Białorusinami kieruje nadzieja, której świat Zachodu sam się pozbawił/ Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 75/2020

W Paryżu żółtych kamizelek nie było nadziei. W starej Europie i USA nowym wyznaniem wiary jest destrukcja i coraz głębsze dzielenie ludzi, izolowanie i budowanie między nimi nienaturalnych murów.

Krzysztof Skowroński

Wzruszające są obrazy, które do nas docierają z Białorusi. Jest jakaś naturalna uczciwość i szczerość w białoruskiej rewolucji. Nam przypomina sierpień ’80 roku.

Wtedy w Gdańsku, Szczecinie, Jastrzębiu czy Wrocławiu chodziło o poszanowanie najprostszych zasad, o przywrócenie godności i elementarnej uczciwości w zakłamanym świecie komunistycznego reżimu. O to samo chodzi Białorusinom, dlatego tak dobrze czujemy nastrój ulic Mińska czy Grodna.

Nie ma liderów, nie ma podziałów. Po drugiej stronie barykady jest ten, któremu wydawało się, że jego władza jest wieczna i nie może się pogodzić z tym, że jego czas właśnie się skończył, że brutalna siła, aresztowania i tortury stosowane masowo w aresztach na nie wiele się zdadzą, że już stał się czarną kartą w historii Białorusi.

Jest jeszcze jedna analogia do polskiego sierpnia. Białoruś dziś nie może myśleć o pełnej niepodległości. Śpiewają o Pogoni i Ostrej Bramie, odwołując się do historii Wielkiego Księstwa Litewskiego, ale wiedzą, że Moskwa nie może wycofać się z Mińska Litewskiego. Patrząc na szlachetną pokojową walkę i demonstracje Białorusinów, możemy ją porównać do ruchu żółtych kamizelek czy obecnych demonstracji w Ameryce. W Mińsku nie ma zbitych witryn i obrabowanych sklepów. To jest świadectwo głębi i powagi.

I jest jeszcze jedna istotna różnica. Na Białorusi jest nadzieja, a w Paryżu tej nadziei nie było. W krajach starej Europy i Stanów motorem jest destrukcja i chęć coraz głębszego dzielenia ludzi. Tu, czyli w Mińsku, jest wspólnota. Ta idea dzielenia ludzi, izolowania i budowania między nimi nienaturalnych murów jest teraz w świecie Zachodu nowym wyznaniem wiary. Jest jakaś siła, której głównym zadaniem jest mieszać, zmieniać znaczenia słów po to, by coraz bardziej utrudniać ludziom komunikację. Tak jest z ideologią LGBT, z ruchem burzącym pomniki w Ameryce, z nieszczęsnym covidem, który bezobjawowo może doprowadzić do najgłębszych cywilizacyjnych zmian poprzez zmiany sposobu funkcjonowania gospodarki i likwidacji pieniądza.

To jest podstawowa różnica między sierpniem w Polsce 40 lat temu a białoruskim w 2020 roku. My widzieliśmy za murem berlińskim normalny świat, a w oknach pałacu apostolskiego – Jana Pawła II. Białorusini widzą świat, który sam siebie postanowił pozbawić życia.

I to nie teraz. To rozpoczęło się na długo przed strzałami Gawriły Principa w Sarajewie.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Upamiętnienie Obławy Augustowskiej – największej sowieckiej zbrodni w Polsce po kapitulacji III Rzeszy

Rodziny ofiar Obławy Augustowskiej dotychczas nawet nie wiedzą, gdzie zapalić świeczkę swoim bliskim. Ani Moskwa nie otwiera archiwów, ani Mińsk nie wpuszcza do swojego pasa granicznego…

Leonardas Vilkas

Celem Obławy Augustowskiej była pacyfikacja ruchu oporu. Innym powodem mógł być planowany przejazd Stalina przez Polskę w lipcu 1945 r. specjalnym pociągiem na konferencję poczdamską. Regularne oddziały armii sowieckiej, wspomagane przez NKWD, Smiersz, UB i „ludowe wojsko polskie” przeczesywały lasy, otaczały okoliczne miejscowości. Aresztowano ponad 7 tys. osób, które trzymano w prowizorycznie urządzonych punktach filtracyjnych. Później, po brutalnych przesłuchaniach, część wypuszczono, natomiast wszelki ślad po co najmniej ponad 600 osobach (a według niektórych przesłanek – po ok. 2 tys.) zaginął. Wiadomo tylko, że wywieziono ich ciężarówkami…

O tej zbrodni, podobnie jak o zbrodni katyńskiej, w latach komunistycznego reżimu mówić nie było wolno. Nie wolno było także upominać się o zaginionych bliskich. Niektórzy bali się o tym mówić nawet po tzw. transformacji ustrojowej („A co będzie, kiedy władza znowu się zmieni?”).

Zresztą Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił 12 lipca Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej dopiero w 2015 roku. W odróżnieniu jednak do Katynia, aż do dziś nie wiadomo, gdzie leżą szczątki ofiar Obławy Augustowskiej. A zarówno dzisiejsza sowiecka Rosja, jak i dzisiejsza sowiecka Białoruś (nie, to nie pomyłka: zarówno putinowska Rosja, jak i łukaszenkowska Białoruś pozostały sowieckie, i to w 100 procentach) odmawiają wszelkiej pomocy prawnej w tej kwestii.

Nadleśniczy Piotr Nalewajek opowiada podczas postoju uczestnikom rajdu o Obławie Augustowskiej. Tędy biegła ostatnia droga polskich więźniów | Fot. L. Vilkas

Nie wszystko jednak można ukryć. Widziano w lesie ślady opon ciężarówek, a do pobliskich miejscowości dochodziły odgłosy strzałów. Według relacji świadków, ciężarówki załadowane aresztowanymi jechały w kierunku pobliskiej nowo wytyczonej granicy z sowiecką Białorusią…

W Gibach na wschodniej Suwalszczyźnie rocznice Obławy obchodzi się od lat. Tu na wzgórzu, jeszcze na początku lat 90. stanął pomnik autorstwa zmarłego w tym roku prof. Andrzeja Strumiłły, symbolizujący wciąż nieodkryte miejsce pochówku ofiar. W 2018 r., w ramach współpracy białostockiego oddziału IPN i Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Białymstoku, otwarto ścieżkę edukacyjną „Śladami ofiar Obławy Augustowskiej”. Prowadzi od Gibiańskiej Golgoty, czyli wspomnianego już pomnika, przez Puszczę Augustowską do granicy z Białorusią, tuż za którą, na białoruskim pasie granicznym, nad przecinającym granicę jeziorem Szlamy, w pobliżu miejscowości Kalety, według wszelkiego prawdopodobieństwa mogą znajdować się doły śmierci. I już trzeci rok z rzędu w lipcu odbywa się rajd rowerowy przebiegający częścią tej ścieżki. (…)

W tym roku w przededniu rajdu, 10 lipca, w Urzędzie Gminy w Gibach odbyła się projekcja nowego filmu dokumentalnego To był lipiec 1945, w którym malownicze krajobrazy Suwalszczyzny przeplatają się ze wstrząsającymi relacjami świadków Obławy. Po projekcji nastąpiło spotkanie z reżyserem filmu Waldemarem Czechowskim. Następnego dnia, 11 lipca, z miejsca zbiórki przy szkole podstawowej w Gibach, której w czerwcu tego roku uchwałą rady gminy nadano imię Ofiar Obławy Augustowskiej, kilkadziesiąt osób ruszyło na rowerach ku Gibiańskiej Golgocie, skąd po modlitwie skierowały się w stronę leśnego gościńca prowadzącego do miejscowości Rygol, którym wywożono zatrzymanych z punktu filtracyjnego w Gibach, by już nigdy nie powrócili.

Podczas postojów uczestniczący w rajdzie nadleśniczy nadleśnictwa Pomorze, miłośnik historii Piotr Nalewajek opowiadał o tym, co wiadomo o ostatniej drodze ofiar oraz ich poszukiwaniach, a także przedstawiał walory Puszczy Augustowskiej. Metę wyznaczono w szkółce nadleśnictwa, gdzie na uczestników czekały dyplomy i poczęstunek.

Nazajutrz zebrano się przy Gibiańskiej Golgocie na modlitwę i zapalenie zniczy. Modlitwę prowadził ks. Prałat Stanisław Wysocki, Prezes Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, który w Obławie stracił ojca i dwie siostry.

18 lipca w tymże miejscu odbyła się promocja najnowszej książki dr Teresy Kaczorowskiej Było ich 27, poświęconej kobietom z podziemia niepodległościowego, które zginęły w Obławie, oraz koncert-wieczornica w hołdzie ofiarom Obławy. Wykonawcą koncertu był poeta i bard Grzegorz Kucharzewski, którego twórczość jest organicznie związana z tragiczną historią tej ziemi. Jego ciocię Zytę – siostrę ojca, która w 1945 r. miała 20 lat i była łączniczką AK, podczas obławy zabrali z domu sowieccy wojskowi…

Cały artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” znajduje się na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak w praktyce pogodzić dwie słuszne opcje: prywatyzacyjną i repolonizacyjną, skoro Polacy nie mają kapitału?

Jedna myśl spina wszystkie moje publikacje od lat – tak – czterdziestu! Otóż chodzi mi tylko o to, żeby Polska była ludna i dostatnia bez względu na programy i nazwy partii w danym dniu rządzących.

Andrzej Jarczewski

Z komunizmu wychodziliśmy dość dziwnie pod względem kapitałowym. Przyzwyczailiśmy się do biadolenia, że byliśmy biedni i że cała ta socjalistyczna gospodarka była funta kłaków warta. A to jest grube uproszczenie i nieprawda, co warto uprzytomnić młodym miłośnikom kapitalizmu, którzy przyjmują często błędne założenia do swoich poprawnych rozumowań. Tymczasem z błędnych przesłanek, prawidłowo rozumując, można otrzymać wynik dowolny: mądry lub głupi. To drugie – gdy nakłada się na historyczną dogmatykę ekonomiczną – obserwuję częściej.

W szczególności – szkodliwe jest rozpatrywanie zagadnień gospodarczych w kategoriach przeciwstawnych: „kapitalizm/socjalizm”, gdy jedno jest negacją drugiego. Ginie nam wtedy z oczu tzw. okres przejściowy, od rozegrania którego zależy, czy gospodarka w końcu będzie nadawała się do rozpatrywania starymi teoriami, czy trzeba będzie tworzyć nowe. Inny wszak jest kapitalizm w kraju (gospodarczo) suwerennym, inny w skolonializowanym, inny w bogatym, inny w biednym. (…)

Władza komunistów w PRL była oczywiście głupia i zbrodnicza. Nie zmienia to faktu, że Polskę zamieszkiwali ludzie różni, w tym mądrzy i pracowici, którzy naprawdę starali się budować normalny kraj i osiągali niemałe sukcesy.

Dotyczy to nawet licznych działaczy PZPR, którzy – np. znani mi naukowcy, inżynierowie i lekarze – doskonale zdawali sobie sprawę, że nic nie osiągną w swoim zawodzie, jeżeli nie zapiszą się do partii.

Pomijam tu zwykłe, ludzkie pragnienie lepszego życia, jeżeli sytuacja na to pozwala. Nie pochwalam tych postaw ani ich teraz nie potępiam. Odnotowuję tylko fakt, że różne bywały motywacje, a cel zwykle podobny: albo dobro Polski, albo dobro własne, a najlepiej – połączenie jednego z drugim, co akurat w PRL było najtrudniejsze. Łatwa była tylko negacja komuny. Poszedłem tą łatwą drogą wraz z innymi. Ale zapłaciliśmy za to cenę: nasze życie okazało się nieistotne, nieważne dla kraju.

Oceniając to jednostronnie, z punktu widzenia tylko merytorycznych dokonań, niczego – na miarę naszych możliwości – nie osiągnęliśmy. Wielokrotnie wyrzucani z pracy, więzieni i szykanowani na różne sposoby, nie zdołaliśmy zrobić tego, na co było nas stać. Rzecz jasna nie żałuję tego wyboru, bo jest on uzasadniony z innej perspektywy.

Jeśli jednak ktoś wybrał PZPR, a nie popełnił żadnego świństwa, nie usłyszy ode mnie słowa potępienia. Zwłaszcza jeżeli dokonał czegoś pożytecznego. (…)

Jak wiemy, problem inflacji narastał aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Różni Balcerowicze postępowali wówczas odwrotnie niż pisałem. Dla rzeki prywatnych pieniędzy znaleziono ujście w postaci masowego importu byle czego, więc bezrobocie przyszło samo. Nie wykorzystano prywatnych zasobów na rzecz wzmocnienia gospodarki. Przeciwnie. Doprowadzono do upadku całych branż, a poszczególne zakłady prywatyzowano, co – wobec braku możliwości łączenia kapitału krajowego – oznaczało podarowanie ogromnego majątku, w tym nieruchomości w centrach miast (cenniejszych od samych fabryk) kapitałowi niepolskiemu, co po latach często znaczy: antypolskiemu. (…)

Ludzie robią to, co mogą, i to, co im się opłaca, a tego, czego nie mogą – na ogół nie robią.

Brzmi to dość banalnie, ale ideologia PRL zakładała, że ludzie będą robić to, co im się nie opłaca. Z kolei różni Balcerowicze, Bieleccy i Lewandowscy sprawili, że ludzie najbardziej szkodliwe dla siebie działania podejmowali masowo, bo uwierzyli, że to im się opłaca.

I prawie wcale nie protestowali przeciwko rozdawnictwu polskich rodowych sreber przemysłowych niepolskim spekulantom.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Kapitały Polaków” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Kapitały Polaków” na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Meandry transformacji. Historia pracy inż. Teresy Nitkiewicz: od ciężkiej pracy i sukcesów po gorycz krzywdy

Kilkadziesiąt lat nadzorowała dziesiątki budów, dziś na trzytysięcznej emeryturze. Okradziona przez kolegów, gdy Budimex – flagowy okręt polskiego eksportowego budownictwa – przechodził w obce ręce.

Stefan Truszczyński

Nazwisko – Nitkiewicz. Imiona – Teresa Franciszka. Zawód wyuczony, wykonywany – inżynier budowlany; nr uprawnienia 180-Km/71. Dokonania – od pojedynczych domów po wielkie inwestycje – osiedla, zakłady przemysłowe, magazyny, przejścia graniczne, oczyszczalnie ścieków; w odległych krajach reprezentacyjne hotele: nowe, budowane od podstaw, zabytkowe – odtwarzane.

Kierowała eksportową dyspozyturą w Moskwie przez 9 lat z 14 przepracowanych w Budimexie – gigancie budowlanym plasującym się wówczas w branży na 30 miejscu na świecie. Kilkadziesiąt lat nadzorowała dziesiątki budów, dziś na trzytysięcznej emeryturze. Okradziona przez kolegów, gdy Budimex – flagowy okręt polskiego eksportowego budownictwa – przechodził w obce ręce. (…)

Patriotyzm z mlekiem matki wyssany

Pochodzi z rodu Ligaszewskich ze Świebodzic. Żywa jest w rodzinie przekazywana przez pokolenia pamięć Ignacego – ojca, dziada, pradziada, a dziś już prapradziada – powstańca styczniowego, urodzonego w 1835 r. w majątku skonfiskowanym po upadku walk narodowowyzwoleńczych przez zaborcę, bo Prusak nie tolerował powstańców. (…) Ignacy Ligaszewski miał trzech synów i cztery córki. Syn Jan wychował Mariana i Ludwika. Marian jako gimnazjalista zginął w obronie Lwowa. Jego prochy spoczywają w Panteonie Orląt Lwowskich na cmentarzu Łyczakowskim. Drugi syn Jana, Ludwik, jest ofiarą zbrodni katyńskiej i został upamiętniony na tablicy ofiar tej zbrodni umieszczonej w Kościele Ojców Jezuitów na Starym Mieście w Toruniu. Drugi syn Ignacego, Ludwik, został księdzem i przez 31 lat był proboszczem parafii w Siemiechowie nad Dunajcem. Nie ograniczał się do działalności duszpasterskiej. Pomagał miejscowym gospodarzom organizować kółka rolnicze i propagował zasiewy nowych odmian zbóż. Spoczywa na miejscowym cmentarzu parafialnym, a upamiętniająca go tablica znajduje się w tamtejszym kościele.

Córki Ignacego: Helena, Ludwika, Wiktoria i Zuzanna po ukończeniu seminarium nauczycielskiego pracowały w szkolnictwie. Trzeci syn Ignacego, Stanisław, ukończył renomowaną wówczas szkołę dla organistów w Przemyślu i pracował jako organista w kościele parafialnym w Brzeźnicy koło Bochni. To ojciec Amalii – matki inżynier Teresy. Tak jak jej ciotki, Amalia również poszła w nauczycielskie ślady. Jej mężem, ojcem Teresy, został Franciszek Rybaczek, też z nauczycielskiej rodziny, absolwent Oficerskiej Szkoły Piechoty w Bydgoszczy, żołnierz Września, a później Armii Krajowej. Żył krótko. Zmarł w czasie okupacji, zostawiając młodą wdowę z trójką dzieci – rocznym Stanisławem, 6-letnią Teresą Franciszką i 9-letnią Marią Danutą. Ostatnie jego słowa brzmiały: „Malu, wychowuj mi dobrze dzieci”. (…)

Świętej pamięci

Dużo dokonań i wiele wspomnień. Przede wszystkim są to wspomnienia o ludziach. O towarzyszach pracy w warunkach ekstremalnych, przy okrutnych mrozach albo w tropiku. Na obcej, męczeńskiej ziemi, przywodzącej straszne wspomnienia.

Zawsze, gdy pracowali w pobliżu miejsc kaźni i męczeństwa, ludzie Budimexu społecznie utrwalali ślady polskości – odbudowywali, remontowali, konserwowali, fundowali tablice pamiątkowe.

W latach 1991–1994 w Miednoje i Ostaszkowie umieszczono tablice upamiętniające ofiary zbrodni katyńskiej. W 1994 r. w Moskwie na Cmentarzu Dońskim ustawiono ufundowane przez Budimex tablice ku czci gen. Leopolda Okulickiego i ministra Stanisława Jasiukowicza, a także białą kamienną tablicę, na której podane są lata, gdy wsypywano do wspólnego dołu prochy ofiar stalinowskich zbrodni. Również w 1994 r. pracownicy Budimexu uporządkowali groby na polskim cmentarzu wojskowym w Riazaniu. Do roku 1985 przez pięć lat trwał prowadzony przez ekipy Budimexu remont odzyskanego w Moskwie kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, obecnie katedry moskiewskiej.

Beton, zbrojenia, trudny transport – to wszystko robili dobrze wykwalifikowani i zorganizowani ludzie. Więź załogi to rzecz bezcenna. Łączą ich czyny dokonywane z pobudek patriotycznych. Sukces to również skutek dobrej atmosfery w firmie. Nie każda dyrekcja to potrafi. Inżynier Teresa potrafiła. Przed napisaniem reportażu rozmawiałem z kilkoma jej kolegami, dyrektorami wielkich kontraktów z tamtych lat. Z tymi najważniejszymi wśród ważnych w Budimexie. To inżynierowie, tak jak Pani Teresa, od budownictwa. Pracowali w terenie. Tam, gdzie wykuwano ślady firmy i zarabiano pieniądze. Rozmowy o dyrektor Nitkiewicz, zwanej koleżeńsko „Nitką”, nikt mi nie odmówił. Można je streścić: znakomity fachowiec, mądry i dobry człowiek. Szef potrafiący rządzić i rozumiejący ludzi. Taką pozostawiła w Budimexie opinię. Szefowa wysyłana z warszawskiej centrali na najtrudniejsze odcinki. Była wymagająca, ale zawsze z załogą.

Przemierzała tysiące kilometrów po „radzieckich” drogach. Nigdy się nie poddawała. Mróz, śnieżyce, zamarzający silnik. Ratowano się różnie. Trzeba było znać sposoby na niespodziewane okazje – gdy na przykład dolewano alkoholu do paliwa przy czterdziestostopniowym mrozie.

Ale są i zabawne wspomnienia: co robić, by nie pić wódki, której wśród Rosjan czasem nie sposób odmówić. Wymyśliła sposób z pomocą swojej bardzo sprytnej sekretarki. Dziewczyna zręcznie manewrowała butelkami, tak żeby zamiast zdradliwego płynu, dolewać szefowej wodę. „Ależ ta Tereza (tak ją nazywali) ma głowę”. Rzeczywiście miała.

Nitkiewicz wspomina swoich nauczycieli – tych pierwszych współpracowników na budowach – na przykład majstra, kierownika budowy, który tłumaczył jej wszystko od początku jako nowicjuszce. Taki nauczyciel to skarb na całe życie. Sympatię i pomoc, której doznała, oddawała potem w pracy załodze. A życzliwość ludziom – popłaca. (…)

Była inspektorem nadzoru przy budowie Kurii Metropolitalnej w Warszawie, przy remoncie dachu kościoła pw. św. Wojciecha. Bureau Veritas powierzyło jej nadzór nad budową obiektów mieszkalno-usługowych. Nadzorowała budowę domu księży w Kiełpinie. Prowadziła sprawy projektowe, a potem budowę gigantycznego dzieła Fundacji Budowy Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Cenił ją i mówił o tym prymas Polski Józef Glemp. Bardzo się zaangażowała. Aż do 2008 roku była głównym inspektorem nadzoru budowlanego. Pracowała społecznie. Dopóki zdrowie pozwalało. Dociągnęła aż do dziesiątego piętra. Potem już nie mogła tak wysoko wchodzić. Podała się do dymisji. (…)

Obojętność, cynizm i jednak ciągle nadzieja

Pani Teresa Nitkiewicz, oszukana w 1998 roku, wielokrotnie zwracała się do swoich dawnych chlebodawców. Daremnie.

Oni już podzielili się schedą po Budimexie (za sam budynek przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, będący własnością firmy, piękny i wielki, gdzie obecnie znajdują się sądy – uzyskano 100 mln zł). Zdrowy nie rozumie chorego, bogaty nie myśli o biednym. Pisała do nowej władzy często. Mam przed sobą pismo do obecnego prezesa, z 2019 r., gdy była bezpośrednio po udarze. Cytuję:

„Pan Mariusz Blocher, Prezes Zarządu Budimex SA

Szanowny Panie Prezesie, zwracam się do Pana Prezesa z uprzejmą prośbą dotyczącą możliwości złagodzenia krzywdy wyrządzonej mi w 1998 roku przez poprzednią Radę Nadzorczą pod przewodnictwem Pana Stanisława Pacuka oraz Prezesa Zarządu Pana Marka Michałowskiego. Wyrządzona mi krzywda polegała na całkowitym pominięciu mnie podczas przyznawania odpraw przysługujących odwołanym Uchwałą Rady Nadzorczej z dnia 29.10.1998 Członkom Zarządu.(…)”.

Na przytoczone we fragmencie, datowane 12 lutego 2019 r. pismo – tak jak na wiele innych – nie dostała odpowiedzi.

Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Inżynier Teresa” znajduje się na s. 8 i 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Inżynier Teresa” na s. 8 i 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Sowieckie „porządki” na Ukrainie: kolektywizacja, wielki głód i czystki/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 74/2020

Ci, którym udało się uciec, opowiadali zawsze tę samą historię – na Ukrainie rozpoczęła się sowiecka pańszczyzna. Uciekinierzy wręcz błagali o interwencję wojskową, by wyzwolić kraj z rąk bolszewików.

Wojciech Pokora

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5

Geneza stalinowskiego terroru

Sto lat temu, w sierpniu 1920 roku stoczono jedną z najważniejszych bitew w dziejach świata. Bitwa ta jednak niosła za sobą szereg konsekwencji, których skutki odczuwamy do dzisiaj. Szczególnie boleśnie dotknęły one pokolenia bezpośrednio zaangażowanego w walkę z bolszewicką nawałą i tych, którzy przyszli na świat zaraz po tym wydarzeniu.

Wspominałem w poprzednich artykułach o wielkiej zbrodni na polskiej elicie, która dokonana została przez NKWD w 1940 roku w Katyniu, Miednoje koło Tweru, Piatichatkach na przedmieściu Charkowa i Bykowni koło Kijowa i zapewne kilku nieodkrytych dotychczas miejscach. To niewątpliwie jeden z symboli bolszewickiego bestialstwa i zemsty za powstrzymanie dzieła zniszczenia 20 lat wcześniej. Jednak nie tylko te zbrodnie można uznać za bezpośrednią konsekwencję 1920 roku. Było ich niestety więcej. Dzieło zagłady Polaków zaczęło się, zanim doszło do Katynia.

W ostatnich miesiącach szczegółowo opisywałem politykę II RP wobec mniejszości narodowych i Związku Sowieckiego, wydarzenia z pierwszej dekady po odzyskaniu przez Polskę wolności miały bowiem kolosalne przełożenie na dekadę lat 30. To właśnie w tym czasie Józef Stalin, który doszedł do władzy po śmierci Lenina, rozpoczął wdrażanie własnej polityki w ZSRR. Pierwszy okres dochodzenia przez niego do władzy był triumwiratem. Żył jeszcze Lew Trocki, który stanowił największe osobiste zagrożenie dla przyszłego władcy. Stalin musiał zatem na jakiś czas nawiązać sojusz z Grigorijem Zinowjewem i Lwem Kamieniewem. Okres do 1929 roku, kiedy to udało się wydalić Trockiego z kraju, był umiarkowany. Sytuacja gospodarcza kraju była porównywalna z tą sprzed I wojny, produkcja rolna i przemysłowa nabierała rozpędu. W Związku Sowieckim okres ten nazywa się okresem NEP, czyli Nowej Polityki Ekonomicznej.

Pozwolono na prywatną inicjatywę, głównie w rolnictwie i usługach, a kontyngenty w rolnictwie zastąpiono podatkiem żywnościowym. Dla ukraińskich chłopów czas ten wpisywał się w ich wieloletnie pragnienia gospodarowania na własnym skrawku ziemi, które w głównej mierze stały za ich poparciem rewolucji z 1917 roku.

Chłop chciał mieć własną ziemię, gospodarować na niej i móc sprzedawać nadwyżki. Leninowska polityka NEP-u, z podatkami na poziomie 10%, zaspokajała te pragnienia. Z punktu widzenia dużej części bolszewików miała jednak dwie wady. Była leninowska i zbyt kapitalistyczna. Co ciekawe, w bezpośredniej walce między Stalinem a Trockim to Trocki przekonywał do całkowitego przejęcia przez państwo gospodarki, a Stalin stał na stanowisku, że należy zachować gospodarkę kapitalistyczną. Zmiana w jego podejściu nastąpiła dopiero po przejęciu władzy w partii. Wówczas pojawiły się słynne plany pięcioletnie, które doprowadziły miliony ludzi do nędzy.

Byt kształtuje świadomość

Pierwszy taki plan, na lata 1929–1934, przyjęto już w 1928 roku i zakładał on likwidację własności prywatnej, kładąc kres polityce NEP-u, oraz rozwój przemysłu ciężkiego i rolniczego. Jak jednak rozwinąć rolnictwo, odbierając ludziom ziemię? W doktrynie Stalina wydawało się to proste. Należało rolnictwo skolektywizować, tzn. uspołecznić je, a raczej znacjonalizować. Chłop miał być takim samym narzędziem jak maszyna fabryczna, której narzuca się normy nie pyta o zdanie. Chłop z gospodarza zmienił się w niewolnika. Jako że sowiecka władza słynęła z perfidii, nie można było wprost mówić o nacjonalizacji. Związek Sowiecki był z założenia rajem, zatem musiał nim zostać także w warstwie pojęciowej. To przecież „byt określa świadomość”, a więc to, jak żyjemy, co robimy, pozycja społeczna i status materialny. Ta marksistowska dewiza stała u podstaw dramatów wielu milionów ludzi, bolszewicy bowiem bardzo szybko zaadoptowali ją do utworzonej przez siebie doktryny politycznej. W ich rozumieniu słowa Marksa należało interpretować następująco: jeśli biedny rolnik będzie miał świadomość, że jest niewolnikiem, będzie chciał się z tej niewoli wyrwać. Taki ktoś jest potencjalnie niebezpieczny. Ale jeśli będzie żył w świadomości, że to, co go otacza, jest rajem, nie będzie miał powodu do buntu. Nikt nie opuszcza raju dobrowolnie. Nawet Adam i Ewa zostali z niego wypędzeni, więc co dopiero prosty chłop?

Wymyślono więc nową nazwę na niewolę – kołchoz. Czym był kołchoz? W definicji był spółdzielnią. Kołchoz (kollektiwnoje choziajstwo) czyli gospodarstwo kolektywne, był z założenia miejscem, w którym indywidualni rolnicy skrzykiwali się w większą grupę – spółdzielnię, by po połączeniu sił wspólnie gospodarować na prywatnej ziemi. Dobrowolnie przekazywali ziemię do wspólnoty spółdzielczej, ale nadal byli jej właścicielami. Niuanse były trzy.

Najprawdopodobniej nie istniał żaden chłop, który by tę ziemię przekazał dobrowolnie; ziemia przekazywana była bezterminowo i nie istniały żadne przepisy umożliwiające opuszczenie spółdzielni. Mało tego, nie można było jej opuścić nawet bez własnej ziemi, np. porzucając wspólnotę wraz z dobytkiem.

Zadbano o to w prosty sposób. Gdy w 1932 roku wprowadzono w Związku Sowieckim paszporty wewnętrzne, których posiadacze mogli się przemieszczać do innej jednostki administracyjnej na terenie kraju, nie wydawano ich mieszkańcom kołchozów. Chłop nie był więc pełnoprawnym obywatelem kraju. Był przywiązany do ziemi. I stan ten trwał do roku… 1976. Czy to nie jest niewolnictwo? W doktrynie marksistowskiej, co przed chwilą opisałem, nie. Bowiem byt kształtuje świadomość. Nie ma chłopa, jest kołchoźnik; nie ma niewolnictwa, jest obowiązek pozostawania w miejscu zamieszkania i pracy na rzecz wspólnoty spółdzielczej, w której przecież formalnie posiada się udziały (własna ziemia). Raj. Tylko, że jakoś do tego raju nikt nie chciał dobrowolnie wstępować.

Kolektywizacja

Gdy w roku 1936 ze stalinowską utopią zetknął się w Hiszpanii George Orwell, wytworzyło to w nim chroniczny wręcz antykomunizm, który znalazł ujście w jego twórczości, przede wszystkim w dwóch dziełach – w Folwarku zwierzęcym i wydanym niedługo przed śmiercią Roku 1984. Recenzenci zwracali uwagę, że szczególnie w tej drugiej powieści udało mu się ująć istotę systemu komunistycznego. Całkowicie nie zgadzał się z tą tezą ukraiński językoznawca i krytyk literacki Jurij Szerech (Szewelow), który w eseju Pokój nr 101 wypunktował dokładnie, w których miejscach Orwell nie ma racji w swojej literackiej diagnozie systemu. Dla nas ważny jest jeden punkt: „Często uważa się – tak uważa i Orwell – że w Sowietach nie ma swobody myślenia. – Trudno o większy absurd. W rzeczywistości nikogo w ZSRR nie obchodzi, co człowiek myśli i nikt nie ma zamiaru go przekonywać. System, na którym opiera się sowiecka propaganda, pozostanie niezrozumiały, jeśli będzie się sądziło, że w granicach swego kraju pragnie ona kogoś przekonywać, cokolwiek mu sugerować.

Istota polega na tym, aby nauczyć człowieka, co i jak ma mówić. Tylko to jest ważne. Aby człowiek nie milczał i mówił to, co należy. Co on przy tym myśli, to już jego osobista sprawa, nikogo nieobchodząca.

To właśnie dlatego w tym samym czasie, gdy na ulicach leżą trupy zmarłych z głodu, radio krzyczy o szczęśliwym, zamożnym życiu. (…) Na ulicy, pod własnym oknem, widzicie opuchnięte zwłoki, ale jednocześnie musicie opowiadać o wesołym, zamożnym życiu. (…) Ale myśleć wolno, co się podoba. Myślenie jest swobodne”. Jurij Szerech pisał swoje słowa w 1952 roku, mieszkając już na emigracji. Mógł swobodnie nie tylko myśleć, ale i mówić. Miliony jego rodaków pozbawiono tego przywileju właśnie w momencie, gdy następowała kolektywizacja.

Doskonale rozumiał to polski wywiad. Już w 1929 roku Sekcja Druga przygotowała i rozkolportowała na sowieckiej Ukrainie tysiące plakatów i publikacji dotyczących kolektywizacji. Wydawano broszury ostrzegające przed „Carem Głodem”, czy też opisujące, co sowiecka władza daje, a co równocześnie zabiera. W cytowanej przez Timothy’ego Snydera w Tajnej wojnie proklamacji zatytułowanej Chłopi! Nie dawajcie chleba bolszewikom, pisano: „Widmo głodu ponownie wisi nad Ukrainą! Z winy władzy bolszewickiej nasz naród znów będzie umierać wskutek niedożywienia!”. Przekonywano ukraińskich chłopów, że za odebraną im żywność Moskwa pozyskuje środki, którymi wspiera rewolucję na zachodzie Europy.

Zachęcano do porzucania kołchozów i chwytania za broń, póki jest to jeszcze możliwe. Polska propaganda dawała zatem chłopom interpretację ich doświadczenia życiowego. Inną, niż wszechotaczająca ich propaganda Moskwy.

Z jednej strony słyszeli więc przekaz o budowie raju i planie pięcioletnim, mającym przynieść dobrobyt, z drugiej zaś o zagrożeniach płynących z procesu kolektywizacji, na co jedynym remedium miała być walka o niepodległość ich kraju. Gdy dodać do tego powszechną wiarę w budowę niezależnej republiki w ramach Sowietów, czego dowodem była chociażby długoletnia, jakby nie było, działalność naukowców czy twórców kultury ukraińskiej na sowieckiej Ukrainie (pisałem o tym w poprzednich artykułach), zwanych „rozstrzelanym odrodzeniem”, ponieważ większość z nich została zgładzona przez NKWD w latach 30. XX w. – nietrudno zrozumieć, dlaczego na początku polska propaganda trafiała w próżnię. Wierzono powszechnie w budowany dobrobyt. Skoro Moskwa wspiera nawet ukraińską kulturę i naukę, to jedyną drogą odrodzenia się Ukrainy jest ta, którą kroczymy: bycie jedną z sowieckich republik. Nawet gdy ktoś widział, że dobrobyt nie istnieje, a ludziom zdarza się znikać w środku nocy podczas wizyt NKWD, innym opowiadał, że żyje w raju. Bo nieważne, co widzę i myślę, ważne, co i z jakim zaangażowaniem mówię. To była filozofia Sowietów. I z taką mentalnością zmierzyć musieli się chcący dokonać na Ukrainie rewolucji Prometeiści.

Nastroje zmieniły się już w 1930 roku. Jeśli w latach 1928–1929 kolektywizacji poddano ok. 16% gospodarstw, to w kolejnym roku proces przyspieszył dramatycznie. Między styczniem a marcem 1930 r. skolektywizowano niemal połowę ziemi na Ukrainie. Wywołało to gwałtowne reakcje ze strony społeczeństwa.

Chłopi mordowali partyjnych agitatorów, a przygraniczne wsie masowo się wyludniały, ponieważ ich mieszkańcy uciekali do Polski. Opisane są przypadki niemal religijnych procesji zatrzymywanych przez bolszewików w drodze na zachód i siłą zawracanych do domów.

Ci, którym udało się uciec, opowiadali zawsze tę samą historię – na Ukrainie rozpoczęła się sowiecka pańszczyzna. Uciekinierzy wręcz błagali o interwencję wojskową na Ukrainie, by wyzwolić rozgrabiany kraj z rąk bolszewików. Niestety Sowieci mieli tego świadomość. W 1928 roku na Wołyniu swoje nie pozostawiające wątpliwości co do kierunków Polskiej polityki wschodniej exposé wygłosił wojewoda Henryk Józewski. Na Ukrainie rozbito tajną placówkę Hetman, mającą być przyczółkiem polsko-ukraińskiego wywiadu. W głębi kraju wyłapywano coraz więcej polskich szpiegów. Sowieci rozumieli, że mogą przegrać rozgrywkę o Ukrainę, jeśli Polakom uda się w tym szczególnie wrażliwym społecznie okresie poderwać naród Ukraiński do walki. Postanowili przeciwdziałać.

Więcej szans nie będzie

Stalin nie był zwolennikiem kolektywizacji. Pomysł, by państwo sowieckie powiązać z upaństwowieniem gospodarki i rolnictwa pojawił się pod koniec lat 20. Dużo wskazuje na to, że jedną z przyczyn zmiany poglądów Stalina była sytuacja zewnętrzna. Uwierzył, że Polska szykuje się do wojny o Ukrainę. By zmobilizować społeczeństwo do walki, potrzebował wskazać mu także wroga wewnętrznego. Padło na chłopów. Do 1928 r. dochodziło do kilku klęsk głodu, wywołanych nie polityką, lecz warunkami atmosferycznymi. To wystarczyło, by wykazać działanie chłopów w celu wsparcia wroga zewnętrznego i obalenia ustroju. Chłop stał się wrogiem klasowym. Dlatego gdy przeprowadzano kolektywizację, był osamotniony. Polskie działania propagandowe i kolportowane na Ukrainie broszury nie pomagały. Przeciwnie, udowadniały tezę, że istnieje sojusz chłopsko-polski i szykuje się powstanie.

Jeszcze w 1930 roku Stalin rozważał możliwość ataku Polski na ZSRR na kierunku ukraińskim. Mimo że liczebność i doktryna wojenna Armii Czerwonej rozwijały się zdecydowanie szybciej od polskiej (Sowieci mechanizowali armię i inwestowali w jej liczebność), jeszcze w 1930 r. wynik ewentualnej wojny wcale nie był przesądzony. Armia Czerwona była dwukrotnie liczebniejsza od Wojska Polskiego, jednak rozlokowana na o wiele większym obszarze, trudno zatem byłoby ją zmobilizować do natychmiastowego odparcia ataku. Poza tym Stalinowi wciąż donoszono o aktywności wywiadowczej ze strony Polski i ostrzegano, że postępująca w zastraszającym tempie kolektywizacja powoduje niezadowolenie społeczne i chłopi gotowi są poprzeć polską interwencję.

Wiedziano także o reaktywacji w Polsce wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej, co z kolei dawało nadzieję innym grupom społecznym na Ukrainie, że w razie otwartego konfliktu polsko-bolszewickiego nastąpi dogodny moment do uzyskania niepodległości. Te czynniki tworzyły obraz, który mógł niepokoić. Postanowiono działać

Zadanie zbliżenia z Polską otrzymał pochodzący z Białegostoku Maksim Litwinow, mianowany komisarzem ludowym spraw zagranicznych ZSRR. Zadanie wykonał znakomicie. Nie tylko w czasie kolektywizacji doprowadził do podpisania paktu o nieagresji z Polską, ale także wznowił stosunki dyplomatyczne z USA i wprowadził ZSRR do Ligi Narodów. Jego autorstwa są stosowane w dyplomacji frazy: „pokojowe współistnienie” i „pokój jest niepodzielny”. Powtarzał je jak zaczarowany cały tzw. wolny świat, zamykając oczy na kolektywizację, wielki głód i wielką czystkę w ZSRR. Polska niestety też.

O ile w 1930 roku Stalin wierzył, że Polska może dokonać napaści na ZSRR, o tyle Piłsudski pożegnał się z marzeniami o odbiciu Ukrainy w wojnie z Rosją sowiecką. Sowieckie służby, które doskonale zinfiltrowały polski wywiad, doniosły Stalinowi prawdę: istniał plan inwazji na Związek Sowiecki, ale był to plan awaryjny i całkowicie defensywny. Sporządzono go na wypadek planowanej agresji na Polskę ze Wschodu. Plan rzeczywiście zakładał błyskawiczną inwazję, by zapobiec mobilizacji Armii Czerwonej. Nie było jednak, jak dziesięć lat wcześniej, planu militarnego wyzwolenia Ukrainy, nawet w obliczu chaosu społecznego na sowieckiej Ukrainie. Rozważano jedynie, i na tym polegał program prometejski, wsparcie organizacyjne rewolucji w poszczególnych republikach, gdyby ich mieszkańcy zechcieli podjąć walkę o wyzwolenie. Dlatego m.in. utrzymywano na terenie Polski ukraiński rząd – jako zabezpieczenie przed ewentualną anarchią na Ukrainie po rozpadzie Związku Sowieckiego. Ale impuls rozsadzający ten twór musiałby nastąpić od wewnątrz.

Bunty chłopskie nie były w ocenie polskiego wywiadu wystarczającą siłą do udźwignięcia takiej rewolucji. Dlatego w chwili, gdy w Sowietach dokonywano kolektywizacji, a na Ukrainie zabijać zaczął głód, Polska podpisywała pakt o nieagresji z ZSRR. Jedyna szansa na pokonanie bolszewików została zaprzepaszczona bezpowrotnie.

Lata 30. będą od tej pory okresem umacniania się władzy Stalina i jego rozliczeń z zachodnim wrogiem.

Wielki głód i początek wielkiego terroru

Kolektywizacja przyspieszyła w roku 1930. W pierwszych miesiącach roku odebrano ziemię 50% chłopów na Ukrainie. Oznaczało to jedno. Nie odebrano jej jeszcze drugiej połowie. Dzięki temu zdążyli oni samodzielnie obsiać swoje pola. Fakt ten, oraz doskonała pogoda spowodowały, że plony jesienią 1930 roku były obfite. Było to dla Ukrainy błogosławieństwem, a zarazem przekleństwem. Błogosławieństwem, bo było co jeść. Przekleństwem, bo od tego plonu władza w Moskwie ustaliła normy na kolejne lata. Nie przewidziano jednak dwóch zmiennych: pogody i wydajności pracy w kołchozach. W kolejnym roku wydajność plonów spadła. Chłopi zaczęli się na nowo buntować; tym razem nie chcieli oddawać narzucanych im ilości ziarna. Było go zbyt mało jak na wyśrubowywane rok wcześniej standardy. Sowieckie służby donosiły o „systematycznym niewykonywaniu planu”, za co winą obarczano lokalnych sekretarzy partyjnych. Stalin nakazał Łazarowi Kaganowiczowi pociągnięcie ich do osobistej odpowiedzialności. Rok 1932 był dramatyczny. Wszyscy zgodnie uznali, że plany narzucone przez Moskwę są nierealne. Chłopi nie mieli siły pracować, głód zbierał większe żniwo niż kołchoźnicy. Wielu popełniało samobójstwa, by uniknąć śmierci głodowej.

Setki tysięcy mieszkańców kołchozów decydowało się na ucieczkę. Szerzył się kanibalizm i terror GPU. Winą za nieudany eksperyment Stalina obarczono Polskę. Uznano, że ukraińska sekcja partii bolszewickiej wykonuje polecenia Oddziału II.

Stalin uznał, że skoro Oddział II uzyskał na Ukrainie tak duże wpływy, oznacza to, że winę za to ponosi lokalna partia komunistyczna.

W korespondencji do Kaganowicza Stalin pisał, że jeśli nie zostaną poczynione wysiłki w celu poprawy sytuacji na Ukrainie, ZSRR ją straci. Stanie się to za przyczyną agentów Piłsudskiego na Ukrainie, którzy są wielokrotnie silniejsi, niż sądzą ukraińscy przywódcy partyjni. „Należy też brać pod uwagę, że w ukraińskiej partii bolszewickiej jest niemało czarnych owiec – świadomych i nieświadomych petlurowców oraz agentów sterowanych bezpośrednio przez Piłsudskiego. Gdy tylko sytuacja się pogorszy, te elementy otworzą front wewnątrz partii, skierowany przeciw niej. Co najgorsze, Ukraińcy po prostu nie dostrzegają niebezpieczeństwa” – pisał Józef Stalin do Kaganowicza (cyt. za T. Snyder, Tajna wojna). Na taką retorykę odpowiedź mogła być tylko jedna. Na Ukrainę skierowano nowe siły. Pod przykrywką walki z polsko-ukraińskim spiskiem, na czele którego stał schorowany już Piłsudski i nieżyjący od lat Petlura, dokonywano rekwizycji chowanego przez chłopów zboża, skazując na śmierć miliony obywateli. Wysyłane na Ukrainę w poprzednich latach ulotki i broszury posłużyły jako dowody zbrodni. W propagandzie, mimo że polska akcja informacyjna o kolektywizacji dawno się skończyła, a Polska i ZSRR podpisały pakt o nieagresji, używano ich jako dowodów na wrogie zamiary zachodniego sąsiada.

Polska i zachodnia Ukraina kreowane były na wrogów sowieckiej Ukrainy. W sowieckiej propagandzie żywo współdziałał ukraiński nacjonalizm z polskim spiskiem. Wskazano także wroga wewnętrznego. To wówczas na celowniku znaleźli się kułacy jako klasa posiadaczy, którzy chowają dobytek przed biednymi, wykorzystując ich.

Zachód wiedział o wielkim głodzie. Polska dyplomacja donosiła o fali zgłoszeń do konsulatu w Charkowie osób pragnących powrotu do Polski, na podstawie prawdziwych i zmyślonych z nią powiązań. Wszyscy mówili o głodzie. W 1933 r. chłopi umierali milionami. Jak donosił konsul generalny w Charkowie, samo pojawienie się wówczas w polskim konsulacie „było dla mieszkańców Ukrainy aktem desperacji, bowiem niemal wszyscy przychodzący byli aresztowani i znikali”. Bilans pierwszych trzech lat trzeciej dekady XX wieku w ZSRR jest tragiczny. Przyjmuje się, że z głodu zmarło 3,5 do 5 mln osób. Jednak to nie wszystko. W okresie wielkiego głodu rozpoczęły się stalinowskie czystki. Na Ukrainie mordowano intelektualistów, w 1933 r. do łagru zesłano Ołeksandra Szumskiego. Mykoła Chwylowy, by nie podzielić jego losu, popełnił samobójstwo. Wymordowano członków ukraińskiej partii, zastępując ich ludźmi z zewnątrz. Określono nowy rodzaj wroga.

Zdaniem Stalina sytuacja w kołchozach pokazała, że wróg jest skryty. Udaje, że popiera ustrój, jest cichy i uprzejmy. Dlatego należy „zedrzeć maskę z wroga” i ukazać jego prawdziwe oblicze kontrrewolucjonisty. Zapowiedziano w ten sposób masowe zdzieranie masek w NKWD-owskich kaźniach, które miało nastąpić w kolejnych miesiącach. Na pierwszy ogień postanowiono wziąć Polaków.

Przecież to oni wraz z ukraińskimi nacjonalistami odpowiedzialni byli za głód na Ukrainie. Zatem powinni zostać ukarani.

Ciąg dalszy w kolejnym numerze.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Geneza stalinowskiego terroru. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5” znajduje się na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Geneza stalinowskiego terroru. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5” na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasza wiedza o środowisku filmowym PRL opiera się na komunistycznej propagandzie i laurkowych wspomnieniach filmowców

Odnalezione dokumenty obnażają coś, co musiało wywrzeć na Romanie Polańskim piętno. Może dlatego tematyka jego filmów często dotyczy demonów, jak choćby Dziecko Rosemary czy Dziewiąte wrota.

Paweł Zastrzeżyński

Debiutanckim filmem Romana Polańskiego jest Nóż w wodzie na podstawie scenariusza między innymi Jerzego Skolimowskiego. Nieznany wątek tego reżysera został opisany przeze mnie i opublikowany w „Gazecie Polskiej” 18 września 2018 r. Rozszerzenie tego tematu nastąpi w mojej przygotowywanej książce Światło latarni.

Na początek warto zatrzymać się na postaci Jerzego Lipmana – operatora debiutanckiego filmu Romana Polańskiego – i ukazać pierwsze ślady krwi, które pojawiły się na nożu szkoły moralnego niepokoju.

„Nr akt 0.207/45 Wyrok w Imieniu Rzeczpospolitej Polskiej dnia 5 kwietnia 1945 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie, na rozprawie na Pradze w składzie: 1. por. Hajek Stanisław – jako przewodniczący, 2.ppor. Włodarczyk Stanisław jako sędzia 3. szer. Czarkowska Janina – jako ławnik z udziałem chor. Sikora Ireny – jako protokolanta, bez udziału oskarżyciela i obrońcy rozpoznawszy sprawę Lipmana Jerzego s. Jakoba urodz. 10.4.1922 w Brześciu n/Bugiem, Polaka, ślusarza, wykształcenia średniego, kawalera, służącego w partyzantce AL od 1943 r. do 8 I 1945 r., tamże ukończył szkołę podchorążych piech. w 1944 r. w stopniu podporucznika, bez majątku, orderów i odznaczeń, rannego w 1944 r., nie karanego osk. z art. 24 K.K.W w związku z art. 9 Dekretu o ochronie Państwa z 30.10.1944 /Dz.U.R.P. nr 10 poz. 50/.

W toku przewodu sądowego ustalono, że oskarżony w dniu 19 marca 1945 r. w Warszawie w zamiarze zabrania małżeństwu Mierzejewskim mienia ruchomego w celu przywłaszczenia przy użyciu przemocy, udał się wraz z dwoma kolegami do mieszkania tychże Mierzejewskich na Pradze przy ul. Stanisławowskiej 8 m. 10 i tam w celu urzeczywistnienia swego zamiaru napadł na Eugenię Mierzejewską bijąc ją pistoletem po głowie i usiłując ją wepchnąć do mieszkania w czasie gdy dwaj jego koledzy już znajdowali się w przedpokoju tegoż mieszkania. Zamierzonego jednakże zaboru rzeczy nie dokonał z powodu krzyku podniesionego przez Mierzejewską. Czynem tym dopuścił się przestępstwa z art. 24 K.K.W.P. w związku z art. 9 wyżej cytowanego dekretu.

Na podstawie tych ustaleń i przepisu art. 200 kpk. Sąd orzekł: osk. Lipmana Jerzego uznać winnym zarzuconego mu przestępstwa i za te w myśl art. 25 K.K.W.P. i art. 9 wyżej cytowanego Dekretu skazać go na karę śmierci.

W myśl art. 12 tegoż Dekretu pozbawić go praw publicznych i obywatelskich na zawsze a w myśl art. 13 tegoż Dekretu zarządzić przepadek na rzecz Skarbu Państwa całego jego mienia. W myśl art. 40 i 48 K.K.W.P. orzec przepadek na rzecz Skarbu Państwa dowodu rzeczowego, a to, pistoletu kaliber 7.65. Wyrok jest ostateczny i zaskarżeniu nie podlega”. (…)

Odnalezione w wyniku kwerendy na temat środowiska filmowego uwikłanego w strukturę SB dokumenty obnażają coś, co musiało wywrzeć na Romanie Polańskim piętno.

„Liebling Dawid był »Odemanem« (żydowskim policjantem) w krakowskim getcie. Następnie w obozie koncentracyjnym w Płaszowie pełnił funkcję »capomanna« (kapo). Świadkowie w swych zeznaniach w protokole przesłuchań (…) zeznają iż Liebling w obozie maltretował w straszny sposób swoich współwięźniów, a w szczególności kobiety. Bił on bez powodu, celem przypodobania się swoim przełożonym SS-Mannom, a kiedy ofiara bita przez niego upadała na ziemię, kopał ją, aż do utraty przytomności. Był czynnym podczas selekcji odstawienia ludzi przeznaczonych na stracenie przez rozstrzelanie. Kierował się osobistym antagonizmem wybierając na stracenie szczególnie młode kobiety i mężczyzn.

Świadkowie zeznają, iż w zachowaniu się nie różnił się niczym od SS-Mannów, a nawet w swoich sadystycznych poczynaniach ze strony Lieblinga przekraczało zachowanie się SS-Manów. Jednak Dawidowi Lieblingowi udaje się uniknąć kary. W uzasadnieniu wyroku czytamy, że oskarżony bił niekiedy, gdyż był do tego zmuszany specyficznymi warunkami, a to celem wyegzekwowania świadczeń pracy ze strony podległych mu współwięźniów, albo w razie niewykonywania prac. […] A nadto oskarżony zmuszony był bić współwięźniów szczególnie kobiety żydówki za nieprzestrzeganie zasad higieny […] Trudno było zmobilizować często potrzebną ilość więźniów do pracy i nieraz brakowało w obozie 400–500 ludzi i za niedokładne wykonanie prac oskarżony dostawał »cięgi« i oskarżony nie mając dostatecznej ilości ludzi sam pracował, bojąc się następstw uchylania się ludzi od pracy.

Zeznanie świadka Łapy: »ludzie jak szczury uciekali od pracy«. […] Już z tego wyżej ustalonego stanu, okazuje się, że działalność oskarżonego, który dla zwykłych obozowiczów obserwujących pojedyncze wypadki bez zbadania przyczyny tego działania i analizowane (brak inteligencji oraz stan nerwowości u obserwatorów) postępowanie oskarżonego nie było spowodowane chęcią przypodobania się władzom obozowym. […]

Wyrażenia oskarżonego »nie macie prawa do życia, wy jesteście po to, by was bić« nie można, znając oskarżonego już w powyższych ustaleniach, brać dosłownie, oskarżony jako osobnik inteligentny zastanawiający się nad losem więźniów Żydów i niedolą żydowską użył tych słów w znaczeniu przenośnym w rozważaniu tej niedoli a nie aby wyszydzić tych więźniów.

[…] W tym stanie rzeczy Sąd uznał, że oskarżony działał bez złego zamiaru i bez chęci pójścia na rękę władzy okupacyjnej (…)”. Specjalny Sąd Karny w Krakowie postanowił uniewinnić oskarżonego Dawida Lieblinga.

Zastanawiające jest, że ten fragment z życia reżysera nie przedostał się do opinii publicznej, zwłaszcza że poniekąd potwierdza go kuzynka reżysera, a zarazem córka Dawida, czyli pisarka Roma Ligocka, która wspomina: „Następna była książka Tylko ja sama. Mój najbliższy kuzyn Roman Polański oskarżył po wojnie mego ojca o kolaborację z Niemcami. Nie chciałam mu wytaczać procesu, bo nie po to przeżyłam wojnę, aby się procesować z własną rodziną. Odpowiedziałam mu tą książką, w której odkrywam, że mój ojciec nie tylko nie był kolaborantem, ale wprost przeciwnie – był głęboko zakonspirowanym członkiem ruchu oporu”.

Sam reżyser w wielu wywiadach podkreśla, jak ten okres w jego życiu był trudny. Jednak dotąd nikt nie przedstawił tego, w jakim piekle przyszło mu się wychowywać. I może dlatego tematyka filmów Romana Polańskiego bardzo często dotyczy demonów, jak choćby Dziecko Rosemary czy Dziewiąte wrota.

Cały artykuł Pawła Zastrzeżyńskiego pt. „Nóż we krwi” znajduje się na s. 17 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Pawła Zastrzeżyńskiego pt. „Nóż we krwi” na s. 17 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Gra idzie nie tylko o los krewnych i znajomych Królika albo Puchatka czy Prosiaczka. Tu chodzi o cały Stumilowy Las

Jak rozgrywać, gdy ma się jedną, choć dużą stację telewizyjną, średnio popularne źródła w sieci i kilka gazet, przeciwko sobie zaś telewizje komercyjne, liczne portale internetowe i 80% prasy?

Adam Gniewecki

Przewidywalne „obiektywne trudności” w przeprowadzeniu wyborów w planowanym terminie dały opozycji szansę, by bez większych problemów uzyskać czas na wymianę nieudanej kandydatki na świeżego przeciwnika o wiele cięższej wagi, który stanął do kampanii przeciwko zmęczonemu już Andrzejowi Dudzie. Do tego maraton kampanijny zmęczył, zniechęcił i zdezorientował wyborców. Zamiast oczekiwanego, zasłużonego i wyraźnego zwycięstwa w I turze podejścia nr 1, dopiero w II turze podejścia nr 2 czuła fotokomórka wskazała na zwycięstwo i reelekcję dotychczasowego prezydenta. To dzwonek, nawet dzwon alarmowy.

U podstaw tych dramatycznych i stresujących wydarzeń wyborczych leży utrata senatu. Minimalna, ale decydującą większość i zabójczo-kopertowy marszałek mogą mieszać, utrudniać, przewlekać itd. Przecież pandemia zaczęła się na długo przed konstytucyjnym terminem wyborów i można było je przygotować na takie właśnie warunki. Dodatkowo, rządząca koalicja nie wykazała specjalnej determinacji i kategorycznego, jak na władzę przystało, zdecydowania do przeprowadzenia wyborów 10 maja, jednocześnie tracąc zasłużoną przewagę, jaką wtedy miał jej kandydat.

Jak w traktacie „Sztuka wojny” powiedział Sun Tzu, „Ktoś, kto jest humanitarny i współczujący oraz obawia się zmian, nie jest w stanie odpowiednio wykorzystać swego położenia”…

Za to zachowanie szefa Porozumienia Jarosława Gowina było trudne do przewidzenia, choć znajomość ludzkich dusz podsuwa starą prawdę, że ten, kto zrobił coś raz, zrobi to ponownie.

Nie mniej ważna jest sprawa – mówiąc wprost – propagandy, jako propagowania, czyli szerzenia pozytywnych i wartościowych idei oraz poglądów, a także rozpowszechniania prawdziwych informacji. Nie mam na myśli propagandy kłamstwa i dezinformacji, która jest często skuteczniejsza od faktów i prawdy. To zasada znana od wieków. Propaganda to oprócz urabiania dusz i umysłów, także informacja, wyjaśnienia, odkłamywanie fejków oraz obnażanie kłamstw. Jak to robić, gdy po stronie obiektywnej lub sobie przychylnej ma się w zasadzie tylko jedną, choć dużą stację telewizyjną, średnio popularne źródła w sieci i kilka gazet, przeciwko sobie zaś stacje telewizji komercyjnej, liczne portale internetowe i 80% prasy, wszystko to w obcych, zagranicznych rękach, niechętnych wychodzeniu Polski z roli dużego rynku zbytu i źródła taniej siły roboczej, bo wszak po to nas do UE przyjęto. Nie wpuszczano nas na europejskie salony, byśmy rośli, rozwijali się, konkurowali, posiadali i egzekwowali własne cele oraz politykę i jeszcze, o zgrozo(!), rozsiadali się przy pańskich stołach, by z cygarem w zębach dyskutować i negocjować z gospodarzami jak równi z równymi,

Pilnie i koniecznie trzeba zacząć wspierać życzliwe Polsce telewizje, radia i prasę. Tworzyć nowe, konkurencyjne dla obcych media. Jeśli nie można ot, tak ich wyrzucić, to trzeba konkurencją wyrugować je z rynku, a przynajmniej znacznie osłabić ich wpływ na umysły mieszkańców naszego przecież kraju.

Bez rządu dusz nie będzie sprawiedliwej polskiej władzy!

Słuszna i potrzebna polityka socjalnego wspierania, czyli 500+, zerowy PIT dla młodych do 26. roku życia, konsekwentne wzmacnianie bezpieczeństwa kraju czy dobra i skuteczna polityka wewnętrzna i zagraniczna itp. – bez odpowiedniej informacji oraz szerokiego nagłośnienia do utrzymania władzy nie wystarczą. Młodzi w małej części głosowali na Andrzeja Dudę. Wielkie miasta też. A przecież oni prawie wszyscy korzystają z różnych form wprowadzonego ostatnio wsparcia.

Lud bierze, ale nie kwituje. Co dostał, uważa za naturalne, swoje i nienaruszalne, a przy tym ma krótką pamięć.

Starsi, mimo, że 13 emerytura to raczej symbol niż realna pomoc, jednak w większości głosowali na Dudę. Bo są ukształtowani, mądrzy doświadczeniem. Kto ukształtuje młodych i nieco od nich starszych Zreformowana szkoła? Nie! Nie zdąży. Na to trzeba wielu lat. Propaganda! Internet, telewizja, prasa. Odkłamywanie kłamstw, szerokie informowanie o sukcesach, zamierzeniach i dobrych planach.

Niech za przykład braku wyprzedzającej kampanii informacyjnej posłuży ostatnio i bez przygotowania ogłoszony zamiar wypowiedzenia tzw. konwencji stambulskiej o „zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Według badania SW RESEARCH dla „Rzeczpospolitej”, 62% Polaków było przeciwnych wycofaniu się z konwencji, 15% za jej wypowiedzeniem, a 22% nie miało zdania. Czym w swej opinii kierowała się większość obywateli? Zapewne krótkim i niepełnym opisem treści tego aktu, który w głębi zawiera zapisy, których zastosowanie byłoby niezgodne z polską Konstytucją, przemyca ideologię marksistowską, zastępując walką płci walkę klas oraz pomysły z tzw. zakresu obyczajowego, z którymi przecież w większości się nie zgadzamy. Skąd ta sprzeczność opinii społecznej w zasadniczo jednej sprawie? Z braku uprzedniej, spopularyzowanej informacji co do rzeczywistej natury dokumentu. Z braku wcześniejszego przygotowania informacyjnego, czyli propagandy – jako propagowania pełnej prawdy.

Suma braku dostatecznej działalności informacyjnej, pobłażliwości i zaniechań buduje synergię tworzącą sytuację zagrażającą kontynuacji postępów i osiągnięć ostatnich 5 lat.

Gra zaś idzie nie tylko o los krewnych i znajomych Królika albo Puchatka, czy Prosiaczka. Tu chodzi o cały Stumilowy Las. O przyszłość narodu.

Napoleon Bonaparte – „Samo zwycięstwo nic nie znaczy, trzeba umieć je wykorzystać”.

Tytułowy cytat pochodzi z Zemsty Aleksandra Fredry.

Cały artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Prędzej w morzu wyschnie woda, niż tu u nas będzie zgoda” znajduje się na s. 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Prędzej w morzu wyschnie woda, niż tu u nas będzie zgoda” na s. 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak powstał mit Lecha Wałęsy – kłamstwo założycielskie polskiej transformacji/ Lech Zborowski, „Kurier WNET” 74/2020

Lech Wałęsa mógł się pojawić na strajku wyłącznie za zgodą lub z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.

Lech Zborowski

Lech Wałęsa, czyli jedno z największych kłamstw w naszej historii

To historyczne oszustwo wdarło się w naszą rzeczywistość, a ściślej – zostało w nią wepchnięte już wczesnym rankiem 14 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, krótko po rozpoczęciu stoczniowego strajku. Samym kłamstwem jest Lech Wałęsa i cała absurdalna historia jego rzekomej walki z czymkolwiek, a tym, który z pełnym wyrachowaniem postawił ostatecznie pieczęć pod tym fałszerstwem, jest Bogdan Borusewicz.

Jest zjawiskiem wręcz niebywałym, że jedyną i oficjalną wersją historii tworzenia się sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest od początku aż po dzień dzisiejszy bezsensowna i całkowicie niewiarygodna opowiastka Bogdana Borusewicza, która – jak większość kłamstw – ma więcej wersji niż opowieści Wałęsy o rzekomym przeskoczeniu muru stoczni. Historia, która ma być początkiem bezprecedensowych wydarzeń, zmieniających rzeczywistość nie tylko Polski, ale w konsekwencji całego świata, wymyślona i opowiedziana przez jednego patologicznego kłamcę, przyjęta została bez zastrzeżeń, bez pytań i bez najmniejszej próby dochodzenia prawdy przez tzw. historyków.

Dlaczego tak się stało?

Odpowiedź tkwi w fakcie, że kłamstwa Borusewicza są do dzisiaj jedynym alibi Wałęsy dla pierwszych chwil jego kariery „Nikodema Dyzmy”. Alibi bezsensownym, bezwartościowym i bardzo łatwym do obalenia.

Nasi „badacze” historii nie mieli jednak odwagi ruszyć tematu i woleli pozwolić, aby Polacy uwierzyli, że potrzebowaliśmy ulicznego cwaniaczka, dumnego z faktu nieprzeczytania w życiu choćby jednej książki, drobnego kombinatora i kapusia komunistycznej bezpieki, aby się tej bezpiece przeciwstawić.

Wielu z tych „historyków”, poszło nawet dalej i przyłączyło się do propagowania tej obraźliwej dla kilku pokoleń Polaków tezy, tylko dlatego, że aby obalić te kłamstwa, trzeba by było wyjść przed szereg i narazić się różnym służbom, agresywnym pseudoopozycjonistom i nawet wielu zwykłym Polakom, którzy nie mając informacji, uważali, że Wałęsa mógł być rzeczywistym robotniczym rewolucjonistą.

Borusewicz opowiada historię strajku

Natychmiast po sierpniowym strajku Gdańsk wypełnił się ekipami wszelkich możliwych mediów z całego świata. Przed kamerami i mikrofonami powstawały „świadectwa” pojawiających się jak grzyby po deszczu dzielnych kombatantów antykomunistycznego ruchu oporu. Nowo objawionemu herosowi wystawiano laurki na prawo i lewo w tempie nieprawdopodobnym, mimo że tak naprawdę znało go kilkudziesięciu działaczy Wolnych Związków, kilkunastu stoczniowców, na których donosił, no i oczywiście kilku prowadzących oficerów bezpieki. Jednak głównym ówczesnym narratorem historii stał się Bogdan Borusewicz.

Jego wersja wydarzeń była prosta.

Dzielny „Borsuk” obudził się pewnego bliżej nie sprecyzowanego ranka i wiedziony solidarnością z Anną Walentynowicz, postanowił wywołać strajk w stoczni, w której nigdy nie pracował i z którą nie miał nic wspólnego. Od samego początku aż do dzisiaj twierdzi, że swój przewrót przygotowywał w proteście przeciwko zwolnieniu Anny, mimo że w tamtym czasie nie była ona jeszcze zwolniona i nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie.

Niemniej po jakimś czasie Borusewicz skontaktował się z dwoma współpracownikami WZZ-ów w stoczni, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Do tej dwójki dołączył jeszcze nikomu nieznanego Borowczaka. Zszedł do podziemia i przygotował plan światowego przewrotu. Kiedy już własnoręcznie przygotował wszystko, nakazał pętającemu się bezproduktywnie niejakiemu Wałęsie wpaść na chwilę do stoczni i poprowadzić ewentualny strajk, bo przecież tylko człowiek o tak niezwykłym intelektualnym potencjale mógł tym niekumatym stoczniowcom pomóc. Oczywiście Borusewicz czynił to wszystko w wielkiej tajemnicy przed światem i wszelkiego rodzaju służbami, bo przecież któż mógł tej tajemnicy dochować lepiej niż agent bezpieki?

Tak w skrócie wygląda historia wywołania sierpniowego strajku, którą za sprawą Borusewicza otrzymali Polacy i znamy ją wszyscy, ponieważ wmawia się ją nam od wielu lat mimo, że jest krańcowo absurdalna i nielogiczna, a przez to w żadnej mierze nieprawdopodobna. Mimo tego jest to wersja obowiązująca w medialnym przekazie, którą każe nam się uznawać za prawdę jeszcze dzisiaj, 40 lat później. Nie możemy z powagą obchodzić kolejnej rocznicy tamtych wydarzeń, traktując serio opowiastki, które zwyczajnie obrażają naszą, Polaków, inteligencję.

Co się wówczas działo?

W lipcu ʼ80 przez kraj przeszła fala strajków: począwszy od Lublina, przez Świdnik, Poznań, Elbląg i setki innych miejsc. Były to strajki lokalne i krótkie, trwające od kilku godzin do kilku dni. Różne były deklarowane przyczyny tych protestów. W Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża obserwowaliśmy te wydarzenia i upewnialiśmy się w przekonaniu, że komuś we władzach zależało nie tylko na samych strajkach, ale też na tym, aby informacje o nich się rozchodziły. Pachniało prowokacją, której cel próbowaliśmy zrozumieć.

W pewnym momencie z sobie tylko wiadomych przyczyn Kuroń ze swoim środowiskiem zaczął wywierać nacisk na swojego KOR-owskiego przedstawiciela w trójmieście, Bogdana Borusewicza, aby podjął próbę zorganizowania podobnego strajku w Stoczni Gdańskiej. Pomysł był niedorzeczny nie tylko dlatego, że Borusewicz nie pracował w stoczni, ani też do tamtej pory nie przepracował jednego choćby dnia w jakimkolwiek zakładzie pracy. Jego doświadczenie w temacie pracy i warunków w zakładach było absolutnie zerowe. Nie miał też żadnego zaplecza w ludziach. Współpracował, co prawda, z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża, ale nie mógł w ich imieniu podejmować takich decyzji, zwłaszcza z polecenia Kuronia, który w WZZ-ach nie miał kompletnie nic do powiedzenia. Nie było też konkretnej przyczyny, dla której Borusewicz czy Kuroń mogliby namawiać stoczniowców do buntu. Borusewicz rozpoczął wypełnianie polecenia swego politycznego guru na długo przed zwolnieniem Anny Walentynowicz z pracy.

Jego późniejsze twierdzenie, że podjął swoje działania, aby bronić opozycyjnej koleżanki, jest takim samym kłamstwem jak wiele innych, które przez lata stworzył. Posuwał się przy tym do nieprawdopodobnych absurdów.

W telewizyjnym programie „Sierpień 1980” stwierdził dumnie: „Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1 lipca”. Przypomnę więc, że Anna Walentynowicz została zwolniona z pracy 7 sierpnia, czyli ponad miesiąc później, niż dzielny „Borsuk” miał zacząć planować protest przeciwko temu zwolnieniu(!).

Warto też pamiętać, że 1 lipca nie było jeszcze późniejszej fali strajków, która miała dopiero w sierpniu dotrzeć do Gdańska. Nie mam żadnych wątpliwości, że Borusewicz użył zwolnienia Anny Walentynowicz dla spełnienia zamiarów Kuronia, który jeszcze po wielu latach publicznie opowiadał, jak to przesyłał do Gdańska zapytania: „Cała Polska strajkuje, a wy nic. Na co wy tam jeszcze czekacie?”

Kilka tygodni później, bo 10 sierpnia, Bogdan Borusewicz, jak sam twierdzi, dowiedział się o zwolnieniu Anny Walentynowicz.

Już następnego ranka „Borsuk”, jak go wówczas nazywaliśmy, pojawił się u mnie na gdańskiej Żabiance, aby spotkać się ze mną i Janem Karandziejem, który obok Andrzeja Gwiazdy był członkiem Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Prosił o pomoc w przygotowaniu strajku. Jednak od początku nie był z nami szczery i kłamał o wielu szczegółach swego planu. Twierdził, że organizuje strajk z powodu zwolnienia naszej przyjaciółki, a jednocześnie okazało się, że swoje przygotowania zaczął już dużo wcześniej, jeszcze zanim do tego zwolnienia doszło. Przyniósł gotową ulotkę, którą podpisał nazwiskami wszystkich członków redakcji WZZ-owskiego „Robotnika Wybrzeża”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żaden z nich nic o tym nie wiedział.

Tak więc Borusewicz zamierzał sprowokować strajk w miejscu, gdzie dziesięć lat wcześniej taki sam protest skończył się wielką tragedią i złożyć odpowiedzialność za taką ewentualność na ludzi, których nie zamierzał nawet o tym poinformować.

W swej książce Jak runął mur Borusewicz, pisząc swoją kombatancką laurkę, z dumą przyznaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja »Robotnika Wybrzeża«. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”. „Borsuk” w pełni zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji dla ludzi, których okłamywał, bo w jednym z wywiadów mówi wyraźnie „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”. Posłużył się jeszcze innymi kłamstwami, powołując się na rzekome ustalenia z innymi działaczami wolnych związków, których nie było w tym momencie w Gdańsku. Jego krętactwa wyszły na jaw, gdyż do Gdańska wrócił nagle lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. WZZ-y brały pod uwagę protest w obronie Anny Walentynowicz, ale nie spieszyły się z akcją strajkową w jej obronie, gdyż jej sytuacja jeszcze na tydzień przed zwolnieniem wydawała się załatwiona. A to dlatego, że Terenowa Komisja Odwoławcza uznała jej skargę i nakazano stoczni wycofanie się z próby zwolnienia. Stało się jednak coś zupełnie niespotykanego.

Decyzję o zwolnieniu Anny, wbrew wyrokowi TKO, podjął osobiście minister resortu, któremu podlegała stocznia. Było czymś niesłychanym, aby sam minister zwalniał z pracy jakąś prostą suwnicową. To upewniło nas, że chodzi o prowokację, i to zaplanowaną na najwyższych szczeblach.

Niemniej postanowiliśmy bronić naszej przyjaciółki Anny Walentynowicz i po dokonaniu zmian w proponowanej przez Borusewicza ulotce zabraliśmy się do działania. Wiedzieliśmy już, że „Borsuk” kontaktował się w stoczni z dwoma współpracownikami WZZ-ów: Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim oraz z niezwiązanym z nami Borowczakiem, który potem stał się Borsukowym i Wałęsowym narzędziem zakłamywania historii. Prymitywnym, ale również bardzo szkodliwym.

Plan zakładał, że w trzech małych grupach wcześnie rano rozdamy w kolejkach elektrycznych ulotki wzywające jadących do pracy stoczniowców, aby zaprotestowali przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Okazało się, że „Borsuk” planował dwie grupy, które miały działać na trasie od Sopotu w stronę Gdańska i jedną, która miała jechać z drugiej strony, czyli od Tczewa. I tu nastąpił poważny zgrzyt, gdyż okazało się, że jednym z grupy jadącej od Tczewa miał być Lech Wałęsa. Problem był poważny, gdyż to oznaczało, że Borusewicz powiadomił Wałęsę o zamiarze zorganizowania strajku. W tym momencie trudno nam było wierzyć, że nie wie o tym bezpieka.

Mało kto wie, że w czerwcu, czyli zaledwie dwa miesiące przed strajkiem, Wałęsa został z WZZ-ów wykluczony. Co najważniejsze, wiedział o tym Borusewicz. Wiedział on również, że już przez kilka miesięcy przed wyrzuceniem Wałęsy nikt w WZZ-ach, poza jego dwoma kolegami ze Stogów, nie chciał mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. A to z prostej przyczyny całkowitego braku zaufania. Nikt z nas nie mógł jednoznacznie stwierdzić, że jest on płatnym donosicielem, gdyż nie mógłby tego wówczas udowodnić, ale jego postawa i zachowanie w grupie nie pozwalały na nawet najmniejsze zaufanie i jakąkolwiek współpracę.

W czerwcu ʼ80 trafiła do nas ulotka jakiejś nieznanej nam grupy, protestująca przeciwko nieprzyjmowaniu do pracy w służbie bezpieczeństwa wierzących katolików. Zdumienie budziło już samo założenie, że jakikolwiek katolik chciałby pracować w komunistycznej machinie opresji. Jednak prawdziwe wzburzenie spowodował fakt, że pod tą petycją podpisał się Lech Wałęsa.

Tego już było za wiele i Joanna i Andrzej Gwiazdowie wezwali go na ostateczną rozmowę. Zapytali go nie tylko o powód podpisania tej właśnie petycji, ale również o to, dlaczego podpisał jakąkolwiek petycję bez uzgodnienia z grupą. Zasada niepodpisywania oświadczeń poza grupą była żelazna, bo jej złamanie mogło sprowadzić na nas poważne problemy. Odpowiedź Wałęsy była szokująca nawet dla nas, którzy mieliśmy o nim już dawno wyrobione zdanie. Wałęsa powiedział wprost, że zrobił to, gdyż „jego nazwisko dawno już nie chodziło”. Dla tych, którzy mieli jakikolwiek kontakt z opozycją tamtych lat, jest jasne, że taka filozofia była charakterystyczna dla agentów bezpieki, którzy starali się pozorować swoją działalność, w rzeczywistości jej nie prowadząc. Co jakiś czas potrzebowali jednak uwiarygodnić się wobec kolegów i temu właśnie służyło to, co Wałęsa nazwał „chodzeniem nazwiska”.

Borusewicz tłumaczył, że wciągnął w nasze plany Wałęsę tylko dlatego, że trzej związani z nim stoczniowcy nie czuli się pewnie i potrzebowali wsparcia kogoś starszego. Twierdził, że wiedząc, jak bardzo Wałęsa lubi przechwalać się swoimi rzekomymi dokonaniami w czasie wypadków w grudniu ʼ70, poprosił go, aby z tymi chłopakami porozmawiał i dodał im odwagi. To tłumaczenie było dziwne, jako że wiedzieliśmy, iż w pamiętnych dniach tamtego grudnia Wałęsa rozpoznawał na zdjęciach bezpieki stoczniowców biorących udział w ulicznych starciach. I co gorsza, wiedzieliśmy to z jego własnych opowiadań.

Niemniej Wałęsa dowiedział się o strajku i tego nie można już było cofnąć. Stanęło na tym, że pojedzie kolejką od Tczewa i rozda ulotki. W końcu jednak nawet Borusewicz wyraził wątpliwość, czy on się tym zajmie, gdyż jak to określił Ludwik Prądzyński, który dwukrotnie odwiedził Wałęsę, ten „nie był strajkiem specjalnie zainteresowany”. My uznaliśmy, że dla nas to najlepsze rozwiązanie i z taką nadzieją postanowiliśmy robić swoje.

14 sierpnia 1980 roku pracownicy Stoczni Gdańskiej odpowiedzieli na wezwanie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i rozpoczęli strajk w obronie Anny Walentynowicz.

W tym miejscu niezbędne jest bardzo ważne wyjaśnienie. Kiedy mówimy o sierpniowym strajku w Stoczni Gdańskiej, większość Polaków myśli najczęściej o jednym ogólnopolskim strajku zakończonym słynnym porozumieniem. Tymczasem trzeba rozumieć i pamiętać, że w rzeczywistości musimy mówić o dwóch osobnych i zupełnie różnych w założeniu strajkach.

Strajk, który rozpoczął się w czwartek 14 sierpnia, na którym z niewiadomych przyczyn pojawił się człowiek o nazwisku Wałęsa, miał być i był wewnętrzną sprawą stoczni, której pracownicy stanęli w obronie swojej koleżanki. Tyle i tylko tyle. Ten strajk zakończył się trzeciego dnia w sobotę 16 sierpnia.

Ten drugi, o którym wiedzą wszyscy, był strajkiem solidarnościowym, zaistniałym również w stoczni, ale już za sprawą i przy udziale wielu zakładów pracy, który szybko zmienił się na ogólnopolski i był z perspektywy bezpieki „wypadkiem przy pracy”.

Dlaczego wiedza o tym fakcie jest niezbędna? Dlatego, że bez tego nigdy nie zrozumiemy oszustwa, jakie się wówczas na naszych oczach dokonywało i które stało się fundamentem kłamstwa funkcjonującego do dzisiaj w oficjalnym medialnym przekazie, podawanym nam perfidnie jako absolutna prawda.

W rzeczywistości jeszcze bardzo długo po strajku Bogdan Borusewicz we wszystkich swoich wspomnieniach i publikacjach mówił wyraźnie i zgodnie z prawdą, że zaplanował Wałęsę tylko i wyłącznie do rozwiezienia ulotek w kolejce jadącej z Tczewa i że to miał być jedyny jego udział w całym strajkowym przedsięwzięciu.

Taka wersja obowiązywała do momentu, w którym Borusewicz zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wygrać przepychanki o popularność z uznanym już przez większość Polaków „bohaterskim Lechem” i dla zachowania choćby części swej kombatanckiej sławy zmienił swoje wcześniejsze świadectwo. Popełnił wówczas kłamstwo, które całkowicie przekształciło historyczną narrację.

Po kilku latach od wydarzeń Borusewicz doznał wyjątkowego pamięciowego olśnienia i ogłosił nagle światu, że to on wysłał Wałęsę do stoczni, zlecając mu poprowadzenie strajku. To absurdalne kłamstwo dało Wałęsie alibi i odpowiedź – której wcześniej nie miał – na pytanie, dlaczego wbrew wszelkiej logice 14 sierpnia 1980 roku znalazł się w Stoczni Gdańskiej? Pytanie, którego żaden historyk ani dziennikarz nigdy wcześniej mu publicznie nie zadał.

Całą historię powstania Solidarności i późniejszych tzw. przemian ustrojowych zbudowano na przyjściu Wałęsy do stoczni, które potraktowano jako tak oczywiste i logiczne, że żaden z badaczy nie uważał za stosowne nie tylko podważyć sensu tej teorii, ale nawet zadać choćby jednego prostego pytania.

Tak więc jako jedna z zaledwie kilku osób, biorących bezpośredni udział w przygotowaniach do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku, zaświadczam, i czynię to od niemal 40 lat, że nigdy nie było planu udziału Lecha Wałęsy w strajku, w jakimkolwiek charakterze, a już szczególnie w roli przywódcy. Nikt z WZZ Wybrzeża tego nie planował i nigdy by się na taką propozycję nie zgodził, gdyby nawet powstała.

Nie ma żadnej wątpliwości, że Lech Wałęsa mógł się w tamtym momencie pojawić na tym strajku tylko i wyłącznie za zgodą lub nawet z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Ten fakt byłby już od dawna dla Polaków oczywisty, gdyby nie perfidne i katastrofalne dla historycznej prawdy kłamstwo jednego człowieka – Bogdana Borusewicza. To właśnie kłamstwo jest fundamentem, na którym zbudowano całą piramidę następnych i przyczyną, dla której przez czterdzieści lat nie możemy uporządkować i przekazać młodym prawdziwej historii tamtych wydarzeń.

Lech Wałęsa jest po prostu jednym wielkim oszustwem i nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.

Przyjrzyjmy się faktom

Po prowokacyjnym zwolnieniu Anny Walentynowicz z pracy, bezpieka w żaden sposób nie próbowała powstrzymać strajku 14 sierpnia 1980 roku. Służby wyraźnie chciały jego zaistnienia, tak samo jak wszystkich protestów, które od początku lipca przetaczały się przez całą Polskę. Stocznia była bez wątpienia ważnym elementem tego stymulowanego i kontrolowanego „społecznego niezadowolenia”. Stoczniowy strajk miał wyglądać tak jak reszta, czyli zaistnieć i po jednym lub dwóch dniach zostać wygaszony. Dlatego musiał być przez bezpiekę kontrolowany. I tak też było.

Dziwnym zbiegiem okoliczności Wałęsa miał już w swoim życiorysie zdarzenie do złudzenia przypominające jego niewytłumaczalne pojawienie się na stoczniowym strajku.

Dziesięć lat wcześniej, w samym środku najbardziej krwawych wydarzeń grudnia ʼ70, kiedy jego stoczniowi koledzy zorganizowali protest i ruszyli na pomoc uwięzionym w areszcie, Wałęsa pojawił się w oknie otoczonej przez demonstrantów komendy milicji, aby przez megafon nawoływać do rozejścia się.

Ciekawe, że ci sami historycy, którzy teraz milczeli w sprawie niewytłumaczalnego udziału Wałęsy w sierpniowym strajku, nie chcieli zauważyć zdumiewającego podobieństwa do wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Na domiar złego, tłumaczyli zdarzenie z grudnia ʼ70 jako heroiczną wręcz próbę zapobieżenia tragedii. Tyle tylko, że wówczas Wałęsa został przez tłum wygwizdany i obrzucony kamieniami. Dzisiaj wiemy też, że w tych właśnie dniach stawał się obrzydliwym płatnym kapusiem bezpieki, sprzedającym swoich kolegów.

W sierpniu ʼ80 mieliśmy sytuację identyczną. Wałęsa nie tylko nie miał nic wspólnego z przygotowaniem strajku, ale od samego początku nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potwierdzał to nie tylko Ludwik Prądzyński, który rozmawiał z nim bezpośrednio przed strajkiem, ale nawet sam Borusewicz, który – jak już wspomniałem – przez długi czas, aż do swojego przełomowego kłamstwa, mówił wyraźnie, że Wałęsa miał tylko wraz z Kazikiem Żabczyńskim i Sylwestrem Niezgodą rozwieźć strajkowe ulotki.

Czy jakikolwiek doświadczony opozycjonista, za którego uważał się Borusewicz, mógł najpierw zaplanować kogoś na lidera strajku, a potem wysłać go do rozdawania ulotek, gdzie mógłby zostać zatrzymany? Przecież to nonsens. Na marginesie przypomnę, że Wałęsa nie tylko na rozdawanie ulotek nie pojechał, ale nawet nie zawiadomił swoich kolegów, że takie zadanie miało być wykonane.

Faktem również jest, że strajk planowany był jako wewnętrzny protest pracowników stoczni. Sam twórca kłamstwa o Wałęsie określił jednoznacznie, jakie były oczekiwania w stosunku do tego strajku. Jeszcze w 2005 roku Borusewicz powiedział: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów, będzie super”. Przypomnę, że chodziło o następujące postulaty: przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy, podwyżki płac dla stoczniowców i – w sprzyjających okolicznościach – jakaś forma upamiętnienia stoczniowców zabitych w grudniu ʼ70. W swojej książce Borusewicz pisze też: „Strajk był planowany do momentu przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy”. Nawet „prawa ręka” Borusewicza w dziele zakłamywania historii, Borowczak, przyznawał: „Marzyłem o tym, żeby choćby rozpocząć strajk, zrobić zamieszanie i pokazać, że jest garstka ludzi, którzy sprzeciwiają się zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz. Przez myśl mi nie przeszło, aby robić wielki strajk”. Pamiętajmy też, że sam Borusewicz, nazywający siebie jedynym twórcą strajku, nie pojawił się na nim, ani nawet w pobliżu, przez ponad dwa dni.

Jak więc jest możliwe, że każe się nam akceptować, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł planować wysłanie na wewnętrzny strajk w stoczni, który to protest nawet w najśmielszych oczekiwaniach miał trwać jeden lub dwa dni, człowieka, który nie był pracownikiem tej stoczni?

Absurd tego kłamstwa ujawnia, jak na ironię, sam jego twórca. W swojej książkowej relacji Borusewicz odnosi się do prośby trzech młodych stoczniowców: „Nalegali, żeby koniecznie wprowadzić kogoś starszego. Żeby ich wsparł (…) Ja nie mogłem wejść, bo władza miałaby pretekst, żeby uderzyć. Wszedłbym, a bezpieka krzyczałaby : A ty co, przecież nie pracujesz w stoczni, jesteś prowokatorem z KOR”. Tak więc ten sam człowiek, który tłumaczy nam, że nie mógł wejść do stoczni, gdyż nie był jej pracownikiem, każe nam wierzyć, że wysłał do tej samej stoczni, na ten sam strajk innego człowieka, który również nie był pracownikiem stoczni. To już istny obłęd.

Borusewicz opowiada również od wielu lat, jak to jako organizator strajku musiał się ukrywać. To ukrywanie się uważał za tak ważne, iż rozpocząć je miał, zanim jeszcze zwolniono Annę Walentynowicz z pracy. W swej książce podaje: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu”… I znów powstaje problem: jak zrozumieć, że Borusewicz uważał za nieodzowne ukryć się jako pomysłodawca strajku, a jednocześnie pozwolił, aby rzekomy główny wykonawca zaplanowanego przedsięwzięcia spał spokojnie w swoim łóżku aż do rozpoczęcia tego strajku, a nawet trzy godziny dłużej?

Jest jeszcze inny ważny powód, dla którego udział Wałęsy w tamtym strajku jest zupełnie nielogiczny. Każdy w WZZ-ach znał podstawową zasadę organizowania pracowniczych protestów. Ta żelazna zasada sprowadzała się do prostego założenia, że w żadnym takim proteście nie może być pojedynczego lidera, a tylko i wyłącznie komitet strajkowy. Od tej zasady nie było wyjątków, gdyż groziło to tym, że łatwy nacisk bezpieki na jedną osobę prowadził niechybnie do rozbicia protestu. Borusewicz doskonale znał tę zasadę. Jak bardzo rzeczywiste było to zagrożenie, najlepiej przecież świadczy sama historia sierpnia. Wiemy dzisiaj, że we wszystkich trzech miejscach w Polsce, gdzie podpisywano porozumienia z komunistycznymi władzami, czyli w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu, liderzy tych strajków byli głęboko zaplątani w relacje z władzą i służbami bezpieczeństwa (!). I to nie był przypadek, gdyż bezpieka nie zostawiała takich rzeczy przypadkowi.

Trzeba też postawić najbardziej podstawowe pytanie, o którym nasi historycy tak chętnie zapomnieli.

Jeżeli mamy wierzyć w teorię nawróconego kapusia bezpieki, to jak wytłumaczyć fakt, że kiedy ten kapuś obwieścił tłumowi stoczniowców, że przyszedł, aby poprowadzić ich na bój przeciwko komunistycznej władzy, ta władza nie zrobiła absolutnie nic, aby tego podrzędnego donosiciela zneutralizować? A przecież starą sowiecką metodą wystarczyło puścić w obieg informację o jego kilkuletnim wysługiwaniu się komunistycznym służbom i ten człowiek nigdy nie odważyłby się znaleźć w pobliżu wielotysięcznego tłumu stoczniowców.

Każdy Polak, mający choćby podstawową wiedzę o sposobach działania bezpieki, wie doskonale, że ta nie miała zwyczaju zapominać i wybaczać zdrady swoich ludzi. Najlepszym przykładem może być historia Adama Hodysza, który jako oficer SB jeszcze przed sierpniem współpracował z trójmiejską opozycją. Jak więc wytłumaczyć nie tylko bezkarność pospolitego kapusia, ale również późniejsze lata wsparcia bezpieki dla jego „antykomunistycznej” działalności?

Przypomnę więc tylko, że w czasie, kiedy były kapuś obalał dla dobra całego świata cały komunistyczny system, aparat opresji tegoż systemu wymordował co najmniej kilkunastu księży tylko za kilka niepoprawnych słów przemyconych w kazaniach. Wkrótce ten sam aparat terroru pomagał byłemu kapusiowi oczyszczać Solidarność z tzw. ekstremy, aby w końcu ogłosić wojnę z narodem i wsadzić kilkadziesiąt tysięcy opornych do więzień, a tego najgroźniejszego wysłać na wczasy w Bieszczady, bo przecież nikt normalny nie postawi znaku równości między tamtymi więziennymi celami a hotelowym apartamentem z wyszukanym wyżywieniem, niemal nieograniczonymi wizytami, możliwością uprawiania sportu, dostępem do przeróżnych rozrywek, no i oczywiście niekończącym się źródłem wyszukanych alkoholi.

Warto też zacytować intrygująco brzmiącą wypowiedź Bogdana Borusewicza z roku 1991. W jednym z wywiadów, tłumacząc, dlaczego miał rzekomo wybrać Wałęsę na przywódcę strajku, powiedział: „Musiał to być też ktoś do zaakceptowania przez drugą stronę – czyli dla władzy. Wałęsa był najlepszym kandydatem”(!). Zostawiam to bez komentarza.

Oprócz Borusewicza jest jeszcze jeden rzekomy świadek, który twierdzi, że oczekiwał Wałęsy wczesnym rankiem pamiętnego 14 sierpnia w stoczni. Jest nim Jerzy Borowczak.

Postać odpychająca, która na swojej drodze wysługiwania się Wałęsie ma wiele przeróżnych łajdactw, wielokrotnie przeze mnie opisywanych, a wśród nich przewodniczenie Wałęsowemu kapturowemu sądowi nad symbolem Solidarności – Anną Walentynowicz. A czynił to w obrzydliwy sposób zaledwie kilka miesięcy po sierpniowym strajku w jej obronie, wydając wyrok, iż jest ona niegodna reprezentowania Solidarności.

Samo przywoływanie postaci tego człowieka budzi mocno nieprzyjemne odczucia, ale czynię to w ciekawym, moim zdaniem, aspekcie, łączącym się z jego świadectwem.

Chcąc uwiarygodnić swoje wyimaginowane kombatanctwo, polegające na rzekomej aktywnej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych, pytany, jak i kiedy dowiedział się o WZZ-ach, odpowiedział, że miał się dowiedzieć o istnieniu gdańskich Wolnych Związków od oficerów Ludowego Wojska Polskiego w końcu lat siedemdziesiątych, kiedy był jako poborowy żołnierz na tzw. misji pokojowej na Bliskim Wschodzie. Pomijając kompletny absurd tego twierdzenia, przytoczę tylko słowa gen. Darżynkiewicza, odpowiedzialnego za wspomniane misje pokojowe. W książce Kiszczaka stwierdza on: „Każdy żołnierz wyjeżdżający na misje musiał coś dla wywiadu zrobić”. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zapytał Borowczaka, jak on się z tego obowiązku wywiązał. Warto jednak przypomnieć, że 8 lipca 1980 roku, dzień po zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz i – co najważniejsze – na dwa dni przed tym, jak Borowczak się o jej zwolnieniu dowiedział, bezpieka założyła mu sprawę osobistego rozpoznania, o kryptonimie „Wojak”. Można się tylko domyślać, jakie to osobiste właściwości Borowczaka potrzebowała sprawdzić bezpieka. Faktem jednak jest, że już niecały tydzień później, 14 sierpnia, nikomu nieznany Borowczak stał na środku stoczniowego placu na koparce, i twierdzi, że czekał tam na niepracującego w stoczni Lecha Wałęsę.

Cud na stoczniowym placu

14 sierpnia 1980 roku już od bardzo wczesnych godzin rannych zaopatrzeni w WZZ-owskie ulotki stoczniowcy zgromadzili się na stoczniowym placu. Strajk w obronie Anny Walentynowicz stał się faktem. Niemal natychmiast wybrano komitet strajkowy i oczekiwano na rozmowy z dyrekcją. Znalazło się w nim wielu ludzi młodych, szczerze zatroskanych losem ich stoczniowej przyjaciółki. Wśród nich związany z WZZ-ami Bogdan Felski i bliski stoczniowy współpracownik i obrońca Anny Walentynowicz, Piotr Maliszewski.

Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dyrektor stoczni będzie robił wszystko, aby rozmowy zacząć jak najszybciej, podobnie jak strajkujący stoczniowcy. Wszyscy przecież wiedzieli, czym skończył się poprzedni taki protest, dziesięć lat wcześniej, kiedy zniecierpliwieni stoczniowcy wyszli na ulice. Jednak przez ponad trzy godziny żadne rozmowy się nie rozpoczęły i nikt nigdy nie potrafił tego faktu wyjaśnić. Przecież pamiętający grudzień ʼ70 dyrektor, na którego zakładowym podwórku trwał strajk, powinien być tym faktem przerażony i spieszyć się uspokoić napięcie. Tymczasem czas uciekał i ani stojący na koparce Borowczak, ani dyrektor nie wydawali się zbytnio spieszyć. Aż do momentu, kiedy już po dziesiątej rano w środku tłumu pojawił się nagle Wałęsa. Człowiek, który nie tylko nie pracował w stoczni, ale którego spośród kilkunastu tysięcy pracowników znać mogło kilkanaście osób, a z tych wielu nie pamiętało go z dobrej strony.

I nagle zdarzył się cud. Obie strony nagle ruszyły do działania. Borowczak dopisał obcego Wałęsę do wybranego już komitetu strajkowego. Sam obcy ogłosił się przewodniczącym tego komitetu, a dyrektor stoczni pospiesznie zaprosił go na rozmowy. Cała ta sytuacja była krańcowo absurdalna i gdyby uznać ja za spontaniczną i niekontrolowaną, to zwyczajnie nie mogła się wydarzyć.

Żaden przerażony dyrektor zakładu nie zgodziłby się na obecność kogoś, kto nie był jego pracownikiem, a już tym bardziej na jego udział w proteście i rozmowach, i kazałby go natychmiast wywalić za bramę. Dyrektor jednak z całym spokojem zabrał go na rozmowy jako przewodniczącego komitetu strajkowego.

Wkrótce zarzucił komitetowi, że ten jest niereprezentatywny dla załogi. I wcale nie dlatego, że jego samozwańczy przewodniczący był w tym zakładzie obcy, tylko dlatego, że komitet składał się z ludzi młodych. Wspólnie wymienili wybrany skład na ludzi dyrekcji i kontynuowali swoje absurdalne „pertraktacje”. Warto przy tym zaznaczyć, że wymiana młodych ludzi komitetu strajkowego na ludzi dyrekcji nie objęła Borowczaka, mimo że był on jednym z najmłodszych, jeśli nie najmłodszym członkiem tej grupy.

Ta farsa trwała dwa i pół dnia, po czym obcy lider strajku ogłosił wielki sukces porozumienia. Strajkujący otrzymali obietnicę podwyżki, mętną obietnicę pamiątkowej tablicy i gwarancję przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Obcy Wałęsa wynegocjował jeszcze niespodziewany i nieplanowany bonus, czyli swoje własne zatrudnienie w stoczni. A to jeszcze nie koniec cudów. W sobotę, na krótko przed zakończeniem cyrku tzw. negocjacji, pojawił się w stoczni ten, który później przez lata twierdził, że pod żadnym pozorem wejść do stoczni nie mógł, czyli Bogdan Borusewicz. Żeby było ciekawiej, Wałęsa wprowadził go do sali rozmów z dyrekcją i w ten sposób znalazło się tam nagle nie jeden, ale dwóch obcych, niepracujących w stoczni przedstawicieli strajkujących stoczniowców(!). W pewnym momencie doszło do nieprawdopodobnej wręcz sytuacji. Dyrektor zapytał, kim jest Borusewicz i co tu robi ten obcy. Drugi obcy, czyli Wałęsa, odpowiedział: „Ten pan jest ze mną i tu pozostanie”. Dyrektor przytaknął pokornie i całe przedstawienie toczyło się dalej.

Ciekawym dodatkowym szczegółem tej sytuacji jest fakt, że zaraz po Borusewiczu przyszedł tam jako reprezentant strajkującego już Elmoru lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. Kiedy dowiedział się o Wałęsie i Borusewiczu, próbował również wejść na salę rozmów z dyrekcją i w tym momencie nie dyrektor stoczni, lecz Wałęsa nakazał pilnującym, by nie wpuścili Gwiazdy do środka.

Krótko potem nastąpiło radosne obwieszczenie Wałęsy o sukcesie negocjacji i zakończeniu strajku. Wałęsa nakazał opuszczenie stoczni i zniknął w gabinecie dyrektora. W tym czasie trzy WZZ-owskie kobiety zamknęty bramy stoczni, zatrzymując resztkę wychodzących stoczniowców. Niedługo po tym działacze WZZW wraz z przedstawicielami innych zakładów rozpoczęli międzyzakładowy strajk, który wkrótce stał się znany jako ogólnopolski wielki zryw sierpniowy, który otworzył drogę do powstania Solidarności.

Przywódca narodu

Wielu czytelników moich relacji pyta często: jak to się stało, że Wałęsa stał się ponownie liderem strajku po jego uratowaniu i zamianie na protest międzyzakładowy?

Odpowiedź jest prosta. O tym decydowali przybywający do stoczni przedstawiciele różnych zakładów. Wałęsa kilka godzin po położeniu pierwszego strajku wrócił z gabinetu dyrektora i został całkowicie zaskoczony nową sytuacją. Spotkał się też z ostrą krytyką przybyłych działaczy WZZW i tych, którzy zostali, by ratować upadły strajk. Po burzliwych awanturach Wałęsa zorientował się, że mimo jego starań, strajk zaistniał na nowo. Przestraszył się i za wszelką cenę próbował pozyskać przywództwo nowego protestu. Pobiegł do Anny Walentynowicz i prosił ją, aby pozostawiła go na pozycji lidera (A.W. opublikowała kiedyś relację z tej sytuacji). Ona jednak zdecydowanie odmówiła i oświadczyła mu, że o tym, kto będzie przewodził strajkowi, zadecydują przedstawiciele zgłaszających się do stoczni zakładów, którzy wybiorą nowy komitet strajkowy. Delegaci pochodzący z różnych przedsiębiorstw nie znali się wzajemnie i nie mieli pojęcia, co działo się przed ich przybyciem. Wiedzieli tylko, że przez ostatnie trzy dni odbywał się w stoczni strajk i z taką wiedzą przyłączali się do już istniejącego protestu. Dowiedzieli się, że wcześniejszym przewodniczącym komitetu strajkowego był jakiś człowiek o nazwisku Wałęsa i uczynili go ponownie liderem. Działacze WZZW nie mieli możliwości temu przeszkodzić.

Był to jednak moment, w którym stało się dla nas oczywiste, z kim mieliśmy do czynienia, i postanowiliśmy w miarę możliwości kontrolować sytuację, aby nie przejął i nie rozbił również tego strajku. I mimo podejmowanych przez niego prób udało nam się temu zapobiec.

Przebieg tego, już międzyzakładowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest z oczywistych przyczyn dużo szerzej znany. Nie znaczy to wcale, że wraz z nim kończy się historyczna manipulacja. Wręcz przeciwnie, to, co w wielkim skrócie opisałem, jest tylko początkiem wielkiego Wałęsowego oszustwa, które rozwinęło się w następnych latach do nieprawdopodobnych rozmiarów i doprowadziło do tego, że to, co normalnie uznalibyśmy za niemożliwe, traktujemy dziś jako możliwą i logiczną historię. A przecież największym dowodem na nieprawdopodobieństwo teorii o rewolucjoniście nazwiskiem Lech Wałęsa jest prawdziwa i jeszcze mniej znana historia tego, co za jego sprawą działo się przed i po sierpniowym strajku.

Czy czterdzieści lat to za mało, aby oddzielić prawdę od kłamstwa i zamiast niego zacząć celebrować prawdę? Prawdę, z której mamy prawo być dumni, bo jest wyjątkowa. Fakt, że nasze – Polaków działania były zawłaszczane i manipulowane przez różnego rodzaju służby, jest tylko dowodem na to, że robiliśmy rzeczy dobre. Na zawłaszczanie naszych działań nie mieliśmy wpływu, jednak kiedy pozwalamy na zawłaszczanie prawdy i zastępowanie jej kłamstwem, jest to już dobrowolny i świadomy wybór, który z dumą nie ma nic wspólnego.

Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” znajduje się na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W czasie powyborczym wszystkie strony konfliktu powinny zastanowić się, co zrobić, by społeczeństwo skleić na nowo

Z punktu widzenia patrioty najważniejsze wydaje się budowanie świadomości narodowej, w której pierwszorzędnym zagadnieniem będzie interes narodowy, a nie troska o los np. Unii Europejskiej.

Piotr Sutowicz

W kwestii samych wyborów ważniejszy nawet od tego, kto wygrał, jest fakt, że głosujący podzielili się niemal po połowie. Za oboma startującymi w drugiej turze wyborów kandydatami stały bowiem całkowicie rozbieżne hasła i cele. Pomijam oczywiście te mówiące od dodatkowych emeryturach, dopłatach socjalnych i tym podobnych. Tu obaj pretendenci zdawali się artykułować podobne postulaty, przy czym ich wygłaszanie przez Rafała Trzaskowskiego brzmiało w społecznym odbiorze znacznie mniej wiarygodnie, przede wszystkim dlatego, że obóz, który reprezentował, przez długie lata kwestionował możliwość niektórych z wydatków społecznych i dowodził ich szkodliwości dla finansów kraju, w związku z tym partię, która je wprowadzała, ukazywał jako antypaństwowego szkodnika pierwszego rzędu. (…)

LGBT

O tym zjawisku pisałem już na łamach „Kuriera WNET” ponad rok temu. Okazało się, że temat ten z całym impetem wypłynął i tym razem. Rzecz na pewno będzie się powtarzać. Przy czym przy bierności strony przeciwnej, głos opinii publicznej coraz bardziej będzie się przechylał na korzyść tego, nazwijmy to bezpiecznie: ruchu. (…) Ideologia LGBT i to wszystko co wraz z nią idzie, to tylko narzędzie zniszczenia. Celem marksistów było i jest społeczeństwo bezklasowe, czyli coś zbliżonego do wyimaginowanej przez nich formy ustrojowej zwanej wspólnotą pierwotną. Realizacja tego założenia ma doprowadzić do końca humanistycznej historii.

Trudno odpowiedzieć na pytanie, po co to wszystko jest. Czy ludzie, którzy takie ideologie tworzą i próbują realizować, sami są zmęczeni byciem ludźmi, czy też uważają, że ziemia powinna być uwolniona od gatunku homo sapiens, bo lepiej się będzie bez niego rozwijać? (…)

Wydaje mi się, że jednym z poważniejszych zadań, jakie stoją przed wszystkimi tymi siłami społecznymi i medialnymi, które nie chcą dominacji ideologii LGBT, jest skuteczne wypchnięcie jej z obiegu politycznego.

Trzeba doprowadzić do tego, by dyskusje publiczne obracały wokół innych, ważniejszych tematów, co nie znaczy, że należy uciec od roszczeń ludzi, którzy w imię tejże ideologii dążą do zmiany prawa. Należy uzmysłowić społeczeństwu, w tym przede wszystkim jego młodszej części, że tzw. LGBT to nie jest kwestia polityczna, lecz cywilizacyjna. Dominacja tej doktryny byłaby odejściem od łacinizmu, a także wprowadzeniem prawa i rządów totalitarnych. Byłby to oczywiście totalitaryzm świecki, przy czym wymyśliłby on sobie odpowiednich „bogów” z jakiegoś udziwnionego panteonu. Już niektórzy rzymscy cesarze ewidentnie taką świecką religię tworzyli. W czasach bliższych nam było tego znacznie więcej, od mistycyzmu hitlerowskiego po taki sam komunistyczny.

Jak tę sprawę rozsupłać? Oczywiście kwestia jest trudna, ale na pewno są w Polsce ludzie i ośrodki zdolne do przeprowadzenia takich akcji edukacyjnych, które byłyby częścią działalności propatriotycznej. Trzeba działać, i to szybko.

Rodzina

Kwestia polityki prorodzinnej zdaje się nie schodzić z ust i szpalt z programami wyborczymi wszystkich partii, od lewa do prawa. Oczywiście nurty polityczne różnią się w tym zakresie, zależnie właśnie od stopnia lewicowości i prawicowości. (…)

Jeżeli projekt 500+ zaistniał i okazał się sukcesem, nie wywracając budżetu kraju, to znaczy, że był możliwy i wcześniej, a to z kolei może oznaczać, że rządziły nami kompletne głupki albo ludzie, którzy świadomie blokowali takie rozwiązanie.

Oczywiście mogło być to jedno i drugie. Lecz w sytuacji świadomej niechęci nadal mamy do czynienia z dwiema możliwościami: partie rządzące w Polsce albo miały rozkaz czynników wyższych, by nad takimi rozwiązaniami nie pracować, albo ich doktrynerstwo było wystarczającą autocenzurą. Rozwiązaniem tej kwestii w tym miejscu nie będę się zajmował. Jedno jest pewne: jeden, dwa czy pięć programów socjalnych to ciągle za mało.

Z programami należy zgrać mentalność społeczną. Dofinansowanie rodzin nie może kojarzyć się jedynie z pozyskiwaniem przez patologiczne środowiska kolejnych 500 zł, chociaż tego im zabronić nie można. Trzeba stworzyć świadomość prorodzinną i pronatalistyczną w narodzie. (…)

Media

Obawiam, się, że hasło polonizacji mediów użyte w kampanii przez Andrzeja Dudę było zwykłym „wiele hałasu o nic”. Chociaż absolutnie wolałbym nie mieć racji. Mało tego, polonizacja mediów jest rzeczą pierwszorzędną, choć niesłychanie trudną w globalnym świecie. Nie chodzi przecież o to, by „Gazetę Wyborczą” wykupiła spółka związana z ORLENEM czy KGHM; mało tego, nie może być tak, że największe media w Polsce staną się tubami rządu.

One muszą być polskie, co oznacza, że nie mają być politycznie ujednolicone, tylko nie wolno im promować obcych interesów.

W wypadku niektórych z nich wystarczy, że nie będą kłamać; w innych rzeczywiście znacząco musi zmienić się ich optyka. W kampanii wyborczej sprawa ta połączona była z kwestią niemiecką. Osobiście bardzo bym chciał, by rzecz była tak jednowymiarowa.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Najpilniejsze po wyborach” znajduje się na s. 13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Najpilniejsze po wyborach” na s. 13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Sopot to „letnia stolica Polski”, „mała Sycylia”… Ostatnio kurort ten zyskał jeszcze jeden epitet – „zagłębie pedofilów”

Efektów działań prokuratorów jednak – przynajmniej na razie – nie widać. Mieszkańcy Sopotu mają coraz poważniejsze obawy, że pył opadnie i będzie tak, jakby naprawdę „nic się nie stało”…

Krzysztof M. Załuski

W „polskim Palermo” bawią się nie tylko warszawskie gwiazdeczki – artyści, muzycy i aktorzy. Stałymi bywalcami tutejszych klubów są także samorządowcy, politycy, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci i biznesmeni, sportowcy, luksusowe prostytutki, gangsterzy i dilerzy kokainy, a nawet animatorzy kultury i szefowie fundacji wspomagającej chore dzieci… Intymności śmietanki towarzyskiej III RP strzegą stojący na bramkach funkcjonariusze lokalnej policji.

„Elita elity” bawi się różnie. Nie zawsze bezpiecznie. Efektem tych igraszek była samobójcza śmierć 14-letniej Anaid Tutgushyan, która w marcu 2015 roku skoczyła pod pociąg na gdańskiej Oruni. Chwilę wcześniej dziewczyna zawiadomiła koleżankę, że została zgwałcona, nie powiedziała jednak, przez kogo. Początkowo media utrzymywały, że sprawcą miał być stały bywalec Zatoki Sztuki Krystian W., znany na Pomorzu jako „Krystek”. Ostatecznie jednak „łowca nastolatek” został skazany za gwałt na innej dziewczynie – 17-latce, podopiecznej sopockiego ośrodka opieki.

Zorganizowana prostytucja, zmuszanie do nierządu nieletnich, handel narkotykami i inne patologie w Sopocie nie są bynajmniej problemem ostatniej dekady. Zjawiska te toczą miasto przynajmniej od początku lat 90. ubiegłego wieku. Wcześniej kwitły tu jeszcze kontrabanda, handel walutą i hurtowy niemalże obrót kradzionymi na Zachodzie autami – wszystkie te interesy funkcjonowały pod parasolem komunistycznej bezpieki.

Pięć lat temu do katalogu sopockich dewiacji dołączyła pedofilia. Dziennikarskie śledztwa zdają się sugerować, że jej epicentrum umiejscowione było w Zatoce Sztuki – lokalu dzierżawiony do niedawna od miasta Sopot przez firmę Art Invest. To tu miało dochodzić do wykorzystywania nieletnich dziewcząt, tu także miano handlować kokainą i innymi środkami odurzającymi.

Szefem Zatoki Sztuki był Marcin T. Prezesem spółki zarządzającej lokalem – Leszek Grzymowicz. Prócz Zatoki, Marcin T. i jego siostra Natalia T.-Sch. „patronowali” kilku innym sopockim lokalom nocnym, w tym działającej w Krzywym Domku dyskotece Dream Club, gdzie nieletnie hostessy bujały się na podwieszonych pod sufitem huśtawkach. Do rodzeństwa T. należały także klub ze striptizem Show oraz dyskoteki Makahiki i Libation – w tej ostatniej (firmowanej przez Adama „Nergala” Darskiego) 2 maja 2015 roku (a więc w dwa miesiące po śmierci Anaid), podczas uroczystego otwarcia, bawił się m.in. prezydent Sopotu Jacek Karnowski. (…)

Dziewięć lat temu, podczas otwarcia Zatoki, ówczesna prezes Fundacji Multidyscyplinarne Centrum Kulturalno-Artystyczne Zatoka Sztuki, Natalia T.-Sch., poinformowała dziennikarzy, że na miejscu Łazienek Północnych powstanie największa i najbardziej multidyscyplinarna prywatna instytucja tego typu w kraju. Zapowiedziała, że w jej murach odbywać się będą m.in. spektakle teatralne, koncerty festiwalowe oraz projekcje filmowe – w tym Sopot Film Festival, którego jednym z patronów jest miasto Sopot. W Zatoce miały się odbywać także kursy i warsztaty artystyczne z udziałem twórców o światowej sławie. Natalia T.-Sch. obiecywała, że powstaną tu rezydencje artystyczne, pracownie ceramiczne i malarskie, studio nagrań, sala prób dla zespołów, ciemnia fotograficzna, pracownia projektowa i studio małych form rzeźbiarskich. Wspomniała też weekendowe programy dla amatorów, artystyczne wakacje dla młodzieży oraz różne kursy dla seniorów i dla dzieci. A wszystko to miało się dziać w budynku Zatoki oraz na scenie letniej na plaży o powierzchni 6 tysięcy metrów kwadratowych.

Co działo się naprawdę, w całej krasie pokazał dokument Sylwestra Latkowskiego. (…)

Karnowski zarzuca państwu polskiemu „bezsilność wobec zbrodni pedofilii i tych wszystkich rzeczy, które dzieją się w klubach go-go”. Pyta także: „Gdzie było państwo? Dlaczego po tylu latach pedofilia nie jest rozliczona?”. Ja również mam kilka pytań… Jak to jest możliwe, że Jacek Karnowski, powszechnie znany z zamiłowania do zabaw w nocnych klubach, nie widział, co dzieje się w rządzonym przez siebie (od ponad dwóch dekad) mieście? Dlaczego podlegli mu urzędnicy, którzy – jak ma wynikać z upublicznionych na jednym z portali społecznościowych dokumentów – jeszcze dwa lata po śmierci Anaid wynajmowali pokoje w budynku zarządzanym przez Art Invest? Gdzie przez te wszystkie lata była sopocka prokuratura i sopocka policja? Gdzie byli radni? Też nic nie wiedzieli, nic nie widzieli? W tym kontekście autokreacja Karnowskiego na jedynego strażnika moralności wydaje się być wyłącznie polityczną hipokryzją. (…)

Pedofilia to nie jedyne zmartwienie „pomorskiej riwiery” – podejrzewam, że dociekliwym dziennikarzom śledczym tematów starczyłoby na kilkadziesiąt seriali dokumentalnych. Ustawianie przetargów, relacje urzędników z deweloperami, pranie brudnych pieniędzy, korupcja, nepotyzm, zblatowanie polityków z prokuratorami, sędziami, dziennikarzami i biznesem – to tylko te najgorętsze wątki. Znajdzie się odważny, żeby to ruszyć? Obawiam się, że może być z tym problem.

Cały artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Zagłębie pedofilów” znajduje się na s. 14 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Zagłębie pedofilów” na s. 14 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego