„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!” – słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Na przyjęcie papieża zbudowano chosa – indiański dom ze strzechą i z suszonej cegły.

Piotr Mateusz Bobołowicz

„Polonia? El país del papa Juan Pablo II!” – „Polska? Kraj papieża Jana Pawła II!”. To zdanie słyszałem wielokrotnie w Ekwadorze i Peru, gdy tłumaczyłem, skąd jestem. Latynosi dobrze pamiętają pontyfikat św. Jana Pawła II, papieża Polaka. Był pierwszym biskupem Rzymu, który zdecydował się na wizytę w Ameryce Południowej.

Błogosławieństwo nieukończonej bazyliki

 

Posąg Jana Pawła II przed Bazyliką Przysięgi Narodowej

Przy wejściu do monumentalnej Bazyliki Przysięgi Narodowej nad wiernymi w geście błogosławieństwa wyciąga ręce posąg św. Jana Pawła II. Budowę bazyliki zapoczątkowano jako dowód zawierzenia Republiki Ekwadoru Najświętszemu Sercu Jezusa w 1883 roku. Pomysłodawcą był ojciec Julio Maria Matovelle, należący do Zgromadzenia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Początkowo prace szły źle. Od początku budowa świątyni była wielkim wyzwaniem finansowym i logistycznym. W 1895 roku władze wprowadziły specjalny podatek od soli, który w całości szedł na finansowanie robót. Prace nabrały tempa, gdy w 1901 roku przekazano nadzór nad nimi ojcom oblatom z przeorem Matovelle na czele. Główna bryła budowli została postawiona w 1924 roku, wtedy też zaczęto odprawiać tam msze. Wciąż jednak pozostało wiele niedokończonych elementów – do dziś bazylika jest oficjalnie w budowie. Lokalna legenda mówi, że gdy zostanie ostatecznie ukończona, skończy się świat – albo przynajmniej niepodległy i wolny Ekwador. 30 stycznia 1985 roku Jan Paweł II pobłogosławił jeszcze wtedy niekonsekrowaną bazylikę. Konsekracja nastąpiła trzy lata później.

Papież z wizytą u Indian

Pielgrzymka apostolska papieża Polaka zapadła w pamięć Ekwadorczyków na pokolenia. Rozmawiałem z wieloma osobami, które wspominały ją z dzieciństwa albo z opowieści rodziców. „To był wielki człowiek. Mądry papież” – te słowa zapadły mi w pamięć. Święty Jan Paweł II w Ekwadorze spotkał się z rdzennymi mieszkańcami tych ziem. 31 stycznia 1985 roku w małym, wtedy zaledwie trzydziestotysięcznym mieście Latacunga, leżącym u stóp największego czynnego Ekwadorskiego wulkanu Cotopaxi, zgromadzili się Indianie z całego Ekwadoru. Wielu z nich przybyło pieszo – ci pielgrzymowali przez wiele dni; inni samochodami, ale nawet oni musieli podróżować przez wiele godzin, często ponad dobę, by uczestniczyć w krótkim, bo zaplanowanym zaledwie na półtorej godziny spotkaniu z papieżem.

Pai Apuchic Jesucristo yupaichashca cachum! Cuyashca churicuna, ushushicuna”. „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Umiłowani Synowie i Córki”. Tymi słowami w języku kiczua przywitał Jan Paweł II zgromadzonych Indian. Kiczua to największa grupa językowa spośród ludności autochtonicznej Ekwadoru. Jan Paweł II nie potraktował jednak wszystkich Indian jako jednolitej grupy. Wpisuje się to w głoszoną przez niego filozofię personalizmu i odróżnia podejście papieża Polaka od tego, które przez wieki praktykowali kolonizatorzy. „Witam bardzo serdecznie ludy Cayapa, Colorado, Otavalo, Panzaleo, Yama-puela, Cangazambi, Caranqui, Hilnaya, Carahuela, Yugulalama, Shuar, Coyane, Ashuar, Salazaca, Cañari, Saraguro, Tibuleo, Auca, a także obecne tutaj mniejsze grupy”.

Jeszcze przed przybyciem papieża na spotkanie na lotnisku w Latacunga poszczególne grupy Indian prezentowały się – nie tyle przed papieżem, co przed Ekwadorem i światem. W spotkaniu tym pokładali oni wielkie nadzieje. W czterysta pięćdziesiątą rocznicę rozpoczęcia ewangelizacji Ameryki zwierzchnik Kościoła katolickiego stanął przed rdzenną ludnością tego kontynentu i mówił o poparciu dla ich kultury, sygnalizował dotyczące ich problemy, ale także podkreślił rolę duchownych katolickich w walce o prawa Indian w historii.

„Najbardziej świadomi z Was pragną, by była szanowana wasza kultura, wasze tradycje i zwyczaje, żeby była uwzględniana forma rządów w waszych wspólnotach. To uzasadnione aspiracje, wpisujące się w ramy różnorodności wyrażania ducha ludzkiego. Może to niemało ubogacić współżycie ludzkie w ogóle wymagań i równowagi społeczeństwa”.

Papież okazał szacunek dla indiańskiej kultury, pozwalając ubrać siebie w ponczo, charakterystyczny lokalny ubiór. Całe spotkanie miało jeszcze jeden element symboliczny. Na przyjęcie papieża zbudowana została chosa – typowy indiański dom, w tym przypadku półotwarty. Jego dach pokryto strzechą, a ściany zbudowano z suszonej cegły adobe. Chosa, a w Amazonii zbudowana z drewna maloca, to w kulturze ekwadorskich Indian nie tyle obiekt mieszkalny, co miejsce spotkania w gronie bliskich. I tak przyjęli świętego Jana Pawła II rdzenni mieszkańcy Ekwadoru.

Papież ubogich

Figura św. JPII w katedrze w Cuenca | Fot. P.M. Bobołowicz

Indianie są w Ekwadorze nadal jedną z najuboższych grup społecznych. Papież podczas swojej pielgrzymki w 1985 roku odwiedził też ubogą dzielnicę miasta Guayaquil. W stolicy, Quito, spotkał się z robotnikami. A podczas ostatniej mszy w Ekwadorze dokonał beatyfikacji Mercedes de Jesus Moliny. Siostra Mercedes żyła w XIX wieku. W wieku piętnastu lat straciła matkę, z którą mieszkała po śmierci ojca, i odziedziczyła cały majątek. Gdy ukończyła 21 lat, wszystkie swoje dobra przeznaczyła na pomoc biednym i poświęciła się pracy w sierocińcu. Poczuła wtedy też powołanie do życia konsekrowanego i odrzuciła propozycję małżeństwa, postanawiając poświęcić swoje życie Jezusowi. W 1870 roku wraz z jezuitą ojcem Domingo Garcíą udała się do Amazonii, by ewangelizować Indian Shuar. W 1873 roku, dziesięć lat przed śmiercią, doprowadziła do ufundowania zgromadzenia Sióstr Świętej Marii Anny od Jezusa z Paredes. Święta Maria Anna przez całe życie była inspiracją dla duchowej drogi i aktów miłosierdzia błogosławionej Mercedes.

Nuestra Señora de Czestochowa

Na północy miasta Guayaqil nad Pacyfikiem stoi nieduży kościół, otoczony wysokim płotem. Nie udało mi się do niego dostać – przybyłem tam nie w porę; tego dnia brama była zamknięta. Kościół ten od razu zwróci uwagę każdego Polaka swoim nietypowym jak na Amerykę Południową wezwaniem: Iglesia de Nuestra Señora de Czestochowa – Kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej. Został on wzniesiony w 1981 roku jako wotum dziękczynne za ocalenie życia Jana Pawła II po zamachu na jego życie. Gdy ówczesny arcybiskup Guayaquil Bernardino Echeverría dowiedział się o wydarzeniach 13 maja na placu Świętego Piotra, zaczął modlić się do Matki Bożej Częstochowskiej, patronki Polski, kraju pochodzenia Karola Wojtyły, i obiecał wybudować kościół pod jej wezwaniem, jeśli papież przeżyje. W 1994 roku Echeverría został wyniesiony przez Jana Pawła II do godności kardynała. W 1985 roku papież Polak odwiedził kościół, gdzie modlił się przed kopią obrazu z Jasnej Góry. Dziś przed świątynią stoi pomnik świętego Jana Pawła II, a jego wizerunek jest także uwieczniony na płaskorzeźbie ołtarza.

Święty Jan Paweł II jest ciągle obecny w sercach i pamięci Ekwadorczyków. Znają go praktycznie wszyscy, a jego wizerunek pojawia się w różnych miejscach. Czasem się go można spodziewać – jak figury Jana Pawła II w katedrze w Cuenca, którą odwiedził podczas pielgrzymki. Czasem zaś można natknąć się na niego w niespodziewanych miejscach. „El papa viajero – papież podróżnik” – plakat opatrzony takim napisem znalazłem chociażby wiszący przy kasie jednej z restauracji. Mały element polskości w sercu odległego kraju – pozornie mały, a jednak w dużym stopniu kształtujący odbiór całego narodu przez drugi naród, kilkanaście tysięcy kilometrów od Wadowic.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” znajduje się na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „El papa viajero – Papież-podróżnik w Ekwadorze” na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ekwadorska przyroda jest żywa. Inkowie i ich potomkowie nazywają ją Pachamama i czczą ją od setek lat

W porze suchej strumień płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się niebezpieczny i skutecznie tamuje ruch.

Piotr M. Bobołowicz

W styczniu tego roku największy wodospad Ekwadoru San Rafael przestał istnieć. A właściwie po prostu zmienił swój bieg – w wyniku wypłukiwania koryta przez wodę doszło do implozji, która skryła kaskadę wody w tunelu. Z jednego strumienia wody zrobiły się dwa, wpadające pod ziemię. Całkowicie naturalny proces (co w rabunkowo eksploatowanej Ameryce Południowej wcale nie jest oczywiste) pozbawił z pewnością wielu turystów możliwości oglądania stupięćdziesięciometrowego wodospadu na rzece Coca. Pozbawił też potencjalnego zarobku wiele indiańskich wiosek, które z tych turystów uzyskują większość swojego dochodu. A przynajmniej do czasu zakończenia badań geologicznych, które mają ustalić, czy można będzie znowu otworzyć szlaki – podłoże w tej okolicy jest bardziej piaszczyste niż skaliste, co wywołuje pewne obawy, że powstaną kolejne leje.

Podczas gdy na półkuli północnej trwa zima – przynajmniej ta kalendarzowa – w Ekwadorze szaleją ulewy pory deszczowej. Właściwie tak było do tej pory, bo zmiany klimatyczne sprawiły, że pora deszczowa wydłużyła się nawet do czerwca. Niebo skryte jest za chmurami przez długie miesiące, a potężne strumienie wody zalewają świat każdego popołudnia. Ulice i górskie ścieżki zmieniają się w potoki, ze zboczy gór schodzą błotne lawiny, nierzadko zrywając drogi, a czasem porywając ludzkie domostwa, a nawet całe wioski.

Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł | Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz

Służący w mieście Valladolid polski misjonarz ks. Łukasz często w porze deszczowej jest odcięty od świata zewnętrznego. Droga, która łączy nieduże Valladolid z pobliskim miastem Loja, gdzie znajdują się chociażby supermarkety czy różne instytucje, regularnie jest zasypywana przez osuwającą się ziemię. Jeszcze częściej staje się nieprzejezdna tam, gdzie przepływa przez nią strumień – w porze suchej płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się on jednak niebezpieczną przeszkodą, skutecznie tamując ruch.

Do osłabienia górskich zboczy przyczynia się znacznie rabunkowa gospodarka. W wielu miejscach prosperują nielegalne kopalnie złota, ale nawet te legalne stanowią spore zagrożenie dla ekosystemu. Niedawno otwarta przez spółkę Ecuacorriente z dużym udziałem chińskiego kapitału kopalnia miedzi Mirador wywołuje sprzeciw rdzennej ludności. Indianie obawiają się zwłaszcza obróbki miedzi, niosącej ze sobą duże ryzyko zanieczyszczenia rzek, które pełnią kluczową rolę w tradycyjnej gospodarce rdzennych mieszkańców Andów, ale zwłaszcza Amazonii. Ekwadorski rząd zapewnia jednak, że inwestycja jest opłacalna – ma przynieść budżetowi ponad dwa miliardy dolarów przez cały okres koncesji. Ogółem Ekwador planuje zwiększyć udział wydobycia metali (głównie złota, miedzi i srebra) w PKB z 1,6% w połowie 2019 r. do 4% w 2021 roku, powołując się na przykład Chile i Peru.

Podczas gdy legalne wydobycie metali pociąga za sobą głównie zagrożenia związane z wpływem na środowisko naturalne, nielegalne i niekontrolowane pozyskiwanie cennych kruszców stanowi dużo poważniejszy i bardziej złożony problem.

Częstą techniką jest szybkie rozkopywanie koryt rzek na wschodnich stokach Andów za pomocą ciężkiego sprzętu i przepłukiwanie na przemysłową skalę wydobytego z dna materiału. Cierpi na tym fauna i flora, a na krajobrazie pozostają skazy.

Jednocześnie przyczynia się to do znacznego zanieczyszczenia rzeki – oprócz olbrzymich ilości mułu, do wody trafia ropa czy smary. Dodatkowo nielegalność tego procederu powoduje wytwarzanie się wokół takich kopalni całych stref, gdzie kwitnie przestępczość.

W lipcu 2019 roku głośno zrobiło się o miejscowości La Merced de Buenos Aires. Po serii zabójstw rząd zdecydował się w końcu wysłać do miasteczka tysiąc dwustu policjantów, drugie tyle żołnierzy i dwudziestu prokuratorów, by rozprawić się z panującym tam bezprawiem. Obok nielegalnego wydobycia złota dochodziło tam do porwań, morderstw, gwałtów, sutenerstwa, uprawiano hazard, prano brudne pieniądze. Grupy przestępcze wymuszały haracze, zastraszały mieszkańców, handlowały nielegalnie bronią. A to tylko część z postawionych zarzutów. Ogółem szacuje się, że różnymi nielegalnymi biznesami skupionymi wokół wydobycia złota w La Merced de Buenos Aires zajmowało się około dziesięciu tysięcy osób.

Prawdopodobnie niemożliwe byłoby zliczenie wszystkich ekwadorskich wodospadów. Są te bardziej i mniej znane, te położone na stokach zachodnich i te amazońskie. W okolicach leżącego na zboczu aktywnego wulkanu Tungurahua miasta Baños de Agua Santa ciągnie się szlak wodospadów. Niektórzy decydują się na przebycie go rowerami, chociaż wiele osób wybiera zdecydowanie mniej spokojną opcję – tzw. chivę. Chiva (hiszp. koza) to stan pośredni między autobusem a ciężarówką. Na konstrukcji ciężarówki umieszczone są odsłonięte po bokach, ale zadaszone rzędy siedzeń lub częściej po prostu ławek. W niektórych miejscach chivy wciąż wykorzystuje się do regularnego transportu pasażerów. W miejscowościach turystycznych służą jako atrakcja – obwieszone są sznurami różnokolorowych ledów, a z głośników ryczy cumbia, salsa i reggatton, skutecznie zagłuszając wszelkie próby rozmów między pasażerami i burząc nieco nastrój obcowania z naturą.

Chiva chwieje się na zakrętach wąskiej drogi. Najpierw pierwszy wodospad. Trudny do oglądania, bo przejeżdżamy pod nim – na dach kapią krople wody niczym rzęsisty deszcz. Potem kolejny – ten po drugiej stronie doliny, przez którą można przejechać tzw. tarabitą, czyli kolejką linową. Manto de la Novia, Welon Panny Młodej. Obfita, biała kaskada sperlonej wody. Ale clou wycieczki jest na końcu. Do tego wodospadu trzeba dojść.

Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł. Woda leje się tam huczącym strumieniem – najwyższy jednorazowy uskok kaskady ma aż osiemdziesiąt metrów. W dole woda kotłuje się – od razu dając odpowiedź na pytanie o pochodzenie nazwy. Tam jedyne złoto to dolary, które turyści zostawiają przy każdej atrakcji i w hotelach.

Wodospad San Rafael nie przestał istnieć, zmienił tylko swój bieg. Niewykluczone, że w kolejnych latach zmieni go jeszcze nie raz. Ekwadorska przyroda jest żywa. Inkowie i ich potomkowie nazywają ją Pachamama i czczą ją od setek lat – a ona czasem daje, a czasem okrutnie zabiera, porywając drogi, domy, wioski i ludzi.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” znajduje się na s. 20 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” na s. 20 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezśnieżne Boże Narodzenie w amazońskiej dżungli / Piotr Mateusz Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 66/2019

Boże Narodzenie nie jest jeszcze tak skomercjalizowane, jak w Europie czy w USA, ale dla wielu osób duchowe przeżywanie świąt nadal jest dalekie. Kolędy pozbawione są głębszej treści teologicznej.

Bezśnieżne Boże Narodzenie w amazońskiej dżungli

Piotr M. Bobołowicz

Trzydzieści stopni Celsjusza i wilgotność powietrza powyżej dziewięćdziesięciu procent to nie pogoda, którą kojarzymy ze świętami Bożego Narodzenia, a jednak tak wyglądają one w Ekwadorskiej dżungli, w miejscu, gdzie słońce zachodzi około osiemnastej bez względu na porę roku, a pierwszą gwiazdkę często zasłaniają deszczowe chmury – bo w Amazonii pada cały rok. Ale też nikt jej nie wypatruje, tak samo jak nikt nie je karpia.

Ciężko powiedzieć, żeby w Amazonii – czy tej ekwadorskiej, czy peruwiańskiej istniało tradycyjne danie bożonarodzeniowe. W miastach ludzie często pieką indyka, jest to jednak przede wszystkim wpływ masowej kultury przekazywanej przez światowe media. Tradycja ta jest względnie nowa, bo nie sięga dawniej niż lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Ekwadorscy Indianie z Andów niegdyś przy okazji świąt przyrządzali świnki morskie – dotyczy to jednak raczej świąt z kalendarza andyjskiego niż Bożego Narodzenia.

Co więc zje zebrana przy wigilijnym stole rodzina w prowincji Zamora w ekwadorskim Oriente, czyli Wschodzie? Prawdopodobnie zupę z kury, może pieczoną kurę z ryżem i maniokiem. Jeśli zjedzie się więcej rodziny, to celebracja Narodzenia Pańskiego zacznie się już rano od zarżnięcia prosiaka.

W Ekwadorze nie ma postu wigilijnego, a rozumienie świątecznej potrawy odbiega znacznie od naszego. Podczas mojego pobytu w Peru również ugoszczony zostałem wieprzowiną – dużym, soczystym kawałkiem pieczonego mięsa. W porównaniu do normalnie cienkich i suchych plastrów grillowanej wieprzowiny lub wołowiny jedzonych na co dzień, jest to zdecydowanie specjalny posiłek.

W małej wiosce Chumpians, położonej kilka godzin marszu i jeszcze ponad godzinę łodzią od najbliższej drogi, na wigilię pewnie przygotują corroncho, czyli żywiącą się glonami rybę podobną do suma. Na pasterkę nikt z mieszkańców wioski nie pójdzie, a polscy zakonnicy Tymon i Augustyn, sprawujący posługę w parafii, do której należy Chumpians, nie będą mogli dotrzeć tam w święta. Jest ich tylko dwóch – o północy

Fot. Piotr M. Bobołowicz

odprawią msze w Guayzimi, największym miasteczku, gdzie znajduje się kościół parafialny, oraz w położonej niedaleko wiosce Zurmi. Przez cały grudzień, a potem styczeń, odwiedzają natomiast pozostałe wioski, wplatając do mszy elementy bożonarodzeniowe – mimo że wciąż trwa adwent. Dla wielu wiernych to jedyna okazja do celebrowania Narodzenia Pańskiego. W podobnej sytuacji są wierni z parafii ks. Łukasza z Valladolid. Chociaż tam do wszystkich miejscowości dojechać można samochodem, to jednak mało kto może sobie pozwolić na dotarcie na tradycyjną Misa de Gallo, czyli Mszę Koguta, jak określa się w Ekwadorze pasterkę od dźwięku koguciego piania. Pierwszą mszę bożonarodzeniową ks. Łukasz odprawi w niedzielę dwudziestego drugiego grudnia. Ojcowie Tymon i Augustyn zakończą Boże Narodzenie mszą trzydziestego grudnia w Chumpians – podczas tej wyjątkowej mszy udzielą także chrztów.

Guayzimi jest niezwykle ciekawe pod względem etnicznym. Mieszkają tam zarówno Indianie Kichwa, głównie przybysze z Saraguro w Andach, jak i rdzenny lud Shuar, a także Metysi. Powoduje to, że tradycje mieszają się, tworząc unikalną mozaikę.

O dwudziestej trzeciej przed kościołem pojawią się wikis, czyli ludzie w kolorowych strojach z rogami. Będą zachęcać wiernych idących do kościoła na mszę, by zamiast tego tańczyli wraz z nimi. W ten niezwykle barwny sposób Indianie przedstawiają pokusy szatana, który stara się odciągnąć wiernych od Boga.

W Ekwadorze szczególnie obchodzona jest nowenna przed Bożym Narodzeniem. Różne grupy parafian, podzielone zazwyczaj ze względu na miejsce zamieszkania, przygotowują obchody każdego dnia, poczynając od szesnastego grudnia. W każdym z sektorów wznoszona jest szopka, a dzieci idą na mszę danego dnia przebrane w stroje pasterzy, by potem w radosnej procesji wraz z księdzem przenieść figurę Chrystusa do swojej dzielnicy i umieścić ją w żłobie. Jak wspomina ksiądz Łukasz, na mszy w kościele jest mniej ludzi niż na obrzędach błogosławieństwa szopki. Dla rozgrzania się (mimo tropikalnego klimatu po zachodzie słońca potrafi się zrobić trochę chłodno, zwłaszcza ze względu na różnicę temperatur) piją „tygrysie mleko”, czyli napój przygotowany z mleka, ziół, przypraw i alkoholu z trzciny cukrowej.

Wigilie polskich misjonarzy nie będą wyglądać tak samo. Ojcowie Tymon i Augustyn przygotują polskie potrawy – przynajmniej uszka i zupę grzybową. Potem rozdzielą się, by odprawić dwie pasterki. Ksiądz Łukasz planuje wyjść na główny plac miasteczka i spędzić czas z parafianami. Postanowił nie pokazywać im polskich tradycji, a raczej pozwolić zdecydować, jak będą obchodzić święta. Na życzenie wiernych msza odbędzie się o dwudziestej – bierze w niej udział wiele dzieci, które mogłyby nie doczekać północy. Dodatkowo koniec pasterki to także okazja do wspólnych obchodów kulturalnych. Każdy sektor przygotowuje występy, najczęściej związane z Bożym Narodzeniem. Dzieci dostaną cukierki, a jeśli zostanie jeszcze czas, to do drugiej w nocy mieszkańcy Valladolid będą tańczyć na głównym placu. W Guayzimi również przewidziano pokaz tradycyjnych tańców i występy artystyczne.

Ważnym aspektem świąt Bożego Narodzenia jest wspólnotowość. Zapytałem księdza Łukasza, czy Ekwadorczycy wręczają sobie prezenty. „Prezentem jest bardziej bycie razem – nawet nie na mszy, ale to kulturalne”. Są w tym jednak pułapki, bo jak zaznaczają i ksiądz Łukasz, i ojciec Tymon, aspekt emocjonalny i kulturalny dla wielu Ekwadorczyków ma większe znaczenie niż aspekt religijny świąt.

Poza dużymi miastami Boże Narodzenie nie jest jeszcze tak skomercjalizowane, jak w Europie czy w Stanach Zjednoczonych, ale nie zmienia to faktu, że dla wielu osób duchowe przeżywanie świąt nadal jest dalekie. Nawet kolędy pozbawione są głębszej treści teologicznej – przypominają bardziej nasze pastorałki.

Ten brak wymiaru duchowego Bożego Narodzenia potęgowany jest przez fakt, że dwudziestego piątego grudnia praktycznie się nie świętuje. Oficjalnie jest to dzień wolny, ale rolnicy idą w pole, a małe sklepiki są otwarte od rana. Z drugiej strony nierzadko zdarza się, że rodzina zjeżdża się na Wigilię i zostaje razem aż do Nowego Roku.

Rzeczywiście, Boże Narodzenie, które miałem okazję obserwować w dżungli – co prawda peruwiańskiej – przeminęło szybko, praktycznie bez śladu. Zaledwie jeden wieczór. Prosty obiad i ciasto z marketu na deser, potem kieliszek szampana. Moje zdziwienie wywołały wtedy fajerwerki i petardy puszczane o północy – zupełnie jak w Sylwestra. I toasty ku czci Jezusa – w miejsce modlitwy. Do późnych godzin nocnych przychodzili przyjaciele i dalsza rodzina – spotkać się, porozmawiać, wznieść kolejny kieliszek za Narodzenie Pańskie.

Ojciec Tymon był pozytywnie zaskoczony, gdy podczas pierwszej odprawianej przez niego w Ekwadorze pasterki kościół był pełny. Drugi raz zapełnia się tak w Wielki Piątek, gdy Ekwadorczycy organizują Drogę Krzyżową po całej okolicy, z bogatymi inscenizacjami poszczególnych stacji. Wielki Piątek jednak w odczuciu ojca Tymona celebrowany jest bardziej uroczyście, podczas gdy Wigilia Bożego Narodzenia jest bardziej emocjonalna, ale mniej podniosła. Również do Wielkiej Nocy Ekwadorczycy bardziej przygotowują się duchowo – chociażby poprzez spowiedź, czego nie robią raczej w przypadku Bożego Narodzenia.

Wigilia w tropikach pozbawiona jest choinki. Światełka i dekoracje wiszą na palmach i domach. Ich typowo „zachodni” charakter powoduje jednak dysonans – plastikowy bałwan i jodła w miejscu, gdzie większość ludzi nigdy nie miała okazji zobaczyć śniegu, wyraźnie nie pasuje. Z drugiej strony dla mieszkańców Ekwadoru tak właśnie wyglądały zawsze święta i to, co dla nas kojarzy się z „atmosferą Bożego Narodzenia”, dla nich jest tylko obrazkiem z telewizji.

Ale w przygotowaniu do Świąt nie chodzi o choinki i biały puch za oknem. Ksiądz Łukasz stwierdził nawet, że brak tego, co materialnie kojarzy się z Bożym Narodzeniem, pozwala mu w pełni skupić się na teologicznym wymiarze Świąt Narodzenia Pańskiego.

Klimat Betlejem w grudniu nie jest co prawda tak upalny, jak ten w Ekwadorze, ale nie jest też tak zimny jak w Polsce. A przecież, jak to ujął ojciec Tymon, w przeżywaniu świąt „chodzi o atmosferę wewnętrzną”, którą każdy nosi w sobie.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza „Bezśnieżne Boże Narodzenie w amazońskiej dżungli” znajduje się na s. 20 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł Piotra M. Bobołowicza „Bezśnieżne Boże Narodzenie w amazońskiej dżungli” na s. 20 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

11 dni zamieszek i stanu wyjątkowego w Ekwadorze. Państwo egzotyczne, problemy – podobne jak wszędzie na świecie

Zabijają nas. Pomóż nam. Mów u Ciebie w kraju, co się tu dzieje – to sms-y od od niektórych Ekwadorczyków. Ostateczny bilans to 11 ofiar śmiertelnych, ponad tysiąc rannych i drugie tyle zatrzymanych.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Przez Ekwador w tym roku przetoczyły się co najmniej trzy fale protestów. Od maja do września kilkakrotnie protestowali studenci medycyny, odbywający staż w szpitalach. Otrzymywane przez nich stypendium, wynoszące dotychczas nieco ponad 500 USD (dolar amerykański jest od 2000 roku oficjalną walutą Ekwadoru), zostało zmniejszone prawie o połowę. Wywołało to duże niezadowolenie i protesty, które z czasem objęły większość środowiska akademickiego w Ekwadorze. Strajkowali też emerytowani nauczyciele, domagając się za pomocą kilku strajków głodowych wypłaty zaległych świadczeń. Obie grupy osiągnęły swój cel.

Bezpośrednim preludium do masowych wystąpień z października były protesty w prowincji Carchi na północy kraju, które rozpoczęły się 24 września. (…) Demonstranci domagali się dymisji minister spraw wewnętrznych Marii Pauli Romo, większych nakładów na zdrowie, a także ukrócenia korupcji i cofnięcia niektórych reform ekonomicznych. Rząd po sześciu dniach manifestacji zgodził się na spełnienie dwunastu postulatów i protest się zakończył. Raptem trzy dni potem od strajku przewoźników zaczęły się masowe protesty w całym kraju.

Lenín Moreno, prezydent Ekwadoru, ogłosił 1 października 2019 roku sześć bezpośrednio wchodzących w życie decyzji, dotyczących ekonomii kraju, a także trzynaście dalszych, które miały być procedowane przez parlament. Najważniejszą z nich było uwolnienie cen diesla i benzyny poprzez likwidację państwowych subsydiów.

Ekwador posiada złoża ropy, eksploatowane od ponad stu lat. Nie dysponuje jednak mocami przerobowymi, które pozwoliłyby chociażby na pokrycie krajowego zapotrzebowania na olej napędowy i benzynę. Eksportuje więc surową ropę i importuje jej produkty. (…) Obecnie do każdego galonu (ok. 3,8 litra) benzyny lub diesla sprzedanego w Ekwadorze państwo dopłaca ok. 40% jego wartości. Cena paliw bez subsydiów wynosiłaby ok. 2,5 USD za galon, a dzięki państwowej pomocy waha się w okolicach 1,5 USD. Łącznie szacuje się, że w roku 2019 na dopłaty do paliwa Ekwador przeznaczy ponad 3 miliardy dolarów amerykańskich. To dużo w skali kraju, którego dług zewnętrzny w marcu tego roku przekroczył 37 miliardów USD i 32,8% PKB (dług całkowity – 51,2 mld USD, 45,3% PKB). (…)

Oprócz likwidacji subsydiów zmiany objęły między innymi zasady zatrudnienia funkcjonariuszy publicznych. Ci na umowach tymczasowych mieli stracić 20% wynagrodzenia przy odnowieniu takiej umowy, zamiast przejścia na umowę bezterminową. Dodatkowo roczny wymiar urlopu miał być skrócony z 30 do 15 dni, a jeden dzień w miesiącu wszyscy funkcjonariusze mieli pracować de facto za darmo – ich wynagrodzenie za ten dzień zasilać miało kasę państwa. Prezydent zapewnił jednak, że przewidywane przez niektórych podniesienie podatku VAT z 12% do 15% nie jest w planach. Dodatkowo zniesiono lub zmniejszono cła na telefony komórkowe, komputery, a także maszyny rolnicze i materiały konstrukcyjne.

Głównymi poszkodowanymi poczuli się przewoźnicy. Zastrajkowali oni 3 października, rozpoczynając kompletny paraliż kraju. Jednocześnie zamknięte zostały szkoły w całym Ekwadorze, gdyż władze stwierdziły, że nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa transportu dzieci. Usługi transportowe dla ludności zapewnić miało bezpłatnie wojsko, jednak nawet to było mocno utrudnione, gdyż protesty przybrały formę blokad dróg, nie tylko głównych, ale także lokalnych. Prezydent tego samego dnia ogłosił wprowadzenie stanu wyjątkowego. (…)

Prezydent Moreno wydał także dekret zabraniający osobom nieuprawnionym przebywania w godzinach 20:00–5:00 w okolicy obiektów o znaczeniu strategicznym – takich jak elektrownie, rafinerie, ujęcia wody. Indianie nazwali to „godziną policyjną”. Dekret został wydany w odpowiedzi na akty wandalizmu w całym kraju. (…)

Mówiąc o ekwadorskich protestach, nie można nie wspomnieć o CONAIE (Konfederacji Rdzennych Ludów Ekwadoru). Ten indiański ruch przejął w pewnym momencie główną siłę protestów, doprowadzając w końcu 13 października do gestów ugodowych ze strony rządu Lenina Morena. Przewodniczący CONAIE Jaime Vargas wystosował odezwę do przedstawicielstwa ONZ w Ekwadorze i Konferencji Episkopatu Ekwadorskiego, by pośredniczyły w mediacjach. W końcu w niedzielę, po jedenastu dniach potężnego zrywu udało się osiągnąć porozumienie – kontrowersyjne dekrety zostały uchylone, a Indianie i prezydent zgodzili się, że nad ewentualnymi zmianami musi pracować wspólna komisja.

W poniedziałek Ekwadorczycy pokazali swoją niezwykłość. Zorganizowano tzw. mingę. Obyczaj ten wywodzi się jeszcze z czasów inkaskich, a być może nawet wcześniejszych, kiedy to cała wspólnota zbierała się, by wykonać prace niemożliwe do przeprowadzenia przez jedną rodzinę – czasem nawet nie leżące w interesie publicznym, a jedynie części członków społeczności.

Mingi organizuje się do dziś, zwłaszcza wobec konieczności usuwania skutków lawin błotnych czy trzęsień ziemi. Albo masowych demonstracji w stolicy, jak tym razem. W poniedziałek Ekwadorczycy nie poszli do pracy – poszli sprzątać swoją stolicę.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „11 dni ekwadorskiego kryzysu” można przeczytać na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „11 dni ekwadorskiego kryzysu” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzy pocztówki z Ekwadoru – państwa, gdzie znajduje się punkt położony najbliżej kosmosu – szczyt góry Chimborazo

Dlaczego Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca jak w ekwadorskich Andach,

Trzy pocztówki z Quito

Tekst i zdjęcia Piotr M. Bobołowicz

Dwa lata temu w październiku wylądowałem w Ekwadorze. Pamiętam dobrze zawód, że samolot nie lądował na kartoflisku, z którego Indianin właśnie przepędził stado lam. Zamiast tego lotnisko było nowoczesne, a autostrada do centrum Quito gładsza niż niejedna polska droga. Dobijające było jedynie czekanie w gigantycznej kolejce do odprawy celnej, spowodowane głównie faktem, że mój skromny plecak był ostatnim bagażem, który pokazał się na taśmie. A przede mną kolejka ludzi z wielkimi walizami (każdy miał więcej niż jedną). Do dzisiaj nie udało mi się dociec, co przywożą do Ekwadoru z Panamy.

El Panecillo

Dziewica z Quito

Pamiętam pierwszy dzień w Quito. Zwiedzanie miasta, długi marsz po schodach na szczyt Panecillo – wzgórza, które oddziela północną, bogatszą część miasta od biednego południa. Dowiedziałem się później, że schody te są niebezpieczne, zwłaszcza w niedzielę i miałem dużo szczęścia, że nie padłem ofiarą złodziei.

Na szczycie wzgórza stoi gigantyczny aluminiowy posąg Virgen de Quito – Dziewicy z Quito. Jest on wzorowany na pochodzącej z osiemnastego wieku trzydziestocentymetrowej rzeźbie ze szkoły quiteńskiej, umieszczonej w ołtarzu głównym kościoła świętego Franciszka. Wykonał ją Bernardo de Lagarda. Aluminiowy pomnik był zaś prezentem od Hiszpanii. Złośliwi mówią, że Hiszpanie wywieźli złoto, a oddali aluminium. Dodatkowo zwracają uwagę na orientację posągu – Dziewica patrzy na północ, odwracając się plecami od ubogich z południowej części miasta. Nie jest to wizerunek Maryi, a przynajmniej nie dosłownie – rzeźba przedstawia Dziewicę z Apokalipsy, skrzydlatą, stojącą na chmurze i półksiężycu. Przywodzi to skojarzenia z chrześcijaństwem na wschodzie Europy, gdzie Maryja na półksiężycu symbolizowała zwycięstwo nad pogaństwem. Można by doszukiwać się w quiteńskiej Dziewicy echa dawnych walk późniejszych kolonizatorów z Maurami o Półwysep Iberyjski, jednak znawcy tematu nie potwierdzają tej hipotezy. Księżyc wzięty jest wprost z opisu biblijnego, ale jego symbolika przywodzi na myśl Mama Quilla, inkaską boginię księżyca, siostrę boga Inti, czyli słońca. W mitologii inkaskiej wschodzący księżyc wiąże się z płodnością. Mieszanie motywów chrześcijańskich z symboliką rdzennych ludów nie jest w Ekwadorze niczym niezwykłym w sztuce. Dodatkowo samo El Panecillo było miejscem kultu religijnego wieki przed pojawieniem się chrześcijaństwa w Ameryce Południowej.

Pichincha

W Quito znajduje się TelefériQo, czyli kolejka linowa. Prowadzi ona na wyższe partie wulkanu Pichincha, od którego bierze nazwę stołeczna prowincja. 24 maja 1822 roku na jego stokach doszło do decydującej bitwy między wojskami Wielkiej Kolumbii, dowodzonymi przez generała Antonia Joségo de Sucre, a siłami hiszpańskimi. Po porażce Hiszpanie skapitulowali, a Ekwador mógł przyłączyć się do wielkiego projektu Simona Bolivara, który zresztą nie przetrwał długo, bo już w 1830 roku poszczególne państwa uniezależniły się, kładąc kres nieco utopijnej wizji.

Kolejka linowa na wulkan Pinincha

Pichincha ma dwa najważniejsze szczyty – Rucu i Guagua. Ich nazwy w kichwa oznaczają Starca i Dziecko. Według legendy Guagua Pichincha jest synem wulkanów Chimborazo i Tungurahua, dlatego też Tungurahua i Guagua Pichincha wybuchają w tym samym czasie. Rucu przez niektórych uznawany jest za nieaktywny, bowiem po dosyć częstych erupcjach na przełomie XV i XVI wieku i po wielkiej erupcji z 1859 roku, która prawie zniszczyła miasto, pozostaje cichy. Guagua natomiast to jeden z najaktywniejszych ekwadorskich wulkanów, regularnie pokrywający miasto popiołem.

Wydaje się, że trekking między szczytami to lekki spacer. Odległość nie jest duża, teren dosyć płaski. Ale wysokość ponad 4000 m n.p.m. sprawia, że ciężko jest złapać oddech. Kilka kroków i zadyszka. Oddech w piersiach zapiera też widok. W dole ciągnie się Quito. I to dosłownie ciągnie, bo miasto z północy na południe ma około 50 km długości (sic!), ale tylko 8 km szerokości.

Środek świata

W pierwszej połowie XVIII wieku na terenie ówczesnej Audiencji Królewskiej Quito pracowali badacze z Francuskiej Misji Geodezyjnej, mającej na celu wyznaczenie przebiegu równika. Prawie im się udało – prawie, bo pomylili się o kilkadziesiąt metrów, przesuwając linię nieco na południe. Przebiega ona na północnych obrzeżach ekwadorskiej stolicy. Mitad del Mundo, Środek Świata. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego to właśnie Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina jeszcze Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? Odpowiedź jest prosta. Góry. W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca, jak w Andach. To dlatego dawne ludy – Quitu, Cara, potem Inkowie miały tak rozwiniętą astronomię i oparty na niej system religijny. Ziemia nie jest kulą. Siła odśrodkowa spłaszcza ją nieco, powodując, że na równiku odległość powierzchni od jądra jest większa niż na biegunach. Dlatego w Ekwadorze znajduje się punkt położony najbliżej kosmosu – szczyt góry Chimborazo.

Koliber w locie

 

Na równiku, w miejscu, gdzie został on wyznaczony przez Francuzów, w latach 30. XX wieku postawiono pomnik, który przeniesiono potem do Calacalí, a w jego miejscu powstała kopia – tyle, że większa. Na potężnym ceglanym cokole, którego boki odpowiadają czterem stronom świata, stoi kula ziemska odlana z metalu. Otacza ją miasteczko, będące muzeum i parkiem historycznym. Kawałek dalej, schowane za zakrętem, mieści się Intiñan, prywatne muzeum, położone na prawdziwym równiku. ‘Inti’ to słońce w kichwa, ‘ñan’ znaczy droga. Latają tam kolibry, a przewodnicy pokazują eksperymenty obrazujące siłę Coriolisa i oprowadzają po części etnograficznej muzeum.

Quito zachwyca. Jest potężną, skoncentrowaną dawką Ekwadoru – ludzie, jedzenie, zabytki atakują ze wszystkich stron. Roi się od turystów, chociaż giną oni w dwumilionowym tłumie mieszkańców. Czasem ktoś przejdzie ulicą, prowadząc za sobą osła. I choć żaden indiański pasterz na lotnisku nie zgania lam przed lądowaniem, to i lamy, i Indian można w Quito spotkać.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” można przeczytać na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” na s. 20 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Galapagos – pomniki Darwina, uszanki galapagoskie, mrowie ptaków, gigantyczne gady i obostrzenia pobytu

Nietrudno zakochać się w Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Zaczarowane wyspy Darwina

Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.

Zbliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopasowana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia.

To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).

Zięba Darwina

Zauważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło.

Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.

Wraz z pojawieniem się człowieka pojawiło się także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji.

Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę.

Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym.

Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.

Na ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.

Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą.

Głuptak

Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć.

Niestety nie miałem pięciu tygodni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zyskanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już dwa miesiące. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W ekwadorskiej dżungli: rozumne rośliny, różowe delfiny, śmierdzące indyki, szaman-gringo i ekologiczni Indianie

Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale z chorobami białego człowieka, takimi jak nowotwór, wysyła do szpitala.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej

W podeschniętym mule ciągnie się szeroki na kilkadziesiąt centymetrów ślad, znikający w wodzie. Anakonda. Szukamy jej już od godziny. A właściwie nie tej, tylko mniejszej, która wczoraj wieczorem spała w pniaku złamanego drzewa kilkadziesiąt metrów dalej. Niski stan wody daje możliwość wypatrywania śladów – po całonocnym deszczu woda się podniesie i znalezienie węża będzie zależeć tylko od szczęścia. My go mieć nie będziemy – a może właśnie tak – bo anakondy nie zobaczymy. Nie tym razem.

Reserva de Producción de Fauna Cuyabeno, czyli Rezerwat Dzikich Zwierząt Cuyabeno położony jest w prowincji Sucumbíos na północnym wschodzie Ekwadoru na ponad sześciu tysiącach kilometrów kwadratowych. Początkowo obejmował jedynie dolinę rzeki Cuyabeno, jednak obecnie w jego skład wchodzi także spora część rzeki Aguarico, która wpada potem do Napo, a ta do Amazonki. Objęty ochroną fragment deszczowego lasu równikowego jest jednym z najbardziej zróżnicowanych biologicznie obszarów na całej planecie.

Można wymienić co najmniej pół tysiąca żyjących tam gatunków ptaków, około trzystu pięćdziesięciu gatunków ryb i przede wszystkim imponującą liczbę ponad dwunastu tysięcy gatunków roślin. Oprócz tego licznie występują tam gady, w tym kajmany i anakondy, płazy, ssaki – takie jak leniwce, kilka gatunków małp, tapiry czy emblematyczne zwierzę parku – inia amazońska i oczywiście owady, o których nie sposób zapomnieć w dżungli.

Inii amazońskiej, po hiszpańsku zwanej różowym delfinem, mieliśmy nie zobaczyć ze względu na niski stan wody. Od początku czterodniowej wycieczki padało i mała plaża, przy której kąpaliśmy się pierwszego wieczoru, powoli znikała. Trzeciego dnia wracaliśmy właśnie do naszego miejsca zakwaterowania, gdy przewodnik na długo przed nami dojrzał ruch w wodzie. Delfiny. Nie tak duże, jak te morskie i nie tak pełne gracji. Wyskakiwały z wody raczej oszczędnie i krótko, w sposób nieregularny, tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. Nie dało się nawet zrobić im zdjęcia, bo nie można było przewidzieć, gdzie się wynurzą. Rzeczywiście miały bladoróżowy kolor, przynajmniej częściowo. Mimo braku dokładnych danych o jego liczebności, gatunek został wpisany w 2008 roku do Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych ze względu na niszczenie jego habitatu – puszczy amazońskiej – i zanieczyszczenie rzek.

W dżungli ziemia należy do Indian. Jeżeli agencja turystyczna chce zbudować tam swoją lodge, czyli ekologiczny hotel, najczęściej z drewna i kryty strzechą, musi nie tylko uzyskać pozwolenia od rządu, ale także płacić za dzierżawę któremuś z trzech ludów żyjących na terenie rezerwatu. Kiedyś były tylko dwa – Siona-Secoya i Kofán, ale Siona i Secoya podzielili się. Przyczyna rozłamu była czysto pragmatyczna – dofinansowania rządowe dla rdzennych ludów były przyznawane niezależnie od liczebności, a dla poszczególnych grup etnicznych. Mówią praktycznie tym samym językiem, posiadają wspólne wierzenia i obyczaje. W wiosce Sionów mieszka trzech braci-szamanów. Każdy na nauce spędził długie lata, podczas których musiał odbyć praktyki u szamanów w okolicznych wioskach Indian Siona i Secoya.

W jednej z nich mieszka bardzo specyficzny szaman – gringo. Przybył przed laty i chciał nauczyć się fachu. Pozwolono mu, bo oprócz rygorystycznej diety, wstrzemięźliwości seksualnej i abstynencji podczas kilkuletniego okresu nauki nie ma żadnych obostrzeń dotyczących pochodzenia, wieku czy płci. Za żonę wziął kobietę z ludu Secoya i mieszka gdzieś w głębi dżungli.

Fot. P.M. Bobołowicz

Szaman przedstawia turystom rytuał oczyszczenia. Opisuje także proces przygotowania ayahuaski – mieszaniny wyciągów z roślin, używanej podczas obrzędów. Liana, z której pozyskuje się główny składnik, jest blisko spokrewniona z kurarą – rośliną będącą źródłem neurotoksyny używanej przez rdzenne ludy Amazonii do polowania i walki. Pokrywa się nią małe, ostre strzałki, które wydmuchane z drewnianej tuby wbijają się w ciało ofiary i wprowadzają truciznę do krwiobiegu. Po chwili cel leży sparaliżowany. Turyści mogą postrzelać z tej broni – bez trucizny – do owocu leżącego na ziemi. Spotkanie z szamanem odbywa się w casa maloca, tradycyjnym domu służącym do celów rytualnych. Zbudowany został niedawno. Szaman z dumą pokazuje dach i mówi słabym hiszpańskim: „To z plastiku z recyklingu”. Niegdyś domy kryto strzechą, ale Indianie XXI wieku są ekologiczni – wolą recyklingowany plastik niż strzechę, którą trzeba zmieniać co kilka lat, wycinając przy tym wiele palm.

Ekologiczni są także w wiosce – segregują śmieci. Od kilku lat mają zainstalowane baterie słoneczne, kupione za dotacje rządowe. Wcześniej prąd był trzy godziny dziennie, od osiemnastej do dwudziestej pierwszej, z agregatora diselowego. W ostatnich latach rząd ufundował także szkołę i przychodnię. Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale na choroby białego człowieka, takie jak nowotwór, nie pomoże. Nie waha się wysyłać ludzi do szpitala do miasta, jeżeli zachodzi taka potrzeba.

Wioska leży nad rzeką. W okolicy nie ma dróg, cała komunikacja odbywa się za pomocą długich łodzi z silnikami spalinowymi. To, co trzeba dowieźć, przywożone jest rzeką z miejsca znanego po prostu jako most. Jakieś dwie godziny w górę rzeki. Dlatego podstawę jedzenia stanowi yuca, maniok. Przyrządza się z niego chleb zwany cassabe. Do tego ciemna, pikantna pasta i ryby. Indianie polują także na pekari i hodują drób. W drodze powrotnej z wioski przewodnik wskazuje na czubek wysokiego drzewa. Podaje nam lornetkę. Ta kula wokół pnia to leniwiec. Ledwo go widać. Mało się rusza. W koronach drzew wypatrzeć można dużo więcej. Węże, małpy, ale przede wszystkim ptaki. Przewodnik widzi, pokazuje. Naszym nienawykłym do dżungli oczom ciężko jest wypatrzeć skryte w listowiu zwierzęta nawet po wskazaniu. Ptaki najmniej się kryją.

Potężne hoacyny siedzą na gałęziach zwisających nad rzeką. Miejscowi nazywają je śmierdzącymi indykami. Nazwę zawdzięczają specyficznemu układowi trawiennemu. Żywią się liśćmi (co w ogóle jest wyjątkowe dla ptaków), które trawione są przez bakterie w wolu. Stąd wydzielany przez nie charakterystyczny zapach zgnilizny i fermentacji. Hoacyny wyróżniają się spośród innych ptaków, przypominając przodków – ogniwo między latającymi jaszczurami i współczesnymi ptakami.

Fot. P.M. Bobołowicz

Wieczorem wypływamy szukać kajmanów. Ich oczy odbijają światła latarki. Podpływamy bliżej, by zobaczyć łeb na moment, nim schowa się pod wodą. Brzegi rzeki świecą się blaskiem ślepi. Gady te przypominają krokodyle czy aligatory, ale są dużo mniejsze – większość nie przekracza dwóch i pół metra; tylko niektóre gatunki osiągają cztery. Przybiliśmy łódką do odsłoniętej przez rzekę połaci mułu i wyszliśmy na ląd szukać kajmanów. Jest. Leży. Nie rusza się. Podchodzimy na niecały metr. Przewodnik świeci na niego, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Potem bierze patyk i próbuje zmusić go do aktywności. Zwierzę przyjęło taktykę ignorowania natrętnych ludzi. Jednak nie wytrzymało, gdy przewodnik uniósł jego ogon – z szeroko rozstawionymi łapami kajman pobiegł do wody z prędkością zawodowego sprintera.

 

W wodach dopływów Amazonki żyje jeszcze jedno wyjątkowe stworzenie – wydra olbrzymia. Rzadko można je dojrzeć, gdyż są bardzo płochliwe. Tym razem jednak się udało. Całym stadkiem pływały, szukając ryb w mętnej wodzie. Nie są to małe wydry znane z Polski – osiągają długość ponad półtora metra, prawie dwóch, i masę nawet ponad czterdziestu kilogramów.

Diego jest przewodnikiem od kilku lat. Ktoś z grupy spytał, czy widział jaguara. „Raz. Trzeba mieć szczęście”. Ale szczęście nie jest potrzebne, by spotkać małpy. Przyszły całym stadem na drzewo naprzeciwko jadalni w porze śniadania. Siadły na gałęzi i zaczęły nas obserwować. To my byliśmy zwierzętami w zoo, one przyszły zwiedzać.

Na przystani przy moście grupa celników sprawdza towar pakowany na łodzie. W dżungli nie ma posterunków ani słupów granicznych. Niedaleko stąd do granicy z Kolumbią i z Peru. Ale las nie puści byle kogo. Trzeba znać ścieżki i umieć w nim przeżyć. Diego opowiada o znajomym przewodniku, który się zgubił. Wyszedł robić zdjęcia z rana, ze sobą miał tylko kanapkę i małą butelkę wody. Odnalazł się dwa dni później, kilkaset metrów od ośrodka. Ale jak dziwić się zgubieniu drogi we wnętrzu żywego organizmu, jakim jest dżungla?

Nawet roślinność zdaje się żyć rozumnie. Silne, spłukujące wszystko deszcze sprawiły, że jeden z gatunków wykształcił umiejętność łapania spadających z drzew liści, które potem kompostuje, by się nimi żywić. Inne drzewo nauczyło się chodzić – w zależności od potrzeby wyrastają mu nowe korzenie, a stare odpadają. W ten sposób może przemieścić się nawet o kilka metrów w ciągu dwóch lat, by wyjść z cienia większych roślin.

Cztery dni w dżungli minęły szybko. Dziwnie było wrócić do świata pełnego samochodów i asfaltowych dróg, znowu mieć zasięg w telefonie (chociaż telefon ledwo przetrwał wyjazd – odmówiła posłuszeństwa połowa ekranu). Nie zobaczyłem anakondy – poza tą wypchaną w muzeum na równiku w Quito przy okazji innej wizyty.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” znajduje się na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” na s. 15 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ekwadorska perła Pacyfiku – XVI wieczne miasto portowe nad rzeką, wśród gęstych lasów, wzgórz i kolonii legwanów

Guayaquil zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii.

Piotr Bobołowicz

Perła Pacyfiku – Guayaquil

Za biurkiem w rogu sali muzealnej siedzi mężczyzna. Na tle okien na obu ścianach widać tylko jego sylwetkę. W prawej dłoni trzyma pędzel, a przed nim na biurku leży płótno. Maluje twarz dziewczyny ze zdjęcia. Ledwie podnosi wzrok, gdy ktoś wchodzi do budynku.

Galeria przy ulicy Numy Pompilio Llony w Guayaquil należy do Stowarzyszenia Kulturalnego Artystów Las Peñas. Ulica ta, jak i cała dzielnica, przesiąknięte są artystyczną atmosferą. Sam patron ulicy był jednym z najsłynniejszych guayaquileńskich poetów. Dzielnicę zamieszkiwali i zamieszkują do dziś malarze, pisarze i muzycy. Ich dzieła można nabyć w sklepikach z dziełami sztuki i pamiątkami albo obejrzeć w galeriach. Kolorowe drewniane domy w stylu kolonialnym pochodzą z początków XX wieku, kiedy to po kolejnym pożarze bogaci handlarze kakao na fali boomu na ten towar pobudowali nowe rezydencje. W tym czasie miasto rozrosło się już poza wzgórze Świętej Anny, które zajmowało pierwotnie. Na tym wzniesieniu nad uchodzącą do Pacyfiku rzeką Guayas w ostatnich latach XVI wieku wybudowano siedziby instytucji miejskich, po tym jak pierwotne osiedle najpierw spłonęło, a potem zostało zdziesiątkowane epidemią ospy.

Guayaquil zresztą w ogóle nie miało łatwych początków. Zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii. Ale powoli rosło. Okolice porośnięte gęstymi lasami zaopatrywały kwitnący port w drewno, a z głębi kontynentu nadciągali bezrobotni. W mieście założono stocznię, która z czasem miała stać się jedną z największych i najważniejszych w obu Amerykach.

Rosnące bogactwo zaczęło jednak przyciągać niepożądane spojrzenia i już w 1587 r. doszło do pierwszego – na szczęście odpartego – ataku angielskiego pirata Cavendisha. W 1624 roku kolejnego najazdu dokonali korsarze holenderscy. Dzięki zaciętemu oporowi mieszkańców atak został odparty, jednak spłonęła znaczna część miasta.

Pod szczytem wzgórza Santa Ana znajduje się fort, zbudowany w celu ochrony miasta. Stoi tam pół drewnianego galeonu i armaty. Stamtąd po kilkuset stopniach można dotrzeć na sam szczyt, gdzie w 1997 roku zbudowano dla turystów wieżę widokową w formie latarni morskiej. Stała się ona szybko jednym z symboli miasta. Dojrzeć można stamtąd ciągnącą się u stóp wzgórza ulicę Numy Pompilio Llony. Ciekawie wyglądają nabrzeżne domy od strony wody. Z pokładu łódki wycieczkowej widać drewniane konstrukcje wsparte na palach. Niegdysiejsze peñas, czyli skały, które dały nazwę temu miejscu, zostały całkowicie zastąpione zabudową miejską. Łódź płynie w górę rzeki, aż do portu Świętej Anny, nowoczesnej dzielnicy biznesowej, z najwyższym budynkiem w Ekwadorze – Torre The Point, zwanym przez miejscowych tornillo, czyli „śruba”, ze względu na specyficzny, skręcony kształt.

Guayas to bardzo krótka rzeka. Zaczyna się w Guayaquil u zbiegu rzek Daule i Babahoyo i kończy zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na południe, w wodach Pacyfiku. Z prądem Guayas spływają zielone kępy namorzyn uwolnionych od drzewa-matki i puszczonych w rejs, który zakończą gdzieś na płyciźnie, gdzie zapuszczą korzenie. Do pokonania mają jednak jeszcze jedną przeszkodę. Cztery razy dziennie prąd zmienia swój bieg – z przypływem rzeka przeistacza się w zatokę i przybierająca morska woda powoduje cofanie się jej biegu.

Na obrazach w galerii przedstawione są głównie scenki rodzajowe i pejzaże miasta. Różni artyści – w większości lokalni, ale także z innych części Ekwadoru, a nawet zagraniczni – przelali na płótno urok starej części miasta i twarze dawno już nieżyjących mieszkańców. Do tego sceny marynistyczne, martwe natury, trochę sztuki abstrakcyjnej, usianej motywami pochodzącymi z tradycji ludów prekolumbijskich. Guayaquil jako miasto nie ma historii przedkolonialnej. Tereny te były zamieszkane przez wiele ludów, z których ostatnim był Huancavilca. W 1544 roku zawarli oni pokój z Hiszpanami i pozwolili im na osadnictwo w miejscu zwanym Huayllakile. Dzisiaj po rdzennych mieszkańcach nie ma śladu, a miasto zamieszkują potomkowie rdzennych ludów indiańskich, białych osadników i czarnych niewolników. Jedynie na targu rzemieślniczym spotkać można czystej krwi Indian, głównie z Otavalo, którzy przywożą z rodzinnego miasta tkaniny i inne wyroby na handel.

Guayaquil jest również ważnym portem wojskowym. Z lokalną wojskowością związana jest pewna ciekawa historia. W 1864 roku, podczas wojny domowej, w mieście Santa Rosa doszło do bitwy. Został w niej śmiertelnie ranny były prezydent generał Juan José Flores. Przewieziono go na pokład statku u wybrzeży miasta Machala, gdzie kilka dni później zmarł. Ciało przetransportowano drogą morską do Guayaquil. Żeby nie uległo rozkładowi w tropikalnym klimacie, zakonserwowano je w beczce ze spirytusem. W Guayaquil rodzina w żałobie odebrała ciało generała i złożyła je w trumnie, by pochować go z honorami w Quito. Beczkę z alkoholem porzucono. Sytuację wykorzystali przedsiębiorczy marynarze.

Kilkadziesiąt litrów alkoholu, w którym macerowały się przez kilka dni zwłoki ekwadorskiego bohatera narodowego, trafiło do portowej tawerny, gdzie obrotny karczmarz sprzedawał trunek po okazyjnych cenach, skrzętnie skrywając jego pochodzenie.

Skończyłem oglądać obrazy wydobywające z pamięci różne epizody z historii Guayaquil, o których czytałem, i podszedłem do malarza. Przywitałem się, przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać. Pedro Marcelo Camacho, posługujący się na co dzień drugim imieniem, dzieli to pierwsze wraz z nazwiskiem z bohaterem książki Peruwiańczyka-noblisty Mario Vargasa Llosy. Powieściowy Pedro Camacho był pisarzem. Marcelo prowadzi zajęcia z malarstwa. O sztuce, swojej pasji, mówi poetycko, ale, jak przyznaje, nie lubi czytać. Opowiada jednak o pewnej książce; której tytułu nie pamięta – urzekła go plastycznością opisów. Przyznaję się, że mnie też zdarza się pisać, a on proponuje, że wystawi moją książkę w galerii, gdy tylko jakąś opublikuję.

Za oknem płynie leniwie rzeka Guayas. Podmokły brzeg pokryty jest śmieciami, głównie styropianem, ale też fragmentami desek i powalonych drzew. Wygląda to jak bulgocząca zupa. Na tych „tratwach” wygrzewają się legwany, emblematyczne zwierzę miasta. Ich największą kolonię można znaleźć w parku Seminario, nazwanym tak od nazwiska fundatora, ale bardziej znanym jako Parque de las Iguanas, czyli Park Legwanów. Poniżej Las Peñas znajduje się bulwar, a na nim największy diabelski młyn w Ameryce Południowej – La Perla, Perła Guayaquil – Perły Pacyfiku, która oprócz kolorowych domów i zielonych parków ma także drugą stronę – przestępczość i prostytucję. Jak każde duże, portowe miasto.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z akt KGB: dzieje jednego z Polaków, którzy za wolność zapłacili życiem/ P. Bobołowicz, W. Pokora, „Kurier WNET” 53/2018

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Paweł Bobołowicz, Wojciech Pokora

Współpraca: Timur Nahalewski, Piotr Mateusz Bobołowicz

Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku
Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta

Wielu z tych, którzy o polską niepodległość walczyli ponad 100 lat temu, nie mogło się nigdy nią cieszyć. Tysiące naszych rodaków zapłaciło za naszą wolność swoim życiem. Miliony zaś pozostały poza granicami Niepodległej. Po wygranych bitwach Polacy wracali na terytorium kontrolowane przez wroga do swoich domów, do swoich bliskich. Jedni sądzili, że ich domy powrócą do Niepodległej. Inni wierzyli, że wracają tylko na chwilę, że zabiorą swoje rodziny i zaraz wyjadą do Ojczyzny. Tak też zapewne sądził chorąży Wojska Polskiego Edward Baldwin-Ramult.

Karta Służbowa Edwarda Baldwina-Ramulta. Wszystkie fotografie: P. Bobołowicz, W. Pokora. Źródło: archiwa ukraińskiego KGB

Kolejny dzień siedzimy z Wojtkiem Pokorą w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Archiwum, które udostępniło największy zasób tajnych dokumentów sowieckich służb spośród wszystkich postsowieckich państw. Moskwa wciąż w olbrzymiej części uznaje je za ściśle tajne. Przegryzamy się przez tysiące stron rożnych spraw dotyczących naszych Rodaków. Zaczynaliśmy od tematu mordów NKWD we Włodzimierzu Wołyńskim w roku 1939. I chociaż ta sprawa wciąż pozostaje naszym głównym tematem, stale trafiamy na inne polskie wątki. Pomagają nam w tym ukraińscy pracownicy archiwum i historycy. Nasz stolik w czytelni archiwum SBU już tradycyjnie wręcz tonie pod stosami kolejnych spraw. Tym razem szukamy tych najwcześniejszych. Dociekamy, co działo się w Kijowie po wyparciu wojsk Piłsudskiego i Petlury w 1920 roku.

Wojtek trafia na sprawę chłopaka, którego bolszewicy złapali na dworcu w Kijowie. 18-letni Polak raczej nie był typem zaangażowanego patrioty i rewolucjonisty. Do Kijowa oswobodzonego przez Polaków i Ukraińców uciekł w z sowieckiej armii. Ale nie po to, by służyć w wojsku. Pod zmienionym nazwiskiem zajmował się handlem. Niestety nie wycofał się z polskim wojskiem przed bolszewicką nawałą. Złapany przez bolszewików, został oskarżony o dezercję, szpiegostwo i rozstrzelany. Teczka z jego aktami to zaledwie kilkanaście stron. Daleko mu było do bycia szpiegiem, a ciężko też znaleźć w jego sprawie coś, co świadczyłoby o jego bohaterstwie. Prosta osoba w trybach wojny. Sprawa, która jednak obnaża skalę sowieckich represji, bezzasadnych prześladowań i mordów.

Akta sprawy Edwarda Baldwina-Ramulta

Otwieramy kolejną teczkę sygnowaną przez Ogólnoukraińską Czeka (Czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej). Sprawa jest jeszcze starsza, bo z 1919 roku. Ponad 100 stron. Protokoły, dokumenty listy, rysunki. Część w języku rosyjskim, alewieledokumentów jest po polsku, czy wręcz polskich.

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. Na teczce późniejsze pieczątki i numery z sygnaturami KGB. Jedna informuje o inwentaryzacji w 1941 r. Pewnie gdy wywożono akta w obliczu niemieckiej inwazji.

Na początku znajduje się dziennik posiedzenia ukraińskiej CzeKa z 5 czerwca 1919 roku. Ma on formę wydrukowanego arkusza z ozdobnymi napisami i miejscami na daty i inne wpisy.

Oprawa graficzna bardziej przypomina afisz teatralny niż ponury druk organów bezpieczeństwa. Liczba 82 oznacza kolejny numer posiedzenia komisji. Poniżej nazwiska jej członków i tabela z dwiema głównymi rubrykami: „Słuchali” i „Postanowili”. W tej drugiej, wpisana ołówkiem, prosta sentencja przekreślająca dalsze losy Baldwina: „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Przeglądamy teczkę, najpierw zatrzymując wzrok na najbardziej charakterystycznych elementach, na tym, co najłatwiej rozczytać. Naszą uwagę zwraca koperta. W środku bilet wizytowy oznaczony cyfrą 7: Edward Baldwin Ramult, Oficer Wojsk Polskich.

W teczce pod numerem 28 znajduje się Wojenna Księga ewidencyjna Chorążego Etapu I Korpusu Wojsk Polskich Baldwin-Ramulta Edwarda, sporządzona 31 maja 1918 roku. To właściwie dla bolszewików mógłby być gotowy akt oskarżenia przeciwko młodemu polskiemu oficerowi.

Według Księgi Baldwin urodził się 13 kwietnia 1897 roku w mińskiej guberni; w innym miejscu figuruje jako data urodzenia rok 1896 i miejsce: Warszawa. Pochodzenie: szlachcic. Wyznanie: rzymski katolik. Student I kursu Wydziału technicznego Moskiewskiego Instytutu Handlowego, ukończył szkołę chorążych piechoty i kurs instruktorów grenadierów i okopowej artylerii. Przebieg służby: od carskiej armii do wojsk polskich. Zarobki: 300 rubli miesięcznie.

W rubryce zatytułowanej „Udział w bitwach i wybitne czyny” zapisano: „Brał udział jako oficer 7 Pułku Strzelców Polskich w walkach z bolszewikami przy zajęciu miasta Bobrujska, przy zajęciu Fortu Wilhelma, Twierdzy Bobrujsk, w potyczkach pod stacją Jasień. Jako oficer II Legii Rycerskiej (w Legii był też Melchior Wańkowicz – przyp. red.) – w bitwie przy zajęciu stacji Osipowicze, w ekspedycjach do Słucka i na Bohuszewicze”. To walki z początku 1918 roku. Każda z tych nazw dla bolszewików oznaczała dotkliwą, hańbiącą porażkę. Polacy rozbili tam bolszewików pomimo ich przewagi liczebnej.

Tak te walki opisywał generał Józef Dowbor-Muśnicki: „Nasze walki w kierunku na Mińsk toczyły się ze zmiennym, choć przeważającem z naszej strony szczęściem. Siły bolszewików ilościowo znacznie przewyższały nasze; mniej więcej, w stosunku 1:20. Naszą przewagą była dobra kawalerja. Po stronie zaś bolszewików była, niegdyś słynna, a wówczas już zdemoralizowana kaukaska dywizja jazdy i około 300 tekińców i osetyńców. Rozumie się, że tym nieszczęsnym »inorodcom« chodziło tylko o to, aby jaknajprędzej dostać się do domu, bolszewicy zaś ich nie puszczali. W takich warunkach ta jedynie dobra kawalerja bolszewicka zupełnie nie miała chęci wygrzebywać kasztanów z ognia dla idei bolszewizmu. Kiedy po pewnem wzmocnieniu i zorganizowaniu się, wszczęliśmy ofensywę na Osipowicze, dokąd były ściągnięte główne siły bolszewików, tekińcy przy pierwszym spotkaniu cofnęli się, szerząc popłoch wśród bolszewickiej armii. Nasz oddział składający się z około 200 ludzi pod dowództwem kapitana Jurkiewicza zadał ogromną i kompletną klęskę bolszewikom, było to pod Osipowiczami w nocy z 18-go na 19-ego lutego. Bolszewicy zostawili w naszym posiadaniu całą swą artylerię, opancerzony pociąg i samochody”.

Fragment korespondencji E. Baldwina-Ramulta z żoną Halą

Jednym z walczących tam oficerów był Edward Baldwin-Ramult. Oficer pozostawał w Bobrujsku co najmniej do połowy 1918 roku. Świadczy o tym potwierdzenie wypłaty żołdu według matrykuli nr 3645 podpisanej przez komendanta Etapu w Bobrujsku. I choć data jest czerwcowa, żołd chorąży otrzymał do 1 sierpnia 1918 roku.

Z innych dokumentów możemy ułożyć jego dalszą historię. Baldwin trafia do Charkowa, gdzie przebywa jego żona Hala. Hala jest albo Ukrainką, albo Rosjanką. W aktach zachowuje się ich domowa korespondencja. Hala w ramach przygotowań do wyjazdu do Warszawy uczy się polskiego. Tam Edward ma zabrać też rodziców i siostrę. Domowa korespondencja z żoną jest dowodem ich wielkiego uczucia i bliskich relacji. Śmieszne wierszyki, rysunki – czasem po polsku, czasem po rosyjsku. Gdzieś lista zakupów, jakiś zapisek o kupowaniu sera i powtarzane słowa: „Twój”, „Twoja”. Hala pisze, że wie, jak Edward lubi, gdy ona „pracuje” nad swoim polskim. Nazywa swojego męża „kochanym słoneczkiem”. W liściku ołówkiem poprawione są błędy, zapewne ręką Edwarda.

I jest też zapis jednego dnia sporządzony na tekturce. Przyklejono na niej kartkę z kalendarza: 27 listopada 1918 roku, etykietę z wina, rachunek z ukraińską pieczęcią i dopisek: „Dnia tego w imię Boże rozpoczynamy z Galką księgę dni żywota naszego”.

Inna kartka zatytułowana jest „Kilka ważnych dat” Ale próżno tam szukać wielkich wydarzeń, raczej to opisy zrozumiałe tylko dla nich dwojga. Jedno z zapisanych zdań brzmi tak: „25 lutego 1919 roku na obiad był bigos, jabłka w mleczku… śledzia wędzonego nie było” i jeszcze wieloznaczny wpis o tym, co działo się pod piecem… Za każdym razem czuć w tym lekkość i humor. Nawet jeśli te daty skrywały coś innego, ważnego, a może i poważnego. Z przesłuchania można wywnioskować, że młodzi żyli w świecie artystów, z korespondencji wyłania się świat sztuki i muzyki.

Z Charkowa Edward i Hala wyjeżdżają do Kijowa. Z późniejszego przesłuchania wiadomo, że ojciec Edwarda umiera w tym czasie na zapalenie płuc. Hala pisze po polsku do Anny siostry Edwarda: „Każdy dzień pracuję nad polskim językiem i Edward mówi że ja bardzo dobrze mówię nie tylko z nim rozmawiam a z innymi i wszyscy rozumieją mnie i ja też. Jak będziemy w Warszawie i spotkamy się z tobą to już będziemy mówić w twoim ojczystym języku”. Hala stwierdza, że jest zadowolona ze swojego życia, tylko brakuje jej muzyki i śpiewu.

Kartka z zapisami nowożeńców H. i E. Baldwinów

W czasie przesłuchania Edward zeznaje, że jego żona jest śpiewaczką i dlatego też chcieli wyjechać do Warszawy.

Edward zostaje aresztowany już w Kijowie. Śledczy zarzucają mu, że utrzymywał kontakty z odeskimi kontrrewolucjonistami. W aktach znajduje się kartka bezładnie ostemplowana pieczątką „Wsierossijski sojuz”. O tę pieczątkę dopytują się śledczy i o korespondencję z kimś z Odessy. Baldwin twierdzi, że nie należy ona do niego. W czasie zeznań stwierdza, że jako kilkunastoletni chłopak podczas nauki w Warszawie należał do PPS, był aresztowany przez carską policję. Przyznaje też, że został zatrzymany również przez petlurowców. Ale zaprzecza, by miał prowadzić jakąś działalność wywrotową, to raczej próba dowiedzenia, że nie mógłby współpracować z „białymi”. Po głównych zeznaniach, następnego dnia prosi o uzupełnienie: „Przy końcu moich zeznań w dniu 3.06 zostałem oskarżony w sposób tak nie oczekiwany i wytrącający mnie z równowagi, że na Wasze pytanie, „czy mam coś jeszcze oświadczyć”, nie mogłem niczego powiedzieć. Teraz jednak chcę uzupełnić swoje zeznania i proszę je wpisać do akt”. Baldwin szczegółowo tłumaczy, jakim absurdem jest zarzut w stosunku do niego o działalność podziemną. Twierdzi, że w żaden sposób nie ukrywał się z tym, kim jest, nie skrywał swojego pochodzenia, że chodził w ubraniach z elementami polskiego munduru. W ten sposób chce udowodnić, że nie prowadził działalności konspiracyjnej.

W aktach znajduje się pismo z datą 6.06.1919, podpisane przez Halę Baldwin, z prośbą o przyspieszenie zakończenia sprawy i zwolnienia z aresztu małżonka, na którego nie znaleziono żadnych

obciążających dowodów. To ostatni element jej korespondencji. I jedyny w aktach napisany przez nią w pełni po rosyjsku.

Zapewne gdy żona chorążego Baldwina pisała te słowa, sowieccy oprawcy wykonali już wyrok. 4 czerwca Inspektor Tajnego Oddziału CzeKa zamknął sprawę, uznając Edwarda Baldwina winnym współpracy z „polskimi białogwardzistami i próby wyjazdu do Polski”.

Z teczki sowieckich służb nie wiemy, jaki był dalszy los rodziny polskiego oficera. 10 miesięcy później do Kijowa wkroczyły sojusznicze wojska Polski i Ukraińskiej Republiki Ludowej. Być może, gdyby aresztowanie nastąpiło później, Baldwin doczekałby się naszych wojsk. Chociaż Sowieci masowo mordowali więźniów przed samym wkroczeniem Polaków i Ukraińców. Później znów mordowali tych, którzy wspierali krótki epizod wolności w Kijowie.

List Hali Baldwin do męża

Chociaż w teczce ciężko znaleźć potwierdzenie takiej tezy, ale może chorąży faktycznie na tyłach wroga znalazł się nie tylko dlatego, że chciał zabrać stamtąd rodzinę? W aktach znajduje się instrukcja szkoleniowa dla artylerzystów – Sowieci nawet przetłumaczyli ją na rosyjski. No i po co Baldwin miał przy sobie swoją pełną dokumentację wojskową?…

10 sierpnia 1998 roku Prokuratura Generalna Ukrainy, działając na podstawie Ustawy o rehabilitacji ofiar politycznych represji na Ukrainie stwierdziła, że nie było żadnych dowodów potwierdzających winę Edwarda Baldwina-Ramulta. Baldwin pośmiertnie został zrehabilitowany.

Bobrujsk, o który walczył Baldwin, pozostał poza granicami II RP. To jedno z postanowień traktatu zawartego w Rydze w 1921 roku, kończącego wojnę polsko-bolszewicką. Tragiczne losy mieszkańców tych terenów, pozostawionych bez opieki Ojczyzny, opisał Florian Czarnyszewicz w książce „Nadberezyńcy”.

Nikt nigdy nie dokonał obliczeń, ilu Polaków zostało zamordowanych przez Sowietów od momentu przejęcia przez nich władzy w Rosji w 1917 roku. Miejsca pochówków Polaków mordowanych przez dziesięciolecia na terenie Sowietów bardzo często nadal pozostają nieznane. Dopiero dzięki otwarciu archiwów KGB przez władze niepodległej Ukrainy udaje się ustalić zapomniane imiona polskich bohaterów walczących o Niepodległą. Takich, jak 24 letni chorąży Edward Baldwin-Ramult.

Materiał mógł powstać dzięki pomocy i wsparciu dyrekcji archiwum SBU w Kijowie i projektowi „Archiwa dla mediów” realizowanemu przez Centrum Badania Ruchów Wyzwoleńczych.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” znajduje się na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego