Dla ogółu Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Ukraińcy zaś uważali ich za grupę regionalną, posługującą się gwarą

Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK

W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor

Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.

Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.

W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)

Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.

W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .

Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.

Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.

W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.

Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)

Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?

Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.

Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.

Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.

Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.

Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.

W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.

Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.

Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.

Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.

Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)

Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością

Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.

Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)

Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.

Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)

Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.

Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.

Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.

A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Kiedy w 988 r. Włodzimierz Wielki, władca Rusi Kijowskiej, przyjmował chrzest, Moskwa nie istniała nawet w zalążku

Chrzest Włodzimierza Wielkiego, księcia Rusi Kijowskiej | Fot. CC0, Wikipedia

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”.

s. Katarzyna Purska USJK

(…) Prof. Andrzej Nowak postrzega trwający właśnie konflikt jako spór w istocie swej polityczny, gdyż rozgrywa się o dziedzictwo pierwszego państwa Słowian wschodnich – Rusi Kijowskiej. Do innego wniosku prowadzi nas teoria cywilizacji prof. Feliksa Konecznego. Jedną z cywilizacji, które wyodrębnił i opisał ten uczony, jest cywilizacja turańska. Wytworzyła się ona w przeważającej części rozległych obszarów północnej Azji i miała wpływ nie tylko na Daleki Wschód, ale także na kraje Europy Wschodniej. Przywędrowała do nas wraz z Mongołami, którzy wnieśli do umysłów i serc ludzkich przekonanie, że najważniejszym czynnikiem w historii jest siła fizyczna, która ma rozstrzygać wszelkie spory i kierować całym życiem ludzkim. Tam, gdzie panuje cywilizacja turańska, nie mogą istnieć wolni obywatele. Muszą to być zniewoleni poddani, którzy ślepo czczą wodza i są mu bezgranicznie posłuszni. Władza w cywilizacji turańskiej jest w zasadzie „bezetyczna”. Koncentruje się wokół osoby wodza, który jest „półbogiem”, panem życia i śmierci.

Według teorii prof. Konecznego, dwie odrębne cywilizacje nie mogą istnieć obok siebie. Musi dojść do konfliktu między nimi. Czy wobec tego aktualnie trwającą wojnę pomiędzy Rosją pod władzą Putina a Ukrainą można by odczytać jako walkę pomiędzy cywilizacją turańską, której reprezentantem jest Rosją, a cywilizacją bizantyjską, do której odwołuje się współczesna Ukraina?

Skoro, jak uważa profesor Andrzej Nowak, konflikt pomiędzy tymi dwoma narodami dotyczy dziedzictwa Rusi Kijowskiej, zatem jego korzenie sięgają okresu średniowiecza. Czy jednak Ruś Kijowską można traktować jako dziedzictwo kulturowe i początek państwowości ukraińskiej? Problem w tym, że odwoływanie się do tradycji Rusi Kijowskiej wydaje się problematyczne zarówno w odniesieniu do Ukrainy, jak i Rosji.

Jeszcze do niedawna na Zachodzie Ukraińcy jako naród byli niemal nieznani i traktowani jako część Rosji, a język ukraiński uznawano za dialekt rosyjskiego. Obecnie cały świat dowiedział się, że Ukraina nie jest częścią Rosji, choć nadal uparcie przeczy temu prezydent Władimir Władimirowicz Putin.

Dzisiaj, kiedy słowo ‘Ukraina’ znajduje się na ustach niemal całego świata, sądzę, że warto zapytać, jak ewoluowało to określenie na przestrzeni dziejów i jak zmieniało się jego znaczenie?

Najpierw pojawiło się ono jako oznaczenie pogranicza, czyli miejsca na skraju, na „krajnach”, albo „u kraja”. Za czasów dynastii Jagiellońskiej słowo ‘Ukraina’ nie było odnoszone do całości terytorium państwowego obecnej Ukrainy, ale jedynie do jej fragmentu znajdującego się na pograniczu Rzeczypospolitej, Wielkiego Księstwa Moskiewskiego oraz terenów zdominowanych przez Tatarów i Turków. Kiedy w XVII wieku osłabło władztwo Rzeczypospolitej nad tamtejszymi ziemiami, pojęcie to było odnoszone głównie do ówczesnych województw kijowskiego i bracławskiego, a także do części Podola, czyli terenów, które obecnie znajdują się w centrum państwa ukraińskiego. Nie używano go jednak w stosunku do pozostałych obszarów współczesnej Ukrainy. Aż do XIX wieku Ukraińcy byli nazywani Rusinami, a z państwowością Ukrainy mamy do czynienia dopiero w roku 1917, gdy została utworzona Ukraińska Rada Centralna, która 22 stycznia 1918 r. proklamowała niepodległość Ukrainy. Tak więc proces kształtowania Ukrainy, jej państwowości, narodu i języka był długi i być może zakończył się dopiero w XX wieku.

Trzeba również pamiętać, że Ukraina zawsze kształtowała się w opozycji do Rosji i rosyjskości.

Mówiąc o kształtowaniu się ukraińskości, nie możemy zapominać o kluczowej roli, jaką odegrała jej kultura, także kultura ludowa. Oparciem dla budowania tożsamości ukraińskiej była Cerkiew prawosławna, a później również Kościół greckokatolicki, który stanowił ważny filar jej ambicji narodowo-niepodległościowych. Duża część terenów zajmowanych obecnie przez Ukrainę należała kiedyś do Rusi Kijowskiej, której dzieje sięgają VI/VII wieku, a początek chrześcijaństwa w tym państwie datuje się od X wieku.

W ukraińskich podręcznikach historia Ukrainy zaczyna się w momencie chrztu Rusi, podczas gdy Rosjanie twierdzą, że to oni są spadkobiercami kijowskich kniaziów. Jakie to ma znaczenie dla zrozumienia trwającego konfliktu zbrojnego?

Stepowe tereny Ukrainy stanowiły przez długi czas obszar bez stałego osadnictwa i były miejscem przebywania różnych ludów koczowniczych. Około połowy pierwszego tysiąclecia naszej ery na tych ziemiach, które były już zasiedlone przez ludy słowiańskie, pojawili się pochodzący ze Skandynawii Waregowie, z których wywodziła się dynastia Rurykowiczów. Ruryk, władca Waregów, przypłynął na Ruś w końcu IX wieku i stał się założycielem państwa ze stolicą w Nowogrodzie.

Jego następca, Oleg Mądry, w 882 roku zaatakował Kijów i Kaganat Chazarów, podbił wiele plemion wschodniosłowiańskich, następnie doprowadził do zjednoczenia północnych i południowych księstw ruskich (wareskich) i na koniec przeniósł stolicę swego państwa z Nowogrodu Wielkiego do Kijowa. Jego następcy utrzymywali dobre stosunki z Bizancjum i zapewne dlatego Ruś Kijowska stamtąd przyjęła chrzest. Ówczesny władca Księstwa Kijowskiego – Włodzimierz I Wielki przyjął chrzest w roku 988, najpierw sam wraz ze swoją rodziną, a następnie zostali ochrzczeni jego poddani. Ruś pod panowaniem Włodzimierza przeżywała okres świetności, a rok 988 stanowił ukoronowanie długotrwałego i złożonego procesu rozszerzania się chrześcijaństwa na te ziemie.

Po śmierci Włodzimierza nastały walki o tron, które stały się powodem interwencji militarnej polskiego władcy – Bolesława Chrobrego, który wskutek zwycięskiej wyprawy wojennej w roku 1018, zajął Kijów i zdobył Grody Czerwieńskie. Ten sukces militarny nie przyniósł Polsce długotrwałych owoców. Zwycięzcą rozgrywki okazał się Jarosław I Mądry, który w roku 1019 wstąpił na tron jako książę kijowski. Od niego bierze początek potęga państwa znanego jako Wielkie Księstwo Kijowskie.

Zgodnie z testamentem Jarosława I, po jego śmierci, która nastąpiła w 1054 r., dokonał się podział ziem księstwa pomiędzy jego synów. Od tego czasu rozpoczął się kilkuwiekowy okres rozbicia dzielnicowego Rusi: na północy powstała Republika Nowogrodzka (1136–1478), na południu Księstwo Halickie-Włodzimierskie, na terenie dzisiejszej Białorusi – Księstwo Połockie, zaś w centralnym obszarze – Księstwo Kijowskie, Smoleńskie i Turowskie. W roku 1069 Kijów ponownie stał się celem zbrojnej interwencji polskiej i został zdobyty przez wojska króla Bolesława II Śmiałego.

W 1227 r. Ruś najechali Mongołowie, którzy pod wodzą Batu-Chana opanowali i zhołdowali te ziemie. Odtąd chan tatarski zatwierdzał każdego władcę na ziemiach ruskich. Wolne pozostały tylko tereny Białorusi, bogaty Nowogród zaś był zmuszony płacić daninę w skórkach sobolich. Był to okres zahamowania rozwoju Rusi Kijowskiej.

W miarę jak rosło w siłę Wielkie Księstwo Litewskie, tereny Rusi stawały się przedmiotem rywalizacji z Królestwem Polskim. W XIV wieku, za czasów panowania królowej Jadwigi, ziemie te zostały podzielone. Wielkie Księstwo Litewskie zatrzymało Wołyń i Podole Kamienieckie. Reszta przyłączonych ziem przypadła Koronie. Król Polski przyjął wówczas tytuł księcia Rusi, powołując się na prawo Kazimierza Wielkiego jako spadkobiercy książąt halickich.

Warto zauważyć, że tereny współczesnej Ukrainy stały się częścią Rzeczypospolitej bez żadnej agresji, jedynie w wyniku procesów unijnych. Tamtejsza elita stawała się częścią polskiej elity, uczestniczyła w dorobku polskiego parlamentaryzmu i stawała się z czasem również polską elitą. Wielkie rody ruskie polonizowały się, podczas gdy polscy chłopi mieszkający na ziemiach ruskich z kolei się rutenizowali.

Mieszkańców tych ziem łączyła w jakby jeden organizm podległość wspólnemu prawu i swobody. Niestety w ciągu długo trwającej wspólnej historii było też wiele wzajemnej krzywdy i wrogości. Szczególnie dramatyczny charakter przybrały stosunki polsko-ruskie w XVII wieku. Wówczas to doszło w 1648 roku do powstania Kozaków zaporoskich pod wodzą Bohdana Chmielnickiego przeciwko Rzeczpospolitej.

Kozacy jako społeczność zamieszkująca południowo-wschodnie Kresy Rzeczypospolitej wyodrębnili się w okresie krwawych najazdów tatarskich. Okrucieństwo, jakim wykazywali się wówczas, do dziś budzi grozę i przerażenie, czego materialnym dowodem jest spoczywające w kościele jezuitów w Warszawie ciało św. Andrzeja Boboli. Niewątpliwie Kozacy zaporoscy w kaźniach dokonywanych na katolickich kapłanach i szlachcie polskiej wzorowali się na Tatarach. Niewiele było w tym z kultury chrześcijańskiej. Okrucieństwo rodzi okrucieństwo. Podobne metody stosował wobec nich wojewoda ruski i dowódca wojsk koronnych – Jeremi Wiśniowiecki, stając się przez to postrachem Kozaków.

18 stycznia 1654 r. Bohdan Chmielnicki wraz ze starszyzną kozacką zawarł w Perejasławiu ugodę z carem Rosji Aleksym I i złożył mu przysięgę wierności. W zamyśle kozackiego hetmana miała ona być sojuszem wymierzonym w Rzeczpospolitą, ale ostatecznie stała się pretekstem do wojny Rosji z państwem polsko-litewskim. Hetman Chmielnicki (notabene dziś jeden z bohaterów Ukrainy) poddał się pod protektorat cara w nadziei zdobycia dla siebie pełnej władzy.

W rezultacie „opieki”, którą car otoczył Kozaków, Rosja zagarnęła zadnieprzańską połowę Ukrainy. Ten podział jest do dziś aktualny zarówno terytorialnie, jak i kulturowo.

Z racji ugody perejasławskiej Rosja nadal rości sobie pretensje terytorialne do Ukrainy i podobnie jak pod panowaniem księcia moskiewskiego Iwana Kality (lata 1325–1340), nadal „zbiera ziemie ruskie”. Przypisuje też sobie dziejową misję zjednoczenia „Małorusów” z Rosjanami.

Władimir Putin – obecny prezydent Rosji, powołując się na tę tradycję, „zbiera ziemie ruskie” w imię świętego prawosławia i oskarża Ukrainę, że zawłaszczyła przynależną Rosjanom tradycję Wielkiego Księstwa Kijowskiego. Właśnie w tym celu usiłuje zaprezentować się Rosjanom, Białorusinom i Ukraińcom jako człowiek „szczególnej wiary”. Pomija jednak milczeniem fakt, że w czasie, kiedy Ruś Kijowska przyjmowała chrzest, obecna stolica Rosji nie istniała nawet w zalążku (jest wspominana w kronikach jako skromna mieścina dopiero od 1147 r.), Księstwo Moskiewskie zaś jeszcze w XII wieku stanowiło maleńką enklawę wokół samej tylko Moskwy. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Przybywa jeździec na ognistym koniu?” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022

Czy jest możliwe, aby bł. Stefan Wyszyński wniósł nową moc i energię w nasz naród i trawiony kryzysem Kościół Polski?

Jakiej Polski chcecie? Czy Polski bez wiary w Boga i ludzi, a więc bez ideałów, bez zdolności do poświęcenia i ofiary… Drodzy moi! Ja tylko was pytam. Nie czynię wymówek. Nie oskarżam. Ja tylko pytam.

s. Katarzyna Purska USJK

Uroczystość beatyfikacyjna była niezwykle piękna i podniosła (…) A co potem? Nie zauważyłam, aby w kolejnych miesiącach wśród księży i ich parafian wzrosło zainteresowanie osobą i nauczaniem Księdza Prymasa. Zagadkowe jest pominięcie milczeniem osoby, która mogła stać się darem na te czasy.

Spętani lękiem przed pandemią, przed wojną z Białorusią, groźbą rosyjską, troską o byt, wróciliśmy do zmagań z codzienną rzeczywistością. Czy wobec tego jest możliwe, aby bł. Stefan Wyszyński wniósł nową moc i energię w nasz naród i trawiony kryzysem Kościół Polski?

Papież Pius XII widział w nim proroka, kogoś, kto pokazał regułę zwycięstwa”. Odkryć tę regułę oznacza dziś odnaleźć światło, dzięki któremu zobaczymy dalej i więcej, niż dotąd pozwalał panujący wokół nas półmrok. Niewątpliwie Prymas Wyszyński był człowiekiem wielkiego formatu i takim autorytetem, że dziś nie ma sobie równych wśród pasterzy Kościoła katolickiego w Polsce. Co zatem mówi do nas nasz ostatni Interrex?

„Najmilsi! Jeśliby ktoś miał wątpliwości, czy Naród Polski jest jednością, to ja czuję, że mam prawo dziś Wam odpowiedzieć. I nie wiem, kto miałby większe w tej chwili prawo do tego! (…) Polska jest jednością, Polska jest całością, Polska jest jednym sercem, Polska jest jednym ramieniem” powiedział podczas kazania ingresowego arcybiskup Wyszyński. (…)

Teza o Polakach, którzy z natury są kłótliwi i zawistni, nie tłumaczy, dlaczego ks. Prymas stwierdził, że naród nasz jest jednością. Wszak w czasach, kiedy wypowiedział te słowa, sytuacja społeczna w kraju wcale nie wyglądała lepiej. Ludzie byli przestraszeni, nieufni wobec siebie i skłóceni, do czego zresztą w niemałym stopniu przyczyniła się komunistyczna władza oraz „siły zewnętrzne”. Co więcej, spory polityczne i konflikty społeczne miały miejsce w odległej historii, i to nie tylko naszego narodu. (…)

Całe życie ks. Stefana Wyszyńskiego było związane z kultem Matki Bożej Częstochowskiej. Jasna Góra, cudowny wizerunek Czarnej Madonny, to było jego duchowe centrum. Znajdował tu siły i inspirację do podejmowania ciężaru odpowiedzialności za Kościół i dalszych inicjatyw duszpasterskich. Ikona Czarnej Madonny to typ Hodegetrii, czyli „wskazującej drogę”. Bł. Stefan Wyszyński od dzieciństwa słyszał od rodziców: „Gdzie Maryja, tam jest prawdziwa wiara”.

Cześć dla Matki Bożej podzielał z nim jego wielki poprzednik – kard. August Hlond, który na łożu śmierci zapowiedział: „Zwycięstwo, gdy przyjdzie, będzie zwycięstwem Matki Najświętszej”. Przejęty dogłębnie tym proroctwem, nowy Pasterz Kościoła katolickiego w Polsce prowadził naród drogą Maryi. W okresie przygotowań Kościoła do obchodów millenijnych mówił, że do Tysiąclecia Chrztu trzeba Polskę prowadzić ze śpiewem: „Bogurodzico Dziewico, Bogiem sławiena Maryjo”. Kult Matki Bożej jest trwale wpisany w religijność Polaków.

Naśladowanie Jezusa Chrystusa wielu ludziom wydaje się nieosiągalne, lecz Matka Boża jawi im się jako bliska, podobna do nich poprzez życie, które prowadziła w Nazarecie: proste, zwyczajne i pełne pracowitego trudu.

Ks. Kardynał Wyszyński był profesorem i znawcą katolickiej nauki społecznej. Refleksja naukowa przyszłego prymasa w okresie międzywojennym skupiała się na marksizmie i kapitalizmie jako dwóch fundamentalnych zagrożeniach społecznych, które determinowały kształtowanie relacji międzyludzkich bez odniesienia do Boga i Jego Prawa. W związku z tym studiował uważnie Kapitał Marksa i doskonale znał filozofię marksistowską, lepiej od wielu komunistów.

Wobec próby budowania dla doraźnych celów ideologicznych porządku społecznego bez poszanowania dla prawdy i wartości podstawowych, przykład Maryi był bezcenny. Wrażliwa na potrzeby innych ludzi i solidarna z nimi, skromna, uważna i zawsze gotowa do niesienia pomocy Maryja to Osoba obdarzona niezbywalną godnością, a nie jednostka ludzka podporządkowana masie. Zamiast walki klas ukazywała drogę służby we wspólnocie z innymi.

Wskazując na Matkę Bożą, ks. Prymas Wyszyński uczył ludzi, kim naprawdę jest człowiek, jaka jest jego prawdziwa natura i jaką rolę odgrywa w odwiecznym planie Bożym. W ten sposób wyrażał również swój sprzeciw wobec tego, co nazwał „zdradą natury ludzkiej”. Mówił i pisał: „Śmierć Boga przyniosła śmierć człowieka”. (…)

Zenon Kliszko, odpowiedzialny za politykę państwa wobec Kościoła, podobno w czerwcu 1958 r. powiedział: „Wyszyńskiego opanowała jakaś szaleńcza idea, że tutaj w Polsce rozstrzygną się losy światowego komunizmu”. Ciekawe, na czym opierał tę „szaleńczą ideę”, która spełniła się na naszych oczach?

Jednakże w tamtych czasach, tuż przed internowaniem, nie tylko katolicy otwarci – jak byśmy ich dzisiaj nazwali – lecz także wielu księży, a nawet biskupi mówili o nim z lekceważeniem: „Prymas Hodegetria”. Poddany krytyce, prowadził Kościół w Polsce w przekonaniu, że kiedy go zabraknie, „nowe światła i nowe moce da Bóg w swoim czasie”. (…)

1.07. 1949 r. Papież Pius XII przypomniał treść encykliki Divini Redemptoris z roku 1937, w myśl której każdy, kto propaguje komunizm albo choćby współpracuje z komunistami, ściąga na siebie klątwę kościelną. Komuniści nazwali to próbą ingerencji Watykanu w sprawy państwa i zażądali, aby Prymas nazwał dekret wydany przez Piusa XII nawoływaniem do zdrady ojczyzny. Wyszyński wiedział, że jeśli to uczyni, zdradzi Kościół; jeśli nie – przyzna, że jest „wrogiem Polski”. Jak się okazuje, w przyszłości jeszcze nieraz Kościół Polski musiał stanąć wobec takiego dylematu moralnego. Ks. Prymas był świadomy, że toczy się zacięta walka pomiędzy Państwem a Kościołem i to on będzie musiał wziąć odpowiedzialność za drogę, którą podąży naród i Kościół katolicki w naszej ojczyźnie.

W styczniu 1950 r. nastąpiła likwidacja kościelnego Zrzeszenia Caritas. Od 21 stycznia 1953 r. toczył się proces księży i pracowników kurii krakowskiej oskarżonych o działalność szpiegowską na rzecz Stanów Zjednoczonych, a 14.09. 1953 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie stanął kielecki biskup Czesław Kaczmarek i został skazany w sfingowanym procesie pokazowym na 12 lat więzienia. Wobec tej straszliwej sytuacji politycznej, w Wielki Czwartek Prymas powiedział do swoich kapłanów:

„Nie lękajcie się prześladowców Boga! W walce z Bogiem ujawnia się bowiem największa ich słabość. Pamiętajcie, że prześladowcy sami zazwyczaj doznają największej trwogi i godni są naszego współczucia. Wiedzą oni bowiem, że czynią nieprawość”.

Gdy 9.02. 1953 r. został ogłoszony dekret Rady Państwa „o tworzeniu, obsadzaniu i znoszeniu duchownych stanowisk kościelnych”, który dawał prawo do kontrolowania i unieważniania każdej nominacji i aktu prawnego Kościoła, odpowiedzią Prymasa było słynne „non possumus”: „Rzeczy bożych na ołtarzu cesarza składać nam nie wolno. Non possumus. Nie możemy”.

(…) Niezłomny Prymas Tysiąclecia doczekał się spełnienia swojego proroctwa, które wypowiedział w 1957 r.: „Los komunizmu rozstrzygnie się w Polsce. Jak Polska się uchrześcijani, stanie się wielką siłą moralną, komunizm sam przez się upadnie. Losy komunizmu rozstrzygną się nie w Rosji, lecz w Polsce. Polska pokaże całemu światu, jak się brać do komunizmu i cały świat będzie jej wdzięczny za to”. Proroctwo to nie fatum, nie ślepy los, który determinuje historię ludzi i narodów. Polska stanie się wielką siłą moralną dopiero wtedy, gdy się „uchrześcijani”.

Szereg lat później, 22.03. 1972 r. do młodzieży akademickiej Kardynał Wyszyński mówił: „Zapytajmy samych siebie, jakiej chcę Polski?… Przemawia do was syn Narodu, który kocha swoją ojczyznę. A kochać ją to znaczy miłować wszystko, co Polskę stanowi.

Jakiej więc Polski chcecie? Czy chcesz Polski bezdzietnej, w której tak wielu nienarodzonych Polaków idzie do… kanałów? Czy chcesz Polski bez wiary w Boga i ludzi, a więc bez ideałów, bez porywów i wzlotów, bez zdolności do poświęcenia i ofiary… Drodzy moi! Ja tylko was pytam. Nie czynię wymówek. Nie oskarżam. Ja tylko pytam: Jakiej chcecie Polski? W rachunku sumienia można i trzeba postawić to pytanie”.

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Błogosławiony Kardynał Stefan Wyszyński do Europejki, która mieszka w Warszawie” znajduje się na s. 8 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Błogosławiony Kardynał Stefan Wyszyński do Europejki, która mieszka w Warszawie” na s. 8 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Non possumus” apb. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego / s. Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 83/2021

„Jeśliby ktoś was namawiał do czynu, którego popełnić się nie godzi bez uchybienia prawom Bożym i Kościoła, odpowiadajcie: non possumus”. On pierwszy wypowiedział słynne pasterskie „non possumus”.

s. Katarzyna Purska SJK

Pasterz granitowej wiary

„Kościół to najdroższy skarb mój, to cel mojego życia, to jedyne kochanie moje na ziemi”. Te wyjęte z pamiętnika słowa zaskakują dziś i zastanawiają wielu, także katolików, którzy ze swobodną pewnością siebie krytykują Kościół katolicki, a w nim zwłaszcza kapłanów, i próbują go reformować. Autorem ich jest właśnie kapłan i pasterz Archidiecezji Warszawskiej – abp Zygmunt Szczęsny Feliński. Ten, którego szereg lat później bp Michał Godlewski nazwał „Człowiekiem granitowej wiary”.

Co wiemy o nim dzisiaj? Może to, że w 2002 r. Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym, a Benedykt XVI – świętym (w 2009 r.)? A może i to, że jako metropolita Warszawy podczas powstania styczniowego został skazany przez cara na zesłanie? Niewiele osób wie, gdzie spoczywa. Niewielu też zatrzymuje się na modlitwie przy jego relikwiach. Tymczasem podczas otwarcia w 1965 r. jego procesu beatyfikacyjnego kard. Stefan Wyszyński powiedział o nim: „To był cud miłości, najwspanialsza potęga ducha człowieka, który się nie załamał, chociaż miałby do tego prawo, przechodząc przez tak wyjątkową drogę”. Zapomniany święty Pasterz Kościoła Warszawskiego. A jednak pozostawił trwały ślad na swej wyjątkowej, choć trudnej drodze.

Zygmunt Szczęsny Feliński urodził się 1 listopada 1822 r. w Wojutynie koło Łucka w drobnoszlacheckiej rodzinie. Był jednym z sześciorga dzieci Gerarda i Ewy z Wendorffów. Jego stryjem był Alojzy Feliński – wieloletni dyrektor Liceum Krzemienieckiego i profesor literatury oraz autor utworu pt. Pieśń narodowa za pomyślność króla (1816), napisanego na cześć Aleksandra I, który to wiersz w przyszłości zyskał popularność jako hymn Boże, coś Polskę. Ojciec Zygmunta, Gerard Feliński, pełnił funkcje prepozyta sądu grodzkiego i z tego powodu stale przebywał poza domem, w Żytomierzu. Ponieważ mało czasu spędzał z rodziną, odpowiedzialność za prowadzenie gospodarstwa i wychowanie dzieci spoczęła na barkach jego żony Ewy. Dlatego to właśnie matka odegrała w życiu przyszłego arcybiskupa szczególną i decydującą rolę. Była pobożną, wymagająca, czasem surową, ale niezwykle mądrą matką.

Nigdy nie wzbudzała w swoich dzieciach próżnej ambicji ani też ducha rywalizacji. Za to wymagała od nich wierności Prawu Bożemu i życia zgodnego z prawdą. Szczególną wagę przywiązywała do ich prawdomówności i wdrażała do pracy and charakterem. Dzieci obdarzały ją czcią i zaufaniem. Jej opinia i ocena stanowiła dla nich punkt odniesienia w wyborach moralnych, nawet już potem, gdy byli dorośli.

Zygmunt Szczęsny był podobno dzieckiem ruchliwym i żywiołowym. Jak wspominali domownicy: „serdeczną wesołością wszystkich rozpromieniał”. Niestety radosne dzieciństwo nie trwało długo. Wybuch powstania 1830 r. zmusił rodzinę do opuszczenia Wojutyna i skazał matkę z gromadką dzieci na tułaczkę, a potem – na internowanie w Galicji. Po upadku powstania listopadowego rodzina połączyła się wprawdzie, ale na krótko, gdyż Gerard dotarł do niej już ciężko chory. Zmarł 10 stycznia 1833 r. Szczęsny miał wtedy zaledwie 11 lat. Niedługo później (1838 r.) jego matka została brutalnie rozdzielona ze swymi nieletnimi wówczas dziećmi i zesłana na Sybir za udział w spisku Szymona Konarskiego. Wychowaniem ich zajęli się obcy ludzie.

Opiekę nad Szczęsnym przejął bogaty ziemianin z Podola – Zenon Brzozowski. Dzięki jego finansowej pomocy, Zygmunt Szczęsny mógł po ukończeniu szkoły średniej podjąć wyższe studia na wydziale matematycznym Uniwersytetu Moskiewskiego. Po ich ukończeniu w 1844 r. jeszcze przez rok kształcił się, aż do uzyskania rangi urzędniczej. Po studiach, posłuszny życzeniu opiekuna zatrzymał się w Sokołówce. Został tam zatrudniony przez Zenona Brzozowskiego jako sekretarz i wychowawca jego dzieci. Ponieważ były jeszcze małe, po dwóch latach udał się na dalsze studia do Paryża, aby lepiej przygotować się do roli nauczyciela. Był wzorowym studentem i z pasją pogłębiał swoje wykształcenie, słuchając wykładów na Sorbonie i Collège de France. Listy polecające, które dali mu państwo Brzozowscy, a także jego urok osobisty sprawiły, że otwarły się przed nim salony, na których poznał wybitnych polityków i literatów, a wśród nich – ks. Adama Czartoryskiego i Juliusza Słowackiego. Z tym drugim połączyła go prawdziwie dozgonna przyjaźń. Mówiono wówczas o nim: „Człowiek wiele obiecujący. Wykształcony i kształcący się pilnie i pracowicie, a bystro pojmujący każdą rzecz”.

Pobyt w Paryżu przerwała wieść o wybuchu powstania wielkopolskiego. Jak mocno był zaangażowany w sprawę narodową, świadczą słowa, które zamieścił w swoim pamiętniku: „Uczucie patriotyczne tak dalece górowało nad wszystkimi innymi, nawet nad uczuciem religijnym, że nie pojmowałem szczęścia dla siebie, póki ojczyzna moja jęczała w kajdanach”. Wiosną 1848 r. wraz z kilkoma innymi polskimi emigrantami pośpieszył z pomocą walczącym. Wkrótce potem został ranny w bitwie pod Miłosławiem i wobec upadku powstania wielkopolskiego, w poczuciu klęski powrócił do Paryża. Tam przez dłuższy czas pozostawał bez środków do życia, bez pracy, cierpiał głód. W tym trudnym dla niego doświadczeniu przyszedł mu z pomocą jego wierny przyjaciel – Juliusz Słowacki.

Niedługo potem ponownie wezwał go Zenon Brzozowski, aby zajął się opieką nad jego dziećmi. Kiedy wiosną 1849 r. znowu wrócił do Paryża, jego przyjaciel kończył właśnie życie. Juliusz skonał na jego rękach. Szczęsny głęboko przeżył tę śmierć. Popadł w apatię i depresję.

Zastanawiał się nad sensem swego życia i nad sensem walki narodowo-wyzwoleńczej. Doszedł do wniosku, że patriotyzm polegający na walce orężnej jest jałowy, a czasem szkodliwy i że „bez błogosławieństwa Bożego zwycięstwa nie otrzymamy. Otrzymamy je natomiast przez pracę nad sobą i przez pracę nad wyrugowaniem wad narodowych”. Jednocześnie uświadomił sobie, że „katolicyzm bronił nas dotąd od zniemczenia lub zmoskwiczenia”.

Pojawiła się w nim myśl, czy Polska nie potrzebuje innej pracy i ofiary, aniżeli śmierci na polu bitwy. Tak zaczęła dojrzewać w nim myśl o oddaniu się na służbę Bogu w kapłaństwie.

W 1851 r. rozpoczął studia w Seminarium Duchownym w Żytomierzu. Po roku, decyzją władz kościelnych wysłany został do Akademii Duchownej w Petersburgu, gdzie w roku 1855, a więc wcześniej niż przewidywał tok studiów seminaryjnych, otrzymał święcenia kapłańskie. Z tej okazji napisał w swoim pamiętniku: „Co do mnie – nie chcę mieć żadnej woli własnej co do oznaczania miejsca i środków, jakimi mam służyć Panu Bogu”. Po 30 latach kapłaństwa napisał zaś tak: „Nic mi się nie zdaje ważnym ani pożądanym prócz tego, co Pan chce. (…) Pragnąc tylko woli Bożej, każdą decyzję przyjmę spokojnie”.

Pierwszą placówką duszpasterską, na którą go skierowano, była dominikańska parafia św. Katarzyny w Petersburgu. Prócz obowiązków duszpasterskich, pełnił tam również funkcję nauczyciela w szkole parafialnej. Był kapłanem niezwykle wrażliwym na ludzką biedę, a zwłaszcza na los sierot. Dlatego założył tam, w Petersburgu, żeńskie zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodzina Maryi, którego charyzmatem była opieka nad sierotami.

W 1857 r. został mianowany ojcem duchownym studentów Akademii Duchownej, a trzy lata później powierzono mu obowiązki profesora filozofii. Klerycy zapamiętali mocno nauki, które im wówczas dawał: „Posłuszeństwo wobec biskupów jest naszą najmocniejszą bronią. Dlatego nie powinniśmy robić niczego bez ich woli, nawet gdyby czyny ich wymagały nagany”. (…)

Jesteśmy obowiązani być posłuszni jakiejkolwiek władzy, bo daje ją Bóg, ale w sprawach sumienia nie należy nikogo słuchać, chyba że papieża”. (…) Obowiązkiem księdza nie jest zgoda na spiski. Bez względu na konsekwencje”. Myślę, że niejeden Polak, a może i niejeden kapłan obruszyłby się, słysząc takie poglądy. Tymczasem on je wyrażał, gdy w kraju panował rosyjski terror i coraz mocniej wzrastało napięcie rewolucyjne.

W roku 1861 pełniący obowiązki namiestnika hrabia Karol Lambert ogłosił stan wojenny. W następnym dniu wojsko carskie siłą usunęło i aresztowało mężczyzn śpiewających patriotyczne pieśni z dwóch świątyń warszawskich – z katedry św. Jana i kościoła bernardynów (obecnie kościół św. Anny na Krakowskim Przedmieściu). Administrujący archidiecezją warszawską ks. prałat Antoni Białobrzeski na znak protestu przeciw dokonanej profanacji świątyń nakazał zamknąć wszystkie kościoły w stolicy. Zapewne znamy to wydarzenie ze słynnej grafiki Artura Grottgera.

Wobec atmosfery społecznego wrzenia wybuch powstania narodowego stawał się dla władz rosyjskich realną groźbą. Pod koniec listopada 1861 r. zaniepokojony tym car Aleksander II wezwał do Petersburga margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, aby ten zdał mu sprawę z panującej w Królestwie sytuacji i aby doradził mu, jak rozwiązać spór z duchowieństwem katolickim. Car doskonale wiedział, że w razie wybuchu powstania duchowieństwo katolickie stanie po stronie wiernych. Powstał więc pomysł, aby mianować nowym metropolitą warszawskim kapłana lojalnego wobec władz carskich, który otworzy zamknięte kościoły i wyciszy rewolucyjne wrzenie.

Car Aleksander postawił jednak warunki, jakie musi spełniać kandydat na metropolitę w Warszawie: nie może to być zakonnik ani duchowny pochodzący z Królestwa Polskiego. W tej sytuacji grono kandydatów do pełnienia tej funkcji siłą rzeczy zostało zawężone, więc margrabia Wielopolski zaproponował kandydaturę Felińskiego. Kandydatura ks. Felińskiego zdawała się rokować spełnienie pokładanych w niej nadziei: „Władzy narzuconej nie możemy lubić, lecz powinniśmy jej ulegać, ponieważ obie władze (tj. ta wybrana i ta narzucona) pochodzą od Boga, z tą tylko różnicą, że pierwsza z nich dawana jest nam przez Boga z Jego miłości do nas, dla naszego dobra i opieki, druga zaś za Bożym przyzwoleniem jako kara” – pouczał jako ojciec duchowny kleryków.

O jego nominacji przesądziła reakcja samego papieża – Piusa IX, który na wieść o kandydaturze Felińskiego na metropolitę Warszawy miał się wyrazić: „Choć raz przecież zaproponowała nam Rosja takiego kandydata, na którym żaden zarzut nie ciąży, a zewsząd same tylko pochwały odbiera”.

Dla samego zaś ks. Zygmunta Szczęsnego nominacja ta była wielkim zaskoczeniem. Pomimo to ją przyjął, gdyż uznał, że skoro jej nie pragnął ani o nią nie zabiegał – jest wolą Bożą. Trudno powiedzieć, na ile był wtedy świadom, że była uwarunkowana politycznie i z jakimi trudnościami przyjdzie mu się mierzyć.

Od 1856 r. Archidiecezją Warszawską zarządzał abp Antoni Melchior Fijałkowski, który zasłynął jako niezłomny obrońca praw Kościoła i krzewiciel ducha narodowego wśród wiernych. Był on autorem odważnego protestu w odpowiedzi na krwawe stłumienie przez rosyjskie wojsko manifestacji, która odbyła się 27 lutego 1861 r. na placu Zamkowym. Ten sam arcybiskup przewodniczył w nabożeństwie pogrzebowym za poległych w tym dniu, a potem mocą jego decyzji została wprowadzona w całym kraju żałoba narodowa i to za jego przyzwoleniem wierni w kościołach śpiewali pieśni patriotyczne. Jego pogrzeb, który odbył się w dniu 10 października 1861 r., przerodził się wielką manifestacją narodową. Feliński miał zostać jego następcą.

W przeddzień uroczystej konsekracji, która się miała odbyć 26 stycznia 1862 r., został przyjęty przez cara na audiencji, podczas której Aleksander II jasno przedstawił swoje oczekiwania wobec niego jako przyszłego zwierzchnika Kościoła katolickiego w Królestwie Polskim. Monarcha liczył na to, że Szczęsny Feliński swoimi działaniami osłabi nastroje rewolucyjne i zdoła zapobiec wybuchowi powstania.

Biskup Nominat wprawdzie obiecał, że postara się nie dopuścić do wybuchu rewolucji w Królestwie Polskim, ale jednocześnie zastrzegł: „Jeśliby jednak naród w szale zapamiętania nie uwzględnił mych przedstawień i ściągnął na siebie groźne następstwa represji, przede wszystkim spełnię obowiązki pasterza i podzielę dolę ludu mego, chociażbym sam stał się swych nieszczęść sprawcą”.

W latach 1861–1862 krystalizowały się programy dwóch stronnictw politycznych, zwanych potocznie białymi i czerwonymi, które tworzyły dwa środowiska – ziemiańskie i burżuazyjne. Oba chciały walczyć o niepodległość, ale innymi drogami. Biali stawiali sobie za cel dążenie do niepodległości drogą pokojową, obliczoną na stopniowe ustępstwa caratu. Czerwoni zaś chcieli odzyskać niepodległość w wyniku zbrojnego powstania połączonego z radykalną reformą agrarną.

Obawiając się ewentualnego porozumienia między oboma stronnictwami, car zdecydował się dać pewne koncesje Królestwu Polskiemu, np. przywrócił Radę Stanu (był to organ doradczy w zakresie ustawodawstwa, budżetu i samorządu), a funkcję dyrektora Komisji Rządowej ds. Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (dalej – KRWR i OP) powierzył margrabiemu Aleksandrowi Wielopolskiemu. Połowiczne reformy monarchy rosyjskiego były niewystarczające dla środowiska białych, a tym bardziej – dla czerwonych. Zygmunt Feliński był jak najdalej od akceptacji idei rewolucji, gdyż jeszcze w Petersburgu nabrał przekonania, że trzeba współpracować z rządem, ale tylko o tyle, o ile to będzie dla dobra Kościoła i Ojczyzny. Nie zamierzał też angażować się w spory partyjne ani też wyraźnie opowiadać się po stronie któregokolwiek stronnictwa w kraju.

Po otrzymaniu sakry biskupiej tylko kilka dni pozostał w Petersburgu i przez Częstochowę wyruszył do Warszawy. Po drodze zatrzymał się dłużej na Jasnej Górze i tam odprawił swoją pierwszą na ziemiach polskich Mszę św. Do Warszawy przybył późnym wieczorem 9 lutego 1862 r. W zasadzie nikt go tam nie powitał. Nazajutrz spotkał się z przedstawicielami duchowieństwa, którym przedstawił swój program działania. Zapowiedział przede wszystkim rekoncyliację i otwarcie dwóch sprofanowanych świątyń oraz pozostałych kościołów warszawskich. Zaznaczył, że jest to zgodne z życzeniem Stolicy Apostolskiej. Osobiście był przekonany o słuszności tej decyzji. Stwierdził bowiem, że zamknięcie kościołów doprowadziło do „zobojętnienie ludności Warszawy wobec spraw Bożych i własnego zbawienia”.

Na spotkaniu z duchowieństwem przedstawił racje dla przywrócenia sprawowania liturgii w kościołach. Jednocześnie zwrócił się do księży z prośbą, aby wierni podczas nabożeństw zaprzestali śpiewania pieśni i hymnów patriotycznych i nie prowokowali w ten sposób Moskali do przemocy. Części duchowieństwa nie spodobał się program metropolity, a zwłaszcza jego stwierdzenie, że nie będzie ulegał żadnym kompromisom. Tymczasem abp Feliński miał silne poczucie powinności i posłuszeństwa sumieniu. Nie rozumieli tego i nie przyjmowali ani duchowni, ani lud Warszawy.

W ich oczach był człowiekiem cara, zdrajcą i karierowiczem. Nie przekonywały ich deklaracje, które złożył w swoim w liście pasterskim: „Polakiem jestem i Polakiem umrzeć pragnę (…) prawdziwa miłość Ojczyzny nie polega szumnych demonstracjach, ale na sumiennej i wytrwałej pracy dla dobra kraju”. „Nie najmitą i karierowiczem, ale był Pasterzem, jakiego nie widziała Polska” –powiedział o nim bp Michał Godlewski.

Rekoncyliacji katedry św. Jana dokonał sam metropolita w dniu 13 lutego 1862 r. Wygłosił wówczas homilię, podczas której powiedział: „Proszę was przeto i zaklinam, zaniechajcie patriotycznych śpiewów po kościołach, a powróćcie do zwykłego trybu modlitwy, boć to, co w zamian otrzymać mamy, godne jest tej ofiary (…). Wierzę niezachwianie w sprawiedliwe rządy Opatrzności, która wcześniej czy później dosięgnie zawsze winnego. Starajmy się tak postępować, abyśmy nie byli winnym”. W odruchu gniewu i buntu wierni nie chcieli uklęknąć, kiedy udzielał im błogosławieństwa.

Przez pierwsze miesiące urzędowania Feliński starał się zajmować postawę neutralną. Usiłował w ten sposób nie dopuścić do wybuchu postania. W ten jednak sposób nie zadowolił władz carskich ani też nie zyskał szacunku wiernych. W połowie lutego 1862 r. otrzymał nominację na członka Rady Stanu. Jak sam pisał: „przez co zostałem nie tylko kościelnym, lecz i państwowym dygnitarzem”. Mimo że był obdarzony dużym poczuciem humoru, przeżywał bardzo boleśnie sytuację, w której się znalazł. Grozą napawały go zarówno prowokujące działania stronnictwa czerwonych, jak i nasilający się terror policyjny. Aresztowano ludzi często z błahych powodów, np. za żałobny strój czy za noszenie pierścionka z orzełkiem. 21 lutego 1862 r. opisał to w liście do kanclerza – księcia Gonczarowa – w którym prosił o złagodzenie stanu wyjątkowego. Próbował interweniować też u carskiego namiestnika Lüdersa. Podobnie bez spodziewanych skutków.

W liście z 22 lutego do swojego przyjaciela jeszcze z czasów petersburskich, ks. Wincentego Majewskiego, napisał: „kilkanaście dni spędzonych w Warszawie wydają mi się wiekiem”. Ubolewał nad postawą duchowieństwa, które poza nielicznymi wyjątkami nie darzyło go zaufaniem. Narzekał również na uciążliwą dla niego ochronę wojska i policji carskiej, obecnej w świątyniach nawet podczas nabożeństw, które celebrował. Nasilone w maju represje wywołały kolejne i coraz ostrzejsze protesty arcybiskupa skierowane do namiestnika.

Ostatecznie cesarz zadecydował, że policja ma odstąpić od kościołów, ale jednocześnie zaczął poprzez swoich urzędników wyrażać coraz większe niezadowolenie z postawy abp Felińskiego. Zarzucał mu m.in., że ujawnił duchowieństwu Archidiecezji Warszawskiej list papieski z marca 1862 roku, a także, że poparł odezwę unitów do braci obrządku łacińskiego, w której błagali o opiekę nad nimi i o wstawienie się za nimi u papieża.

W tej sytuacji arcybiskup zaczął się przekonywać, że jego postawa neutralności, a nawet pewnej lojalności w stosunku do caratu traci sens. Dlatego zaczął zajmować wobec władz coraz bardziej nieprzejednane stanowisko. Odrzucił m.in. odezwę generał-gubernatora warszawskiego, Mikołaja Kryżanowskiego, zabraniającą iluminacji figur Matki Boskiej oraz przypominającą zakaz śpiewania pieśni niedozwolonych.

Wysłał do niego pisemną odpowiedź, w której wyraził nadzieję, że tego typu rozkazów władze nie będą mu przekazywały. Namiestnik był zaskoczony nieoczekiwaną zmianą postawą Metropolity, czemu dał wyraz w liście do ministra spraw wewnętrznych Rosji, Piotra Wałujewa: „Feliński jaskrawo się zmienił (…) zdaje się już zupełnie zapomniał o instrukcji Najjaśniejszego Pana” – napisał. Kiedy dokonała się zmiana na stanowisku namiestnika i został nim wielki książę Konstanty, znowu, choć na krótko, arcybiskup Feliński dał wiarę obietnicy władz, że wprowadzi szeroką autonomię Królestwa Polskiego i dlatego wspierał poczynania nowego namiestnika, co ponownie naraziło go na ostrą krytykę stronnictwa czerwonych i oskarżenie o „służalstwo”.

Perspektywa wybuchu powstania była nieunikniona i Feliński zdawał sobie z tego sprawę. O jego stosunku do powstania mówi ciekawa relacja jednego z księży warszawskich: „Arcybiskup (…) pragnie niepodległości kraju, ale uważa, że trzeba przede wszystkim wzmocnić wewnętrzny organizm, aby chwila wyswobodzenia (…) nie zastała nas nie przygotowanych (…) nie potępia tych, co wierzą w godziwość powstania. Praktycznie tylko uważa je za zgubne” (ACR, Polonia, 1863; s. 131). Władze też wiedziały o tym, że Feliński ich nie poprze. A jednak w liście do Aleksandra II książę Konstanty pisze o nim:

„Wielki posłuch osiągnął u duchownych, a osiągnął to bez jakiegokolwiek rozgłosu, skandalu, a jedynie poprzez swoje nieskazitelne życie i prawy charakter. Jest zrozumiałe, że nie jest łubiany, boją się go, lecz jest szanowany. Dlatego też powinniśmy go chronić, nie kompromitować, aby zawsze było wiadome, że jest człowiekiem niezależnym, a nie »zausznikiem« rządu”.

Faktycznie abp Feliński zdyscyplinował duchowieństwo, wpłynął na jego zaangażowanie duszpasterskie, zmobilizował do kształcenia i formacji, ale jednocześnie zakazał księżom wstępowania do tajnych stowarzyszeń, zaś w okólniku z 13 października 1862 r. przestrzegał ich przed niebezpiecznymi dla kraju konsekwencjami pobudzania wiernych do walki i prowokowania Rosji. Nieposłusznych księży, takich jak np. ks. Karola Mikoszewskiego z parafii św. Aleksandra, przenosił do wiejskich parafii, z dala od Warszawy.

Wiadomość o wybuchu powstania styczniowego przyjął boleśnie:

„Ze łzami błagałem, zaklinałem moich wiernych, aby przez miłość do Ojczyzny nie narażali jej na nowe cierpienia (…) jedno wiem tylko, że tych, których mi Bóg powierzył, nie opuszczę, choć się ode mnie odwracają (…) Jeśli nie da się oddalić gromów, w godzinie próby będę tam, gdzie będzie moja trzoda – pisał do ks. Majewskiego.

Jednocześnie w innym świetle zaczął postrzegać dotychczasowe wydarzenia. Pierwsze symptomy zmian w jego postawie można było zaobserwować już w okresie tuż przedpowstaniowym. Przeszedł do otwartej opozycji, gdy rząd wydał okólnik, którym zezwalał chłopom chwytać powstańców i przekazywać ich w ręce Rosjan. Oznaczało to bowiem generowanie takich zajść, jakie miały miejsce w Galicji w 1846 r. Wydaje się, że jako hierarcha Kościoła nie mógł przystąpić do powstania. Musiał liczyć się ze stanowiskiem Stolicy Apostolskiej, która patrzyła na nie, zwłaszcza początkowo, jako na rewolucję. Arcybiskup był przekonany, iż powstanie zakończy się klęską i cierpieniem narodu.

Mimo to, gdy ważyły się losy kraju, pozostał z narodem. Dlatego podjął próbę interwencji w sprawie wspomnianego okólnika rządowego, najpierw u Wielopolskiego, a kiedy ten nie zareagował, a nawet odmówił spotkania, na znak protestu złożył rezygnację z członkostwa w Radzie Stanu. Napisał też list, w którym zwrócił się bezpośrednio do cesarza:

„Polska nie zadowoli się autonomią administracyjną, potrzebuje ona życia politycznego. Najjaśniejszy Panie! Ujmuj silną dłonią sprawy Polski, uczyń Polski naród niepodległy, połączony z Rosją jedynie tylko węzłem Twej dostojnej dynastii”. W odpowiedzi wielki książę Konstanty w ostrych słowach skarcił Metropolitę.

Ostatecznie jego los został przesądzony, gdy list do cara został zamieszczony na łamach paryskiego „Monitora” i kiedy w konsekwencji pojawiła się nota rządu francuskiego, w której domagano się od Aleksandra II większych ustępstw na rzecz Królestwa Polskiego. Car uznał to posunięcie abpa Felińskiego za akt jawnej niesubordynacji i w liście skierowanym do namiestnika rozważał zastosowanie wobec niego dalszych represji. Niedługo potem doszło do kolejnego starcia arcybiskupa z władzami. Przyczyną bezpośrednią było ignorowanie zakazu organizowania procesji na zewnątrz z okazji uroczystości kościelnych. Zarówno on sam, jak i proboszczowie warszawscy prowadził takie procesje. Za nieposłuszeństwo księża byli aresztowani na 48 godzin, a wobec arcybiskupa władze zastosowały areszt domowy, także przez dwa dni.

Ostatni konflikt z rządem wynikł z powodu powieszenia 12 czerwca na stoku Cytadeli w Warszawie odzianego w habit kapucyna – o. Agrypina Konarskiego. Jeszcze w tym samym dniu abp Feliński złożył ostry protest, w którym dał wyraz swemu oburzeniu z powodu skazania kapłana na tak haniebną karę w szacie duchownej i zażądał wydania zwłok bohaterskiego powstańca. Został internowany 14 czerwca i wezwany na rozmowę do cesarza. Zanim opuścił Warszawę, wyznaczył księży, którzy mieli go zastępować podczas jego nieobecności. Następnie wezwał swoich kapłanów. Podczas pożegnalnego spotkania powiedział do nich:

„Strzeżcie praw Kościoła świętego, pilnujcie gorliwie tej świętej wiary naszej; przeciwnościami nie zrażajcie się (…) Jeśliby ktoś z was namawiał do takiego czynu, którego popełnić się nie godzi bez uchybienia prawom Bożym i prawom Kościoła, odpowiadajcie każdemu: non possumus” (ze wspomnień ks. S. Prawdzickiego, s. 73). Tak, to właśnie on był pierwszym, który wypowiedział słynne pasterskie „non possumus”, a dopiero po nim powtórzył je Kardynał Tysiąclecia.

Opuszczając diecezję, pozostawił w niej dużo dobrych zmian: przeprowadził reformę w seminarium duchownym, zatroszczył się o formację alumnów. Wprowadził jako obowiązkowe doroczne rekolekcje dla księży. Często wizytował swoje parafie, sam odprawiał w nich nabożeństwa, pisał listy i wydawał okólniki, i wprowadził na stałe nabożeństwa majowe w parafiach. Troszczył się o oświatę wśród ludu: wprowadził nauczanie katechizmu, zakładał szkółki i propagował czytelnictwo. Odwiedzał szpitale, ochronki i uczelnie.

Po wyjeździe z Warszawy nie został dowieziony bezpośrednio do Petersburga, lecz jak zdecydował car – przewieziono go do Gatczyna, gdzie przez trzy tygodnie przebywał pod strażą. Aleksander II oczekiwał, że Feliński zmieni swoją postawę i ukorzy się przed nim. Tymczasem niezłomny arcybiskup przedstawił na piśmie swoje credo polityczne. Oto jego fragment: „Nie jest zbrodnią kochać swój naród, bo to jest uczucie wrodzone, jak miłość dziecka do matki. Nie jest winą Polaków, że jako naród mają wspaniałą i bogatą przeszłość historyczną, dążymy w każdym pokoleniu do wolności i niepodległości. Losy narodów są w ręku Boga i jeśli w zamiarach Bożych godzina wyzwolenia dla Polski wybiła, car nie zdoła pokrzyżować planów Boga”.

Po takim patriotycznym wyznaniu dalszy los arcybiskupa był przesądzony. W piśmie z 21 czerwca monarcha poinformował namiestnika o swojej decyzji zesłania Felińskiego do Jarosławia nad Wołgą. W Jarosławiu cieszył się względną swobodą. Mógł poruszać się po mieście i prywatnie w domu odprawiać msze św., ale bez udziału wiernych. Nie zawsze otrzymywał pensję wyznaczoną mu przez władze, więc żył we franciszkańskim ubóstwie. Tym bardziej, że starał się nieść pomoc skazańcom, którzy żyli w wielkiej biedzie.

Na początku kwietnia 1864 r. decyzją Aleksandra II arcybiskupa Felińskiego poinformowano korespondencyjnie, że odsunięty został od zarządzania Archidiecezją Warszawską. Papież Pius IX ogłosił, że dekret cara uznaje za nieważny. W ten sposób konflikt arcybiskupa z rządem stał się sporem pomiędzy Stolicą Apostolską a gabinetem petersburskim.

Na wygnaniu przeżył 20 lat, aż do roku 1883, kiedy to nowy car – Aleksander III, z okazji swojej koronacji – pozwolił Zygmuntowi Szczęsnemu Felińskiemu opuścić miejsce skazania. Postawił mu jednak warunek: nie mógł wrócić do Królestwa Polskiego ani do Warszawy. Zaraz po zwolnieniu udał do Rzymu na spotkanie z papieżem, wówczas już – Leonem XIII. Po drodze odwiedził Lwów i Kraków, gdzie był podejmowany owacyjnie przez wzruszonych rodaków.

Na widok męczennika papież zszedł z tronu i podszedł, aby go przywitać: „W Watykanie takiego doznałem przyjęcia, że wynagrodziło mi ono z lichwą dwudziestoletnie wygnanie” – napisał w liście do bp Pawła Rzewuskiego (1883 r.). 26 marca papież Leon XIII przeniósł abp Felińskiego na tytularną stolicę Tarsu, choć nie zażądał od niego formalnej rezygnacji z funkcji arcybiskupa Warszawy. Zresztą sam Feliński już wcześniej zgłosił swoją gotowość ustąpienia, o ile Stolica Apostolska uzna ten krok za pożyteczny dla Kościoła. Został więc biskupem bez diecezji.

Pomimo starości i choroby, nosił wciąż w sobie młodzieńczy zapał i entuzjazm. Dlatego nie zrezygnował z planów duszpasterskich, które tworzył podczas długich spacerów w czasie pobytu w Jarosławiu. Marzył wówczas, że gdy skończy się wygnanie, wyjedzie za granicę i pismami swymi będzie służył Kościołowi, pomimo że – jak wyznał w liście do swego brata, ks. Juliana – zawsze doznawał z tego powodu surowej krytyki (list z roku 1884).

Wspólnie z ks. Julianem rozważał projekt założenia nowej gałęzi Zmartwychwstańców. Zarzucił jednak ten pomysł pod wpływem listu, który otrzymał od kard. Mieczysława Ledóchowskiego.

W odpowiedzi, napisał do kardynała: „Pokusa mi nawet nie przyjdzie, aby wdawać się w sprawę, której nie życzy sobie Ten, którego głos (…) do śmierci uważać nie przestanę za nieomylną wskazówkę woli Bożej w (…) sprawach tyczących Kościoła” (Dźwinaczka, 1884 r.) Ponieważ planował podjąć działalność duszpasterską w Czerniowcach, zakupił tam dom. Zaangażował się też gorąco w sprawę utworzenia w Rzymie kolegium dla unitów i zabiegał o poparcie założonej w tym celu fundacji. Istniała niewątpliwie taka potrzeba, bo w ramach represji popowstaniowych w roku 1875 doszło do likwidacji Kościoła unickiego w Królestwie i władze carskie zaczęły niszczyć parafie unickie.

Niestety pojawiły się tak duże trudności, że musiał zrezygnować ze wszystkich swych zamiarów i planów. Przygnieciony chorobą i starością, przyjął zaproszenie hr. Heleny Koziebrodzkiej. Zamieszkał w jej dworku w Dźwinaczce – wiosce położonej w widłach Dniestru i Zbrucza. Przez kolejne lata był duszpasterzem miejscowej ludności. Organizował dla niej misje, prowadził rekolekcje, głosił kazania, długie godziny spędzał w konfesjonale, szerzył cześć Najświętszej Maryi Panny. Założył też szkołę w Dźwinaczce, w której uczyły Siostry Rodziny Maryi – zgromadzenie, którego był założycielem i które sprowadził po to, aby pomagało mu w posłudze wśród ubogich mieszkańców. Prócz tego ulokował w Łomnie zakład naukowo-wychowawczy dla niezamożnych dziewcząt.

W ostatnich latach swego życia zajął się również działalnością edytorską i pisarską oraz rozpoczął budowę kościoła. Niekiedy, korzystając z zaproszeń, przybywał na różne uroczystości kościelne. 4 maja 1890 r skorzystał z zaproszenia, aby w katedrze lwowskiej wygłosić orędzie do narodu.

Przypomniał w nim akt ślubów Jana Kazimierza i ostrzegł naród, aby nad tym doniosłym aktem „nie zostało zamknięte wieko trumny i nie pogrzebał wcale tej ziemskiej i nadziemskiej karty dziejów Polski w skarbcu swoich wspomnień (…) Śluby Jana Kazimierza nie giną. Nie dopełnione przez przeszłość, zwracają się ku pokoleniom obecnym (…) bo naród wciąż żyje, więc ślub narodowy tak długo ten naród obowiązuje w sumieniu, dopóki spełnionym nie zostanie”.

Zmarł 17 września 1895 w pałacu biskupa Jana Puzyny w Krakowie. Jego pogrzeb odbył się 20 września na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Po kilku dniach, na prośbę hr. Koziebrodzkiej, przewieziono trumnę do Dźwinaczki, gdzie spoczęła na miejscowym cmentarzu. Niedługo później została przewieziona do Warszawy. Najpierw czasowo umieszczono ją w kościele św. Krzyża, a następnie, 14 kwietnia 1921 r., uroczyście spoczęła w podziemiach Archikatedry św. Jana. Było to dokładnie 100 lat temu. Po beatyfikacji w roku 2003 relikwie abp Felińskiego jeszcze raz zostały przeniesione do Kaplicy Literackiej w Archikatedrze.

Kard. Stefan Wyszyński w 1965 r. podczas otwarcia procesu beatyfikacyjnego tak podsumował życie św. Zygmunta Felińskiego: „Idźcie do katedry, zejdźcie do podziemi, pochylcie swoje głowy u jego sarkofagu, a zobaczycie: tam leży człowiek, o którym mówiono, że przegrał, a oto jest… Zwycięzcą” (Rzym, 1972).

Przegrał życie, bo było pasmem porażek i nieszczęść, ale jest Zwycięzcą, bo pozostał niezłomnie wierny Bogu i Kościołowi, i prawdzie. Jest Zwycięzcą, bo cichą i pokorną służbą człowiekowi więcej powiedział o świętości Kościoła i godności kapłaństwa niż niejeden brylujący w mediach i kościołach katolik.

Nawet jeśli nie zgodzimy się z poglądami, które głosił, to warto wsłuchać się w nie z uwagą, bo prawością życia wskazał nam standardy życia społecznego i politycznego. Niektóre z tych jego wypowiedzi wydają się być znów aktualne i w tym duchu można je odczytywać.

Podczas pobytu na zesłaniu, w roku 1870, dotarły do niego wieści o głębokim kryzysie, w jakim znalazł się Kościół. Jedną z przyczyn tego kryzysu była kwestia nieomylności papieża. Abp Feliński w liście do bp. Wincentego Popiela tak skomentował tę sytuację: „Dziwne i ważne przeżywamy czasy. Wypadki obecne zapowiadać się zdają jakiś kataklizm w kościelnym, politycznym i społecznym życiu, którego rozmiarów nie tylko zmierzyć, ale i przewidzieć nawet niepodobne” (list z września 1870 r.).

„Głos Ojca św. zawsze uważałem i aż do śmierci uważać nie przestanę za nieomylną wskazówkę woli Bożej we wszystkich sprawach tyczących Kościoła” (list do kard. Ledóchowskiego, 26 grudnia 1884 r.).

„Jeżeli kiedy, to teraz z wiary nam żyć potrzeba; bo gdy z jednej strony moce ciemności wytężyły wszystkie siły swoje, by zgasić światło na ziemi, z drugiej strony zaś Synowie światłości szykują się pod chorągiew krzyża ze znakiem Baranka na czole, żadne stanowisko połowiczne lękliwych obronić już nie zdoła. Trzeba jawnie wygłosić godło swoje, trzeba je wypisać na rozwiniętym sztandarze, chociażby krwią własną…” (list do Róży z Łubieńskich Sobańskiej, rok 1870).

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pasterz granitowej wiary” znajduje się na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pasterz granitowej wiary” na s. 4–5 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 83/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dla chrześcijan nadszedł czas budowania arki / s. Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Nie chodzi o politykę ani o sprzeciw wobec orzeczenia TK, ale o zniszczenie struktur i zasad społecznych od korzeni, w imię tolerancji jako wartości nadrzędnej, połączonej z fetyszem równości.

s. Katarzyna Purska USJK

„Budujmy Arkę przed potopem”

Na stoliku obok mojego łóżka postawiłam metalową figurkę św. Michała Archanioła. Kilka dni temu, gdy stojąc przy oknie prowadziłam rozmowę telefoniczną, usłyszałam jakby brzęk stłuczonej żarówki. Skonstatowałam jednak, że zarówno żyrandol, jak i lampka są nienaruszone, więc powróciłam do przerwanej na chwilę rozmowy. Jakież było moje zdumienie, gdy po jakimś czasie zobaczyłam leżącą na podłodze, roztrzaskaną na pół figurkę. Opowiedziałam o tym kilku osobom i byłam zdumiona, jak różnie wyjaśniali ten incydent. Dla kogoś przyczyną uszkodzenia był wadliwy stop metalu, z którego była odlana figurka. Ktoś inny tłumaczył, że spowodowały je mikrodrgania budynku, a jeszcze ktoś inny widział w tym znak duchowy.

Podobnie też skala i przebieg protestów przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności tzw. przesłanki eugenicznej z Konstytucją RP zadziwiły wielu. Różnie też próbowano je wyjaśniać. Przytaczam tu kilka możliwych interpretacji po to, aby zrozumieć te wydarzenia i odnaleźć ich duchowy sens.

W kwestii ich oceny jesteśmy mocno podzieleni, dlatego zacytuję słowa kogoś, kto będąc Polakiem, śledzi całą tę sytuację z perspektywy mieszkańca dawnych Kresów Wschodnich: „Z przerażeniem odbieramy informację o tym, co się dzieje w Polsce. Dla nas na Kresach Polska była i jest świętością. A tu takie rzeczy się dzieją. Rozumiem, że mass media rozdmuchują to, co się dzieje w rzeczywistości, i prawda jest gdzieś pośrodku. Jak to wygląda naprawdę? Odbieram to jako próbę rozwalenia i zniszczenia ostatniego w Europie kraju katolickiego. Smutne to. Nic innego nie pozostaje, tylko się modlić o spokój w Macierzy”. Czy to trafna ocena sytuacji? Pozostawiam odpowiedź Czytelnikom. Zacytowałam ów fragment z listu, aby unaocznić, jak to wszystko, czego w ostatnim czasie byliśmy świadkami, rani głęboko i boli osoby mające poczucie przynależności i tym samym przemożnego obowiązku służenia swojej wspólnocie narodowej.

Radek Pyffel – kierownik studiów Biznes chiński na Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, na swoim wideoblogu ma zgoła inny niż autorka cytowanego listu ogląd tych pełnych dramatyzmu wydarzeń. Patrzy na nie z pewnym dystansem i ocenia je racjonalnie. Przede wszystkim zwraca uwagę, że w protestach wzięli udział w większości ludzie młodzi. Stwierdza, że należy je odczytywać jako kolejną manifestacją buntu młodzieży, który ogarnął już wcześniej Amerykę i Europę. Ocenia, że ma on znamiona rewolucji kulturowej. Biorą w nim udział młodzi z tzw. pokolenia milenialsów. Podobnie jak niegdyś czynili to ich rówieśnicy z pokolenia 1968 r., młodzież kwestionuje dziś autorytety, zasady społeczne i wartości. Dlatego przekracza kolejne bariery moralne. Przejawem tego są: wulgarny język, brutalne zachowania kobiet oraz ataki na kościoły i pomniki pamięci narodowej.

Zdaniem komentatora, młodzież, która uczestniczy w tzw. Strajku Kobiet, generalnie nie jest agresywna. Jest tylko złakniona wzajemnych kontaktów i publicznej dyskusji, a swój sprzeciw demonstruje we właściwym sobie języku. Faktycznie, jeśli uświadomimy sobie, że w ostatnim czasie podobna fala protestów miała miejsce we Francji, USA, Chile i Hiszpanii, wtedy przyznamy słuszność tak postawionej tezie.

Według Rafała Ziemkiewicza powodem zamieszek wcale nie jest polityka, lecz psychologia i socjologia (Stracone pokolenie?, „Do Rzeczy” 45/398 2020). Zaznacza on, że pokolenie milenialsów to ci, którzy częstokroć są wychowani w rodzinach niepełnych i dysfunkcyjnych. Stąd tyle wśród nich niespełnionych roszczeń wobec świata i dojmującego poczucia samotności. Jego zdaniem współczesną młodzież cechuje hedonizm, konsumpcjonizm i skrajny indywidualizm. W tej charakterystyce młodzieży jest zgodny z prof. Aleksandrem Nalaskowskim, który dodaje do niej powszechnie występujące skłonności do egoizmu i postawę roszczeniową. Prezentowany przez profesora pogląd zdaje się przeczyć natomiast interpretacji ostatnich wydarzeń, której dokonał Radek Pyffel. Ważnym – jak mi się wydaje – kontrargumentem przeciwko zaprezentowanej przez niego na wideoblogu tezie są przytoczone przez profesora Nalaskowskiego wyniki badań naukowych. Jak z nich wynika, obecne pokolenie milenialsów jest bierne. Nie lubi przebywać w grupach i nie identyfikuje się z jakąkolwiek zbiorowością (A. Nalaskowski, Wielkie zatrzymanie, Biały Kruk, Kraków 2020, s. 39–40). Należałoby więc oczekiwać – tak jak to dotąd bywało – znikomego sprzeciwu lewicującej młodzieży wobec próby prawnej ochrony życia poczętego. Co w takim razie sprawiło, że wyszli na ulice miast?

Według red. Ziemkiewicza, bezpośrednim impulsem do zaangażowania się milenialsów w agresywne manifestacje była reakcja zniecierpliwienia i gniewu wobec przedłużającego się stanu obostrzeń sanitarno-epidemiologicznych z powodu pandemii oraz związane z tym kryzysy różnej natury. Z drugiej jednak strony pokolenie to żyje raczej w rzeczywistości wirtualnej niż realnej, więc izolacja kwarantannowa nie jest dla niego szczególnie dolegliwa (A. Nalaskowski, jw.). Nic więc dziwnego, że skala ich zaangażowania w tzw. Strajk Kobiet budzi zdumienie polityków i pedagogów.

Zaprezentowane tu opinie prowokują do stawiania pytań: Czy naprawdę masowe protesty przeciwko orzeczeniu TK są wyrazem spontanicznej rewolucji młodych? Czy rewolucja jest ich przyczyną, czy też skutkiem?

Paweł Lisicki we wstępnym artykule zamieszczonym w czasopiśmie „Do Rzeczy” (nr45/398 2020) cytuje wypowiedzi ludzi, których przyjęliśmy nazywać elitą kulturalną. Wśród tych wypowiedzi szczególnie mocne wrażenie zrobiły na mnie słowa naszej noblistki Olgi Tokarczuk: „Nie oszukujmy się – ten system cynicznie będzie wykorzystywał każdy moment kryzysu, wojny, epidemii, żeby cofnąć kobiety do kuchni, kościoła i kołyski (…) Od dziś jesteśmy wojowniczkami”. „Ten cyniczny system” to katolicyzm – wyjaśnia redaktor Lisicki.

Ewa Wanat, była redaktor naczelna TOK FM, z kolei tak pisze: „Padło tabu. Pomazane sprayem kościoły. „J…ać” kler! (…) Padło tabu, okazuje się, że można to wszystko zrobić i żaden grom z jasnego nieba nie spada”. Nie chodzi zatem o politykę ani o sprzeciw wobec orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, ale o zniszczenie struktur i zasad społecznych od ich fundamentów, od korzeni. Dokonuje się tego w imię tolerancji jako wartości nadrzędnej, połączonej z fetyszem równości.

Gdy przed laty Fryderyk Nietzsche ogłaszał: „Bóg nie żyje. To my Go zabiliśmy”, wskazywał na rodzący się na Zachodzie ateizm. Przyznam się, że z pewnym niedowierzaniem patrzyłam na wzrastający wśród licealistów podziw dla jego filozofii. Dziś dopiero rozumiem, jakie to miało znaczenie. Nietzsche przeciwstawił „słabości chrześcijan podporządkowanych Bogu” siłę i wolę jednostki, której obcy był ideał osoby cierpiącej, ofiarnej i troszczącej się o dobro wspólne. Brutalne i agresywne zachowania uczestników Strajku Kobiet można poniekąd postrzegać jako efekt uwiedzenia młodego pokolenia przez tę filozofię. Owocem tego uwiedzenia są obecne we współczesnej kulturze próby zastąpienia chrześcijańskiego humanizmu przez antyhumanizm. Temida Stankiewicz-Podhorecka w artykule pt. Odczłowieczenie teatru trwa („Wpis” nr 7–8 /117-118, s. 39–41 dokonuje analizy współczesnego repertuaru teatralnego: „Tak więc jesteśmy świadkami kulturowej wojny cywilizacyjnej. (…) Seks ma być współczesnym bożkiem nowego świata. Aby w pełni to zrealizować, trzeba najpierw wrogo nastawić ludzi (w teatrze publiczność, w szkole dzieci i młodzież) do Boga, naszej wiary i Kościoła katolickiego, a następnie całkowicie wyrugować Boga z przestrzeni publicznej i uzależnić człowieka od seksu tak, jak uzależnia się go od narkotyków. (…) już na samym wstępie zabija się w tych młodych ludziach wrażliwość na piękno, prawdę i dobro. (…) Człowiek jako postać w sztuce teatralnej jest nierzadko mniej ważny niż rekwizyt”.

Kultura istnieje w określonej rzeczywistości i ma za zadanie budować wspólnotę. Jednakże obecnie jest to kultura dekonstrukcji i emancypacji, bo domaga się wyzwolenia od wszelkich tożsamości, w tym – wyzwolenia od tożsamości chrześcijańskiej i narodowej. Dlatego uprawnione jest nazywanie jej mianem antykultury.

Współczesne młode pokolenie jest kształtowane w świecie, w którym panuje antykultura i dokonuje się dekonstrukcja. Karmione jest ono fałszywym obrazem świata za pomocą filmu, kolorowych czasopism, a nade wszystko poprzez internet, który coraz mocniej wdziera się w naszą prywatność.

Niewątpliwie na poglądy i postawy współczesnej młodzieży w dużym stopniu wpłynęło także szkolnictwo. W ostatnim okresie zrezygnowało ono z wychowania, stawiając na pierwszym miejscu edukację. Edukacja zaś – jak twierdzi prof. Nalaskowski – nie ma celu, lecz w dużej mierze jest podporządkowana ideologii i celom utylitarnym (zamiast celów wychowawczych i dydaktycznych nauczyciele mają wyznaczać sobie tzw. cele operacyjne). „Nie pytaj o znaczenie, pytaj o użycie” – ta zasada, wyjęta z Traktatu logiczno-filozoficznego Ludwika Wittgensteina, znalazła odzwierciedlenie m.in. w szkolnictwie.

Myślenie młodych jest według prof. Nalaskowskiego irracjonalne, bo nastąpiło wygenerowane przez system edukacyjno-wychowawczy, dobrowolne zrzeczenie się rozumienia.

Sądzę, że ilustracją dla tego zjawiska może być pytanie często zadawane nauczycielom przez uczniów: „Po co mam się tego uczyć?” „Do czego to mi się przyda?”. Wygląda to tak, jakby nie interesował ich sam problem ani jego rozumienie, lecz umiejętność zastosowania w praktyce zdobytych informacji. „Prawdziwe jest, bo działa!”.

W obecnym systemie edukacji dużą rolę odgrywa też postmodernizm, który postuluje radykalny pluralizm oraz odrzucenie wszelkich struktur i schematów życia społecznego. Właśnie z filozofii postmodernistycznej wywodzi się powszechnie panująca dziś na Zachodzie ideologia gender. Oparciem dla niej jest środowisko LGBT. Wywodzący się z tego środowiska autorzy eseju/manifestu, który ukazał się w USA w 1987 r. pod tytułem The Overhauling of Straight America piszą: „Bez dostępu do radia, telewizji, mainstreamowej prasy, nie będzie kampanii. (…) Podczas gdy opinia publiczna jest jedynym podstawowym źródłem mainstreamowych wartości, drugim jest autorytet religijny. (…) Potężnemu wpływowi religijnemu musimy przeciwstawić alians nauki i opinii publicznej”. Jak widać, program, wyrażony w owym manifeście, jest aktualnie realizowany. Krzykliwie obecny w życiu publicznym ruch LGBT podważa prawo naturalne, a nawet ludzką naturę. Mimo to zdaje się być coraz bardziej atrakcyjny dla młodego pokolenia Polaków. Naczelnym postulatem ideologii gender jest absolutna wolność człowieka, wobec Boga i Kościoła katolickiego nauczającego o naturze męskości i kobiecości dopełniających się w relacji pomiędzy mężem a żoną. Wolność ta jest rozumiana jako uświadomiona konieczność. Stąd postulat oderwania się od norm społecznych i wypływających z prawa naturalnego zasad.

Można zatem opisać trwające w Polsce manifestacje jako bunt autonomicznej jednostki przeciw Kościołowi, jego nauce o niepodważalnej godności osoby ludzkiej, o małżeństwie i rodzicielstwie. Można również widzieć w nich bunt człowieka wobec Stwórcy i Jego stwórczego planu, a także wobec fundamentalnych wartości, takich jak prawda, dobro i piękno, na których jest zbudowana cywilizacja chrześcijańskiego Zachodu.

Akty agresji wobec kapłanów i profanacje kościołów zdają się jawić jako metodycznie przygotowane. Poprzedziły je szeroko omawiane i nagłaśniane w mediach skandale pedofilskie dotyczące ludzi Kościoła, w tym medialne ataki na kolejnych biskupów. Niemałą rolę w promowaniu antykościelnych i antykatolickich postawa odegrały również filmy braci Siekielskich. Punktem kulminacyjnym zaś stał się atak na Jana Pawła II jako na – być może już ostatni – powszechnie uznawany w świecie autorytet moralny. Pojawił się nawet postulat jego „dekanonizacji” jako kolejny etap dekonstrukcji Kościoła.

Niewątpliwie opisywane protesty i strajki mają swój wymiar polityczny. Ruch Kobiet, który wyznaczył prezydentowi RP tydzień na wypełnienie skrajnie lewicowych roszczeń, łącznie z postulatem odsunięcia PiS od władzy, wyznaczył sobie cele polityczne. Jednakże, jak komentuje na swoim wideoblogu Radek Pyffel, klęska PiS wcale nie będzie oznaczała zwycięstwa opozycji, gdyż rozgrywająca się właśnie rewolucja zmiecie także i opozycję. Tak więc aplauz ze strony opozycji dla tych postulatów jest całkiem nieuzasadniony. Przegrywają bowiem ci wszyscy, którzy są wierni wartościom i zasadom i którzy chcą zachowania instytucji i struktur. A zatem nie o projekt polityczny tu chodzi, lecz o wojnę cywilizacyjną. Homoseksualiści walczą o prawa do zawierania małżeństw i do adopcji dzieci. Transwestyci – o prawa do zmiany płci na życzenie.

Ale to, o co walczą, nie może być prawem, gdyż prawo ma prowadzić do dobra, a nie do zła. Coś, co stoi w sprzeczności z naturą, nie może być nazwane dobrem. Aby coś nazwać dobrem lub złem, musi być odniesione do prawdy. Ta zaś musi być zgodna z rzeczywistością.

Tymczasem w płynnej, postmodernistycznej rzeczywistości prawda obiektywna nie istnieje, a słowa zmieniają swoje znaczenie. Czy tak samo jak kiedyś rozumiemy dziś słowa: ‘miłość‘, ‘tolerancja’? Tolerancja jako wartość absolutna? Równość jako wartość priorytetowa? Zmienione znaczeniowo słowa zmieniły ludzkie myślenie i czynią niemożliwym wzajemne porozumienie. Jeśli się tym pogodzimy, to jak możemy ocalić demokrację? Alexis de Tocqueville w dziele pt. O demokracji w Ameryce wyraził pogląd, że choć demokracja jest przyszłością Europy, to jednak dążenie do równości może jej zagrozić, ponieważ normy w niej są dostosowane do woli większości. Był on przekonany, że demokracja nie przetrwa utraty wiary chrześcijańskiej, gdyż samostanowienie wymaga jednakowego, wspólnego spojrzenia na prawdy moralne. Podobnie też myślał papież Jan Paweł II, który w encyklice społecznej Centesimus annus napisał: „Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo przeradza się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”.

Spróbujmy w tym świetle spojrzeć na to, co z obserwowanych ostatnio postaw wynika dla Polski i dla całej Zachodniej cywilizacji zbudowanej przecież na wartościach chrześcijańskich. Wolność absolutna, zdegradowany i uprzedmiotowiony człowiek. Czym będzie ów nowy porządek świata? Karta praw zwierząt obok Karty Praw Człowieka? Czyżby to wszystko dokonywało się samoistnie i spontanicznie? Niezależnie od odpowiedzi, trzeba nazwać to, co się teraz dzieje, wojną cywilizacyjną. Wbrew narzucającym się obrazom, nie można jej sprowadzać do brutalnych starć ulicznych i protestów. To wszystko jest tylko unaocznionymi jej skutkami, które wskazują na istotę problemu. Obsceniczne słownictwo, akty przemocy i barbaryzacja demonstrantów świadczą albo o ich skrajnej demoralizacji albo o całkowitej niezdolności do panowania nad swymi emocjami. Obie diagnozy mogą budzić poważne zaniepokojenie. Uznanie, że mamy do czynienia z wojną cywilizacji, stawia każdego wobec konieczności opowiedzenia się po stronie cywilizacji życia lub cywilizacji śmierci. Nikt nie może pozostać biernym obserwatorem tej wojny. Wszyscy zmuszeni jesteśmy wziąć w niej udział. Tylko jak?

Wygląda na to, że przegraliśmy bitwę o język. A Kościół katolicki, zwłaszcza w swoich strukturach hierarchicznych, zdaje się być coraz mniej widoczny. Czy wobec tego wierzący katolicy i konserwatyści są na pozycji przegranej?

Prawdziwą przyczyną tych „rzeczy nowych” – twierdzi Rod Dreher w książce pt. Opcja Benedykta – jest pustka duchowa wytworzona przez ateizm, który pozostawił młode pokolenia bez drogowskazów.

We wstępie do swojej książki przytoczył fragment wypowiedzi Josepha Ratzingera: „Kościół czeka poważny kryzys, który drastycznie ograniczy liczbę wiernych i jego wpływy (…) Będzie niewielki i będzie musiał zacząć od nowa, mniej więcej od początku. (…) To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych… W totalnie zaplanowanym świecie ludzie będą strasznie samotni. Uświadomią sobie, że ich egzystencja oznacza „nieopisaną samotność”, a zdając sobie sprawę z utraty z pola widzenia Boga, odczują grozę własnej nędzy. Wtedy i dopiero wtedy – w małej owczarni wierzących odkryją coś zupełnie nowego: nadzieję dla siebie, odpowiedź, której zawsze szukali”. Wypowiedź ta pochodzi z roku 1969 i dziś nazywana jest proroctwem Benedykta XVI. Może być odczytywana w kluczu obecnego czasu. Pokazuje, że uczciwi konserwatyści i katolicy muszą zaangażować się w swoją wiarę i obronę fundamentalnych wartości w świecie, który staje się dla nich coraz bardziej wrogi.

Przy tym poziomie agresji jest już za późno na dialog społeczny, ale zawsze jest czas na jasne przedstawienie nauki Kościoła i osobistych przekonań bez względu na konsekwencje. Oczywiście wymaga to dużej odwagi cywilnej i wiary nie tylko deklarowanej.

Rod Dreher proponuje „wypracowanie nowatorskich, wspólnotowych rozwiązań”, które pomogą wytrwać w wierze i wartościach. Domaga się też dokonania osobistego wyboru, czy „jesteśmy gotowi zrobić decydujący zwrot ku prawdziwie kontrkulturowemu przeżywaniu chrześcijaństwa, czy też skażemy nasze dzieci i wnuki na asymilację”. Obrona własnej wiary i rzeczy świętych jest również po to, aby za jej sprawą rzeczywistość, w której przyszło nam żyć, przemieniała się w taki sposób, jak przed wiekami dokonało się to za sprawa reguły św. Benedykta i mnichów, którzy według niej żyli.

„Autentyczna demokracja możliwa jest tylko w państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej. Wymaga ona spełnienia koniecznych warunków, jakich wymaga promocja zarówno poszczególnych osób, przez wychowanie i formację w duchu prawdziwych ideałów, jak i „podmiotowości” społeczeństwa, przez tworzenie struktur uczestnictwa oraz współodpowiedzialności.  – napisał Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus (CA 46).

Budujcie Arkę przed potopem
Niech was nie mami głupców chór!
Budujcie Arkę przed potopem
Słychać już grzmot burzowych chmur!
Zostawcie kłótnie swe na potem
Wiarę przeczuciom dajcie raz!
Budujcie Arkę przed potopem
Zanim w końcu pochłonie was!

– brzmią słowa ballady Jacka Kaczmarskiego.

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „»Budujmy Arkę przed potopem«” znajduje się na s. 6 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „»Budujmy Arkę przed potopem«” na s. 6 grudniowo-styczniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pandemia w kontekście wolności i godności człowieka / S. Katarzyna Purska USJK, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 77/2020

Co z tymi, którzy wbrew powszechnym oczekiwaniom nie będą chcieli się zaszczepić, a tym samym będą pozostałych narażali na zakażenie? Czy zgodzimy się powszechnie na ich prawo do wolnego wyboru?

s. Katarzyna Purska USJK

Wirus groźniejszy niż COVID

Kilka dni temu stałam przy wejściu do warszawskiego metra. Nagle zobaczyłam dwie dziewczyny, które rzuciły się sobie w objęcia. – Mój Boże! – pomyślałam trwożliwie. – Co one robią! Jakie to nieroztropne!.

Podczas spotkania z pewną mamą, z daleka oglądałam jej małe dzieci. Bałam się, że mogę je zarazić, więc nie zbliżyłam się do nich. Tym bardziej, że jak mi sama wyznała, od marca czyta wyłącznie to, co w internecie piszą na temat szerzącej się pandemii.

W programie „Warto rozmawiać” red. Jan Pospieszalski opisał przypadek 14-latki, która trafiła do szpitala z powodu gwałtownego zakrztuszenia się. Niestety, nie udzielono jej pomocy, gdyż najpierw czekano na wynik testu na obecność koronawirusa. W rezultacie dziewczynka zmarła…

„Epidemie mają konsekwencje psychologiczne z powodu paniki, jaką mogą wywołać” – twierdzi prof. Roberto de Mattei. Powołuje się przy tym na Gustave’a Le Bona, autora słynnej książki „Psychologia tłumu”, który, analizując kolektywne zachowania, wyjaśniał, w jaki sposób w człowieku, który znajdzie się w anonimowym tłumie, zachodzi zmiana psychiczna, wskutek której uczucia i nastroje są przekazywane między ludźmi niczym choroba zakaźna.

Diagnoza profesora de Matteiego nie napawa optymizmem. Twierdzi on: „Jeśli kryzys zdrowotny zostanie spotęgowany poprzez kryzys gospodarczy, niekontrolowana fala paniki może wywołać gwałtowne impulsy tłumu. Państwo zostanie wówczas zastąpione przez plemiona i gangi, zwłaszcza na obrzeżach dużych ośrodków miejskich. Wojna społeczna, o której teoretyzowano w trakcie Forum w São Paulo – konferencji latynoamerykańskich organizacji ultralewicowych – ma miejsce w Ameryce Łacińskiej, od Boliwii po Chile, od Wenezueli aż po Ekwador. Wkrótce może zaistnieć także w Europie”. Ten scenariusz społeczno-polityczny, polegający na dezintegracji i rozkładzie społeczeństwa, mogliśmy ostatnio obserwować w Stanach Zjednoczonych. W Polsce, znanej z umiłowania wolności aż do popadania w anarchię, jak dotąd nic takiego się nie wydarzyło, aczkolwiek zaistnienie takiego scenariusza nie jest wykluczone, jako że nasz naród, jak podpowiada nam historia, bywa nieprzewidywalny.

Można natomiast zaobserwować w naszym kraju proces dezintegracji społecznej. Zdaniem cytowanego wyżej autora, dzieje się tak dlatego, że „dzisiaj kluczowym środkiem umożliwiającym ucieczkę przed epidemią jest dystansowanie społeczne, izolacja jednostki. Kwarantanna jest rzeczą diametralnie przeciwną społeczeństwu otwartemu, wymarzonemu przez George’a Sorosa. Relacyjne rozumienie człowieka, typowe dla niektórych szkół filozoficznego personalizmu, ma coraz mniejsze znaczenie”. Dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych USA, prof. Anthony Fauci, powiedział ponoć, że od chwili wybuchu pandemii żaden człowiek nie poda już ręki drugiemu człowiekowi.

W prezbiterium bydgoskiego kościoła pod wezwaniem Świętych Polskich Braci Męczenników, tym samym, w którym bł. ks. Jerzy Popiełuszko odprawił ostatnią w swoim życiu Mszę św., widnieje napis: „Módlmy się, abyśmy byli wolni od lęku, zastraszenia…”. Te słowa, odczytane w nowym kontekście, nabrały dziś dla mnie szczególnego znaczenia.

Do czego służy człowiekowi wolność? Do samorealizacji? Jako racja najwyższa dla ludzkich wyborów? W świecie, w którym obalono kryteria, żądanie prawa wyboru jest prostą drogą do zniewolenia człowieka. Człowiek może być zniewolony przez czynniki wewnętrzne lub zewnętrzne. Strach należy do przyczyn wewnętrznych.

Do czego potrzebna jest człowiekowi wolność? Odpowiedź filozofa – o. prof. Mieczysława A. Krąpca – brzmi: „Wolność jest przeżyciem godności osobowej człowieka. Wolność daje podstawę dla ludzkich decyzji, które płyną od wewnątrz, a nie od zewnątrz. Dlatego też obrona wolności jest obroną człowieka, jego decyzji wolnych i odpowiedzialnych”. A więc obrona wolności jest zarazem obroną godności osobowej człowieka. Trzeba zatem patrzeć na pandemię obecnie panującą w Polsce i na świecie w kontekście wolności i godności człowieka.

Ideę godności osobowej człowieka przyniósł Polsce Kościół katolicki, który poprzez wieki głosił prawdę o człowieku jako osobie stworzonej na obraz i podobieństwo Boga samego, której przysługują wyjątkowe, bo osobowe prawa. Cywilizacja łacińska, na której zbudowana jest nasza tożsamość narodowa, jako jedyna jest cywilizacją personalistyczną, czyli tą, która afirmuje osobę ludzką. Jedynie ona wskazuje na zasadniczą różnicę pomiędzy osobą a osobnikiem. Zacieranie się tej różnicy, które dokonuje się we współczesnej kulturze postmodernistycznej, sprawia, że człowiek bywa traktowany jako zbiór komórek albo jako przedmiot satysfakcji seksualnej. Osoba bywa wówczas sprowadzana do rangi osobnika.

Na niebezpieczeństwo stąd wynikające wskazuje ks. Robert Skrzypczak w książce pt. Pomiędzy Chrystusem a Antychrystem. Podkreśla w niej, że wizja osoby jest konsekwentnie niszczona. Dramatyzmu tej sytuacji dodaje fakt, że to, co się dokonuje, często jest społecznie niezauważane.

Komunizm zawierał w sobie błąd antropologiczny i niszczył jednostkę w imię kolektywizmu, a współczesna cywilizacja powtarza ów błąd. Tyle, że w zmutowanej postaci, i nie jest on wtłaczany pod przymusem, lecz przyjmowany dobrowolnie, poprzez przekaz medialny i narracje polityków, w efekcie manipulacji i inżynierii społecznej.

W 1949 r. George Orwell napisał powieść pt. Rok 1984. Została w niej przedstawiona wizja totalitarnego państwa, w której „Wielki Brat” za pośrednictwem potężnego ekranu jest obecny w każdym domu i kontroluje wszelkie przejawy życia ludzkiego. W demokratycznych społeczeństwach Zachodu wizja ta wydawała się nazbyt drastyczna i mało realna. W ostatnim czasie mogliśmy jednak zobaczyć w internecie film i przeczytać artykuły o tym, w jaki sposób został wprowadzony w Chinach system społecznej kontroli obywateli w ramach walki z epidemią koronawirusa.

Jak pisze prof. Wojciech Roszkowski w Roztrzaskanym lustrze, „postęp dnia dzisiejszego może stać się przekleństwem jutra, jeśli niektóre zdobycze technologiczne zostaną wprowadzone pod przymusem”. Opowieści o mikrochipach, które trzeba będzie wszczepić sobie pod skórę zamiast książeczki zdrowia, lub o przygotowywanej aktualnie szczepionce przeciwko koronawirusowi, wydają się mocno przesadzone. Tyle, że wielu młodych ludzi na Zachodzie biochipy wszczepia sobie dobrowolnie, na szczepionkę przeciw wirusowi Covid-19 zaś ludzie czekają na ogół jak na wybawienie. A co z tymi, którzy wbrew powszechnym oczekiwaniom nie będą chcieli się zaszczepić, a tym samym będą pozostałych narażali na zakażenie? Czy zgodzimy się powszechnie na ich prawo do wolnego wyboru?

Wiadomo, że w każdym systemie demokratycznym istnieją zasady, nad którymi się nie głosuje. Taką zasadą np. jest prawo człowieka do życia. Im więcej jest takich zasad, tym mniej jest demokracji, ale kiedy ich brak, społeczeństwu grozi anarchia.

Wtedy też wątpliwa staje się sama wspólnota. W tym miejscu pojawia się ważne pytanie: Jakie miejsce w naszym systemie wartości zajmuje wolność i na ile możemy zgodzić się na jej ograniczanie?

W szkole, w której pracowałam, kilka lat temu miało miejsce wydarzenie, które wprawiło pedagogów w osłupienie. Podczas lekcji nauczycielka usiadła na uszkodzonym krześle i gwałtownie z niego spadła. Początkowo nie mogła wstać z podłogi, gdyż złamała rękę. Uczniowie przyglądali się jej ze spokojem, bez żadnej reakcji. Także wtedy, gdy z trudem podniosła się i wyszła do gabinetu lekarskiego po pomoc. Kiedy potem zapytano uczniów o powód takiego zachowania, jeden z nich oświadczył: „Mój ojciec uczy, że w życiu każdy musi sobie radzić sam”.

Egoizm do niedawna był traktowany jako cecha pejoratywna, ale w ostatnich latach – jak widać – zaszła zmiana. Ludzie nowocześni, stechnicyzowani, żyjący w wielkich miastach, stali się indywidualistami. Nauczyli się poruszać w tłumie coraz bardziej obcych ludzi. Jednakże od czasu wybuchu pandemii drugi człowiek stał się już nie tylko obcym, ale też groźnym. Wszak może przenosić zarazę. Mimo coraz mocniej odczuwanej samotności, wolimy odgradzanie się od innych i bezpieczny dystans. Odwiedzanie rodziny, a tym bardziej – znajomych, zwłaszcza w ostatnim czasie należy do kategorii czynów ryzykownych. Mocno cierpią z tego powodu szczególnie ludzie starzy i chorzy, którzy znaleźli się w domach pomocy społecznej i w szpitalach. Cierpią także dziadkowie zamknięci w domach, których nie odwiedzają dzieci ani wnuki, w obawie, aby ich nie zarazić. Niektórzy z tych starszych ludzi borykają się z depresją, inni umierają w samotności.

Wartość życia i śmierci człowieka nie może być w pełni zrozumiana bez uznania, że jest on osobą. Natomiast to, kim jest osoba, staje się jasne tylko w świetle wiary w Jezusa Chrystusa – Boga, który stał się człowiekiem.

„Zanik Boga niesie w sobie zanik człowieka” – pisze ks. Robert Skrzypczak w książce Chrześcijanin na rozdrożu. Zwraca przy tym uwagę, że o ile XX wiek przyniósł uderzenie w przykazanie miłości Boga, o tyle wiek XXI uderzył w drugie przykazanie miłości, tj. przykazanie miłości człowieka. I tak jak w XX wieku Fryderyk Nietzsche, ogłaszając śmierć Boga, uznał, że Bóg stał się ludziom niepotrzebny, tak z kolei wiek XXI, który przyniósł „śmierć człowieka”, sprawił, że drugi człowiek przestał być bliźnim, a stał się niepotrzebnym i obcym. W konsekwencji człowiek, który odrzucił Boga i „uśmiercił” bliźniego, został nieskończenie samotny.

Jako ludzie jesteśmy z natury relacyjni, a bliskość jest zawsze ważnym elementem naszych społecznych odniesień. Dlatego też jest chroniona i potrzebuje być wyrażana poprzez zestaw społecznych rytuałów, takich jak podanie ręki czy serdeczny uśmiech. Jednakże podczas pandemii uśmiech ukrywa maseczka nałożona na usta i nos, a od gestu podania ręki wstrzymuje nas obawa przed zakażeniem.

Politykom i mediom udało się zdyscyplinować większość społeczeństwa w Polsce. Trzeba jednak być świadomym, że polityka to nie jest – wbrew powszechnemu rozumieniu – sztuką zdobywania i utrzymywania władzy, lecz jest to moralność społeczna i troska o dobro wspólne. Polityka jest częścią kultury. Przedmiotem zaś kultury jest cały człowiek, który ma wolną wolę, który ma rozum, a więc myśli, i który potrzebuje uzasadnień osobowych, a nie rzeczowych. Potrzebuje też odpowiedzi ostatecznych, które daje mu tylko religia. Religia jest cenna również w wymiarze społecznym, gdyż buduje więź osobową najpierw z Bogiem, a potem z innymi ludźmi. Według ks. Roberta Skrzypczaka społeczeństwo, które odrzuciło przykazanie miłości Boga i bliźniego, zostało pozbawione tych dwóch odniesień i w ten sposób straciło równowagę.

W ostatnim czasie wymagania epidemiologiczne objęły także wiernych w kościołach. Ograniczenie liczby osób uczestniczących we Mszy św., a w niektórych miejscach także zamknięcie kościołów, było – zwłaszcza podczas ostatniego Triduum Paschalnego – dla wierzących katolików szczególnie bolesnym doświadczeniem.

Msza św. przeżywana indywidualnie przed ekranami komputerów, w czterech ścianach zamkniętych mieszkań, była i jest podważeniem jej wspólnotowego i wspólnototwórczego charakteru. Obecnie, po upływie kilku miesięcy takiego doświadczenia, niektóre parafie wyludniły się, w innych zaś pojawili się niemi ludzie siedzący w maseczkach na twarzy, w bezpiecznej od siebie odległości.

W środowisku wierzących katolików rozgorzał zaś spór o sens podporządkowywania się takim rygorom, a także o formę przyjmowania Komunii świętej: do ust czy na rękę? Pomimo rekomendacji duszpasterzy, aby czynić to na rękę, dokonał się nowy podział wśród wiernych Kościoła katolickiego. Nie próbuję rozstrzygnąć tego sporu. Myślę jednak, że nie sama forma jest tu ważna, lecz przyczyna, dla jakiej podejmujemy tę lub inną decyzję w tej kwestii. Czynimy tak, aby wyrazić głęboką wiarę w obecność Syna Bożego w Substancji Chleba, czy też w obawie przed zarażeniem?

Znajomy ksiądz, który posługuje w Danii, opowiedział mi niedawno o wymaganiach tamtejszej władzy państwowej, którym nie sprzeciwił się jego ks. biskup.

Otóż według rozporządzeń państwowych, obowiązuje dziś w Danii udzielanie Komunii św. w gumowych rękawiczkach i w sterylnych opakowaniach jednorazowych. Ksiądz ów wyznał mi, że jemu samemu ta zasada posługiwania się rękawiczkami gumowymi kojarzy się z wykonywaniem czynności – jak to określił – obrzydliwych, takich jak np. zbierania psich odchodów, czy też mycie klozetu.

Nie wiem, na ile jest to adekwatne skojarzenie. Jednak dla mnie wciąż pozostaje otwarte pytanie o wiarę w realną obecność Chrystusa podczas tak sprawowanego obrzędu.

Walczymy z wirusem SARS-COV-19 i słusznie z obawą myślimy o konsekwencjach zdrowotnych i gospodarczych przedłużającej się epidemii. Niemniej jednak sądzę, że jest jeszcze inny wirus, który nas jako ludzkość zaatakował i jest o wiele groźniejszy, gdyż konsekwencje jego inwazji są o wiele głębsze i trwalsze. Jest to wirus antyosobowy i antyludzki. Polega na kwestionowaniu godności osoby ludzkiej i lekceważeniu przyrodzonej człowiekowi wolności. Pandemia wirusa COVID-19 kiedyś przeminie, tak jak przemijały wszelkie epidemie w historii. Ta druga epidemia, którą próbowałam opisać, może nie minąć. Wirus, który ją spowodował, jest moim zdaniem o wiele groźniejszy, bo prowadzi do rozkładu wspólnoty ludzkiej i zniewolenia człowieka przez wszechpanujący strach. Dlatego też uważam, że ta sytuacja wymaga od nas natychmiastowego i zorganizowanego przeciwdziałania, które zapobiegnie jego dalszemu szybkiemu rozprzestrzenianiu się. W jaki sposób to sprawić? To już temat na dalsze rozważanie i dyskusję.

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Wirus groźniejszy niż COVID” znajduje się na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Wirus groźniejszy niż COVID” na s. 3 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego