyrektorkę miejscowego Centrum Kultury i Sztuki doktor Teresę Kaczorowską. W pięcioosobowym Zarządzie Starostwa Pan Stanisław Kęsik jest wicestarostą, Pan Andrzej Liszowski był kierownikiem kina „Łydynia”, a Pani Joanna Potocka-Rak – starostą powiatu.

„Na władzę nie poradzę” – pada z ekranu w filmie Vabank. Wybierając władzę, zawsze mamy nadzieję, że będzie mądra i troszcząca się o tych, którzy ją wybrali. Ale po wyborach oblicze władzy szybko się zmienia. Rządzący nie chcą już najlepszych, chcą mieć swoich.

Wchodzę do gabinetu starościny powiatu. Widzę sympatyczną, uśmiechniętą twarz wysokiej, eleganckiej kobiety o kruczych włosach. Mówię, że przyszedłem w sprawie zwolnienia dyrektor Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki. Czar pryska. Stoję już teraz przed zupełnie inną osobą. Słyszę, że nic w tej sprawie nie usłyszę, bo wszystko jest w protokole doraźnej kontroli. – Czy długoletnia praca się nie liczy? – próbuję pytać. – Długość pracy nie ma nic wspólnego z wynikami pracy.

Rozmowa skończona.

Protokół dwutygodniowej, doraźnej, przeprowadzonej w okresie urlopowym kontroli (15–31 lipca br.) dotyczy dwóch ostatnich lat. Trzy panie – kierowniczka wydziału organizacyjnego i dwie tytułowane jako główne specjalistki ze starostwa otrzymały zadanie zbadania organizacji i funkcjonowania Centrum. Warto zauważyć, że w czasie dwóch lat dwudziestu jeden pracowników przeprowadziło kilkaset imprez. Kuriozalne są zarzuty nadpłacenia kilku osobom w ramach dodatków za wieloletnią pracę: 4 grosze, 50 groszy, 6 groszy, 2 grosze i 18 groszy oraz 4 grosze niedopłacenia pracownikowi. Kontrolowani funkcyjni wymienieni są z nazwiska, sprzątaczki i pracownik gospodarczy występują anonimowo. Czytam też: „zespołowi kontrolującemu nie przedłożono dokumentów związanych z prowadzeniem spraw pracowniczych w zakresie urlopów wypoczynkowych pracowników. Kierownik Działu Administracji i Obsługi PCKiSz oświadczył ustnie zespołowi kontrolującemu, iż nie ma możliwości dostępu do dokumentacji z uwagi na przebywającego na urlopie wypoczynkowym pracownika, który odpowiada za prowadzenie tych spraw w Centrum”. Oczywiście obywatel urlopowicz wrócił i mógł wyjaśnić, ale wtedy było już po sprawie. Władza działała błyskawicznie. Zadecydowano: dyrektor doktor Teresa Kaczorowska będzie zwolniona. Bez możliwości wyjaśnienia czegokolwiek, w tym również zarzutów, dlaczego średnio miesięcznie rozliczała sto osiemdziesiąt cztery złote za delegacje służbowe prywatnym samochodem.

Trzeba wyjątkowo złej woli, by zapomnieć, że w 2011 roku, gdy 5 października dr Kaczorowska została powołana na stanowisko dyrektora, Centrum miało ponad 100 tysięcy długów oraz 50 tysięcy kredytu. Obecnie nie ma żadnych długów ani kredytów, za to 100 tysięcy na koncie.

Ale dajmy spokój buchalterii. Z Warszawy do Ciechanowa jest niewiele ponad 100 kilometrów. Może ktoś uczciwy, kompetentny i decydujący o Mazowszu ruszy się ze stolicy i sprawdzi wszystkie rachunki. Dobrze byłoby porównać prawdziwą kontrolę z amatorskim protokołem. To było ważnie brzmiąco zadanie: skontrolować organizację i funkcjonowanie Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki imienia Marii Konopnickiej w Ciechanowie. Konopnickiej – ukochanej poetki pani Kaczorowskiej – która szkołę jej imienia kończyła w Suwałkach, a potem wielką i niezwykle twórczą miłością obdarzyła ziemie augustowskie i ciechanowskie. Kontrola nie była żadną kontrolą – to lipa, hucpa i wstyd dla władzy!

Długo by wymieniać ogromny dorobek twórczy i popularyzatorski Pani Teresy – doktora nauk humanistycznych, badacza dziedzictwa narodowego, popularnej dziennikarki, prezesa Klubu Publicystyki Kulturalnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Ludzie czytający znają to nazwisko. Autorka pisze prozą i wierszem. Jest animatorką kultury, prezesem Związku Literatów na Mazowszu.

Od trzech dziesięcioleci wydaje 300-stronicowe „Ciechanowskie Zeszyty Literackie” – w 2019 r. 21. tom. Jest autorką kilkunastu książek oraz kilku tysięcy artykułów prasowych i naukowych – książki o zbrodni katyńskiej i o drugiej zbrodni porównywalnej ze smoleńską – augustowskiej, lipcowej z 1945 roku. Zatrzymano wówczas i uwięziono ponad 7 tysięcy ludzi, zamordowano około 2 tysięcy. Czytelnicy znają i przychodzą na spotkania autorskie Teresy Kaczorowskiej – w Polsce i na świecie. Pani doktor dużo jeździ, bo jej książki są tłumaczone na wiele języków. To bestsellery o naszej historii, o męczeństwie Polaków. Pani doktor jest kobietą o niespożytej energii, odważną i silną. Komandor motocyklowego Rajdu Katyńskiego – Wiktor Węgrzyn – zaprosił ją w 2016 roku na trasę z Warszawy do Tobolska. I przejechała całą – 12 tysięcy kilometrów. To ona uczyniła Ciechanowski Ośrodek Kultury i sztuki tym, czym jest.

Warto żyć pracowicie i godnie. Długa jest lista ludzi protestujących przeciwko bezrozumnej i podłej decyzji, której dopuściła się ciechanowska władza.

16 października 2016 roku miejscowa gazeta „Czas Ciechanowa” opublikowała mądre słowa zatroskanych ludzi, wybitnych, pochodzących z tego środowiska: „Powiatowe Centrum Kultury i Sztuki pod dyrekcją pani Teresy Kaczorowskiej stało się znakomicie funkcjonującą od lat placówką kulturalną, co było odczuwane przez społeczność Ciechanowa i powiatu oraz regionu, placówką znaną również daleko poza Mazowszem.

Nagłe odwołanie dyrektor dr Teresy Kaczorowskiej ze stanowiska będzie ogromną, niepowetowaną stratą dla Powiatowego Centrum Kultury i Sztuki. Dotychczas nie było na tym stanowisku osoby tak pracowitej, zaangażowanej, oddanej sprawie krzewienia kultury. Zaistniała sytuacja doprowadzi niewątpliwie do obniżenia poziomu działalności placówki oraz zniweczenia niezwykle bogatej oferty kulturalnej świadczonej przez nią dla społeczeństwa”.

Pod tym apelem – na razie nieskutecznym – podpisali się: Robert Kołakowski – poseł na Sejm RP, Maciej Wąsik – podsekretarz stanu, prof. Bibiana Mossakowska – honorowa obywatelka miasta Ciechanowa, Hanna Długoszewska-Nadratowska – dyrektor Muzeum Szlachty Mazowieckiej, Krzysztof Gadomski – wicedyrektor MDK w Przasnyszu, Jacek Gałężewski – artysta plastyk (Nasielsk), Wojciech Gęsicki – muzyk, poeta, Wiktor Golubski – poeta, Arkadiusz Gołębiewski – reżyser filmowy, dyrektor festiwalu NNW, dziennikarz, honorowy obywatel miasta Ciechanowa, Krzysztof Skowroński – prezes SDP, Paweł Nowacki – producent filmowy i telewizyjny („Warto rozmawiać”, „Sądy przesądy”), Artur Wiśniewski – prezes stowarzyszenia Tak dla Rodziny, Piotr Jędrzejczak – reżyser teatralny (Łódź), Piotr Kaszubowski – historyk, prezes Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Przasnyskiej, Jolanta Hajdasz – wiceprezes SDP, Michał Kaszubowski – muzyk, pedagog (Przasnysz), Tomasz Kaszubowski – muzyk, pedagog (Przasnysz), Zdzisław Kruszyński – artysta malarz (Mława), Ewa Krysiewicz – pedagog, Artur Lis – dyrektor Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Łochowie, Krzysztof Martwicki – sekretarz Zarządu Związku Literatów na Mazowszu, Jan Ruman – redaktor naczelny biuletynu IPN, Wanda Mierzejewska – poligraf, Tadeusz Myśliński – artysta fotografik (Przasnysz), Andrzej Pawłowski – były wicestarosta ciechanowski, Marcin Wikło – dziennikarz, Marek Piotrowski – muzealnik, poeta, Maria Pszczółkowska – katolickie stowarzyszenia Civitas Christiana, Joanna Rawik – aktorka, piosenkarka, dziennikarka, Krzysztof Sowiński – artysta plastyk, prezes Stowarzyszenia Pracy Twórczej, Jacek Stachiewicz – prezes Związku Piłsudczyków w Ciechnowie, Jacek Sumeradzki – artysta malarz, rzeźbiarz (Mława), Bożena Śliwczak-Galanciak – była dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury w Ciechanowie, Barbara Tokarska – dziennikarka, Krzysztof Turowiecki – poeta (Przasnysz), Andrzej Walasek – artysta malarz (Działdowo), Ryszard Wesołowski – prezes Akcji Katolickiej w Ciechanowie (Kościół Farny), Dariusz Węcławski – wiceprezes Zarządu Związku Literatów na Mazowszu, Tadeusz Woicki – dziennikarz, Alina Zielińska – pedagog.

Sezonowa władzo – czy zamierzasz tych wszystkich praworządnych obywateli, artystów i przedstawicieli związków twórczych zlekceważyć?

Płońskie rugi

Bił pruski belfer wrzesińskie dzieci. Kacap wysyłał kibitką na Sybir. Dziś wolność i niepodległość rzeczywiście mamy. To teraz sami swoim niszczymy życie i zabieramy za grosze ziemię.

Polskie drogi biegną coraz gęściej, coraz dalej i są coraz szersze. To lubelskie węzły, rzeszowskie wstęgi szos i podkarpackie wiadukty. Dróg, coraz lepszych, szybko przybywa. Kierowcy mkną bezpiecznie. Podróże stają się coraz krótsze. Jest dobrze. Ale nie wszystkim.

Oto dom państwa Rachockich, przy S7, w Słoszewie, kilka kilometrów za Płońskiem. Ma już ponad 100 lat. Jest z czerwonej cegły, z ozdobnym zwieńczeniem dachu. Wkrótce pójdzie pod młot. W dzień i w nocy setki samochodów przejeżdżało w pobliżu. Nie postawiono wygłuszających ekranów, a teraz w ogóle go zburzą. Ojciec Pana Rachockiego ten dom kupił. Żona urodziła i wychowała tu czworo dzieci. Pan Daniel woził płody rolne na warszawską giełdę. Pani Teresa była gospodynią. Była też ławnikiem sądowym w Płońsku. Tak było przez ponad trzydzieści lat. Dobra, mądra, szczęśliwa rodzina.

S7, ich droga, będzie miała drogi boczne. Jedna z nich rozwali dom Rachockich. Już się z tym pogodzili. Dlaczego jednak inwestor ich lekceważy? Nie wiadomo, jakie będzie odszkodowanie. Olsztyńska dyrekcja gra na zwłokę. Chce zapłacić jak najmniej. Oszukać. Drogowcy nie szanują ludzi.

Państwo Rachoccy też czekają na poszerzenie S7 i rozbudowę jej zaplecza. Doceniają wagę inwestycji. To jest ostatnie wąskie gardło 13,5 kilometra za Płońskiem w kierunku na Mławę. Dwupasmówka ma być gotowa za dwa lata. To dobra wiadomość. Ale gdzie prawo, gdzie sprawiedliwość wobec prywatnej własności?

Są już pieniądze – polskie i unijne. Ryją koparki, przepychają góry spychacze. Ale ludziom nawet się nie mówi, ile dostaną.

Patrzą zza płotu na S7 państwo Rachoccy – Daniel i Teresa. Cieszyć się, jak popędzą – wkrótce – watahy wyswobodzonych z korków podróżników osobowych, dostawczych i czołgów tirowych, czy płakać nad gwałtem na własnym żywym ciele?

Gospodarzy oszukiwanych wcale nie jest wielu. Budujący drogę widzą, że ich jest mało, nie skrzykną się i nie zaprotestują groźnie i skutecznie. Obywatele kochający, bo uprawiający w znoju od lat swoją ziemię, hodujący tu zwierzęta widzą, że droga jest potrzebna. I sprzedadzą ją państwu – ale nie za bezcen. Nie za 5 złotych. Bo tyle chce im dać bezkompromisowy inwestor. Przysyła groźne pisma: Won! Już! Natychmiast!

Generalna Dyrekcjo Dróg Krajowych i Autostrad! Twoja macka olsztyńska wpycha się na mazowieckie pola bez pardonu i przyzwoitości. Gdyby Wam, Dyrektorzy, ktoś bez pytania i nawet bez dzień dobry właził z buciorami do pokoju sypialnego albo choćby jadalnego, do kuchni lub w korytarz – co byście, Panowie, zrobili? Myśliwy (tak robią na przykład w USA) zastrzeliłby bez ostrzeżenia intruza.

Serce rolnika Piotrowskiego, sąsiada pana Rachockiego, nie wytrzymało. W nocy bandyci drogowi wbili paliki, nikt nie przyszedł, nie uprzedził. Wjechały maszyny i zamieniły dom i obejście w ugór. Stoję z Panem Danielem i patrzę tępo na bruzdy w przeoranej ziemi. Sąsiad już nie żyje. Rodzina dostała nędzne grosze, ledwie na pogrzeb starczyło.

Państwo Rachoccy mają ponad 200-metrowy dom. Niewiele potrzeba, by zrobić z niego stylowy pałacyk. To nie najczęściej szpecąca krajobraz kostka sześcienna o płaskim dachu, dziurach okiennych, bez ganku, gzymsów i choć najmniejszych ozdobnych akcentów. Ten dom będzie zburzony. Facetka, którą przysłano, by spisała i policzyła rany, które za chwilę zadadzą drogowcy rolnikowi, nie zauważyła nawet jednego z sąsiadujących z domem mieszkalnych budynków. A stoją tu dwa: w jednym był sklepik wiejski, a w drugim punkt odbioru mleka. Obywatelka spisywaczka bardzo się spieszyła. Najwyraźniej miastowa i spieszyła się do Olsztyna. Była zaledwie kilkadziesiąt minut. Popieprzyła wszystko dokumentnie. Potem jeszcze dwukrotnie trzeba było te „plany” poprawiać.

Racławicki Bartosz i premier-więzień Witos mówili, że musi być inaczej. Ci, co żywią i bronią, muszą mieć nie tylko obowiązki, ale i prawa. W tym święte prawo własności. Polscy drogowcy – pośrednicy – podpisali już wszystkie papiery z austriackim wykonawcą. Bo u nas teraz owszem – budują, ale obcy. Swoim natomiast nie powiedzieli, nie uzgodnili, nie podpisali umów, ile dostaną pieniędzy za ojcowiznę, dom rodzinny, za zabranie dorobku pokoleń.

Ryczą krowy, srają świnie – samo życie. Paskudne naprawdę jest zachowanie urzędników. Jak można zmuszać człowieka, by oddał za 5 złotych metr kwadratowy swej ziemi, gdy wiadomo, że nawet za 20 złotych jej nie kupi? Gdzie ten rolnik ma pójść? Pisze. Protestuje. Spotyka się z dziennikarzami. Wszystko psu na budę, która zresztą i tak nie będzie wkrótce potrzebna w Słoszewie, Dłużniewie, Cieciórkach, Boboszowie i innych wioskach gminy płońskiej. Bo i psów nie będzie.

W Dłużniewie państwo Bluszczowie – Barbara i Grzegorz, i ich 30-letni syn Damian, przygotowany do przejęcia gospodarstwa mlecznego, w którym kilkadziesiąt krów jeszcze daje wspaniałe mleko. Łąki obok zapewniają paszę. Ale tragedia rodziny wisi w powietrzu. Tu ma stanąć kolejny MOP, wielki parking, a obok zbiorniki wodne. Nieważne, że tu właśnie jest najlepsza ziemia w okolicy. Nieważne, że to miejsce powinno być chronione przez „zielonych”, czy jak tam się zwą, bo tu jest ptasia mekka, legowisko żurawi i innych rzadkich ptaków. Od wielu, wielu lat.

A sąsiedniego lasu już nie ma. Wycięto bezczelnie drzewa pana Grzegorza, niczego z nim nie uzgadniając. Drogowcy zabrali nawet drewno i wywieźli. A przecież to miało jakąś konkretną wartość. A więc w Polsce grasują bezkarni złodzieje!

Praktyka wchodzenia na pola, a nawet podwórka, to norma. Włażą, wbijają paliki i już. Padają słowa o specustawie i koniec. Gdzie są prokuratorzy, gdzie liczne agencje powołane do obrony człowieka?!

Pani Barbara pokazuje mi stertę pism odwoławczych. Grożący rodzinie Bluszczów MOP miał stanąć w miejscowości Rybitwy, kilka kilometrów dalej. Tam jest o wiele gorsza ziemia i nikt w Rybitwach nie protestował – bo jeśli ziemia nie rodzi, warto przeznaczyć ją na inwestycje. Kto i dlaczego zmienił decyzję? Pytam w imieniu rodziny Bluszczów, no i własnym. Obudź się, miejscowa władzo!

Płońsk stąd zaledwie ok. 10 kilometrów. Duże miasto. Liczne urzędy. Wielu adwokatów. Ale niestety są bardzo drodzy. Nie na rolnika kieszeń. Ponoć teraz tym zacnym, w końcu historycznym miastem rządzi 6 rodzin. Skoro nie władza, to może ziemlaki zajmą się krzywdą ludzką.

Młody Bluszcz może być wspaniałym rolnikiem: zna się i chce mu się. Ale walka ze zmową drogową jest nie do wygrania. A przecież chodzi już teraz tylko o kilka – kilkanaście gospodarstw. Czy ktoś pomoże Panu Adamowi Stańczakowi i Panu Mariuszowi Czarneckiemu z Ćwiklinka, Panu Stanisławowi Olczakowi z Cieciórek, Pani Ewie Kucharzak ze Słoszewa Kolonii? No i Bluszczom, i Rachockim.

Unia pomogła, Austriak zarobi, centralno-dyrekcyjni drogowcy już niedługo wypną piersi na medale: rąsia, szpila, goździk. Tak było. A czy jest inaczej?

Pan doktor Struzik jest już wieloletnim marszałkiem Mazowsza. Ludzie mu chyba ufają – bo wybierają. Może się zainteresuje, wyśle kogo trzeba, by zahamować słuszny gniew i wyprostować, co pokrzywiono. Pan marszałek Struzik, to – ponoć – druga osoba w PSL-u. Czy to jest jeszcze chłopska partia, czy towarzystwo miastowe, wstydzące się tego, skąd ich ród i jakie mają (mieli!) obowiązki?

Kompost w Kampinosie

Duża sala, może i największa w Izabelinie. Usiadło ze dwieście osób, głównie kobiet. One najbardziej się o wszystko troszczą. W prezydium nowo wybrana burmistrz, Pani Dorota Zmarźlak. Zaprosiła i posadziła obok siłę naukową z Instytutu Ochrony Środowiska. Jestem wśród publiczności i słucham.

To zebranie protestacyjne. Przeciwko wpychaniu śmieci, odpadów pod drzewa… Kampinosu.

Park-nie park, resztki tego, co było. W końcu niedaleko wielkiej Warszawy i bardzo ważny to las. Ale oczywiście mieszkają ludzie, i to w ładnych domkach. Mieszkają, więc mają śmieci. „Naukowo” to się nazywa punkt selektywnej zbiórki odpadów komunalnych. Na pojemnikach widnieją więc litery PSZOK. Szok to może i będzie, gdy izabelinianie ustąpią, znudziwszy się próżną walką z wiatrakami. Pani burmistrz ciągnie długą historię, jak to władza chce uszczęśliwić mieszkańców tymże PSZOKIEM – badała, wykreślała, liczyła. Ma być selektywnie, bo na to się zgodziliśmy unijnie. A więc segregacja – kolorowe pojemniki, każdy starannie wrzuca gdzie trzeba, i już.

No niezupełnie. Znamy nasz narodek i niestety my to nie karne Niemiaszki, pedantyczni Holendrzy i inne germańskie, posłuszne plemiona. Słyszałem niedawno w Radiu WNET kpiącego Cejrowskiego, że w Ameryce (przynajmniej w wielu stanach) ludzie nie selekcjonują, wysypują jak leci, a dopiero w punkcie zbiorczym pracownicy wybierają, przebierają i… zarabiają. U nas koszt tych zamysłów będzie ogromny, a i teraz gdzieś, „potem”, trzeba będzie jeszcze raz selekcjonować.

No, ale póki co – ma być PSZOK. Dobrze, niech będzie, ale dlaczego izabelińska miniwładza podrzuca śmieci pod miejsce parkiem zwane? Odpowiedź: bo takie w tamtym miejscu ma.

Ale pozostaje dowożenie odpadów poza miasteczko, na kraniec przeciwny w stosunku do Warszawy, skąd i tak trzeba będzie urobek wywozić z powrotem przez cały Izabelin, potem Mościska i dalej.

Ludzie słuchają, słuchają i w końcu dość mają. Okazuje się, że jest teren za Izabelinem bliżej Warszawy, w Mościskach. Wstaje facet, przedstawia się, podaje adres i mówi, że on sprawę załatwi. I że już zgłaszał swoją propozycję. Ale został zlekceważony. Władza chce wozić to g. na teren cenny, chroniony przyrodniczo (działka graniczy z trzech stron z Kampinoskim Parkiem Narodowym, objętym programem Natura 2000). W dodatku to teren podmokły, z którego wypływa ciek wodny zasilający dużą część Puszczy Kampinoskiej, wpadający do Bzury. A to jeszcze nie wszystko. Od kilku lat jest tu nieformalny rezerwat ptaków i płazów. Rzadkie gatunki – między innymi kuliki.

Zaledwie kilkadziesiąt metrów od planowanego są tereny rekreacyjne: boisko, plac zabaw, siłownia na powietrzu, ławki, wiata – miejsce pikników sąsiedzkich. Od szoku – PSZOKU do najbliższych domów mieszkalnych jest około 30 metrów. Ludzie więc protestują. Ale w tzw. międzyczasie władza wystąpiła o dofinansowanie inwestycji ze środków unijnych.

Sprawa jest więc groźna, bo PSZOK ma ruszyć już od początku 2020 roku! To miałby być „tymczasowy” PSZOK. Ale wiadomo, że prowizorki zagnieżdżają się na dłużej. Może więc powstanie ten… „szok”. Ludzi – jak to bywa często – pyta się o zdanie w ostatniej chwili. Retorycznie!

Gadanina trwa. Rzeczki – jeszcze czyste – toczą wody. Urzędnicy jeżdżą i chodzą do pracy. Wkładają zarękawki i zdejmują. Ple, ple, ple. A trawa rośnie.

Pisał Tuwim: „Trawo, trawo do kolan,/ podnieś mi się do czoła –/ żeby myślom nie było/ ani mnie, ani pola”. Cytuję z pamięci, więc mogłem się rąbnąć. Ale nic to. Rąbną się decydenci bardziej albo zostaną rąbnięci, gdy zasmrodzą rezerwaty i puszczę. Tylko że oni wcześniej pójdą precz, a następcy – którzy oczywiście rozpoczną zbiorową dyskusję od nowa – zwalą „zło” na poprzedników. Będzie zebranie, gadanie, ziewanie i tylko nadal „nierozwiązywalny” problem zostanie. Czy tak – panowie lekarze?

Wyślę panom ten artykuł. Może ktoś przeczyta? Może.

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Tryptyk mazowiecki” znajduje się na s. 9 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Tryptyk mazowiecki” na s. 9 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Shoah – tak ma być!” / Stefan Truszczyński rozmawia z prof. Mirą Modelską-Creech, „Kurier WNET” nr 50/2018

Moralnie oni są współwinni Holocaustu swoich braci, o których się nie zatroszczyli. Są bezczelni i jeszcze raz bezczelni, że teraz, na grobie swoich braci domagają się odszkodowań od narodu Polskiego.

Mira Modelska
Stefan Truszczyński

„Shoah – tak ma być!”

Pani profesor Mira Modelska-Creech przyjechała do Warszawy z Chicago. Na Uniwersytecie Warszawskim studiowała rusycystykę, specjalizując się w dziejach 300-letniej dynastii Romanowów. Doktoryzowała się z prakseologii w Polskiej Akademii Nauk u profesora Witolda Kieżuna. Słuchała wówczas również wykładów profesora Tadeusza Kotarbińskiego. Wykłada w Georgetown University.
Przez Szwecję i dzięki małżeństwu z Amerykaninem trafiła do USA. W Departamencie Stanu pracowała jako tłumacz (m. in. książek Gorbaczowa) i doradca w sprawach Europy Wschodniej oraz Rosji.
Patriotyzm wyniesiony z domu i koligacje rodzinne z AK-owską generalicją przerodziły się na całe życie w penetrowanie spraw ojczystych, historii Polonii. Owocowało to publicystyką prowadzoną w polskiej rozgłośni radiowej w Chicago.
28 czerwca na antenie Radia WNET z profesor Mirą Modelską rozmawiał Stefan Truszczyński.

Wszystkich nas zajmuje wywołujący protest temat żądań żydowskich organizacji z USA: Polacy mają płacić za zbrodnie niemieckie…

Pozwolę sobie zacytować Adolfa Hitlera: „…niech zginą psy polskie. Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły. Bądźcie bezlitośni, bądźcie brutalni, prawo jest po stronie silniejszego, trzeba postępować z maksymalną surowością. Wojna musi być wojną wyniszczenia. Obecnie tylko na wschodzie umieściłem oddziały SS Totenkopf, dając im rozkaz nieugiętego i bezlitosnego zabijania kobiet i dzieci polskiego pochodzenia i polskiej mowy, bo tylko tą drogą zdobyć możemy potrzebną nam przestrzeń życiową”.

Co jest tu bardzo ważne: celem był nie tylko podbój terytorialny, ale również całkowita eliminacja przeciwnika, co po niemiecku nazywa się Volkstumskampf, czyli walka etniczna. I ona łączyła w sobie głównie cele narodowego socjalizmu z militarno-polityczną tradycją dążenia do zawłaszczenia Europy Wschodniej. Na pierwszy ogień, jeśli chodzi o etniczność polską, poszła tak zwana inteligencja, czyli politycy, nauczyciele, duchowni katoliccy, prawnicy, lekarze i tak dalej.

Rozmawiałam z wieloma kulturalnymi, mądrymi Żydami polskimi sprzed wojny i oni mówią, że nie rozumieją, dlaczego polscy historycy nie potrafią wyeksponować faktu, że Hitler nie prowadził wojny z Żydami, tylko Hitler prowadził wojnę z Rzeczpospolitą, z Drugą Rzeczpospolitą. To była wojna przeciwko państwowości. Chodziło o wyniszczenie dwóch etnosów: polskiego i żydowskiego. Absolutnie na tych samych warunkach. Oczywiście i z innych powodów. Mam tu ze sobą książkę Mein Kampf; zresztą jest jeszcze wiele innych pozycji.

Trzeba przypomnieć, że zasymilowani Żydzi niemieccy uważali Żydów galicyjskich za „kaftaniarzy”. Przeciwko tym galicyjskim „kaftaniarzom” występowali Niemcy żydowskiego pochodzenia, jak również ci Amerykanie, te środowiska Żydów amerykańskich, które dzisiaj domagają się tego odszkodowania.

Pieniędzy dla swoich organizacji.

Tak. Natomiast ja uważam, że moralnie oni są współwinni Holocaustu swoich braci, o których się nie zatroszczyli. A więc są bezczelni i jeszcze raz bezczelni, że oni teraz, tu, na grobie swoich braci domagają się odszkodowań od biednego narodu polskiego.

Powinni zapłacić Niemcy, którzy zniszczyli nasz i ich kraj.

Tak.

Podobno była propozycja Hitlera, żeby za sto milionów dolarów wykupić Żydów niemieckich.

Była taka na początku wojny. Mój stryj jako starosta grodzki Warszawa-Śródmieście podjął decyzję wpuszczenia Żydów z Pragi czeskiej. W ten sposób uratował pięć tysięcy Żydów. Kiedy przyjechałam swego czasu do Warszawy i powiedziałam to niejakiemu panu Jóźwiakowi, zastępcy prezydenta Warszawy, że tam trzeba powiesić tablicę pamiątkową –odpowiedział, że „to nas nie interesuje”. No i cały czas, do tej pory, z tym występuję.

Jest jeszcze taka postać – Szmul Zygielbojm, który pierwszy dotarł do środowisk żydowskich w Stanach i mówił o tym, co się dzieje, chciał ostrzec. Tak jak Jan Karski. Ale to wszystko spotkało się z zerowym zainteresowaniem. Zygielbojm wrócił do Londynu i popełnił samobójstwo.

Szmula Zygielbojma do Londynu sprowadził mój stryj, Tadeusz Modelski, który był już wtedy w rządzie londyńskim. Podczas przeprowadzania Zygielbojma przez tak zwaną zieloną granicę zginęło czterech akowców. Stryj mi to opowiadał, kiedy byłam po wojnie w Londynie.

Przed wojną Szmul Zygielbojm zasiadał w Radzie Miasta Warszawy, a mój stryj był tam prawnikiem. Zygielbojm był również prawnikiem. Jedynie żydowska mniejszość narodowa miała swojego przedstawiciela. Mój stryj siedział obok Szmula Zygielbojma. To byli koledzy, a nawet przyjaciele.

No więc sprowadzili Zygielbojma. To był pomysł mojego stryja. Najpierw zorganizowano spotkanie z Edenem, potem spotkanie z Churchillem. Natychmiast było to przekazywane do Stanów Zjednoczonych.

Mój stryj w książce Byłem szefem wywiadu u Naczelnego Wodza pisze o tym, jak Szmul Zygielbojm popełnił samobójstwo. Po przetłumaczeniu tej książki miałam spotkanie w żydowskiej dzielnicy Skokie w Chicago. Dałam im jako prezent tę książkę. Na spotkanie przyszedł bardzo wytworny pan z muszką, w kamizelce. Po spotkaniu podszedł do mnie i mówi: – Proszę pani, czy stryj żyje? Powiedziałam – niestety już zmarł.

I ten pan powiedział wtedy do mnie tak: – Ja starym polskim zwyczajem na ręce pani składam kondolencje, ale mam do pani jedno zapytanie. W książce stryj opisuje, jak to było ze Szmulem Zygielbojmem, ale nie pisze ważnej rzeczy. Może zresztą wiedział, ale ze względów dyplomatycznych nie napisał? Ja nie powiem pani, jakie jest moje nazwisko, ale chcę pani przekazać pewną prawdę.

Powtórzył, że Zygielbojm był u Churchilla, że był u Edena, że przekazane przez niego wiadomości o eksterminacji Żydów doszły do Roosevelta.

Ale Roosevelt nie przyjął Zygielbojma?

Nie, on osobiście nie, ale to wszystko wywiad natychmiast przekazywał. Potem starszy pan zapytał mnie: – Czy pani wie, dlaczego Zygielbojm popełnił samobójstwo?

Myślę, że już tyle czasu upłynęło, że mogę jego słowa ujawnić. Otóż zapytał mnie: – Z kim jeszcze Szmul Zygielbojm mógł chcieć się spotkać? Powiedziałam, że na pewno z głównym rabinem Londynu. On na to: – Tak, a ponieważ pani zawodowo uczy – to ja pani powiem.

On się spotkał z głównym rabinem Londynu i główny rabin Londynu powiedział: „Szoah – tak ma być!”. I nasi Żydzi nie dostali żadnej pomocy.

Chciałbym jeszcze porozmawiać o Konzentrationslager Warschau.

Jestem prezesem Stowarzyszenia Wars i Sawa. Do tej tematyki przygotowała mnie pani sędzia Maria Trzcińska. Poświęciła mi pięć lat.

Ten obóz miał trzy lokalizacje w Warszawie. Był przeznaczony dla Polaków, którzy mieli być eksterminowani tak samo jak Żydzi, tylko inaczej technicznie. Chodziło o realizację polityki Lebensraum, żeby zdobyć przestrzeń dla Niemców, dla Ubermenschów, nadludzi. Obóz KL Warschau mieścił się na Woli przy Warszawie Zachodniej. Tam było gazowanie. A na terenie pogettowskim stało dwadzieścia pięć baraków obozowych.

Spotkałam kiedyś taksówkarza w Warszawie. Wiózł mnie przez ten rejon. Rozmawialiśmy i on zaczął opowiadać, jak wyglądało to gazowanie, właśnie w tunelu, przez który przejeżdżaliśmy. Zapytałam: – Skąd pan to wszystko wie? A on mówi: – Byliśmy kieszonkowcami na Warszawie Zachodniej. Wyglądało to w ten sposób, że podjeżdżały tak zwane czarne Mańki, czyli samochody „suki”. Przywoziły po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób. W momencie, gdy dojeżdżały do stacji, przekręcano specjalny kluczyk, wydobywał się gaz i ci ludzie ginęli. Po tych zagazowanych przywożono więźniów, którzy mieszkali na Gęsiówce, to były służby Sonderkommando – tak ich nazywano. Byli to Żydzi bałkańscy i oni za nogi wyciągali zwłoki, i ciągnęli na wagoniki na bocznicę kolejową. Odwożono je potem na Smoczą do spalarni.

KL Warschau istniał do wybuchu powstania warszawskiego. Pomieszczenia obozu zostały później wykorzystane przez NKWD, a następnie przez UB. Pracowali tam bardzo różni ludzie, również późniejsi dygnitarze PRL-u. Pani sędzia Trzcińska znała te nazwiska. Starano się zatrzeć tę wiedzę, usunąć dokumenty. Z tego powodu nadal nie wyjaśniono wszystkiego, co dotyczy KL Warschau. Dlatego my, Polacy, i nasi bracia żydowscy, właśnie ci kaftaniarze, których tak się brzydzili zarówno niemieccy Żydzi, jak i amerykańscy Żydzi, musimy o tym mówić. Prosiło mnie o to wielu przyzwoitych Żydów, m.in. z Chicago: – Niech pani to powie! Więc, Panowie, wypełniam teraz waszą prośbę, uważając, iż jest to mój obowiązek.

Rozmowa Stefana Truszczyńskiego z prof. Mirą Modelską-Creech, pt. „Shoah – tak ma być!” znajduje się na s. 19 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Rozmowa Stefana Truszczyńskiego z prof. Mirą Modelską-Creech, pt. „Shoah – tak ma być!” na stronie 19 „Kuriera WNET”, nr sierpniowy 50/2018, s. 3, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Mordowali nas wszyscy. Nasz naród przeszedł przez piekło / Stefan Truszczyński, Andrzej Pityński, „Kurier WNET” 49/2018

Dla mnie kompozycja jest bardzo czysta. Niektórzy mówią, że makabryczna. Makabryczna była zbrodnia katyńska. Pomnik jest czysty – w kompozycji, w proporcjach. To jest symbol paktu Ribbentrop–Mołotow.

Stefan Truszczyński
Andrzej Pityński

Lewica laicka jeży się na mnie

Rozmowę z profesorem Andrzejem Pityńskim, twórcą Pomnika Katyńskiego w Jersey City, prowadzi Stefan Truszczyński.

Mamy za sobą bardzo nieprzyjemne przeżycia związane ze swoistym zamachem burmistrza Jersey City na niesłychanie dla nas ważny Pomnik Katyński. Szczęśliwie napastnicy trochę się zreflektowali. Przypomnijmy historię budowy pomnika. Jak to się wszystko zaczęło? Który to był rok? Samą koncepcję, pracę w Johnson Institute, gdzie pomnik powstał. Czy moglibyśmy dowiedzieć się u źródła, od autora, od mistrza, nagrodzonego przecież Orłem Białym przez prezydenta Dudę, jak to się zaczęło?

Najpierw zawiązał się komitet budowy, który otrzymał od miasta Jersey City miejsce na Pomnik Katyński. W tym samym czasie istniał drugi komitet, w samym Nowym Jorku. Był tam taki jeden facet, który wydawał jakąś prasę i współpracował z PRL-owskim rządem. Zbierał pieniądze na Pomnik Katyński i ludzie wysyłali mu pieniążki, a on pisał o nich w tej swojej prasie i w ten sposób dawał wiadomość do władz polskich w PRL-u, kto budowę pomnika popiera. W pewnym momencie ludzie się zorientowali i stworzyli nowy komitet w New Jersey, na którego czele stanął pan Krzysztof Nowak, wtedy młody jeszcze adwokat, bo to było trzydzieści lat temu.

Ale najgłówniejszym motorem, który pchał całą sprawę, był pan Stanisław Paszur, który był na Syberii do pięćdziesiątego dziewiątego roku. Ojciec jego z armią Andersa przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu i wylądował w końcu tu, w Stanach Zjednoczonych. Potem ściągnął syna. I Stasiu Paszur chodził od kościoła do kościoła i zbierał pieniądze. Organizacje polonijne wtedy nas nie popierały. Współpracowały z PRL-em. Komitet zwrócił się do mnie. Miejsce już mieli. Wykonałem makietę pomnika, którą przedstawili władzom miasta New Jersey City. Burmistrzem był wspaniały facet włoskiego pochodzenia, nazwiskiem Cucci. On właśnie nam to miejsce dał. W momencie, gdy dostaliśmy miejsce, zbiórka szła jeszcze bardzo powoli. Ale z miejsca zrobiliśmy fundament. W momencie, gdy ludzie zorientowali się, że fundament został zrobiony i poświęcony, wówczas zaczęli naprawdę nam bardzo pomagać. W ciągu sześciu lat pomnik stanął. Był realizowany etapami. W dziewięćdziesiątym pierwszym roku został odsłonięty – ta główna kompozycja oficera przebitego bagnetem. Wcześniej – w dziewięćdziesiątym roku – został odsłonięty cokół z urną. W 1992 roku umieściliśmy na cokole płaskorzeźbę „Syberia”, przedstawiającą matkę z dziećmi idącą na Sybir. Potem, po ataku na World Trade Center, powstała płaskorzeźba Madonny. Madonny Nowego Jorku, która trzyma wieżowce w płomieniach. O tyle to ciekawe, że na tej płaskorzeźbie znajduje się wizerunek właśnie Pomnika Katyńskiego i horyzont z Manhattanem. Tak więc, gdy patrzy się w przestrzeń – na Manhattan – ma się przed sobą właśnie wizerunek przedstawiony na mojej płaskorzeźbie. To właśnie idealnie pokazuje, gdzie stały te dwa najwyższe budynki World Trade Center.

Kompozycja, ten pomnik, została zaprojektowana specjalnie na to miejsce. Najpierw dostaliśmy miejsce i wówczas zrobiłem pierwszą makietę. Początkowo chciałem zrobić olbrzymi krzyż na trzydzieści metrów z czarnego granitu, ale przestraszono się tego. Wówczas skoncentrowałem się na kompozycji tego oficera polskiego, no i na płaskorzeźbie „Syberia”.

Twórca Pomnika Katyńskiego Andrzej Pityński obok swojego dzieła. Fot. ze zbiorów A. Pityńskiego

Teraz mamy inny problem. Trzydzieści lat minęło, zmieniły się władze New Jersey City, sprawa jest w sądzie. Tak to teraz wygląda.

Wróćmy jeszcze do koncepcji. Jak powstała koncepcja oficera przebitego bagnetem?

Pomysł powstał, gdy zawiązał się komitet. Jak mówiłem, na czele stanął mecenas Nowak. Jego zastępcą został pan Płoński, amerykański weteran, i jeszcze kilkanaście osób – pan Rutkowski, skarbnik, bohater spod Monte Cassino i jego żona, która dała 30 tysięcy dolarów, swoje oszczędności, na obłożenie pomnika granitowymi schodami; ksiądz Zubik, pan Morawski. Gdy zwrócili się do mnie, z miejsca wykonałem trójwymiarową makietę pomnika i odlałem ją w brązie. To był żołnierz, młody oficer polski, zakneblowany, związany, przebity od tyłu sowieckim bagnetem. Ta postać pokazuje prawdę historyczną. Bo oficerowie polscy byli mordowani strzałem w tył głowy, ale potem dobijani sowieckim bagnetem. W książce gen. Władysława Andersa Bez ostatniego rozdziału jest dokładnie opisane, jak byli mordowali, jak kneblowani.

Dla mnie kompozycja jest bardzo czysta. Niektórzy mówią, że makabryczna. Makabryczna była zbrodnia katyńska, a pomnik jest czysty – w kompozycji, w proporcjach. To jest symbol paktu Ribbentrop–Mołotow, podania sobie łap dwóch zbrodniarzy, Hitlera i Stalina, żeby zniszczyć naród polski.

Druga wojna światowa w historii naszego narodu jest najbardziej tragiczna, bo mordowali nas wszyscy. Mordowali nas od wschodu do zachodu, od południa do północy. Niemcy, Gestapo, Rosjanie, Armia Czerwona, NKWD w gułagach. Nawet Litwini nas mordowali w Ponarach, nawet nasi południowi Słowacy się dołożyli. Potem przyszedł nowy okupant, przyszła żydokomuna – UB. Przecież Stalin tylko im wierzył. Nawet polskim komunistom nie wierzył.

Berman, Światło. To była maszyna zbrodni. Oni byli jeszcze gorsi od Niemców. No i rzeź wołyńska. Ukraińcy także się dołożyli. Byłeś Polakiem, to byłeś skazany na śmierć. Tylko dlatego, że byłeś Polakiem i że byłeś katolikiem. Zdradzili nas w Jałcie, zamordowali Sikorskiego. I historia się powtarza. Teraz Smoleńsk…

To jest nie do wiary. Ten biedny naród! Ci ludzie, którzy przeszli przez piekło. Wszyscy nas mordowali. I dzisiaj: ci politycy z PO to są przecież zdrajcy. Jak to może być, że oni jeszcze w ogóle chodzą po tej świętej polskiej ziemi?! To jest niesamowite. I ta „Gazeta Wyborcza”, która zawsze mnie szarpie. Zawsze mnie atakuje również „Polityka”. To jest rak na sercu narodu polskiego. No ile można, ile można? I teraz, tutaj, w Nowym Jorku.

Poznaliśmy się w dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Potem woziłeś mnie po Ameryce i widziałem Twoje pomniki. Ale jeszcze poproszę o szczegóły techniczne Pomnika Katyńskiego. Jakie są jego wymiary i ciężar? Był zrobiony w Johnson Institute?

Tak, w Johnson Institute. To jest czternaście metrów. Sama postać żołnierza waży siedem ton. Tam są jeszcze te wszystkie płaskorzeźby, a cokół ma cztery metry. To jest lity granit, olbrzymi ciężar. Stoi na fundamencie w kształcie stopni, schodów. Nasuwa się skojarzenie. Bo teraz w Warszawie odsłonili… schody jako Pomnik Smoleński. To jest przecież tragedia.

No właśnie, ludzie krytykują. Możemy to zmienić, uzupełnić. Ale przypomnijmy pomniki profesora Andrzeja Pityńskiego.

Jest ich trochę: w Bostonie „Partyzanci”, olbrzymi pomnik; w Baltimore, amerykańskiej Częstochowie – ksiądz Popiełuszko. Są następne kompozycje monumentalne – „Światowit” na czterdzieści metrów, w brązie odlany na wosk tracony. To jest jedyny taki, najwyższy pomnik odlany na wosk tracony, został odlany w Tajlandii. Są „Partyzanci” numer dwa, „Patriota” w Stalowej Woli, „Armia Błękitna” w Warszawie. Wiele popiersi; jest generał Anders w amerykańskiej Częstochowie, drugi jest pod Monte Cassino. A trzecia rzeźba znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego. Dwa pomniki papieża, jeden w Ulanowie na środku rynku. To był pierwszy pomnik w Polsce; zrobiłem go nielegalnie. Kolejny jest w New York City, w samym Nowym Jorku. Jest pomnik Wołyniaka, który podarowałem do Kuryłówki koło Leżajska, no i są monumentalne płaskorzeźby. W Ulanowie jest „Tarcza Honoru”. W Tarnobrzegu – pomnik Tarnowskiego. Jest tego trochę… Madame Curie znajduje się w Bayonne. Realizuję różne zamówienia, jestem bardzo zajęty.

Jeszcze tylko wspomnę „Tarczę Honoru” w Ulanowie w Urzędzie Miasta. Powstała w związku z zamordowaniem 2500 Żydów w Ulanowie we wrześniu 1939 roku. Bo rodzina Pityńskich pochodzi z Ulanowa. To wspaniałe miasteczko w widłach rzek, które słynie z flisaków. „Partyzanci” w Bostonie to na pamiątkę ojca? Też partyzanta z II wojny światowej, aresztowanego za Solidarność jeszcze po 13 grudnia 1981 roku, mimo że miał wówczas ponad 80 lat.

Tak, mój ojciec i moja mama, i mojej matki brat – byli najpierw w AK, potem w NZW – Narodowym Związku Wojskowym. Ojciec się ujawnił w czterdziestym siódmym roku. Mama się nigdy nie ujawniła. A matki brat, Michał Krupa, to już legenda, ukrywał się do pięćdziesiątego dziewiątego roku. W Kulnie go dopadli. Ja miałem też przejścia, najgorszy był czas stalinowski. Szaleli wtedy. Szukali chłopaków, którzy byli w lesie, tych żołnierzy wyklętych, i to się odbiło również na mnie. Rewizje, podsłuchy. W szkole także miałem problemy jako „dziecko bandytów”. Po ogólniaku chciałem iść do marynarki wojennej, oczywiście mnie nie przyjęli. Znowu te papiery po rodzicach. Potem zrobili prowokację, sądzili mnie na środku rynku z ojcem. Wkroczyłem do akcji, kilku ormowców pobiłem. To był pierwszy sąd pokazowy w Ulanowie. Zgonili wszystkich. Bandyci siedzieli za stołem, za czerwoną szmatą, a mnie przyprowadzili, jak bandytę, pod strażą milicjanta z psem i pepeszą. Taki właśnie był czas. Potem już wiedziałem, że moje miejsce nie jest w Polsce, musiałem stamtąd jakoś uciekać. Uciekłem do Krakowa, stracili kontakt ze mną, to całe UB. Potem dostałem się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Połapali się dopiero na trzecim roku, wtedy dopiero UB do mnie przyszło. Ale uciekłem, a oni zgubili ślad po mnie.

Trzynastego grudnia aresztowanie ojca.

Tak, no tak. Przyjechali, zabrali. Mieli go cały czas na celowniku. Bo to prawda, że bali się go. Pewnego razu pod kościołem komentowali stan wojenny, a ojciec powiedział, że jak coś się ruszy, to pół Ulanowa uzbroi. Przyjechali, zabrali i posadzili go. Ja wtedy pracowałem nad pomnikiem Żołnierzy Wyklętych, no i zrobiłem „Partyzantów”. Był konkurs w Johnson Atelier. Chcieli coś postawić przed budynkiem. Ja w tym konkursie właściwie nie brałem udziału, ale zacząłem tam pracować. To był siedemdziesiąty dziewiąty rok. Miałem tę kompozycję i jurorzy „nadziali” się na lance tych moich partyzantów. To była makieta. Bardzo im się to spodobało. Zlecili mi, żebym robił pomnik, choć nie wiedzieli, co to są partyzanci, jeźdźcy. Wydawali się abstrakcyjni, taka rzeźba formistyczna, ekspresyjna.

W pewnym momencie miałem dylemat, co robić. Czy iść tylko na kompozycję i zrobić jakąś tam ozdobną rzeźbę, czy zrobić właśnie partyzantów. I zrobiłem partyzantów. Chłopaków sponiewieranych, na koniach, jak duchy błądzące po lasach, takich desperatów. Wtedy zorientowali się, że to jest coś głębszego, że jest podtekst.

Trzeba było wybrać spośród trzech miast. Było Chicago, był właśnie Boston i Nowy Jork. Boston był najlepszym miejscem. Tam w historycznym miejscu padły pierwsze strzały do Anglików i zaczęła się zawierucha, rewolucja. No i tam umieścili pomnik na trzy miesiące, a stoi do dzisiaj. Tylko że zmieniają mi miejsce tego pomnika od czasu do czasu.

Bo jak przyjdzie nowy burmistrz i ma swoich ludzi, to najczęściej ci z lewicy laickiej jeżą się na mnie. Uważają, i słusznie, że pokazuję zbrodnie komunistyczne, trockistowskie i marksistowskie na narodzie polskim.

Tego się boją. Najlepszy dowód jest teraz z Pomnikiem Katyńskim. Pomnik stał trzydzieści lat, ludzie przychodzili, czcili różne rocznice. Było spokojnie. W pewnym momencie burmistrz Jersey City dogadał się z jakimś deweloperem. W grę wchodzi duża suma pieniędzy. No i pomnik im zawadza. Bo chcieliby zrobić lunapark, wesołe miasteczko. Różne bzdury opowiadają, a przecież ten pomnik wpisuje się w pomniki właśnie Holocaustu, których jest tysiące.

No właśnie, teraz przejdźmy do ostatniej monumentalnej rzeźby, która jest ciągle w magazynach odlewów.

Mam problem z Pomnikiem Wołyńskim – to jest bardzo ważna i aktualna sprawa. Został zrobiony w Gliwicach. Jest gotowy. Miał stanąć w Jeleniej Górze, potem miał być u ojca Rydzyka. Co się z nim dzieje? Gdzie w końcu stanie ten ważny pomnik?

Historia tego pomnika jest podobna do historii pomnika w Katyniu. Dziesiątki lat ukrywano tę zbrodnię. Nie wolno było o niej mówić „wołyńska”.

Ci politycy, z którymi się spotkałem, to są tchórze. To ludzie, którzy się boją własnego cienia. Bo jak to? Jesteśmy niby w nowej Polsce. Ale mimo wszystko tego pomnika nie można jeszcze postawić?

Pierwszą moją ideą było postawić pomnik o zbrodni wołyńskiej w Rzeszowie. Bo to stolica Podkarpacia. Kiedyś to było województwo lwowskie. I tam ten pomnik powinien być. Ale mają tam burmistrza, jakiego mają… czerwonego. No i bruździ; jak może, tak przeszkadza. Byłem u niego kilka lat temu. Ale on ma co innego w głowie. Chce, żeby mu robić jakieś wesołe pomniki. Pomniki Mickey Mouse.

Naprawdę?

Żeby ludzie się cieszyli. A przecież to, co się wyprawiało na Wołyniu, to była największa zbrodnia, tragedia, mordowali dzieci… Oni mordowali, torturowali. Jak można do tego dopuścić, ażeby nie wolno było o tym mówić? To wstyd! Dla tych polityków ja mam pogardę.

Była szansa postawić ten pomnik w Stalowej Woli, gdzie prezydentem jest Nadbereżny. Ale on się także przestraszył. Potem była Jelenia Góra. Skontaktowali się ze mną ludzie z Jeleniej i dalej próbują walczyć o pomnik. Mają już wybrane miejsce. Pewna starsza pani dała miejsce pod ten pomnik tuż przy wjeździe do miasta. Ale burmistrz i jego żona-pseudoartystka blokują. Mogliby przynajmniej nie przeszkadzać, a oni blokują.

dziemy jeszcze do tego wracać i pilotować tę sprawę.

Dobrze, ale czekaj jeszcze. Była szansa postawić pomnik u ojca Rydzyka. To wspaniały dyrektor, wspaniały Polak, wspaniały ksiądz, który ma swoją wizję. To jest jedyny facet, z którym można było coś zrobić i robiliśmy. I co się okazało? Okazało się, że i on jest zablokowany. Był przedtem w Toruniu bardzo dobry biskup. Ale teraz dali młodego biskupa – ma jakieś czterdzieści lat – który może się nie orientuje. No, nie zgadza się. Biskupi ukraińscy, którzy mają na niego wpływ, zrobili kampanię i zablokowali ojca Rydzyka. A pomnik powinien właśnie tam stać, bo wybrane zostało piękne miejsce.

Miał stanąć w parku pamiątek patriotycznych.

Ale co z tego, jak hierarchia biskupia się w to wmieszała. Mnie ręce opadają. Jestem katolikiem, jestem chrześcijaninem… ale tu w grę wchodzi polityka przeciwko narodowi polskiemu. Przecież oni sami sobie gardła podrzynają, to jest nie do opisania. Ja nawet nie chcę o tym myśleć. W końcu dojdzie do tego, że zabiorę ten pomnik do Ameryki i koniec. I będzie śmiech na cały świat.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z twórcą Pomnika Katyńskiego w New Jersey, prof. Andrzejem Pityńskim, pt. „Lewica laicka jeży się na mnie”, znajduje się na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z twórcą Pomnika Katyńskiego w Jersey City, prof. Andrzejem Pityńskim, pt. „Lewica laicka jeży się na mnie”, na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Musimy w Niemczech stworzyć własną narrację. W miejscu dawnej polskiej ambasady w Berlinie zbudujmy polskie centrum

Zawsze uważałem, że język polski jest dobrem, które zostało mi dane, i starałem się go pielęgnować. Znajomość polskiego mnie wyróżniała z tej dużej grupy kilkuset tysięcy niemieckich prawników.

Stefan Truszczyński
Stefan Hambura

Będę działał aż do skutku

Z mecenasem Stefanem Hamburą, prawnikiem, Polakiem mającym obywatelstwo polskie i niemieckie, od lat broniącym praw Polaków i wizerunku Polski, rozmawia Stefan Truszczyński.

Mecenas Stefan Hambura od lat działa na jednym z najtrudniejszych frontów, polsko-niemieckim. Pana działalność jest przykładem tego, że ważne jest, aby polscy dyplomaci, działacze, dziennikarze – wszyscy ci, którzy zajmują się sprawami zagranicznymi, nie tylko znali perfekt języki, ale również dogłębnie znali tematykę, z jaką mają do czynienia. Wtedy Polska uzyska to, o co walczy. Jest Pan już w Polsce znany. Ale proszę powiedzieć więcej o sobie, o swoich korzeniach, młodości.

Urodziłem się w Gliwicach. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku, kiedy sąsiedzi szli do kościoła, dziewiętnastego marca, godzina ósma trzydzieści. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku, kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem do Niemiec na podstawie powołania się na pochodzenie niemieckie, ale wychowałem się w rodzinie polskiej. W Niemczech zrobiłem maturę. Studiowałem w Bonn, a jako przedmiot studiów wybrałem prawo.

Niemieckie prawo, jak zdołałem się zorientować, to jest ogromna ilość dokumentów. Czy Pan uważa, że prawo niemieckie jest jeszcze bardziej obciążone biurokracją, przepisami niż polskie? Czy jest trudne do ogarnięcia?

Powiedziałbym, że prawo tu i tu trzeba ogarnąć. Ale mentalność się różni. Bo jak w Niemczech powie się: nie dalej, tylko tu; stop, „halt!” – Niemiec to uzna. Chyba że jest to już inny Niemiec, pochodzący z krajów arabskich itd. A w Polsce każdy się zastanowi: tak jest zapisane, ale może uda się to jakoś obejść, może mamy jakąś furtkę…

Inny przykład różnic. Jako adwokat reprezentuję strony w sądach. Kiedy idę do sądu w Niemczech, jestem jedną ze stron. Albo pozywam, albo reprezentuję oskarżonego. Podczas rozprawy wszyscy siedzimy. Rozmawiamy, sąd pyta. Oskarżony, strona pozywająca czy pozwany – też siedzi. Rozmawiamy rzeczowo, wymieniamy się argumentami. A tutaj, w Polsce… Bo tu również występuję przed sądami jako rechtsanwalt – adwokat świadczący usługi prawne w języku polskim, usługi transgraniczne. I jeżeli występuję w sądach w Polsce, to zawsze, jak się zwracam do sądu, muszę wstać.

To jest dla mnie niezrozumiałe. Miałem taki przypadek, gdzie przewodniczący składu sędziowskiego próbował wręcz w ten sposób upokorzyć mojego mocodawcę, nakazując mu powstanie. Uważam to za uwłaczające. Jesteśmy w sądzie, oczywiście wobec majestatu prawa, państwa. Ale to przecież każdy wie. I nie trzeba dodatkowo stawiać na baczność strony czy zawodowych pełnomocników tylko dlatego, że sędziowie sobie tego życzą i nawet nie sprawdzają, czy jest to gdzieś zapisane, tylko jest taki zwyczaj. Jeżeli to jest zwyczaj, myślę, że warto ewentualnie ten zwyczaj zmienić, bo jest niepotrzebny. Ma tylko na celu zademonstrowanie mocy sądu, ale ja bym wolał, żeby ta moc polegała na argumentach, a nie na gestach.

Jak to się stało, że Pan, wykształcony w Niemczech, dogłębnie znający prawo niemieckie, zajął się obroną Polaków, sprawami polskimi?

Musiałbym trochę cofnąć się w czasie. Krótko po tym, jak się przesiedliłem do Niemiec z rodzicami i bratem, który zresztą obecnie jest lekarzem we Francji, zauważyłem, że polskość w Niemczech jest jakby tępiona. Szedłem kiedyś z bratem po ulicy i rozmawialiśmy po polsku. To był chyba początek lat osiemdziesiątych. I ktoś tam za nami huknął donośnie: „Hier ist Deutschland, hier wird Deutsch gesprochen! – Tu są Niemcy, tu się mówi po niemiecku!” Popatrzyłem na niego i pomyślałem sobie: „Hm. Dziwne”.

Bo ja zawsze uważałem, że znajomość języków to jest bogactwo. Mam trójkę dzieci. Kiedy dzieci się urodziły, podzieliliśmy się z żoną zadaniami. Jedno z rodziców rozmawiało z nimi po polsku, drugie po niemiecku. Języki od kolebki. To rozwija i pozwala, żeby dzieci później dalej i łatwiej szły w świat niż my.

Zawsze uważałem, że język polski jest dobrem, które zostało mi dane, i starałem się go pielęgnować. Prawników, adwokatów jest bardzo wielu. A moim atutem był język polski. W Niemczech w latach dziewięćdziesiątych niektórzy adwokaci dorabiali, jeżdżąc na taksówkach, a kiedy mówiłem wtedy o tym moim kolegom w Polsce, nie mogli w to uwierzyć. A teraz, niestety, staje się to rzeczywistością także w Polsce.

Znajomość polskiego mnie wyróżniała z tej dużej grupy kilkuset tysięcy prawników, adwokatów. Mogłem powiedzieć, że rozmawiam po polsku, znam polskie realia i w tym sensie mogłem świadczyć dodatkową pomoc – tym się wyróżniałem.

Zaczynał Pan od takich trudnych spraw jak sprawa smoleńska, sprawa Walentynowicz. Czy nadal pełni Pan w tych sprawach rolę pełnomocnika?

Tak. Nadal pełnię tę rolę i właśnie kilka dni temu na ostatniej rozprawie odniosłem pewien sukces. Bo od dawna zabiegałem w procesie przeciwko Tomaszowi Arabskiemu i innym, żeby został przesłuchany były premier Donald Tusk jako świadek. I teraz udało się. Sąd już wyznaczył termin na przesłuchanie Donalda Tuska dwudziestego trzeciego kwietnia dwa tysiące osiemnastego roku o godzinie dziesiątej, sala numer dwieście. Sąd Okręgowy w Warszawie na Solidarności. Przesłuchanie otwarte.

Tak, że zapraszam i gdyby ktoś chciał przyjść jako publiczność, to trzeba tylko się odpowiednio wcześniej zgłosić. Myślę, że sala będzie pełna. Oczywiście jeżeli pan były premier Donald Tusk potwierdzi swoją obecność w tym dniu, bo być może wtedy będzie musiał gdzieś wylecieć, ale damy sobie radę z następnym terminem.

Inny typ spraw, szalenie trudnych, którymi Pan też się zajmuje, to zabieranie dzieci polskim rodzicom żyjącym w Niemczech. Jak można by określić obecny stan prawny w tej kwestii? Co się udało załatwić? I co jest najtrudniejsze?

Sprawą dzieci i Jugendamtów [organizacja do spraw zarządzania młodzieżą o statusie urzędu i sieci komórek podlegających samorządom w każdym mieście w Niemczech, przyp. red.] zajmuję się już od kilkunastu lat. Na początku były to sprawy bardzo trudne, często beznadziejne. Ale od kiedy pani Beata Szydło została premierem Rzeczypospolitej Polskiej i pan Zbigniew Ziobro ministrem sprawiedliwości, a w jego ministerstwie również się znalazł pan minister Michał Wójcik – nastąpiły wielkie zmiany w sprawach polsko-niemieckich; oczywiście nie tylko w tych, ale dla mnie tego typu sprawy polsko-niemieckie są konkretnym, namacalnym przykładem. Coś ruszyło, coś drgnęło. I tu chciałbym podziękować pani premier Beacie Szydło, panu ministrowi Ziobrze i panu ministrowi Wójcikowi za osobiste zaangażowanie, bo uważam, że wykonują i wykonali kawał dobrej roboty. Mam też nadzieję, że również panu premierowi Morawieckiemu ten temat będzie leżał na sercu.

Jest Pan ojcem, ma Pan dzieci. Myślę, że sprawy dzieci muszą każdego normalnego człowieka, ojca, mężczyznę angażować. Jak Pan daje sobie radę z tymi emocjami?

Oczywiście angażują. Ale teraz jest dobrze, bo właśnie od czasu zmiany rządu mamy na sali sądowej także przedstawicieli państwa polskiego. Jeżeli rodzice sobie tego życzą, to na każdej rozprawie pojawia się konsul. A jeżeli jest konsul, to też ten sędzia czy pani sędzia inaczej reaguje i od razu widać, jak się prostuje w swoim fotelu i pyta: „A kim pani czy pan jest?”… A to jest osoba, która patrzy, nic nie mówi, tylko zapisuje, ale jej ranga świadczy sama za siebie.

Inna trudna sprawa niemiecko-polska to reparacje. Tutaj Pan jest też mocno zaangażowany. Jak sytuacja w sprawie reparacji wygląda dzisiaj?

Jadę do Wielunia. A to było pierwsze miasto, które zostało zbombardowane…

Jeszcze przed wypowiedzeniem wojny. Osiemdziesiąt procent miasta zrównano z ziemią.

To jest miasto-symbol. Pierwszego września 2017 roku był tam pan prezydent Andrzej Duda. Tam chcemy powołać do życia zespół do spraw strat i szkód wojennych Wielunia w latach tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć–czterdzieści pięć. Spotkam się z naocznymi świadkami tego bombardowania, którzy jeszcze żyją.

To jakby rozpoczęcie dochodzenia od samego początku, od ataku na Polskę.

Tak jest, u podstaw. I chcemy też, żeby Wieluń był symbolem, ale nie tylko symbolem. Otwieramy także stronę internetową: stratywojenne.pl. Powołujemy ją, ażeby inne miasta mogły w ten sposób korzystać z doświadczeń Wielunia. Będziemy zapraszać inne samorządy, inne miasta do korzystania z tej strony.

Jest taka opowieść, że samoloty, które leciały jeszcze przed godziną piątą pierwszego września na Wieluń, miały początkowo lecieć na Częstochowę. Czy to możliwe, że był rozkaz Hitlera zamachu na nasze sanktuarium?

To już jest pytanie do historyków…

Ktoś to drąży?

Myślę, że warto.

Nasi historycy długo byli unieruchomieni. Pewnie wiele książek, które napisali, jest bezwartościowych; to atrapy. Ale teraz mają tyle tematów… między innymi ten temat wydaje się niesamowity.

Słusznie Pan wspomniał, że historycy byli w pewnym sensie, jak Pan to ładnie określił, unieruchomieni.

We wszystkich zawodach występowały takie zjawiska.

Miałem osobiste doświadczenie w podobnej sprawie. W Berlinie była – teraz inaczej się to nazywa – placówka Polskiej Akademii Nauk. I prosiłem dwóch historyków tej placówki, żeby mi pomogli, kiedy szukałem rozporządzenia Hermanna Goeringa z dwudziestego siódmego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku; wtedy jeszcze nie znałem dokładnej daty, a chodziło o to rozporządzenie, które rozwiązywało organizację mniejszości polskiej w Niemczech. I ci historycy się tym nie zajęli.

Przy okazji chciałbym uściślić, że to rozporządzenie Hermanna Goeringa teraz w Republice Federalnej Niemiec nie obowiązuje.

Ale Polacy mówią, że nie mają praw mniejszości.

To się zgadza. Ale Pan wspomniał o tym, jak Niemcy podchodzą do wykładni prawa. Dlatego proponuję, żebyśmy ściśle się wyrażali o tych sprawach, żeby Niemcy nie mogli nam zarzucić niewiedzy.

I dlatego jeszcze raz powtarzam, że rozporządzenie nie obowiązuje, ale skutki tego rozporządzenia Hermanna Goeringa z dwudziestego siódmego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego roku nadal są tolerowane przez niemieckie państwo prawa, Republikę Federalną Niemiec, gdyż do tej pory nie ma uznanej mniejszości polskiej w Niemczech.

Która liczy w tej chwili ile? Milion osób?

Nie, nie do końca. Bo żeby należeć do mniejszości, trzeba być obywatelem danego państwa. To znaczy, że Polacy z polskim tylko paszportem, którzy teraz mieszkają w Niemczech, nie mają i nie mogą uzyskać statusu mniejszości. Ale nam chodzi o to, aby potomkowie przedwojennej polskiej mniejszości w Niemczech uzyskali status mniejszości narodowej w Niemczech. I to jest do zrobienia. To może być między pięćdziesiąt a sto pięćdziesiąt tysięcy osób, ale liczbami się nie przejmujmy; chodzi o to, żeby Niemcy wywiązali się ze swojego obowiązku, gdyż nie można mówić o braku praworządności na przykład u swoich sąsiadów, jak często nie…

Jak się nie stosuje jej u siebie.

O to chodzi. A w tej materii brak praworządności, niestety, w Niemczech jest.

Myślę, że zarzut braku praworządności ich strasznie denerwuje. Bo Niemcy są pedantyczni. Jak się Pan czuje, występując wobec nich w roli, której Pan się podjął? Czy czuje Pan jakieś zagrożenie? Ciągle zwraca się Pan do nich z jakimiś żądaniami. Jak Pan to nerwowo wytrzymuje? Czy to nie jest dla Pana problemem?

Na początku każda większa sprawa, którą się zajmowałem, to było wyzwanie. I nadal jest wyzwaniem. Ale ja przedstawiam argumenty i do tego dokumenty, dowody. Z Niemcami najlepiej się rozmawia w ten sposób. A tych dowodów i argumentów mamy bardzo dużo. Tak samo jest w sprawie Wielunia. Mamy zdjęcia, mamy dokumentację.

Niemcy sami zrobili te zdjęcia, kiedy lecieli i bombardowali.

No właśnie. Ale muszę powiedzieć, że czasami jest mi przykro, bo po polskiej stronie widzę brak odwagi. Ludzie w Polsce, także rządzący, uważają, że nie warto drażnić dużego sąsiada. A Niemcy są do bólu pragmatyczni. I skorzystajmy z tej cechy niemieckiego społeczeństwa i niemieckich polityków rządzących. Bo jak im przedstawimy dowody, to od razu dojdziemy do wspólnych rozwiązań. Pan pyta o odwagę. A ja myślę, że nie trzeba żadnej odwagi. Trzeba tylko konsekwentnie działać.

Jak Pan jest dzieli czas między Polskę a Niemcy? Jak to fizycznie wygląda?

Kiedyś przebywałem głównie w Niemczech, a teraz dzielę czas de facto pół na pół, bo tu sprawy smoleńskie, tu z Jugendamtami… Mam coraz więcej rodziców, nie tylko matek, ale i ojców, którzy przyjeżdżają tutaj, do Polski, bo tam mają problemy z urzędami, z Jugendamtami. I wielu moich mocodawców, mocodawczyń jest też już na co dzień w Polsce. I to pokazuje, że Polska staje się taką oazą wolności, jaką była też przed wiekami.

Myślę, że warto zwrócić uwagę Niemcom na to, aby uczyli się tej wolności i spozierali tutaj, w kierunku Polski, też z podziwem, bo powinni się uczyć od Polaków, którzy mają o wiele większe doświadczenia parlamentarno-demokratyczne niż Niemcy. Bo obecna demokracja przyjechała do Niemiec na czołgach aliantów po wojnie. Z tego powinni sobie zdać sprawę.

Czy ma Pan pomocników albo uczniów? Kształci Pan sobie jakąś grupę następców? Warto mieć wokół siebie osoby, które przejmą z czasem od Pana pałeczkę. Czy jeszcze na to za wcześnie?

Mam osoby, z którymi współpracowałem, z którymi współpracuję…

I w Niemczech, i w Polsce?

I w Niemczech, i w Polsce. Mam również syna. Też skończył prawo i zobaczymy, w którym kierunku pójdzie, bo wcale nie musi zostać adwokatem. Jego trochę bardziej ciągnie do biznesu.

Prowadzi Pan sprawy trudne, wielkie, ale czyste. Ale czasem adwokat musi bronić i tego złego. Czy może Pan w ogóle tymi złymi, mordercami, kryminalistami się nie zajmuje?

Zajmuję się. Broniłem niestety też w takich sprawach.

Czyli jest Pan wszechstronny. To chyba zawodowa konieczność i jednocześnie ciekawość. Czy tamta rola jest trudniejsza?

Tak, ale to też jest nasz obowiązek jako adwokatów. Nie w tym sensie, żeby bronić każdego, kto się zgłosi, ale że broniłem czy reprezentowałem osoby, które nie miały de facto szansy, żeby zdobyć jakiegoś adwokata na rynku. A przecież każdy ma prawo do obrony.

Interesowałem „Wilhelmem Gustloffem”, w ogóle wrakami Bałtyku, nawet byłem na dnie z nurkami, w kesonach. I widziałem kiedyś ogromne archiwum w sprawie „Gustloffa” u Niemców. Nieprzebrane szafy dokumentów. To mi właśnie nasunęło refleksję, że oni pedantycznie to wszystko gromadzili, ale jak ten biedny adwokat ma się potem przez to przebić?

Adwokat powinien się przez to przebić. Ja też chodzę do archiwów. Bo nic tak dobrze nie robi, jak praca na dowodach.

Na przykład w sprawach polskiej mniejszości w Niemczech docierałem do archiwów, do starych akt i na przykład dotarłem do bilansu zamknięcia Banku Słowiańskiego. Tam jest lista osób, które miały oszczędności w tym banku.

Było tam oświadczenie byłego dyrektora Banku Słowiańskiego, który powiedział, że pewnego dnia przyszedł do tego banku adwokat – esesman w mundurze – i kazał zrobić z zysku banku stratę. I te wszystkie dokumenty, słusznie Pan zauważył, są w Niemczech. Trzeba do nich dotrzeć.

To jest cholernie ciekawa praca, ale też bardzo dużo pracy dla historyków. Ja nie jestem historykiem. Ale, jak mówię, bardzo lubię pracę na konkretnych dowodach. I w tej sprawie też sąd mi odpowiedział, że komisarz, który rozwiązywał te organizacje mniejszościowe, to była jakaś osoba trzecia. To mi wtedy sprawiło cholerną radość, bo ja miałem dokument, który przedstawiłem sądowi, że ten komisarz Szmidt to nie była żadna osoba trzecia, tylko to był człowiek ustanowiony, powołany przez Ministra Spraw Wewnętrznych Trzeciej Rzeszy.

Ale jak przyszedł w mundurze, z pistoletem, to po prostu zadziałał jak bandyta.

To był ktoś inny. Ja mówię o komisarzu, który rozwiązywał. I to pokazuje, że wszystko jest w archiwach niemieckich. A Niemcy teraz próbują mówić: nie, to nie nasz człowiek, to jakiś przybłęda czy osoba trzecia. Tymczasem to był urzędnik niemiecki. To wszystko mamy w niemieckich archiwach, tak jak z tym „Gustloffem”, o którym Pan wspomniał. I trzeba wysłać rzeszę polskich historyków, którzy na co dzień będą tam pracować. Powinny być przez państwo polskie ufundowane stypendia, ci historycy powinni tam być pół roku, rok i chodzić po archiwach. Bo to wszystko jest dostępne. Skorzystajmy teraz z tego, bo to jest potrzebne.

A jak Pan ocenia ich kwalifikacje? Czy na przykład opanowali język niemiecki na odpowiednim poziomie?

Tak. Wielu młodych się uczy języków, są dobrze wykształceni. Tylko im trzeba trochę dodać odwagi, zapewnić finansowanie, żeby nie musieli, jak wcześniejsze pokolenia…

Dorabiać gdzieś tam w kuchni.

To też, ale być bierni, nie podejmować trudnych tematów tylko dlatego, że liczyli, że jeżeli się nie zajmą sprawami trudnymi dla Niemców, to może dostaną następne stypendium. Nie. Stypendia powinny być płacone przez Polskę. I to jest najważniejsza sprawa.

Jest teraz „moda” na poszukiwanie skradzionych przedmiotów sztuki. Tego jest na pewno bardzo dużo. Czy myślał Pan o jakiejś metodzie ich poszukiwania? Można chodzić po domach i zbierać, płacić. Ale Szwedzi nas kiedyś, w siedemnastym wieku totalnie okradli, aż gubili po drodze, tyle tego nakradli. A Niemcy? Też wywozili, co mogli.

Zgadza się. Według mnie jest jedna dobra metoda. Nazwałbym ją metodą „na przyjaciela”. Bo Niemcy mówią, że poczuwają się do odpowiedzialności moralnej…

A nad łóżkiem mają Kossaka.

A, być może. Ale jeżeli już poczuwają się do odpowiedzialności, to ja powiedziałbym tak: „Drogi mój przyjacielu. Ja cię też kocham. Ty mnie kochasz. Nawzajem się lubimy. Otwórz mi więc wszystkie muzea, które masz w Niemczech, magazyny, piwnice…

A ja wyślę tu do ciebie, mój przyjacielu Niemcu, moja droga pani kanclerz Merkel i moi wszyscy, wszyscy premierzy landów, wyślę do was moich ludzi z Polski, moich fachowców – historyków sztuki, archiwistów – i oni przejdą przez te wszystkie muzea, wejdą do archiwów, do piwnic i zobaczą, czy tam nie ma zrabowanych dzieł sztuki. Czy nie byłaby to metoda „na przyjaciela”?

Był taki kiedyś – Karol Estreicher, który jakoś to tak potrafił załatwić, że wszedł, zobaczył, znalazł i powiedział. I musieli oddać.

Tak, ale my chcemy pójść jeszcze dalej, bo my kochamy się wzajemnie w naszych polsko-niemieckich stosunkach, jesteśmy otwarci… Niemcy próbują udowodnić, że w Polsce brak praworządności, co im się dzisiaj nie udaje. Jak wylatywałem z Frankfurtu nad Menem, wpadła mi do rąk gazeta „Die Zeit” z czternastego grudnia… I na stronie dwunastej jest artykuł Matthiasa Krupy. Napis cyrylicą „Dyktatura” i znak zapytania. Próbuje coś opisywać, jeszcze mamy zdjęcia pani premier Szydło, premiera Mateusza Morawieckiego i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Pisze: „dyktatura w duchu Solidarności”. Dwunasta strona, pierwsza część. Polecam, polecam…

Myśmy potracili ambasady, potraciliśmy dobrych ludzi, nie mamy dobrych korespondentów… Polska jest taką wyspą, która się nie potrafi bronić, prawda?

Bardzo cenionym przeze mnie dziennikarzem w sprawach polsko-niemieckich jest Piotr Cywiński. Kiedyś we „Wprost”, teraz „wPolityce” i „wSieci”. Rewelacyjna wiedza, fachowość…

Ale powinni być nowi. Młodzi, przygotowani.

Jestem za, a w ogóle nie przeciw.

Dobre. Jeśli chodzi o inne sprawy bieżące, to jakie wieści płyną ze Strasburga i co ważnego wynika z Pana ostatniej wizyty?

Byliśmy w Parlamencie Europejskim na zaproszenie europosła profesora Krasnodębskiego. Widzieliśmy tam spektakl pana Marka Kochana, Traktat o miłości. Ten spektakl jest rewelacyjny. Był zresztą pokazywany w polskiej telewizji, chyba TVP2. Polecam go każdemu; to jest spektakl dotyczący działania Jugendamtów. Na sali siedzieli europosłowie, przedstawiciele różnych państw. I tylko jeden chyba europoseł niemiecki.

Rozumiem, że pan Kochan chciał po prostu przedstawić temat trochę w duchu pojednania i zrozumienia. A i tak inni pytali, jak wspominał profesor Krasnodębski, czy aby nie jest to ewentualnie zbyt daleko idące. Niestety, rzeczywistość to przerasta.

Czyli nie mają świadomości? Nie chcą tego słuchać.

Łatwo pisać „dyktatura po polsku” i znak zapytania… A gorzej spojrzeć na to, co się dzieje w Niemczech. Bo niestety Jugendamty to są organizacje samorządowe, o których się mówi już od lat. Już kilkanaście lat się tym zajmuję i spotkałem się również z niemieckimi politykami w Bundestagu, w niemieckim parlamencie, i tam mi powiedziano, że nie ma woli politycznej, żeby to zmieniać, żeby działalność tych urzędów przenieść pod kontrolę władz federalnych. Samorządy mają się tymi sprawami zajmować, ale nie do końca się zajmują i nieodpowiednio.

Ale jakich liczb to dotyczy?

W dwa tysiące piętnastym, to było gdzieś siedemdziesiąt siedem tysięcy wyjęć dzieci z rodzin. A w dwa tysiące szesnastym chyba już osiemdziesiąt trzy tysiące.

Oczywiście w tym jest chyba kilkunastotysięczna grupa uchodźców. Ale jeżeli nawet odejmiemy plus minus te piętnaście tysięcy, to i tak pozostaje kilkadziesiąt tysięcy. Ta liczba z roku na rok wzrasta. To pokazuje, że to jest niemiecki problem. Tutaj Niemcy mają problem z praworządnością. Raz – mamy mniejszość polską w Niemczech, duży problem z praworządnością, a drugi raz – mamy Jugendamty.

Jak już mówiłem, rozmawiałem z niemieckimi politykami na ten temat i powiedziano mi, że nie ma woli politycznej, aby to zmienić. A można zmienić bardzo szybko. Mówią, że byłoby sprzeczne z niemiecką konstytucją, gdyby władze federalne sprawowały nadzór nad samorządami. A ja mówię, że niemiecka konstytucja była już kilkadziesiąt razy zmieniana po drugiej wojnie światowej. Trzeba tylko woli politycznej. Ale takiej woli politycznej nie ma.

Może władze uważają, że to jest taki dodatkowy zastrzyk ludności, bo boją się, że spada im własna dzietność?

Po części może to jest i to, ale po części, myślę, po prostu biznes. Bo jeżeli takie dziecko idzie do rodziny zastępczej, to ta rodzina zastępcza dostaje pieniądze, jeżeli idzie do jakiegoś sierocińca, to ten sierociniec dostaje pieniądze. Ostatnio jedna z moich mocodawczyń dostała rachunek miesięczny na jakieś cztery tysiące siedemset euro.

Rodzic nie dość, że nie ma kontaktu z dzieckiem, to jeszcze każą mu płacić za utrzymanie tego dziecka. I to jest skandal. Dlatego uważam, że pokaz spektaklu pana Kochana, zorganizowany wczoraj w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, zresztą niedaleko Trybunału Praw Człowieka, który tak ma dbać o te prawa człowieka, prawa podstawowe, to było spotkanie bardzo symboliczne – to, że tam wczoraj był pokazany ten spektakl i potem była dyskusja na ten temat.

Skoro nie ma woli politycznej, to znaczy, że jednak sprawa jest również w rękach naszych dyplomatów. Oni muszą się o to dopominać. Bo Pan jest ostatnim kołem ratunkowym. Jeden spektakl; może w Polsce za mało jest informacji? Może za mało jest dobrych filmów, sztuk, które przemawiają? Pokazanie takiego dziecka, dramatu rodziców, mogłoby wywołać odzew… A czy na terenie byłego NRD podchodzą do spraw Polaków inaczej, czy na terenie całych Niemiec jednakowo?

Na byłych terenach NRD partia Alternatywa dla Niemiec działa energiczniej i ostrzej. Ale w tych sprawach trzeba uważać, bo jeżeli ta partia będzie zyskiwała na sile, to nie będzie to najlepiej dla stosunków polsko-niemieckich i wtedy pewne rzeczy, o których teraz mówimy, że już są zamknięte, uregulowane, mogą zostać na nowo podjęte.

Czy Pan, stykając się w sądach z ludźmi, odczuwa na tych dawnych terenach wschodnich większe trudności w swojej pracy?

Zawodowo nie, ale widzę różnice w mentalności.

Czy to się zmienia na niekorzyść w stosunku do Polski?

Czasami w tych byłych niemieckich landach zdarza się większe zacietrzewienie.

Czy to wynika z ich gorszej pozycji materialnej, wyludnienia, bo oni wyjeżdżają, a nam oferuje się ogromne osiedla, domy wczasowe, które stoją puste? Mówi się nawet, że zachęcanie do osiedlania się Azjatów w Niemczech miało na celu zagospodarowanie tych terenów. Czy to jest słuszne posądzenie?

Częściowo było to tym spowodowane. Przewiduje się, że za pięć do dziesięciu lat będzie brakowało trzech do pięciu milionów osób, które będą potrzebne w Niemczech do pracy. Niemieckie społeczeństwo się starzeje, a to oznacza, że także trzeba będzie otoczyć opieką te starsze osoby w Niemczech. Do tych prac właśnie jest przewidziana część uchodźców. Oczywiście niekoniecznie to pierwsze pokolenie, ale Niemcy próbują sobie teraz wychować drugie, trzecie pokolenie uchodźców. Duża część osób, które teraz przyjechały do Niemiec w ramach akcji uchodźczej, to są osoby młode.

Przypominam sobie taką konferencję prasową, chyba rok temu, z przedstawicielami biznesu i pani kanclerz Merkel, na której wprost wyrażono zachwyt tym, że chyba czterdzieści, pięćdziesiąt procent tych osób jeszcze nie przekroczyło trzydziestego roku życia.

Niemcy nie patrzą na świadectwa, jakie przedstawiają uchodźcy. Oni mówią tak: my cię sprawdzimy w naszych zakładach pracy. Przyjdziesz, pokażesz, co umiesz i wtedy powiemy, co masz robić i gdzie cię umieścimy.

Te świstki papieru u nas też coraz mniej znaczą. Ale dużo Polaków zajmowało się tą opieką. Było to dość popularne. Polacy jednak są bliżsi mentalnościowo tym starym ludziom niż tamci. A Ukraińcy? Są brani pod uwagę?

Też. Ale to jeszcze za mało osób, które można wyssać. A niemiecka gospodarka potrzebuje trzech do pięciu milionów, zależy, kto liczy i kiedy.

Mówi się o ucieczkach ze Szwecji, ze Skandynawii, gdzie ludzie czują się zagrożeni. Podobno w Niemczech też takie zjawisko daje się zauważyć. Ludzie mówią: dość tego nalotu, niebezpieczeństwa. Bogaci ludzie wyprowadzają firmy z Niemiec. Jest takie zjawisko?

Nie jest to masowe, ale widzimy coraz więcej osób, coraz to więcej słyszymy wypowiedzi w tym duchu, a przede wszystkim, gdyby nie było tego niezadowolenia, to AFD, Alternatywa dla Niemiec, nie uzyskałaby tak dobrego wyniku wyborczego.

Na koniec przyjemniejszy temat. Myślę o sporcie. Jak przyjmowani są Polacy? Ten pan ma na imię Robert. Czy to są dobrzy ambasadorzy? Czy są pojmowani jeszcze jako Polacy, czy już się ich uważa za Niemców?

Robert Lewandowski jest oczywiście Polakiem i jest za to szanowany. Myślę, że jest dobrym ambasadorem Polaków i oby takich było więcej. To jest pierwszy polski piłkarz, który na tak wysokim poziomie przebił się w Republice Federalnej Niemiec, trafił do Bayern Monachium i być może pójdzie dalej w Europę.

Polacy mieli przez wieki wspaniałych twórców, zaczynając choćby od Wita Stwosza. Mamy pragnienie, żeby ich gdzieś pokazać, czy jakichś nowych – muzyków, artystów z innych dziedzin. Czy Niemcy chcą ich poznawać, czy pomagają, czy są raczej zamknięci?

Pomagają oczywiście. Ale teraz próbuje się wyławiać osoby, które uważa się za skrzywdzone przez obecną władzę. Tych próbuje się wynagradzać, promować. To zły sposób na, na to, ażeby wspomagać ludzi kultury w polsko-niemieckich stosunkach.

To oni występują w niemieckiej telewizji i się żalą. A jak się zachowują nasi dziennikarze?

Są tacy, którzy pisują na stronach internetowych np. „Die Zeit”. To jest taka znana, kiedyś dosyć duża gazeta i ci dziennikarze…

Plują we własne gniazdo.

Dobrze by było, żeby nie pluli. Uważam, że to można zmienić. Nie dość na tym. W samym sercu Berlina znajduje się Unter den Linden.

Tam była polska ambasada. Ogromny gmach.

Tak, dwieście metrów od Bramy Brandenburskiej. Teraz tam można zabudować nawet do siedemnastu tysięcy metrów kwadratowych. Pozostałości budynku są wyburzone i obecnie jest przygotowywana koncepcja. Pisałem w tej sprawie do pani premier Beaty Szydło, do pana prezydenta Andrzeja Dudy. Uważam, że w tym miejscu powinno powstać polskie centrum.

Ostatnio byłem też u ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka w Toruniu. I życzyłbym sobie, żebyśmy w tym miejscu, w sercu Berlina postawili coś polskiego, na przykład przenieśli kaplicę ojców redemptorystów z Torunia, gdzie byłem właśnie przed audycją; robi kolosalne wrażenie. Można by przenieść tę kaplicę jeden do jednego do Berlina. Mamy w niej ponad tysiąc udokumentowanych nazwisk Polaków pomordowanych za pomoc Żydom.

Jeżeli by tam było imię, nazwisko i później zamiast ‘ojciec’ by się czytało po niemiecku ‘Vater’, zamiast ‘matka’ ‘Mutter’ i zamiast ‘syn’ ‘Sohn’, a zamiast ‘córka’ ‘Tochter’, i to by było wypowiadane tam, na Unter den Linden, w samym sercu Berlina, to by przemawiało do Niemców. Musimy tam stworzyć własną narrację.

Szuka Pan metod, żeby te sprawy nagłaśniać, naprawiać.

I będę to robił aż do skutku.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z mecenasem Stefanem Hamburą pt. „Będę działał aż do skutku” znajduje się na s. 10-11 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z mecenasem Stefanem Hamburą pt. „Będę działał aż do skutku” na s. 10-11 styczniowego „Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Poseł Długi: Potrzebna jest opozycja, która może szachować działania PiS, ponieważ władza często powoduje zadufanie

O potrzebie zbliżenia posłów do lokalnych społeczności poprzez działania TVP, górnictwie, ekologii, geotermii oraz swoim dzieciństwie opowiadał poseł Grzegorz Długi w audycji Stefana Truszcyzńskiego.

 

Poseł Grzegorz Długi z Kukiz’15 pochodzi z Katowic, ale nie ma śląskiego akcentu, co uważa za wadę. „Jestem z dziada, pradziada Ślązakiem, ale w domu nie mówiło się po śląsku. Ojciec uważał, że to nie będzie pomagało, wobec tego należy posługiwać się polszczyzną literacką. Miałem do niego żal, że koledzy potrafią i tak, i tak”.

Poseł opowiedział również o swojej rodzimej dzielnicy, a także wspominał swoje początki w lokalnej działalności politycznej, oraz tłumaczył dlaczego wstąpił w szeregi Pawła Kukiza. Komentował również obecną sytuację polityczną w Sejmie. „Na polskiej scenie politycznej potrzebujemy czegoś co byłoby opozycją dla Prawa i Sprawiedliwość, która będzie polska, konserwatywna oraz hamującą zapędy mało ekonomiczne, mało socjalizujące”.

Odnosząc się do zarzutów o nieprzewidywalność ugrupowania Kukiz’15, ocenił, że jest całkowicie odwrotnie, ponieważ każdy poseł głosuje zgodnie z tym co obiecywał wyborcom idąc do Sejmu. Stanowisko partii jest stanowiskiem większości jej posłów, ale podczas głosowań nie ma dyscypliny. Skutkuje to odmiennym głosowaniem pomiędzy poszczególnymi posłami tego samego klubu.

Poseł tłumaczył również na czym polega obustronna propaganda w temacie Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Wyraził również potrzebę wsparcia lokalnych oddziałów TVP, w których poszczególni posłowie i samorządowcy powinni odpowiadać przed swoim elektoratem za decyzje podejmowane w Sejmie. Komentował również tematykę polskiego węgla, wskazując mity krążące o tej dziedzinie, a także niezbędne rozwiązania.

Audycji Stefana Truszczyńskiego można słuchać w każdy czwartek o godzinie 11.

Witold Kieżun opowiada o pobycie w obozie sowieckim na pustyni Kara-Kum w latach 1945-1946 / „Kurier WNET” 41/2017

Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam: żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

W łagrze na pustyni Kara Kum

Dalszy ciąg dziejów Witolda Kieżuna. W tym wywiadzie profesor opowiada o pobycie w więzieniu i na zesłaniu. Rozmawiał Stefan Truszczyński.

Przypomnę: profesor zwyczajny nauk ekonomicznych, doktor habilitowany Witold Kieżun wykłada w akademii Leona Koźmińskiego, jest członkiem International Academy of Managment w USA. Był wykładowcą na wielu uczelniach zagranicznych w Europie, USA, Kanadzie. Kierował projektami ONZ w Afryce. W czasie II wojny światowej był oficerem Armii Krajowej, w czasie Powstania Warszawskiego został odznaczony orderem Virtutti Militari. Po wojnie więziony – w Polsce przez KGB i w sowieckim gułagu na pustyni Kara Kum. Dzisiaj będziemy rozmawiali właśnie o okresie po Powstaniu Warszawskim, kiedy znalazł się Pan w Krakowie – i co się dalej działo.

Zgodnie z regulaminem wojskowym, który mówi, że żołnierz, który dostaje się do niewoli, musi wykorzystać każdą okazję do ucieczki, uciekłem razem z moim dowódcą z transportu po powstaniu. Dotarliśmy do partyzantki na Kielecczyźnie. Tamtejszy dowódca, uznawszy, że nie mam doświadczenia w walce w terenie, dał mi kontakt na Armię Krajową w Krakowie.

Przyjechałem do Krakowa, zameldowałem się w tamtejszej organizacji, dostałem fałszywe dokumenty. Parę miesięcy po prostu się ukrywałem. Wstąpiłem natychmiast na Uniwersytet Jagielloński. Niestety znalazł się zdrajca, który doprowadził do bardzo daleko idących aresztowań. Zostałem aresztowany, siedziałem w więzieniu. Ostatni rozkaz komendanta był taki, żeby w przypadku aresztowania nie ujawniać przynależności. Przechodziłem bardzo ciężkie śledztwo.

Pytali: „Czy należałeś do AK?” Oczywiście – „Nie należałem”. Między innymi straszono nas w nocy. Stale było słychać odgłosy rozstrzeliwania na podwórku więzienia. Padał okrzyk „Niech żyje Polska!” i potem strzały.

Mnie też postawiono pod murem, zespół z karabinami dostał rozkaz, wycelowali we mnie i w ostatnim momencie padł okrzyk: „Stój! Stój!”. Potem przesłuchania, jeszcze później w wagonie towarowym jechaliśmy z Niemcami na wschód. Czterdziestu Polaków i czterdziestu Niemców. Czterdzieści jeden dni.

Kiedy to było?

Marzec 1945 rok. Przejechaliśmy Ural, potem zjechaliśmy w dół i dojechaliśmy prawie nad Morze Kaspijskie, do pustyni Kara Kum. To jest biegun ciepła. Temperatura w lipcu dochodzi tam do 60 stopni. Tragedia polegała na tym, że była tylko słona woda do picia. To spowodowało potworną śmiertelność. Jednocześnie panowała epidemia tak zwanej beri-beri, to jest straszna miejscowa choroba.

Śmiertelność była tak duża, że po niecałych pięciu miesiącach osiemdziesiąt siedem procent więźniów zmarło i obóz został zlikwidowany.

Pisał Pan, że Polacy trzymali się stosunkowo dobrze.

Śmiertelność Polaków była dużo mniejsza, ale między innymi dlatego, że podzielono nas na 64-osobowe zespoły robocze, w większości złożone z Niemców, a my potrafiliśmy się porozumieć z miejscowymi władzami, pełniliśmy funkcje nadzorcze i dzięki temu mieliśmy większe możliwości uzyskać coś nadającego się do picia.

To było w Krasnowodsku?

To było pod Krasnowodskiem, na skraju pustyni Kara Kum, a praca polegała na wysadzaniu w powietrze piaskowych skał i z tego formowaliśmy coś w rodzaju cegieł. Ja byłem komendantem 64-osobowego zespołu esesmanów, ale ci moi esesmani wszyscy wymarli w ciągu jednego miesiąca.[related id=44100]

Ile Pan miał wtedy lat?

Dwadzieścia trzy.

Mógłby Pan opisać ten obóz?

Obóz był tragiczny. Wprawdzie nie było, jak w niemieckich obozach, systematycznego zabijania, ale ludzie i tak umierali; śmiertelność była potworna z powodu picia słonej wody przy tym szalonym upale i wielkiej różnicy temperatur noc – dzień.

Ja zachorowałem na zapalenie płuc, znalazłem się w szpitalu i tam dostałem beri-beri. Z 95 kilo wagi spadłem do 48. Byłem zupełnie bezwładny. Ale muszę powiedzieć, że byłem przedmiotem niesłychanej troski kolegów.

Poza tym tam była duża grupa Górnoślązaków, górników, których wówczas wywożono z Polski jako Niemców, teoretycznie do pracy w kopalniach. Jeden taki starszy górnik bardzo serdecznie mną się opiekował – to jedno; poza tym byłem bardzo odporny psychicznie. No i udało mi się. Uratowała mnie także pomoc uzyskana za cenę mojego całego ubrania. Tam szedł nielegalny handel. Wszystkie moje rzeczy zostały sprzedane i to mnie uratowało.

Skończyło się na tym, że tych tak zwanych chodzących zabrano na statek na Morze Kaspijskie, a pozostałych, dokładnie trzysta trzynastu – wiem, bo nas wszystkich, w tym mnie, policzono – zostało, czekając na śmierć. Dostałem papier i miałem co dzień wypisywać kolejnych zmarłych. Potem zostało nas stu trzynastu i jak przez trzy dni nikt nie umarł, to tę resztkę przewieziono do już przyzwoitego szpitala, oczywiście więziennego, ale już w znacznie lepszym klimacie, z amerykańskim sprzętem itd.

I tu też miałem kolosalne szczęście. Mój ojciec był lekarzem, studiował w Estonii i miał tam oczywiście kolegów Rosjan. Okazało się, że naczelny lekarz wojennego szpitala to jest kolega mojego ojca. On bardzo mi pomógł, dawał mi różne leki, zresztą byłem młody, tak że na tyle doszedłem do siebie, że zacząłem chodzić, przybrałem 20 kilo na wadze.

Czytałem, że w tym obozie były różne grupy narodowościowe.

Tak, było około dwustu Francuzów, którzy zresztą bardzo szybko wymarli, trochę Czechów, Austriaków – ale nie hitlerowców – dużo Niemców. Była też wspaniała grupa Jugosłowian. Jugosłowianie wszyscy nosili mundury. Byli niesłychanie solidarni między sobą i solidarni z nami. Myśmy stanowili takie dwie grupy, Jugosłowianie z Polakami, wzajemnie sobie pomagające. Tam były różne możliwości, np. nielegalnego handlu; jeden pomagał drugiemu.

Ci Jugosłowianie byli wspaniali. Wolno nam było w czasie apelu porannego zadawać pytania. Jeden z nich zawsze występował i mówił: „Mam pytanie. Myśmy przez całą wojnę walczyli z Niemcami. Dlaczego jesteśmy tutaj razem z Niemcami?”.

My też pytaliśmy. Na przykład pewien kapitan o nazwisku Pasek: „Walczyłem z Niemcami w Powstaniu Warszawskim; dlaczego teraz jestem upokarzany tym, że przebywam razem z esesmanami?”.

Pana KGB zabrało z ulicy, innych w podobnych okolicznościach. Jakimi kryteriami, Pana zdaniem, kierowały się sowieckie władze?

Po prostu oni uważali, że całe to pokolenie akowskie to jest pokolenie antysowieckie i w związku z tym trzeba je zlikwidować, skoro budujemy socjalistyczną Polskę. Zwyczajnie traktowali nas jak wrogów, tłumacząc, że Armia Krajowa walczyła z partyzantką radziecką i tak dalej. Byliśmy traktowani na równi z esesmanami, z Niemcami.

Mało tego. Myśmy byli tam podzieleni na pięć grup. Każda dostawała inny przydział chleba. Pierwsza dostawała najwięcej, piąta najmniej. My, Polacy, byliśmy trzecią grupą, a Wehrmacht był w pierwszej. Czyli Wehrmacht był lepszy. SS było już poniżej nas, w czwartej grupie, ale dwie grupy niemieckie miały większy przydział chleba, większe porcje jedzenia od nas.

Natomiast Francuzów było tam dokładnie dwustu. Ja się nimi opiekowałem, bo znam francuski. Ci Francuzi byli zupełnie zrezygnowani. Mówili, że nie mają żadnych szans; gdyby ich odesłano do Francji, to będą też tam siedzieć. I jakoś tak w ciągu półtora miesiąca wszyscy wymarli.

Ilu was tam było i jak długo to trwało?

Ja byłem w tym obozie od marca do października 1945 roku. W sierpniu był wyjazd tych „zdrowych”. Wtedy z ponad pięciu tysięcy zostało nas sześćset trzydziestu. 87% wcześniej zmarło.

I w żadnym z tych krajów nie wiedziano, że ich rodacy są więzieni, nikt się o nich nie upomniał?

W sąsiednim Iraku byli Anglicy i pewnego pięknego dnia na pustyni, przy tych robotach pojawił się samochód z Anglikami. Przyjechali Anglicy na rozmowy w sprawie jakichś źródeł naftowych. Wtedy polski lotnik, pułkownik Sidorowicz, zrzutek, podbiegł, stanął na baczność i zameldował się po angielsku. Przylecieli od razu Rosjanie. A ci mówią: zaraz, zaraz, minutkę! Więc on zameldował się jako oficer Armii Polskiej zrzucony z Anglii, powiedział, że tu są więzieni Polacy. Anglicy powiedzieli, że jadą do Moskwy, przedstawią tam tę sprawę, zawiadomią ambasadę angielską.

Tak więc to była jakaś nadzieja i być może dlatego przyjechała specjalna komisja z Moskwy, żeby sprawę zbadać.

Pamiętam zresztą w związku z nią pewien incydent. Ci Rosjanie z komisji podeszli do mnie, wśród nich lekarka, i zagadują po niemiecku. Ja na to: „Ja nie ponimaju”. A oni: „Ty Polak, za co się tu dostałeś?” Powiedziałem, że za to, że walczyłem z Niemcami. Zdziwili się. Zapytali mnie, czy mam jakieś życzenia. Mówię, że mam – żeby przyleciał samolot, zbombardował tutaj wszystko, zniszczył ten nasz obóz i zabił sukinsyna Stalina. Na to komendant podniósł straszny krzyk: „Ty wiesz, co się z tobą za to stanie?!”. Ja na to: „Jutro i tak umrę, a przynajmniej będę miał satysfakcję, że ten zbrodniarz nie będzie już żył”. Kiedy komendant to usłyszał, stwierdził: „On już jest nienormalny”. Zostawili mnie w spokoju. A mnie rzeczywiście już było wszystko jedno. Oczywiście chciałem przeżyć, ale miałem bardzo małe szanse, więc miałem przynajmniej satysfakcję.

No i później zdecydowano, że wszyscy, którzy jeszcze chodzili o własnych siłach, zostaną załadowani na statek i przewiezieni przez Morze Kaspijskie na Kaukaz.

Może jeszcze opowie Pan, jak był zorganizowany ten obóz. Jak mieszkaliście?

Mieszkaliśmy w namiotach. Przez pierwsze dwa tygodnie spało się na ziemi. Potem przywieziono namioty, potem sienniki wypchane słomą. Spaliśmy przykryci lekkimi kocami, a w nocy temperatura spadała do 20 stopni. Było wciąż ciepło, ale była różnica temperatur, stąd to zapalenie płuc.

A w ciągu dnia?

W lipcu dochodziła do sześćdziesięciu, średnio było 56 stopni.

Do picia dawano wam słoną wodę, a do jedzenia?

Całe pożywienie mieliśmy amerykańskie. Rano była kawa z tą słoną wodą, więc słona, dostawaliśmy tam po dwieście pięćdziesiąt gramów chleba na dzień. W ciągu dnia była taka zupa kaszana z amerykańską kaszą; oczywiście nic innego, żadnego mięsa, nic – jedno danie. No i wieczorem znowu była kawa, z tym chlebem, który się miało z rana.

Oczywiście w zależności od tego, w której grupie się było?

Pierwsza grupa, właśnie ci Niemcy z Werhmachtu, miała, zdaje się, 450 gramów. Myśmy mieli 350 czy 300 gramów.

Jednocześnie szedł olbrzymi handel. Cała służba radziecka handlowała ubraniami. Już mówiłem, że była duża śmiertelność. Jak umarł kolega w namiocie, to sprzedawano jego spodnie, koszule, buty za chleb i ewentualnie nawet za rybę. Wspominałem, że sprzedałem wszystko. Potem miałem jedną swoją koszulę, ale później, ponieważ współwięźniowie umierali, to mi się udało ubrać po nich.

To była tragiczna historia, w gruncie rzeczy beznadziejna, gdyby nie interwencja tych Anglików, dzięki którym przyjechała ta komisja, a obóz został w ogóle zlikwidowany. A te ostatnie dwa miesiące… Tylu co dzień umierało… Raz dziennie przyjeżdżali, zabierali trupy i raz dziennie przywozili jedzenie – chleb i taką dużą beczkę z kaszą.

Gdzie tych ludzi grzebano?

Wszystkich wywożono po prostu na pustynię. Przy tej okazji była próba ucieczki, której ja zresztą byłem jednym z organizatorów. Zwykle ciała wywozili Rosjanie z Niemcami – dwóch eskortujących Rosjan i trzech Niemców do kopania dołu i wrzucania trupów. Nasza koncepcja polegała na tym, że my pojedziemy zamiast Niemców, we trójkę obezwładnimy tych Rosjan, zdobędziemy broń, Rosjan zostawimy na pustyni i wrócimy samochodem.

W obozie było zawsze trzech, czterech strażników w wartowni, a pozostali spali. Wymyśliliśmy, że my podjedziemy samochodem, w tym momencie nasi koledzy wpadną do wartowni, obezwładnią tamtych, otworzą nam bramę, my wjedziemy i do samochodu właduje się trzydzieści osób, które już miały czekać. Wyjedziemy na pustynię, wiążąc tych obezwładnionych strażników, żeby jeszcze długo nie podnieśli alarmu. Alarm byłby dopiero po zmianie warty, a zmiana warty – nad ranem, więc liczyliśmy, że mamy szanse. Do przejechania było zaledwie 280 kilometrów.

Do Iranu?

Tak. Tam byli Anglicy. Ale to wszystko się się nie udało. Ja byłem w tym zespole, który miał odebrać broń i obezwładnić konwojentów. Było nas trzech, podjechaliśmy samochodem, a tam dół już był przez kogoś wcześniej wykopany. Samochód podjechał za blisko, przewrócił się i myśmy wpadli do tego dołu, a trupy na nas.

Straszna to była historia. Oni nas wyciągnęli, ale te trupy ciekły, w tym dole wszystko było zalane, mnie także zalało twarz, tak że przeżycie było potworne. Trzeba było wyciągać samochód, okazało się, że jest częściowo niesprawny, ledwo jechał.

Próba zakończyła się fiaskiem.

Na całe szczęście, dlatego że potem okazało się, że ta droga to była tak zwana karawanowa, tak że daleko byśmy nie zajechali. Wszystkich by nas rozstrzelali. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu.

Był Pan właściwie wiecznym uciekającym – i w Krakowie, i w Warszawie.

Tak, to prawda. Udało mi się zresztą dwa razy uciec z łapanki w Warszawie, potem uciekłem z niewoli niemieckiej, no i usiłowałem uciec z niewoli sowieckiej.

Na koniec chciałem zapytać, czy ci ludzie, którzy was pilnowali, Sowieci z różnych republik, byli tam też za karę?

Wszyscy byli skazańcami, całe miasto. Sam komendant został skazany na dwa lata pobytu w Krasnowodsku za defraudację 100 tysięcy rubli.

A czy nie było z ich strony jakiegoś cienia, nie powiem sympatii, ale jakiegoś zrozumienia, że w końcu byliście żołnierzami?

Nie, sympatii nie było, ale była obojętność, nie wrogość, bo to wszystko byli też skazańcy. Ci strażnicy mieli rok i osiem miesięcy, dwa lata pobytu w Krasnowodsku. Oni dostawali słodką wodę przywożoną z Kaukazu, więc o tyle było im lepiej niż nam, ale mimo wszystko ten klimat jest dla człowieka z innej strefy klimatycznej nie do przeżycia. Liczono, że ci skazani Rosjanie mogli tam żyć średnio półtora roku. Tak, że to dla nich było jak wyrok śmierci.

Przebywał Pan w Rosji Sowieckiej do 1946 roku.

Cały 1945, ‘46 i w pierwszych dniach września 1946 zostałem zwolniony. Potem przywieziono mnie do Polski. W Polsce siedziałem w obozie ministerstwa bezpieczeństwa. Zaczęła się akcja ujawniania Armii Krajowej, ale ja się nie ujawniałem.

Kiedy siedziałem w więzieniu, moja matka porozumiała się z paroma oficerami AK, między innymi z moim komendantem. On powiedział: „Absolutnie akcja ujawniania go obejmuje, niech pani go ujawni”. Dosłownie tak. I wybuchła sensacja. Mama przyjechała, rozmawiała ze mną, oczywiście w obecności strażnika. Mówi: „Wiesz, ujawniłam cię”. Ten skoczył: „Tak?! To ty kłamałeś, że nie byłeś w AK!”. I poleciał z dokumentami do komendy. Ja mówię: „Mamo, coś ty zrobiła?!”. A mama na to: „Jest umowa, że wszyscy ujawnieni podlegają amnestii”. No i rzeczywiście wszystkich nas, ujawnionych, zwolniono.

Uważam, że ta historia strasznego wyniszczenia nas, żołnierzy Armii Krajowej przez Związek Radziecki, jest do tej pory bardzo mało znana.

Wrócimy do tego. Zaczniemy od momentu, kiedy wyjeżdżał Pan z Kraju Rad. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” można przeczytać na s. 17 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „W łagrze na pustyni Kara-Kum” na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zachowaliśmy się, jak należało – mówi Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim / „Kurier WNET” 40/2017

To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy zachowali się tak, jak należało.

Zachowaliśmy się jak należało

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Witold Kieżun opowiada Stefanowi Truszczyńskiemu o końcówce powstania warszawskiego i o swoim spotkaniu z generałami Borem-Komorowskim i Chruścielem-Monterem.

Poprzednią rozmowę skończyliśmy gdzieś w połowie powstania. Co było dalej?

Jest początek września i jeszcze bronimy Pałacu Staszica, który jest codziennie ostrzeliwany przez czołgi. Pałac po tym się palił i musieliśmy go opuścić. 7 września nastąpił upadek Powiśla. Broniliśmy się jeszcze przez dobę poza pałacem. Mnie się przytrafiła wtedy taka historia, że pocisk karabinowy odstrzelił mi połowę ucha. Ale szczęśliwie, bo gdyby trafił centymetr dalej, to byłbym nie żył.

Wycofaliśmy się na teren ruin Poczty Głównej i w pewnym momencie byliśmy z trzech stron otoczeni przez Niemców. Broniliśmy się, paląc istniejące jeszcze domy. Wreszcie musieliśmy się wycofać na drugą stronę placu Wareckiego i zajęliśmy teren w pobliżu szesnastopiętrowego, nie istniejącego dziś, zniszczonego drapacza chmur. Zajęliśmy stanowiska na ulicy Jasnej. Dostaliśmy polecenie, żeby wdrapać się na szczyt tego zniszczonego wieżowca, który nie miał już schodów, został tylko szkielet. Chodziło o to, żeby meldować z góry o działaniach artylerii radzieckiej, która ostrzeliwała Warszawę, bo Rosjanie byli już na Pradze.

Wtedy właśnie nastąpił niesłychanie istotny moment w moim życiu. Nastąpiła komasacja naszego batalionu, batalionu „Gustaw” i innych, i wtenczas poznałem moją późniejszą żonę, która była powszechnie uważana za najpiękniejszą dziewczynę naszego oddziału. Nasze spotkanie skończyło się miłymi pozdrowieniami, podziwiałem jej piękność, ale bliższych kontaktów nie mieliśmy. Spotkaliśmy się dopiero wiele lat później. Ona była w obozie we Francji, potem wróciła do Polski. Ja byłem w gułagu w Związku Radzieckim. A potem spotkaliśmy się przypadkiem na brzegu morza w czasie wakacji i pobraliśmy się. Przez 63 lata żyliśmy we wspaniałym związku; niestety żona już umarła.

Danuta Magreczyńska, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Pana żona to była Danuta z domu Magreczyńska.

Tak. To była taka dygresja, a teraz – co działo się dalej.

Był Pan na dachu tego wieżowca.

Nie wolno nam było oczywiście strzelać, tylko obserwować i przekazywać meldunki. Drugiego dnia dyżurował z nami jakiś powstaniec z innego batalionu, z karabinem z lunetą. Dostrzegł dwóch Niemców-oficerów. Wbrew rozkazowi zastrzelił jednego i wtenczas Niemcy się zorientowali, że my jesteśmy na dachu tego drapacza chmur. Zaczęli nas ostrzeliwać, a my oczywiście nie mogliśmy się wycofać. Chowaliśmy się pod jakimiś szczątkiem dachu, który jeszcze tam został, i mogliśmy wycofać się dopiero nocą. Dobrze zapamiętałem to tragiczne, bo po ciemku osuwanie się z szesnastego piętra po tym żelaznym obudowaniu windy. Potem już nie mogliśmy tam wejść, dlatego że Niemcy mocno to miejsce ostrzeliwali. Później były systematyczne wzajemne ostrzeliwania na rogu Królewskiej, z obu stron ulicy.

Potem nastąpiła kapitulacja. Szliśmy do niewoli, a zasada w regulaminie wojskowym jest taka: żołnierz, który dostał się do niewoli, powinien s z pierwszej okazji do ucieczki. Idąc, co kilkadziesiąt metrów mijaliśmy patrol niemiecki, ale mnie i mojemu dowódcy porucznikowi Biskupowi udało się przeskoczyć przez żywopłot przy jakimś budynku. Udało się nam uciec.

Po wielkich perypetiach trafiliśmy na Kielecczyznę. Przejechaliśmy pociągiem, oczywiście parokrotnie wyskakując przed zatrzymaniem pociągu na stacji, bo na stacjach były kontrole. To była bardzo ciężka droga. Na Kielecczyźnie pracował mój wuj, który dał mi kontakt na partyzantkę. Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Miałem swoją pełną dokumentację w bucie, regimentację powstańczą z numerem legitymacji, legitymacją Virtuti, Krzyżem Walecznych, więc przyjęto mnie niesłychanie serdecznie. Ale komendant powiedział: nie ma pan żadnego doświadczenie w walce terenowej, tylko w walce ulicznej. Dam panu skierowanie do Krakowa. I pojechałem do Krakowa, dostałem kontakt do kierownictwa Armii Krajowej w Krakowie, dowód osobisty na inne nazwisko.

Wróćmy jeszcze do dnia 23 września, kiedy Pan stanął, że tak powiem, oko w oko z generałem Borem.

Tego dnia dostaliśmy polecenie, żeby zameldować się w budynku gazowni przy ulicy Kredytowej. No i okazało się, że tam było spotkanie żołnierzy z dowódcą Armii Krajowej Borem-Komorowskim. Bór-Komorowski wygłosił bardzo ciekawe przemówienie, potem poprosił o zadawanie pytań, więc pytałem, a potem czternastu z nas zostało udekorowanych orderem Virtuti Militari. Ja także dostałem order Virtuti Militari. Z naszego batalionu dwóm przyznano ten order. To znaczy, tego orderu fizycznie wówczas nie było, tylko uroczyste stwierdzenie faktu i podanie ręki. To było wielkie przeżycie i wielka satysfakcja.

A o co Pan pytał wtedy Bora-Komorowskiego? Jak on wyglądał? Jak wyglądało to spotkanie?

Bór-Komorowski prosił nas o zadawanie pytań. Wiec zapytałem po pierwsze, czy powstanie było uzgodnione z naszym rządem za granicą. A potem, jak wygląda ewentualna możliwość pomocy ze strony Armii Radzieckiej, czy są może jakieś kontakty.

Bór-Komorowski odpowiedział, że w tej chwili jest za wcześnie, żeby szczegółowo przedstawić genezę powstania warszawskiego, ale może jedno tylko stwierdzić – że powstanie było absolutną koniecznością. A badania, które zostały przeprowadzone ostatnio, to potwierdzają. Krótko przed jego wybuchem wyszło zarządzenie, że 100 000 osób ma się zgłosić do budowania barykad. Przyszło tylko kilkadziesiąt. Z tego tytułu już byłyby bardzo poważne sankcje. No a potem, 27 lipca, Hitler ogłosił Warszawę fortecą. Nie było mowy, żeby Niemcy bronili się w Warszawie, mając świadomość, że jest w niej 40-tysięczne podziemie.

Na spotkaniu 23 września był także generał Chruściel. Czy on też rozmawiał z wami? Jak oni wyglądali?

Muszę powiedzieć, że general Komorowski wyglądał niereprezentacyjnie: niskiego wzrostu, kiedy wszedł i po raz pierwszy go zobaczyliśmy, byliśmy trochę zawiedzeni. Nie miał typowego wyglądu bojowego, wyglądu żołnierza. Ale jak zaczął mówić, to mówił wspaniale, w sposób absolutnie przekonujący, tak że od raz sobie pomyśleliśmy: tak, to jest kawalerzysta! Zdobywał zresztą nagrody w wojskowych konkursach hippicznych.

Ale najbardziej ujął nas tym, że rozmawiał z nami w sposób bardzo jasny, żołnierski, jednoznaczny, a wtedy zniknęło nasze wrażenie, że jego wygląd nie jest bojowy. Zyskał u nas całkowite, bardzo wysokie uznanie.

On i wyglądał, i mówił tak właśnie, jak wódz naczelny. Wzbudził w nas szalony entuzjazm, myśmy go oklaskali. Były zresztą okrzyki: Niech żyje! Niech żyje! Trudno mi wspominać, to budzi we mnie wielkie wzruszenie.

A generał Chruściel?

General Chruściel był typowym wojskowym, prostym, ale bardzo dobrze się prezentował. Nosił coś w rodzaju munduru, ale to nie był prawdziwy mundur, tylko miał jakiś element mundurowy.

Monter też zabrał głos i mówił bardzo po żołniersku, przekonująco. Mieliśmy ogromną satysfakcję, a potem dyskutowaliśmy i rozmawialiśmy między sobą, że mamy dowódców takich, jakich mogliśmy sobie wymarzyć.

Ilu was było na tej uroczystości? Jak duża to była grupa?

Na uroczystości było nas dość dużo, 60-70 osób. Było to na terenie gazowni przy ulicy Kredytowej, w miejscu dość spokojnym, bo Niemcy byli dopiero na Królewskiej. Teren był dobrze chroniony. Oczywiście spotkanie nie mogło trwać za długo. Zawsze była groźba pocisku, ataku lotniczego. Ale wszystko odbyło się spokojnie, trwało nie więcej niż półtorej, dwie godziny. Niemożliwe były dłuższe zgromadzenia.

Witold Kieżun, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Czy już wtedy mówiono o dacie ewentualnego zakończenia?

Nie. Ta sprawa nie była dyskutowana.

Jeszcze były jakieś nadzieje.

Jeszcze były nadzieje. Przy czym to było 23 września, a 18, kiedy byłem na dachu tego drapacza chmur, nastąpił pierwszy, olbrzymi lot 104 samolotów amerykańskich, które zrzucały broń. Pierwszy zrzut. Olbrzymia część tej broni spadała na stronę Niemców, a my patrzyliśmy na to z przerażeniem, bo to były między innymi wspaniałe, ciężkie przeciwlotnicze karabiny maszynowe. A Niemcy bombardowali nas z bardzo niskiej wysokości, bo bali się, żeby nie trafić w stanowiska niemieckie. Gdybyśmy mieli te ciężkie karabiny maszynowe, moglibyśmy zestrzeliwać te samoloty. Możliwość obrony byłaby kolosalna.

Były też wspaniałe PIAT-y przeciw czołgowe; jeden celny pocisk niszczył czołg. Gdybyśmy tę broń dostali w pierwszych dniach powstania, to cała Warszawa byłaby opanowana. Lotnisko byłoby opanowane, a wtenczas mogłaby lądować część polskiej armii z Włoch. Byłaby zupełnie inna sytuacja.

Potem się dowiedzieliśmy, że Churchill domagał się kategorycznie od Roosevelta, żeby oddziałał na Związek Radziecki, żeby się zgodzili na lądowanie samolotów amerykańskich i angielskich. Bo oni nie pozwalali wylądować na swoich lotniskach tym paru samolotom, które tam kilka razy przyleciały.

Ale Roosevelt powiedział, że ze względu na dalsze cele wojny tego rodzaju depeszy do Stalina nie wyśle. Roosevelt miał nadzieję, że we współpracy z bardzo silnym Związkiem Radzieckim, który opanuje większość Europy, uda mu się zniszczyć system kolonialny. On miał kompleks kolonializmu Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii.

Uważał, że Amerykanie jako pierwsi walczyli i zdobyli niepodległość jako kraj kolonialny i teraz ich najważniejszym celem politycznym jest zniszczenie kolonializmu. I dlatego w październiku 1943 roku, w tajemnicy przed polskim rządem, oddał Stalinowi 1/3 Polski.

Co jeszcze można by powiedzieć o sposobie myślenia Churchilla? O jego staraniach choćby o te samoloty, o dostarczenie broni?

Przede wszystkim ten człowiek się bał. On miał świadomość, że jeżeli Związek Radziecki opanuję całą Europę, to Wielka Brytania się nie obroni. Więc dla Wielkiej Brytanii było bardzo ważne, żeby Związek Radziecki oczywiście brał udział we zwycięstwie, ale żeby to nie było największe zwycięstwo terytorialne na terenie Europy. Był w tym w najwyższym stopniu zainteresowany, to było w interesie Wielkiej Brytanii i dlatego domagał się od Roosevelta interwencji u Stalina, żeby ten zgodził się na lądowanie samolotów.

Oczywiście interes Anglii był w tym zupełnie jednoznaczny. Anglia się bała nadmiernego umocnienia Związku Radzieckiego, bo oczywiście Związek Radziecki mający Niemcy i mający Francję – to koniec Wielkiej Brytanii.

Tym bardziej, że w Wielkiej Brytanii było sporo zwolenników komunizmu.

Był przecież cały zespół agentów. Dzisiaj sprawa jest jasna. Mimo wszystko jednak polityka Churchilla była samodzielna.

Kiedy Churchill ostatecznie zrezygnował z dopominania się o sprawy Polskie? Potem się zgodził na tę nieszczęsną paradę, gdzie zabrakło Polaków.

Po tym, jak już dowiedział się, że Roosevelt zgodził się na oddanie Stalinowi trzeciej części Polski. Poza tym Armia Czerwona zdobyła jednak Berlin i opanowała połowę Niemiec. Wtenczas sytuacja polityczna zmieniła się i Churchill nie chciał się przeciwstawić Związkowi Radzieckiemu i między innymi zgodził się na tę fatalną, skandaliczną demonstrację. Mimo że armia polska miała olbrzymi wpływ na wygranie wojny.

Nawiasem mówiąc, myśmy rozpracowali niemiecki system szyfrowania depesz – Enigmę, i wszystkie materiały przekazaliśmy w 1939 roku Anglikom. W Anglii w czasie wojny były rozszyfrowywane wszystkie tajne depesze niemieckie. Bez tego byłoby znacznie trudniej. Przecież cała ofensywa na Europę była opracowana na podstawie właśnie znajomości tajnych rozkazów niemieckich w systemie Enigmy. Tak, że z tego punktu widzenia nasz wpływ na zwycięstwo był olbrzymi. Tego dokonali nasi matematycy.

Wszystkie meldunki, rozkazy do ubotów też były kontrolowane.

Tak, oczywiście. Później to był straszny skandal.

Jeszcze trzeba wspomnieć o lotnikach. Przecież byli jeszcze nasi lotnicy, generał Skalski i inni.

Oczywiście. Mieli najwięcej zestrzeleń. Ale potem nasi dowódcy, generałowie, oficerowie, którzy zostali po wojnie w Anglii, pracowali tam jako kelnerzy, a często nie mieli z czego żyć. Najpierw Francja nas w haniebny sposób zdradziła, a później Wielka Brytania. Churchill przez pewien czas coś usiłował robić, ale niestety polityka Roosevelta stosunku do Polski była tragiczna.

Przywołam jeszcze nazwisko generała Sosabowskiego.

Wspaniała postać. Zresztą jego syn był moim kolegą gimnazjalnym; potem tragicznie stracił wzrok. Właśnie Sosabowski pracował po wojnie jako kelner.

A Maczek był barmanem.

Tak, tak, tak.

Kiedy Pan się dowiedział o tej skandalicznej decyzji wykluczenia polskich żołnierzy z defilady?

Dowiedziałem się dopiero po powrocie ze Związku Radzieckiego, bo ja wtenczas byłem w gułagu.

Złapano Pana już w Krakowie?

Tak. Aresztowano mnie w Krakowie już w marcu 1945 roku. Był zdrajca, który doniósł i aresztowano wielu AK-owców, w tym mnie.

Jak by Pan podsumował ten okres poprzedzający aresztowanie? Wyszedł Pan z wojny na pewno strasznie poturbowany i zmęczony, ale był pan zdrowy, silny, młody. Jak Pan patrzył wtedy jeszcze na świat?

Bardzo się narażaliśmy i wyszliśmy z wojny ze strasznymi stratami. Z mojej klasy maturalnej z 1939 roku 60% zginęło w okresie okupacji. Mieliśmy straszne, straszne straty. Bo też, praktycznie rzecz biorąc, wszyscy moi koledzy z mojej klasy byli w podziemiu. Albo w podziemiu, albo część dostała się na stronę okupacji radzieckiej i potem z Andersem udało się paru dostać do Armii Andersa. Jeden z moich kolegów gimnazjalnych później walczył pod Monte Cassino i dostał też Virtutti Militari.

Ten okres wspominam z wielką satysfakcją. To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy jednak zachowali się tak jak należało.

Co jest Pana zdaniem najważniejsze w życiu młodego człowieka i jego wychowaniu: dom, geny czy nauczyciele, czy jakiś mądry ksiądz?

Myślę, że geny i tradycja odgrywają pewną rolę. W mojej rodzinie na przykład dziadek był 20 lat na Syberii jako powstaniec styczniowy. Ojciec – oficer w czasie wojny z bolszewikami. Mój stryj, podpułkownik, był jednym z twórców polskiego lotnictwa; też dostał Virtutti Militari w 1920 roku. Więc ja oczywiście miałem kolosalne, kolosalne, że tak powiem, tradycje rodzinne.

Część moich kolegów z gimnazjum Poniatowskiego to byli synowie oficerów, bo na Żoliborzu była cała kolonia oficerska. Był syn generała Trojanowskiego, dowódcy Okręgu Warszawskiego. Ale był cały szereg kolegów ze środowiska tego nowego typu, socjalistycznego, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Mieliśmy też pięciu kolegów Żydów. I właśnie ten chłopak pochodzenia żydowskiego, kolega Weisen, był potem w Armii Andersa i dostał i Virtuti, i awans oficerski.

Wszystkich tych pięciu moich kolegów żydowskiego pochodzenia było patriotami polskimi. Jeden z nich od razu tragicznie zginął w Warszawie. Czterech pozostałych, zresztą za moją namową, uciekło na stronę radziecką. I tam tylko jednemu się nie udało, a wszyscy wstąpili do armii Andersa.

W następnej rozmowie przejdziemy do tych strasznych spraw gułagu, który Pan przetrwał właściwie cudem.

Mało, że przetrwałem, ale formalnie nawet umarłem.

Ale jest Pan z nami 95 lat, a przypomnę, że Pan mnie zaprosił na stulecie swoich urodzin.

Chciałbym dożyć choćby dlatego, że w tej chwili już mam umowę na trzy książki, które muszę napisać jeszcze przed śmiercią.

Czyli to zaproszenie do Jabłonnej jest aktualne?

Tak jest. Zapraszam na stulecie do Jabłonnej.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” znajduje się na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego