„Twardy” był urodzonym żołnierzem i jego oddział partyzancki stanowił formację pod każdym względem wzorową

Pseudonim „Twardy” oddawał w pełni konstytucję psychiczną Stanisława Wencla. Charakter miał skomplikowany, był wobec ludzi przyjacielski i wylewny, ale jednocześnie potrafił być nieufny i podejrzliwy.

Wojciech Kempa

Niewiele wiadomo, czym zajmował się oddział „Twardego” przed włączeniem go do AK. Informacje na ten temat (…) są ogólnikowe i sprowadzają się do stwierdzenia, iż oddział ów przeprowadził wiele śmiałych akcji przeciwko okupantowi, po czym Kantyka [w swojej książce] dodaje: Nie były to jednak działania typowe dla oddziałów partyzanckich, gdyż oddział „Twardego” miał w tym czasie charakter grupy dywersyjnej i realizował zadania o takim właśnie charakterze. Sytuacja zmieniła się dopiero latem 1943 roku, z jednej strony w związku z masowym napływem ludzi z konspiracji, którzy szukali schronienia w oddziałach partyzanckich, z drugiej zaś w związku z akcją scaleniową z Armią Krajową. (…)

Bolesną stratę oddział „Twardego” poniósł w dniu 26 listopada 1943 roku. Tego dnia zginął zastępca „Twardego” – Stefan Skotnicki ps. Mucha. Oddajmy ponownie głos Z. Walterowi-Jankemu: Zastępca porucznika „Twardego”, plutonowy Stefan Skotnicki „Mucha” wraz z Zenonem Pazerą „Dańko” otrzymał kwaterę w dzielnicy Sosnowca Konstantynów, w mieszkaniu rodziny, której ojciec uciekł do GG w obawie przed aresztowaniem. Zdaje się, że dowódca terenowy nie był poinformowany o aktualnej sytuacji w tym domu. Pech chciał, że tej samej nocy w listopadzie 1943 r. policja niemiecka przyszła na tę kwaterę, aby pochwycić poszukiwanego gospodarza domu. Partyzanci na widok niemieckich policjantów otworzyli ogień. Niemcy wycofali się na ulicę Perla. Partyzanci ruszyli za nimi. Na ulicy „Mucha” został ranny w nogę, miał strzaskaną kość. Upadł na chodnik. „Dańko” dalej ścigał policjantów, którzy wycofali się na posterunek Sielec.

„Dańko” wrócił, podniósł kolegę. Ten ucałował swego waltera, oddał broń „Dańce” i poprosił, żeby oszczędził mu cierpień i dobił. Ale „Dańko” przetransportował go kilka domów dalej i oddał pod opiekę polskiej rodziny.

Wyszedłszy na ulicę z dwoma pistoletami, znowu ujrzał policjantów. Udało mu się zastrzelić jednego i wycofać pod osłoną porannej mgły na ulicę Pogoń, aby zaalarmować kolegów na innych kwaterach. Tymczasem w rodzinie, gdzie leżał ranny, ktoś pod wpływem strachu załamał się i zawiadomił Niemców. „Muchę” zabrano do szpitala w dzielnicy „Pekin”. Porucznik „Twardy”, zawiadomiony o wypadku, w pięć godzin później zorganizował rozpoznanie w szpitalu. Jednak przestraszony pracownik szpitala, członek konspiracji, zawiódł, dał świadomie mylne informacje, że „Mucha” został przewieziony do szpitala w Niwce. Zanim sprawdzono, że informacja była fałszywa, „Mucha” skorzystał w nieuwagi pilnującego go żandarma i popełnił w szpitalu samobójstwo.

Zastępcą por. „Twardego” został plutonowy Franciszek Michalak „Lis”, harcerz, ochotnik w kampanii 1939 r. Wzięty do niewoli – uciekł z niej. Jako jeden z pierwszych znalazł drogę do oddziału partyzanckiego. Porucznik „Twardy” powierzył mu nadzór nad moralną postawą żołnierzy oddziału.

29 listopada 1943 roku patrol pod dowództwem kpr. „Rysia” opanował skład monopolu tytoniowego w Sosnowcu przy ul. Piłsudskiego. Skład opróżniono całkowicie. 1 grudnia, według Waltera-Jankego, wysłano do Katowic sześć patroli z kompanii „Twardego”, przy czym w skład każdego z nich miało wchodzić po trzech–czterech ludzi. Ich zadaniem było zdobycie broni. Wszystkie patrole miały powrócić bez strat i ze zdobyczną bronią. (…)

Rosnący liczebnie ruch konspiracyjny potrzebował pieniędzy. Współpracujący z oddziałem członkowie konspiracji socjalistycznej z Poręby podsunęli pomysł zdobycia pieniędzy przewożonych z banku z Zawiercia do dyrekcji miejscowej fabryki obrabiarek. Po zebraniu niezbędnych informacji opracowano plan odbicia pieniędzy, który „Twardy” zaakceptował. Był on prosty i bezpieczny. Akcję w Porębie przygotował Mieczysław Makieła „Słaby”, „Granit”, wspólnie z Franciszkiem Kułakiem i „Gordonem”. Ponieważ ustalono, iż pieniądze dwa razy w miesiącu przewożone są dwukołową bryczką, która miała właściwie jednoosobową obstawę, gdyż obok woźnicy i kasjera znajdował się na niej tylko jeden strażnik, postanowiono, że akcja nastąpi w pobliżu wsi Kierszula, skąd było zaledwie 500 m do dużego kompleksu lasów. Akcję wyznaczono na 1.12.1943 r. (…)

[A]kcja nie doszła do skutku. Postanowiono ją ponowić 16 grudnia. Podobnie jak za pierwszym razem, grupa wypadowa zatrzymała się w Zawierciu u siostry „Twardego”. Zmieniono trasę dojścia do szosy, tak aby na dłuższym odcinku biegła równolegle do niej. Tym razem partyzanci musieli długo czekać. Prawdopodobnie formalności bankowe opóźniły wyjazd bryczki z Zawiercia. Stanisław Wencel „Twardy” wspominał po latach:

Skok miał nastąpić w czasie mijania nas przez bryczkę. Rozstawiliśmy się następująco: „Orski”, ażeby był nierozpoznany, szedł pierwszy lewą stroną szosy i miał ubezpieczać od przodu, ja szedłem o jakieś sto metrów [za nim] prawą stroną szosy. Za mną pięćdziesiąt metrów szli w tym samym kierunku „Dańko” i „Lis” – oni mieli rozpocząć akcję natychmiast, gdy ich minie bryczka. „Józik” szedł całkiem z tyłu i miał ubezpieczać od strony Zawiercia. Uzbrojeni byli w steny, a ja w visa.

Jan Kantyka pisze dalej: Tym razem akcja przebiegła sprawnie. W chwili, gdy partyzanci znaleźli się w najodpowiedniejszym miejscu, na drodze pojawiła się bryczka. Okrzykiem „Hände hoch!” „Lis” zaskoczył pasażerów. „Twardy” podskoczył do konia i chwytając go za uzdę, skręcił bryczkę w poprzek drogi, uniemożliwiając ucieczkę. Strażnik podniósł ręce do góry, a „Lis” wyjął mu z kabury pistolet. W tym czasie „Dańko” zabrał walizkę, w której znajdowały się pieniądze. Następnie „Twardy” nakazał strażnikowi zejść z bryczki, a „Dańko” przekazał mu walizkę. Woźnica i kasjer – obydwaj byli Polakami – otrzymali polecenie, iż mogą odjechać, gdy grupa znajdzie się w pobliskim lesie. Po 15 minutach forsownego marszu grupa znajdowała się już w bezpiecznej odległości od ośrodków, skąd mógł wyruszyć pościg. Z taką ewentualnością grupa musiała się liczyć, gdyż do lasu docierał ryk syren alarmowych, co potwierdzało, że wieść o rekwizycji dotarła do Poręby. Po wyładowaniu pieniędzy i rozdzieleniu ich między uczestników akcji, postanowiono rozrzucić bilon, gdyż było go zbyt dużo, utrudniałby bezpieczne wycofywanie się z akcji. Kiedy grupa znalazła się w lasach, których strażnik Tomala nie znał, postanowiono go puścić.

Nie będziemy śledzić dalszej drogi odwrotu i kolejnych perypetii grupy biorącej udział w tejże akcji, natomiast oddajmy jeszcze na moment głos „Twardemu”:

Miałem jeszcze później trochę kłopotów z tą robotą. Dowódca dywizji AK na Okręg Śląski, ppłk „Walter”, miał dokładne dane z raportów niemieckich o skonfiskowanej kwocie pieniędzy. Według rozliczenia brakowało około trzech tysięcy marek. Był to bilon, który rozrzuciliśmy w lesie, a tu musieliśmy się rozliczyć co do feniga. Z kwoty dziesięciu procent, które należały się mojemu oddziałowi, musiałem wyrównać różnicę. Nie pomogło żadne tłumaczenie ani meldunek placówki w Porębie, że na drugi dzień Niemcy zebrali ludzi i kazali szukać w śniegu bilonu. Taki już był pułkownik, a my go za to ceniliśmy.

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania Twardego” (część 1)” znajduje się na s. 3 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Kompania Twardego” (część 1)” na s. 3 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Korespondencja z St. Georgen an der Gusen w Austrii. Miejsce martyrologii 50 tysięcy Polaków z czasu II wojny światowej

Ten syn żołnierza Wehrmachtu był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń, bezsensowną informacją, nieścisłościami map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Było mu wstyd za „swoich”.

Dariusz Brożyniak

Wizytę w tym górnoaustriackim miasteczku „dotkniętym” „największym narodowo-socjalistycznym kompleksem budowlanym austriackiej ziemi” rozpocząłem, zgodnie z sugestią miejscowych broszurek, od sztucznie powiększonego podwieszoną platformą maleńkiego placyku przykościelnego. Musiał się bowiem zmieścić na nim i zwyczajowy pomnik oddający honor poległym dla III Rzeszy żołnierzom, i upamiętnienie ofiar jej zbrodni. Linia oddzielająca te dwie skrajne „rzeczywistości” przebiega w poprzek placyku do szyby zastępującej jeden z segmentów prętów ogrodzenia, na której jak najdyskretniej wygrawerowano napis: Pasaż przeciw zapomnieniu. Obóz koncentracyjny Gusen I Gusen II. System Sztolni „Bergkristall”.(…)

Miejsce pamięci przed kościołem w St. Georgen an der Gusen | Fot. D. Brożyniak

Na przykościelnym placyku próżno jednak szukać konkretnego wyjaśnienia, jakiejś datowanej historii, tak jak i na dwóch ryneczkach, czy nawet na budynku lub w sąsiedztwie urzędu gminy. Po kilku rozwidleniach paru uliczek i przy odrobinie szczęścia można trafić na ulicę Źródlaną (Brunnenweg) i 100 m od celu aż na trzy tabliczki: Obóz Koncentracyjny – Miejsce Pamięci „Bergkristall”. Przy wejściu opis niemiecki (z grubym błędem ortograficznym!) i włoski – latami słońca, śniegu, mrozu i deszczu mocno nadwątlony. Treść nie koresponduje na dodatek jednoznacznie z

dostępną mapą, odnosząc się do sztolni „Kellerbau” z rejonu KZ Gusen I i Gusen II.

Widoczne już z ulicy ponure i złowrogie betonowe ściany opatrzone są za to jedynie informacją o źródlanym ujęciu wody i zakazem jego zanieczyszczania. Dopiero nieco dalej wyłania się kształt pagórka zapamiętany ze wskazania lustrzanej kładki. Następuje fragment zagospodarowany w 2015 roku przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej – duże, czterojęzyczne, bogate w treść tablice i skromny, lecz wyraźny pokaźnym orłem w koronie pomnik. Pomiędzy, za dodatkowym ogrodzeniem, tajemnicze wejście bez żadnych godzin otwarcia. I zaraz znowu jakaś łąka, kawałek pola i szutrowa ścieżka służąca głównie wyprowadzaniu piesków z okolicznych domów i nowo powstałych bloków. (…)

Trzymając się potoku, ma się bowiem szansę na dotarcie do mostu będącego fragmentem bocznicy kolejowej, na którą „przeładowywano” więźniów z „Deutsche Reichsbahn” i z której także transportowano więźniów z obozów koncentracyjnych Gusen I i Gusen II do codziennej pracy przy montażu samolotów Messerschmitt, właśnie w sztolniach „Bergkristall” (8 km korytarzy o pow. 50 000 m²). Cały ten kompleks nazywany był potocznie przez Niemców „obozem zagłady polskiej inteligencji”, bo też głównie Polacy budowali w 1941 ten most zwany „Schleppbahnbrucke” – w takim tempie i w tak nieludzkich warunkach, że prawie wszyscy zginęli. (…) Niemiecko-austriacki nazistowski kompleks koncentracyjnych obozów zagłady Mauthausen-Gusen zalicza się do bezprecedensowych przedsięwzięć masowej eksterminacji dwudziestowiecznej Europy. (…)

Fot. D. Brożyniak

Za cenę „spokoju” w domach wybudowanych na oddanym prawie za bezcen terenie, gdzie bestialsko wymordowano 90 tys. więźniów z 26 krajów, nie wolno dopuścić do zatarcia pamięci i rezygnacji z powszechnej edukacji. Wiedza o 190 tys. więźniów Mauthausen-Gusen w żadnym wypadku nie może stać się wiedzą ekskluzywną. My, Polacy, mamy moralne prawo do najgłośniejszego protestu. Polskich więźniów było tam bez mała 52 tys., z czego połowa (25 tys.) z St. Georgen, Gusen, Mauthausen nigdy nie powróciła.

Poszedłem więc do „Gusen Memorial” zapytać, o co tu właściwie chodzi. Człowiek wyglądający na ciecia okazał się być Austriakiem z okolic Linzu, zainteresowanym historią. Postanowiłem powtórzyć z nim mój spacer, ciekawy jego reakcji. Ten syn żołnierza Wehrmachtu, w wieku 50–60 lat, był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń (sam by nigdzie nie trafił), bezsensowną informacją o Schleppbahnbrucke, ordynarnym błędem ortograficznym na tablicy oznaczającej teren „Bergkristall”, nieścisłościami prezentowanych map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Był wkurzony, bo było mu po prostu wstyd za „swoich”, czego szczerze nie ukrywał. Po przyjacielsku pocieszał mnie, że ten stary pomnik przy moście na pewno kiedyś wróci. Obaj w zakłopotaniu ściskaliśmy w rękach wydane na porządnym papierze broszurki z opisem „lustrzanej kładki” odbijającej symbolicznie Niebo i Ziemię koło „pokutnie” pozbawionego zieleni placu kościelnego i innych podobnych zabiegów mających psychologicznie edukować miejscowych.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Ksiądz Stanisław Wróbel jest obywatelem Ekwadoru i na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych

Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.

– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.

Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)

Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)

Panorama Zamory | Fot. amalavida.tv (CC A-S 2.0, Flickr)

Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.

Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.

– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)

Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.

– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.

– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Lotnicza historia Poznania upamiętniona decyzją radnych miasta w setną rocznicę powołania polskiego lotnictwa

Przykład dla innych władz samorządowych, aby poprzez nazewnictwo ulic, skwerów etc. przyczyniać się do upamiętnienia wielkich postaci z historii i eksponować aspekt wychowawczy takich decyzji.

Agata Żabierek

W trakcie LXI sesji Rady Miasta Poznania zapadły decyzje związane z nowymi nazwami ulic w grodzie Przemysła. Radni wśród licznych zmian zdecydowali m.in. o nadaniu ulicy biegnącej od ronda łączącego ulice Hugona Kołłątaja i Przełęcz w kierunku ul. Góreckiej nazwy upamiętniającej lotników z 302 Dywizjonu Myśliwskiego „Poznańskiego”. (…)

W czasie największego nasilenia działań w trakcie powietrznej bitwy o Anglię w dniu 15 września 1940 roku Dywizjon zapisał na swoje konto 11 pewnych i 7 prawdopodobnych zestrzeleń maszyn wroga. Pozostawał w służbie aż do grudnia 1946 roku, przebywając w brytyjskiej strefie okupacyjnej Niemiec. (…)

Wkład 302 Dywizjonu Myśliwskiego w składzie Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii w okresie 1940–1945 wyniósł: 47 samolotów wroga zniszczonych na pewno, 25 prawdopodobnie, 18 uszkodzonych oraz ponad 500 ton bomb zrzuconych na cele wroga. W tym okresie Dywizjon wykonał 10 996 lotów bojowych w czasie 16 311 godzin.

Poznańscy radni zdecydowali również o nadaniu imienia Stanisława Jarzembowskiego, lotnika, który służył w 307 Dywizjonie Myśliwskim Nocnym „Lwowskich Puchaczy” skwerowi na osiedlu Powstańców Warszawy.

Stanisław Jarzembowski (…) z 17 na 18 września 1939 roku przekroczył granicę z Rumunią. Stamtąd już jesienią przedostał się do Francji, po czym zgłosił się do polskiego kontyngentu lotniczego w Wielkiej Brytanii. 5 października 1940 roku został przydzielony do 307 Dywizjonu Myśliwskiego Nocnego „Lwowskich Puchaczy”. W czasie nocnego ataku na lotnisko w Exeter z 11 na 12 maja 1941 roku Jarzembowski wraz z pilotem Malinowskim zestrzelili Heinkla He 111. W maju 1942 roku w czasie lotu treningowego doszło do sytuacji, w której jeden z silników zapalił się, zmuszając pilota do awaryjnego lądowania. Stanisław Jarzembowski wydostał kolegów z płonącego wraku, sam odnosząc rozległe rany oparzeniowe i umarł tego samego dnia. Koledzy, którym uratował życie, zostali lekko ranni.

Cały artykuł Agaty Żabierek pt. „Lotnicza historia miasta upamiętniona” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Agaty Żabierek pt. „Lotnicza historia miasta upamiętniona” na s. 8 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Ojciec nowożytnej informatyki był Polakiem. Logik, profesor Jan Łukasiewicz (1878–1956) – od Lwowa do Dublina

E.T. Bell w książce „The Search for Truth” zalicza konstrukcję wielowartościowych logik Jana Łukasiewicza do czterech przełomowych, rewolucyjnych osiągnięć w historii ludzkości w ostatnich 6 000 lat.

Tomasz Wybranowski

W tym roku przypada 140 rocznica urodzin profesora Jana Łukasiewicza – największego logika ostatnich stu lat, twórcy m.in. logiki modalnej i odkrywcy systemów logik wielowartościowych, które stanowią fundament współczesnej informatyki. Ostatnie lata życia uczony spędził w Dublinie. Pamięć wielkiego polskiego naukowca uczcił dubliński University College. Katedra filozofii tego uniwersytetu była organizatorem międzynarodowej konferencji „Łukasiewicz w Dublinie”, która zgromadziła ponad 60 filozofów i logików z całego świata. (…)

Kiedy wielki świat dowiedział się o naszym wybitnym logiku i filozofowie? Było to w 1920 roku, kiedy Jan Łukasiewicz ogłosił swój słynny półstronicowy autoreferat „O logice trójwartościowej”, w którym przedstawił implikacyjno-negacyjny system trójwartościowej logiki. Trójwartościowy system logiki Łukasiewicza stanowi fragment systemu logiki Posta. (…)

Jan Łukasiewicz jest znany na całym świecie dzięki „Notacji polskiej”, nazywanej też zapisem przedrostkowym. Notacja Łukasiewicza to system zapisu wyrażeń logicznych (a później arytmetycznych), podający najpierw operator, a potem operandy (czyli argumenty). Po raz pierwszy nowy system został przedstawiony we wspomnianym już roku 1920.

Różniła się ona od zapisów nawiasowych używanych do tego czasu, lansowanych przez klasyczne dzieło formalizmu logicznego Principia Mathematica Bertranda Russella i A. N. Whiteheada. Notacja Łukasiewicza pozwala na łatwiejsze przeprowadzanie operacji na formułach o znacznej długości; formuły krótsze wydają się bardziej „intuitywne”.

Notacja ta używana jest w logice znacznie rzadziej niż notacja nawiasowa. Teraz informatyka jest jedynym polem, gdzie zapis ten jest wciąż popularny, zwłaszcza w wersji tzw. „notacji Azciweisakuł” (notacji odwróconej Łukasiewicza (lub polskiej), która została opracowana przez australijskiego naukowca Charlesa Hamblina jako „odwrócenie” beznawiasowej notacji polskiej Jana Łukasiewicza na potrzeby zastosowań dla celów informatycznych. (…)

Jan Łukasiewicz jest także autorem logiki trójwartościowej oraz pierwszego nieklasycznego rachunku logicznego, na bazie którego powstały logika modalna, logika probabilistyczna i logika rozmyta. (…)

Nasz wybitny filozof i logik urodził się 21 grudnia 1878 roku we Lwowie. (…) W roku 1897, po ukończeniu gimnazjum filologicznego, rozpoczął studia w Uniwersytecie Lwowskim na wydziałach filozofii i matematyki. W roku 1902 obronił pracę doktorską, a pierścień doktorski z diamentami otrzymał z rąk samego cesarza Franciszka Józefa I.

W tym czasie jego wielkim przyjacielem jego był już jego pierwszy nauczyciel uniwersytecki, prof. Kazimierz Twardowski, z którym stworzyli później podwaliny polskiej szkoły matematycznej, nazywanej także często szkołą lwowsko-warszawską.

W 1905 roku został stypendystą autonomicznego rządu galicyjskiego i przez rok słuchał wykładów na wydziałach filozofii Uniwersytetu Berlińskiego i w belgijskim Louvain. W 1906 roku był już doktorem habilitowanym i został mianowany wykładowcą filozofii, tak zwanym Privatdozent, na Uniwersytecie Lwowskim.

W roku odzyskania przez Polskę niepodległości prof. Łukasiewicz porzucił życie wykładowcy i pedagoga na ponad dwa lata. Najpierw otrzymał fotel Dyrektora Szkół Wyższych przy polskim Ministerstwie Oświaty, zaś w styczniu 1919 roku z rąk premiera Ignacego Paderewskiego otrzymał tekę ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Po złożeniu ministerialnego urzędu w styczniu 1920 roku, nieprzerwanie do roku 1939 był profesorem filozofii w Uniwersytecie Warszawskim. W tym czasie dwukrotnie piastował funkcję rektora Uniwersytetu, został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu „Polonia Restituta”. Stał się jedną z najważniejszych postaci kadry naukowej Uniwersytetu Warszawskiego.

Razem z Alfredem Tarskim i Stefanem Banachem prowadził swoje prace, m.in. nad podstawą odwrotnej notacji, nazywanej wkrótce – z racji doniosłości odkrycia – „notacją polską” (notacja – sposób zapisu wyrażeń arytmetycznych). O Janie Łukasiewiczu stało się głośno po publikacji jego naukowych dysertacji z zakresu logiki trójwartościowej – pierwszego nieklasycznego rachunku logicznego.

Rok przed wybuchem wojny, niemiecki Uniwersytet w Münster w Westfalii przyznał polskiemu uczonemu tytuł Doktora Filozofii Honoris Causa. Nie jest tajemnicą, że stało się to na skutek zabiegów długoletniego przyjaciela, powiernika i naukowego sprzymierzeńca Jana Łukasiewicza – profesora Heinricha Scholza. Mowę laudacyjną wygłosił oczywiście Scholz, który w Niemczech hitlerowskich był jedynym w całej III Rzeszy profesorem logiki matematycznej. U schyłku życia profesor Łukasiewicz wielokrotnie się z tego tłumaczył.

W przeciwieństwie do innych polskich profesorów, którym w każdej chwili groziło rozstrzelanie albo wywóz do obozu koncentracyjnego, profesor Łukasiewicz miał niemieckich protektorów. Jednym z nich był wspominany już profesor Heinrich Scholz, któremu dzięki pomocy Jurgena von Kempskiego i staraniom niemieckiego ambasadora von Moltkego udało się zdobyć adres Łukasiewicza. Do pierwszego po latach spotkania doszło 15 października 1939 roku. Wkrótce Łukasiewicz otrzymał pracę w warszawskim Archiwum Miejskim. (…)

W 1943 roku H. Scholz sondował możliwość zatrudnienia profesora na Uniwersytecie w Zurychu. Rozmawiał nawet na ten temat z filozofem i matematykiem szwajcarskim Ferdynandem Gonsethem, o czym świadczy korespondencja między nimi. Wreszcie po wielu staraniach Łukasiewicz niemal w ostatniej chwili wyjechał z żoną z Warszawy. (…)

Jan Łukasiewicz w stolicy Belgii zaangażował się w prace Polskiego Instytutu Naukowego, gdzie wykładał logikę. Na przełomie lutego i marca 1946 r. spotkał Irlandczyka w mundurze polskiej armii. Ów nieznajomy zachęcił go do wyjazdu do Irlandii, utrzymując, że irlandzki rząd oferuje natychmiast schronienie i pracę dla kilku polskich uczonych. Profesor Łukasiewicz nie zastanawiał się ani chwili, wiedząc, że na powrót do Polski nie ma szans, zaś sytuacja w Belgii jest niepewna. Po otrzymaniu wizy irlandzkiej w ambasadzie w Paryżu oraz angielskiej wizy tranzytowej Jan i Regina Łukasiewiczowie udali się w podróż. 4 marca 1946 roku byli już w Dublinie. Tydzień później zostali przyjęci przez Éamona De Valerę, premiera rządu. De Valera przyrzekł Łukasiewiczowi „pozycję naukową na miarę jego zasług i umiejętności”. Tak też się stało. Pod koniec września 1946 r. Jan Łukasiewicz otrzymał nominację na tymczasowego profesora logiki matematycznej w Królewskiej Akademii Irlandzkiej.

Cały artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Ojciec nowożytnej informatyki był Polakiem” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Ojciec nowożytnej informatyki był Polakiem” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

 

Nie strzelać do pianisty cz. II. Definicje w gospodarce – cd. Mapa pojęć gospodarczych – stan obecny nazewnictwa

Polską wartość dodaną tworzą polscy obywatele oraz przedsiębiorcy z kapitałem polskim, w kraju i za granicą. Polska wartość dodana, a zarazem kapitał polski, tworzą: PNB, a zarazem polską część – PKB.

Jan Parczewski

Panujący obecnie stan nazewnictwa można przedstawić za pomocą mapy pojęć gospodarczych. Mapa ta ukazuje liczne niekonsekwencje, jeśli nie wręcz sprzeczności, tkwiące w obecnej doktrynie nazewniczej. Dotyczą one używania określeń „narodowy”, „polski” oraz „krajowy”, a także „nasz” (sic!) w obrębie ujęcia terytorialnego opartego na PKB oraz obywatelskiego, opartego na PNB (tabela poniżej):

Mapa pojęć gospodarczych – stan obecny nazewnictwa. Opracowanie autora

Współcześnie, celem obliczenia wskaźnika PKB lub PNB, w określonym modelu gospodarki stosuje się szereg metod, w tym metodę wartości dodanej, najważniejszej z punktu widzenia kooperujących rynkowo producentów. Metoda ta pozwala ująć w kalkulacji nie tylko dobra finalne, lecz również dobra pośrednie, nakazując szacować produkt brutto jako sumę wartości dodanej, wygenerowanej przez wszystkie podmioty działające w danym ujęciu/modelu gospodarki.

Wartość dodaną należy tu rozumieć jako różnicę między wartością rynkową dóbr finalnych a wartością zużytych przy ich tworzeniu dóbr pośrednich.

Jeśli ostateczny nabywca kupuje finalne określone dobro na rynku, cena za to dobro obejmuje całą wartość dodaną, wytworzoną we wszystkich cząstkowych procesach biznesowych, tj. w całości łańcucha wartości dodanej – w jego fazie przedprodukcyjnej, produkcyjnej oraz poprodukcyjnej łącznie.

Polska wartość dodana, definiowana niniejszym, tworzona jest przez polskich obywateli oraz przedsiębiorców z kapitałem polskim, w kraju i za granicą. Polska wartość dodana, a zarazem kapitał polski, tworzą: PNB, a zarazem polską część – PKB. PNB oraz PKB mają część wspólną, określaną przez nas jako PWB (produkt własny brutto), tworzoną przez polską wartość dodaną na terenie kraju – por. artykuł „Nie strzelać do pianisty” opublikowany w 44 numerze „Kuriera WNET”.

Na bazie polskiej wartości dodanej można przedstawić w sposób czytelny pojęcia polskiego produktu, polskiego łańcucha wartości dodanej, a także polskiego patriotyzmu gospodarczego. Wykracza to to jednakże poza rozmiar niniejszego artykułu i będzie przedmiotem następnego.

Jan Parczewski jest ekspertem Rady Gospodarczej Strefy Wolnego Słowa, http://radagospodarcza-sws.pl.

Cały artykuł Jana Parczewskiego pt. „Nie strzelać do pianisty II. Definicje w gospodarce” znajduje się na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Parczewskiego pt. „Nie strzelać do pianisty II. Definicje w gospodarce” na s. 6 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Historia pewnego obrazu. Jak uparte, wieloletnie poszukiwanie genealogiczne mogą pomóc odtwarzać kulturę narodu

Cerkiew namalowana przez Aleksandra Augustynowicza w 1904 roku jest bez wątpienia tą na zdjęciach, zniszczoną i sprofanowaną, a wcześniej trwającą kilkaset lat unicką cerkwią w Topolnicy.

Marcin Niewalda
Piotr Strzetelski

Ten obraz to kolejny dowód na to, że uparte, wieloletnie poszukiwania genealogiczne mogą pomóc odtwarzać kulturę narodu. I choć wielu rzeczy znaleźć się nie uda, to z czystej statystyki wynika, że jakiś procent wiedzy udaje się odtworzyć. Czasem trzeba więc 100 razy trafić w pustkę, aby potem „mieć szczęście”. Takie szczęście można żmudną pracą po prostu samemu zyskać.

Cerkiew w Topolnicy | Fot. z archiwum rodzinnego P. Strzetelskiego

Wśród licznych badań prowadzonych w Fundacji „Genealogia Polaków” od już kilkudziesięciu lat staramy się odtworzyć historię wołoskiej wsi Topolnica z okolic Starego Sambora.

Dzieje tej wsi giną w pomroce dziejów, kiedy to istniał tu okręg wołoski. Wcześniej biegł doliną, w której była usytuowana, pradawny trakt na południowy wschód i stało stare grodzisko. Pasterze wołoscy osiedlili się tu gdzieś pod koniec XIV wieku. Przewodził im kniaź, który zapewne – jako że był to czas tworzenia się nazwisk – przybrał nazwisko Topolnicki. Rodzina wystawiła cerkiew i niestety szybko pozbyła się własności, przenosząc się gdzie indziej.

Diabeł Łańcucki, uciekając przed Opalińskim, prowadził tędy bandy Sabatów z Siedmiogrodu, które w 1610 dokonały pogromu we wsi i ją spaliły. Stadnickiego niedługo zabito, ale zgliszcza Topolnicy pozostały. Zapewne po tym pożarze odbudowano drewnianą cerkiewkę. Stała ona nad małym, ciepłym, niezamarzającym, cudownym źródełkiem, od którego zresztą pochodziła nazwa wsi (‘topielica’ – czyli, dawniej, coś roztapiającego się).

Z czasem ziemia uległa rozdrobnieniu, a wiedza o wsi – kolejnemu zatarciu w szumie informacyjnym. Ustalenie podanych tu faktów trwało wiele lat i wymagało przeanalizowania stosów materiałów. O wsi napisano pracę doktorską na Uniwersytecie Gdańskim. Mimo to nie udało się ustalić miejsca posadowienia cerkwi, dworu (a może kilku cerkwi i kilku dworów), niepewne były informacje o żyjących tam rodzinach.

Aleksander Augustynowicz, Cerkiew w Topolnicy | Fot. Genealogia Polaków

Na pewno mieszkali w Topolnicy Dwerniccy, bywał w niej nawet sam generał Józef Dwernicki. Na odpoczynek zjeżdżali też artyści i literaci. Pojawiał się nawet pisarz Józef Kraszewski. Wiele czasu spędzała tu również pisarka i ludoznawczyni Zofia Strzetelska-Grynbergowa, autorka wspaniałej monografii powiatu starosamborskiego. To dzięki badaniom jednego z jej potomków, prawnuka jej brata Artura – Piotra Strzetelskiego, członka naszej Fundacji, udało się odnaleźć zdjęcie starej cerkiewki.

Ale to nie koniec trudności. Źródełko bowiem, na skutek zanikania podziemnej komory magmowej przestało bić, a cerkiew została sprofanowana i spalona. Żmudne analizy tła na zdjęciu w porównaniu ze starymi mapami austriackimi pozwoliły potwierdzić miejsce, w którym była usytuowana, które wcale nie było oczywiste z racji istnienia kilku punktów kultu. Zresztą wcale nie było pewne, że cerkiew na zdjęciu to budynek sakralny z Topolnicy. Pomroka, wynikająca tym razem z pozornie mało interesującego historycznie obszaru, będącego jakby w kącie wielkich wydarzeń, nie ułatwiał sprawy. Pomogły opisy wsi, inwentarze dworu, pamiętniki, stare gazety przeglądane tysiącami, dawne pocztówki.

Cały artykuł Marcina Niewaldy i Piotra Strzetelskiego pt. „Niezwykła historia jednego obrazu” znajduje się na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy i Piotra Strzetelskiego pt. „Niezwykła historia jednego obrazu” na s. 8 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Może miałam ich posłać Niemcom na żer? / Świadectwo warszawianki złożone w 1946 r. wobec Żydowskiej Komisji Historycznej

„Naraziłam życie mojego męża, swoje, i dwojga chłopców moich. Jedyna moja obrona były częste chodzenie do kościoła modlić się, by te niewinne dusze ocalały”. Zeznanie spisane z oryginalnych akt.

Helena Burchacka

Na prośbę z p. Hist. Kom. piszę ot te swoje przeżycie za czasów okupanta niemieckiego, od 1942 r. do chwili powstania 3 października 1942 r. Dowiedzieliśmy się, że ghetto Radzymińskie zostało zlikwidowane. Prędko mój mąż pojechał do Radzymina dowiedzieć się co się stało z jego przyjacielem, Jerzykiem Klejnberdem. Tam na miejscu dowiedział się, że niedaleko miasta, w odległości jakieś 7 klm. znajduje się jeszcze placówka Żydów pracujących. Była to farbiarnia im. „Izabelin”. Nie zważając na ulewny deszcz mąż poleciał szukać. Deszcz, ciemnica, błądził mój mąż, bo tam lasy były i nareszcie zmoknięty, niewyspany, dostał się do tej placówki. Znalazł swojego przyjaciela. Zabrał ze sobą zaraz p. Jerzyka i jeszcze dwie siostry, panienki Rózia i Sabina Wajnsztejn. Ta trójka była u mnie kilka tygodni. Dla Jerzyka wystaraliśmy się pracy w zakładzie fryzjerskim na Pradze a te panienki poszły do znajomych do Warszawy. Od tej chwili moje mieszkanie zaczyna być miejscem tranzitowem dla wielu Żydów. Stale u mnie nie można było być, bo mieszkał u mnie sublokator niejakiś pan Pazura, pijanica wielka i stale mi groził. Nie dość, że zaprzestał mi płacić komornego musiałam mu stale dopłacić t. zw. dać na wódkę. Jerzyk Klajnberd pracował na Pradze do chwili powstania, a był u mnie bardzo częstym gościem na noc. Następnie był u mnie Adaś Kerler przez dwa tygodnie. Częstym gościem była Różka Kosower.

Od 1945 do chwili powstania stale i ciągle przychodzili do mnie Rachela Jonisz i Iczek Goldman i wszystkie interesa handlowe u mnie załatwiali. Od października 1943 do stycznia 1944 był u mnie Leon Wajnsztejn. Nie tylko nie płacił mieszkania, ale nawet na moim życiu był. A gdy później dałam inną metę za 1500 zł miesięcznie, pierwszy miesiąc ja opłaciłam, a później dostawał 1000 zł z jakiegoś komitetu resztę ja mu dopłaciłam ze swojej kieszeni. Bywała u mnie Różka Szafran. Przez 4 tygodnie byli u mnie też Iczek Goldman z żoną i dzieckiem 1-roczne. Mieszkali w Radości i meta im się spaliła, w dodatku bez pieniędzy zostali i nie mieli gdzie wejść. Więc cóż miałam robić, może na żer Niemcom ich posłać, gdy przyszli do mnie prosić na dzień i zostali 4 tygodnie. I Wanda Elster przyniosła mi raz dwoje dzieci, na kilka dni. Jedna dziewczynka to jej bratanica była. Dziecko wtenczas chore było, a nawet parę buciczków jeszcze temu dziecku podarowałam. Czyż może sądzicie że to wszystko tak gładko było, jak się w tej chwili to piszę. Chyba rozumiecie, że nie. Ile strachu ile nerwów za każdym pukaniem. Skrytki u mnie żadnej nie było. Tu łapanka na ulicy, a ja z frontu mieszkam, to ulicę obstawili i diabli wiedzą, gdzie oni zajdą. Naraziłam życie mojego męża, swoje, i dwojga chłopców moich. Jedyna moja obrona były częste chodzenie do kościoła modlić się, by te niewinne dusze ocalały. Pogróżki mojego sublokatora i częste wizyty gości polskich Radzyminiaków, to o mało mnie do szału nie doprowadziło, bo i wszyscy Żydzi, co u mnie prócz dzieci Wandy są z Radzymina. I jedni drugich znali. A najgorzej trzeba było się bać tych znajomych, bo najwięcej oni Żydów szantażowali. O ile jak mi wiadomo dużo z naszych znajomych t.j. aryjczyków pobrali za to nawet niemałe sumy.

Ja zaś wszystkich trzymałam bezinteresownie, niektórych nawet dając swojego życia. Nie sądźcie moi państwo, że byłem bogaczką. Mąż mój ciężko pracował i mało zarabiał, dopiero później zaczęłam bimber pędzić i trochę lepiej mi się powiodło o tem mogą świadczyć ci co byli i do dziś dnia przychodzą do mnie.

Kreślę się z poważaniem

Helena Burchacka, W-wa, dnia 8.11. 1946 r.

Świadczymy zgodność tego pisma: Rachela Jonisz i Goldman Sura
Dla Żydowskiej Komisji Historycznej Warszawa Praga, Targowa 44

Zeznanie Heleny Burchackiej spisane przez nią dla Żydowskiej Komisji Historycznej znajduje się na s. 20 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Zeznania Heleny Burchackiej spisane przez nią dla Żydowskiej Komisji Historycznej na s. 20 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Antysemityzm jako polski znak towarowy i polska specjalność / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 46/2018

Niektórzy (antysemici?) uważają, że Żydzi mają tendencję do panoszenia się w kraju gospodarza… Faktem jest, że wyrzucano ich z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce.

Jan Martini

Antysemityzm jako polski znak towarowy

Jeszcze przed Marcem ’68 jeden z moich znajomych – światowej sławy skrzypek – mówił swoim kolegom (szeptem, aby nie narażać się na zarzut antysemityzmu), że artystom pochodzenia żydowskiego jest łatwiej w zawodzie, ponieważ 90% impresariów to Żydzi. Znaczy to tylko tyle, że z dwóch jednakowo zdolnych wirtuozów większe szanse na zrobienie kariery ma artysta pochodzenia żydowskiego. Czy stwierdzenie takich twardych faktów wyczerpuje już znamiona antysemityzmu?

Zdaniem pani ambasador Azari, w Polsce łatwo „obudzić demony antysemityzmu”. Z jej słów wynika, że jesteśmy odrażający i źli, bo „tylko w Polsce wydarzył się Marzec ’68”. Sądzę, że nic już nie jest w stanie zaszkodzić naszej reputacji, więc możemy się zwolnić z autocenzury.

Byłoby miło, gdyby ambasadorem był ktoś wykazujący pewną empatię dla Polski (z pewnością tacy ludzie istnieją), a już obowiązkiem urzędnika tej rangi jest zaznajomienie się z historią kraju, w którym wypadło mu służyć. Pani Azari powinna wiedzieć, że czystki etniczne były wynikiem porachunków frakcyjnych wewnątrz partii komunistycznej. Rzekomy antysemityzm Polaków nie miał z tym nic wspólnego.

Byłem świadkiem wydarzeń marcowych w Warszawie i pamiętam je jako protest przeciw zdjęciu ze sceny przedstawienia „Dziadów” w Teatrze Narodowym. W akademikach zbierano podpisy pod petycją z żądaniem przywrócenia spektaklu. Do naszego najmniejszego w Warszawie akademika (30 studentów) przy ul. Górnośląskiej przyszła wieczorem dziewczyna z listą. Mówiła, że zamierzają zebrać 10 tys. podpisów. U nas nie było wielu chętnych do firmowania własnym nazwiskiem petycji (oprócz mnie podpisało tylko 2 kolegów). Łatwiej przychodziło wyprowadzenie studentów na ulicę. Gdy okazało się, że zebrano tylko 3 tys. podpisów, a studentów wyrzucają z uczelni, powiało grozą. Dlatego na wiec w auli uczelni i spotkanie z delegacją uniwersytetu (Adam Michnik, Barbara Toruńczyk) przyszli wszyscy. Mimo apelu rektora o spokój i rozwagę z uwagi na „złożoność sytuacji”, dla nas sytuacja była prosta. Uchwaliliśmy petycję wzywającą władze do przyjęcia z powrotem relegowanych kolegów (Michnik, Szlajfer) i przywrócenia przedstawień „Dziadów”, bo „Mickiewicz to nasz narodowy poeta”.

Podczas naszych wielogodzinnych obrad, pod gmachem uczelni stały 2 autobusy z napisem „Wycieczka”, na którą przyjechał tzw. aktyw robotniczy z pałkami. Byłem wówczas na dyplomowym roku w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (obecny Uniwersytet Muzyczny). Wtedy udało mi się uniknąć „gniewu ludu”, a „karząca dłoń ludowej sprawiedliwości” uzbrojona w gumową pałkę dosięgła mnie dopiero w komunistycznym więzieniu w 1982 roku. Już po „Marcu” zaprzyjaźniłem się ze studentką o wybitnie semickim wyglądzie. Szczyciła się tym, że miała przodków rabinów. Na moje pytanie, czy istnieje u nas antysemityzm, odpowiedziała – „teraz już nie”.

Antysemityzm – polska specjalność

Choć dla większości Polaków Żydzi są całkowicie obojętni („siedzą gdzieś w Warszawie po ministerstwach i redakcjach”), to antysemityzm obok wódki, Chopina i kiełbasy jest najbardziej rozpoznawalnym w świecie polskim „znakiem towarowym”. Dlatego nie uwzględniano naszych próśb o ekstradycje zbrodniarzy stalinowskich, którzy po ucieczce z Polski („wypędzeniu”) w 1968 roku znaleźli azyl w Szwecji czy Wielkiej Brytanii. Motywowano, że z uwagi na antysemityzm obywatele pochodzenia żydowskiego są pozbawieni szans na uczciwy proces w Polsce.

Ale antysemityzm nie jest zjawiskiem specyficznie polskim. Historia zna przypadki niechęci do Żydów już w czasach biblijnych, a więc jeszcze przed pojawieniem się Polski. Izraelita Józef pozyskał zaufanie faraona, lecz ziomkowie Józefa, uzyskawszy uprzywilejowaną pozycję, wkrótce stali się uciążliwi dla Egipcjan. Ciąg dalszy opisany jest w Księdze Wyjścia. To najstarszy historyczny przekaz o antysemityzmie.

Wydaje się, że ze względu na swoją ekspansywność Żydzi nie cieszą się specjalną sympatią narodów, wśród których znaleźli gościnę. Niektórzy (antysemici?) uważają, że Żydzi mają tendencję do panoszenia się w kraju gospodarza… Faktem jest, że wyrzucano ich z wielu krajów Europy, a swoją „ziemię obiecaną” znaleźli dopiero w Polsce.

Rosja dbała zawsze o staranne skłócenie narodów ujarzmionych przez siebie i dlatego Rosjanie mają długą tradycję w wytwarzaniu i pielęgnowaniu antysemityzmu wśród Polaków i Ukraińców. Ale prawdziwą maestrią w dziele skłócenia Polaków z Żydami wykazali się dopiero Sowieci w 1945 roku, powierzając polskim Żydom-komunistom administrowanie świeżo zdobytym krajem.

Często mówi się o „nadreprezentacji” Żydów w gremiach kierowniczych tej namiastki polskiej państwowości – sowieckiego protektoratu znanego jako PRL. Ponieważ obywatele pochodzenia żydowskiego stanowili ok. 1% populacji ówczesnej Polski, to trudno mówić o „nadreprezentacji” w Komitecie Centralnym PZPR – a więc w centralnym organie władzy – gdzie ich ilość w 1948 roku dochodziła do 70%! Są relacje, że towarzysze czasem przechodzili na jidysz, chcąc się porozumieć w kwestiach zbyt istotnych, by wiedzieli o nich mniej ważni członkowie KC. Nic dziwnego, że ci mniej ważni odegrali się w 1968 roku. Nastąpiło wówczas tzw. „wyrzucenie Żydów”, czyli pozbawienie ich intratnych stanowisk. Ci, którzy deklarowali chęć opuszczenia kraju, dostawali paszport bez prawa powrotu.

Nikt nie prześladował pianisty, docenta na mojej uczelni – Ryszarda Baksta – wyjechał i natychmiast został profesorem londyńskiej Royal Academy of Music. Podrzędne stanowisko w Warszawie zamienił na prestiżowe w Londynie. Cały ten wątek „martyrologiczny”, mówienie o „zerwaniu ciągłości nauki polskiej” jest przesadą, a już porównywanie Marca ’68 do Katynia przez red. Michnika jest wręcz bezczelnością. Mało kto sobie zdaje sprawę, że czystki na uczelniach w latach 1986–1987 przewyższały te marcowe, ale nie mówi się o „zerwaniu ciągłości”.

Prezydent Duda wzruszająco przemawiał do emigrantów 1968 roku: „Tym, którzy zostali wtedy wypędzeni, i rodzinom tych, którzy zginęli, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie Rzeczypospolitej, proszę, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce za to, że dokonano tego haniebnego aktu”. (…) „Co za żal, co za stratę ponosi dzisiejsza Rzeczpospolita, że Was dzisiaj z nami nie ma”. Nawiasem mówiąc, w rewolcie 1968 roku nie było ofiar śmiertelnych, choć osobiście znałem takich, co zostali spałowani (akurat nie byli pochodzenia żydowskiego). Czy ktoś kiedyś wypowie podobne słowa w odniesieniu do miliona Polaków, którzy opuścili kraj w latach osiemdziesiątych i pracowali później gdzieś przy azbestach? Może nie byli tak błyskotliwi jak stalinowscy naukowcy w rodzaju Baumana, Brusa czy Schaffa, którzy natychmiast zrobili kariery na zachodnich uczelniach. Wydaje się jednak, że talenty tych ostatnich mogły być wspomagane przez etniczną solidarność wpływowych ziomków, bo w ciągu 2 tys. lat diaspory Żydzi wykształcili pewną „technologię” radzenia sobie w środowiskach nie zawsze przyjaznych. Choć osób pochodzenia żydowskiego jest już w Polsce znacznie mniej niż po wojnie, mechanizmy tej „technologii” można prześledzić wyraźnie i dziś, np. w „zawodzie” dyrektora teatru.

Pod parasolem lobby

„Zawodowy” dyrektor teatru pan A.R jest z pewnością człowiekiem utalentowanym, ale utalentowanych jest znacznie więcej niż dostępnych teatrów, więc aby otrzymać dyrekcję, dobrze jest mieć kogoś życzliwego (lub kilku) w ministerstwie. W jego życiorysie zamieszczonym w Wikipedii jest informacja o studiach w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie (wiadomość, że studiów nie ukończył jest taktownie przemilczana). Po debiucie w ruchu amatorskim i epizodzie pracy w charakterze aktora, został dyrektorem teatru w Gorzowie. Wkrótce zaczął również reżyserować (reżyseria to ukoronowanie studiów teatralnych. Formalnie można ją studiować po ukończeniu innego kierunku). Następnie obejmował dyrekcje teatrów w Olsztynie, Koszalinie, Szczecinie, Lublinie, by ostatecznie wylądować w Warszawie. Lecz tu okazało się, że wszystkie teatry mają już dyrektorów, więc R. czynił starania o powołanie nowego teatru… Ponieważ dyrektor R. „teatr swój widział ogromny”, zwykł był realizować na koszt państwowego mecenasa niezwykle drogie, pożerające budżet przedstawienia. Było to na ogół przyczyną częstych zmian jego miejsca pracy (Wikipedia: „odszedł po konflikcie z partyjnymi władzami województwa”). Poznałem pana A.R. podczas jego dyrektorowania w Koszalinie. Wystawialiśmy sztukę muzyczną. Jako kierownik muzyczny teatru już przygotowałem 4-osobowy zespół akompaniujący, gdy dyrektor oznajmił: „Będziecie mieć jeszcze jednego muzyka”.

Nie zdołałem przekonać dyrektora, że nie jest potrzebny piąty muzyk, miejsca na scenie mało, aranże już gotowe itp. Ziutek nie był zawodowym muzykiem, ale był właścicielem gitary, na której okazjonalnie grywał na imprezach towarzysko-plenerowych. Znosił cierpliwie złośliwości kolegów-muzyków, którzy wyłączali mu wzmacniacz, chowali nuty itp. Wkrótce otrzymał propozycję skomponowania muzyki do pewnej sztuki, w myśl zasady: „komponować każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej”. Gdy Ziutek miał już w życiorysie pracę w profesjonalnym teatrze, jego kariera wstąpiła na szybką ścieżkę. Został dyrektorem klubu studenckiego Hybrydy – widocznie w Warszawie nie było odpowiedniego kandydata, więc poszukano w Koszalinie. Pogłoskom, że wyjechał do Izraela, nie dałem wiary – życie w tamtym kraju jest trudne (za dużo Ziutków). Poza tym nie można prowadzić duszpasterstwa akademickiego (i taką pozycję ma Ziutek w swoim życiorysie).

Na jego stronie FB można wyczytać: „Mgr filologi polskiej, kompozytor, multiinstrumentalista (gitara, flet prosty, sitar), autor tekstów, tłumacz (włoski, rosyjski, angielski), zajmuje się pośrednictwem handlowym, interesuje się filozofiami wschodu i jogą”. Poza tym pisuje na portalu Libertas, wspiera KOD w walce o demokrację, niepokoi się sytuacją w Kościele katolickim (jego zdaniem Kościół oderwał się od chrześcijaństwa), a także wzrastającym antysemityzmem (dowodem na to jest zakłócenie wykładu mjr. Baumana przez narodowców). Chciałoby się powiedzieć: „Ziutek! Nie chodzi o Żyda Baumana, tylko o funkcjonariusza NKWD ze zbrodniami na sumieniu”. Z perspektywy lat miło wspominam Ziutka (milej niż dyrektora R.). Choć jego karierze pomogły „siły nieczyste” (co może irytować), dobrze, że tak barwne postaci są wśród nas. Bez nich życie byłoby szare i mdłe.

U dyrektora R. rozpoczęli kariery także inni artyści – m.in. Agnieszka Holland, jej mąż Laco Adamik i Feliks Falk, którzy wkrótce sami zaczęli reżyserować. Reżyserowanie (niekoniecznie na niwie sztuki) jest ulubionym zajęciem osób pochodzenia internacjonalistycznego.

Kariera artysty z „turbodoładowaniem” uświetniona jest nagrodami na festiwalach i usłana dobrymi recenzjami (Jeśli recenzent bywa marudny, może stracić pracę – szybko znajdzie się inny, lepiej doceniający walory artystyczne przedstawień). Reżyser wspomagany wpływowym lobby ma szansę na rozwój artystyczny, inni mają „pod górkę” i często lądują na etacie instruktora teatralnego w domu kultury.

Historyczne pojednanie „natolińczyków” z „puławianami”

O tym, jak niebezpieczne jest naruszenie „parasola ochronnego”, przekonał się minister rządu Jana Olszewskiego Jerzy Kropiwnicki. „Odziedziczył” on po poprzednim ministrze Kuroniu kilku wiceministrów. Wśród nich była posłanka opozycyjnej Unii Demokratycznej. A więc była ona równocześnie w rządzie i opozycji, będąc „za, a nawet przeciw”. Aby zapobiec sytuacji, w której przedstawiciel ministerstwa referuje propozycje rządu, a następnie biegnie do ław opozycji i głosuje przeciw, Kropiwnicki zdymisjonował panią wiceminister. Rozpętała się burza. Prasa pisała o atmosferze Marca ’68, zarzucano rządowi nacjonalizm, a ministrowi antysemityzm. Minister Kropiwnicki nie wiedział (my wszyscy też), że przy wódce w Magdalence nastąpiło historyczne pojednanie skłóconych w 1968 roku frakcji, a Cz. Kiszczak powierzył „puławianom” („żydokomunie”), którzy już wówczas stali się „opozycją demokratyczną”, kształtowanie myślenia Polaków, czyli tzw. „zarządzanie postrzeganiem”. Władze komunistyczne wykazały się wielką gorliwością przy tworzeniu „pierwszej opozycyjnej gazety między Łabą a Pacyfikiem” (lokal, telefony, przydział papieru, druk). W zamian natolińczycy („chamokomuna”) otrzymali pełną ochronę medialną przed lustracją, dekomunizacją czy próbami karania zbrodniarzy komunistycznych. Skutecznie przekonano Polaków, że komuny nie ma (Br. Geremek: „Komunizm? Partia komunistyczna? Te rzeczy już nie istnieją”), więc karanie będzie tylko „zaspokajaniem żądzy zemsty” (cytat z sędziego TK mgr. Stępnia).

Współdziałanie pogodzonych koterii komunistycznych widać wyraźnie w walce o „niezawisłość sądów”. „Grupa trzymająca sądy” skutecznie zabezpieczała red. Michnika przed tymi, którzy próbowali go krytykować. Redaktor wytaczał dziesiątki procesów i wszystkie wygrywał.

Do podręczników powinno trafić uzasadnienie wyroku sędzi Agnieszki Matlak, która „w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej” stwierdziła: „Negatywne treści na temat Adama Michnika, redaktora naczelnego »Gazety Wyborczej« oraz wydawcy tej gazety Agory SA są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego” (negatywne treści to sobie można wygłaszać na temat Kaczyńskiego…). Nic dziwnego, że wdzięczna „Gazeta Wyborcza” tak żywiołowo broni kształtu sądownictwa odziedziczonego po komunie.

I choć „puławianie” (a właściwie ich progenitura) po 1989 roku otrzymali potężne wsparcie od bliskich im ideowo i etnicznie światowych centrów finansowo-medialnych, to nie zdominowali „natolińczyków”. Obie frakcje zgodnie współdziałają na odcinku zwalczania aspiracji niepodległościowych Polaków. Br. Geremek: „Uczucia narodowe były przez długi czas naturalnym odniesieniem przeciwko władzy, oznacza to, że niebezpieczeństwo istnieje, ale jesteśmy czujni i będziemy umieli stawić mu czoła. (…) Polityka dekomunizacji powoduje krzywdę ludzką, wzrost fanatyzmu, spiralę zemsty i nienawiści, powstaje więc sytuacja, w której pierwszy lepszy może sięgnąć po władzę”. Jest zrozumiałe, że po władzę nie powinien sięgać „pierwszy lepszy”…

Innym dowodem na współpracę sił zainteresowanych, by Polacy nie „wybili się na niepodległość”, jest TVN. Ulubiona stacja telewizyjna ludzi postępu została założona przez służby proweniencji moskiewskiej, a po przemianach własnościowych stała się bliska Kongresowi Żydów Amerykańskich, nie zmieniając ani o jotę linii programowej i składu redakcji.

Tylko w wojsku przeprowadzono czystki „marcowe” skrupulatnie. Wojskowi nazwali to „odżydzaniem”. Z tego względu red. Sakiewicz nazwał byłego generała Jaruzelskiego największym antysemitą polskim. To jednak przesada – Jaruzelski był żołnierzem i tylko wykonywał rozkazy…

W „cywilu”, ze względu na swoją elastyczność i zdolności przystosowawcze, liczni „puławianie” przetrwali rok 1968 i nadal stanowili wpływową elitę. Przykładem może być „Polityka” – organ Komitetu Centralnego PZPR (najciemniej pod latarnią?), w której spora grupa publicystów pochodzenia żydowskiego przeczekała wszelkie zawirowania. Niektórzy pisują do dziś. Z okazji niedawnego jubileuszu pisma jej redaktor naczelny powiedział, że „Polityka” nigdy nie zmieniła swojej linii programowej. Komuniści i opozycja „demokratyczna” mają wspólne korzenie i wspólne interesy. Sam Michnik kilka lat wcześniej pisał o „fundamentalnej zbieżności interesów kierownictwa politycznego ZSRR, kierownictwa politycznego w Polsce i polskiej demokratycznej opozycji”.

„Mordowaliśmy, ale nie budowaliśmy obozów”

…bo byliśmy zbyt prymitywni, mordowaliśmy cepami, nie mieliśmy tak zdolnych chemików, żeby wymyślić tani, skuteczny i łatwy w użyciu preparat – cyklon B. Polscy konstruktorzy nigdy nie wpadliby na pomysł, żeby tłuszcz wytapiany ze zwłok odprowadzać specjalnymi rynienkami, by nie zalewał paleniska. Tyle mniej więcej można wywnioskować ze słynnych słów polityka PO. Świadczą one o bezbłędnym wyczuwaniu międzynarodowego zapotrzebowania, bo istnieje pilne zapotrzebowanie na polskie zbrodnie. Na tym polu mamy tak mizerne dokonania w stosunku do sąsiadów… Ale można liczyć na uczynnych polityków totalnej opozycji. Powiedzą wszystko, co trzeba. Będzie można powoływać się i cytować. Nie ulega wątpliwości, że z tych słów (i podobnych) zrobi się użytek. Już polscy mężowie stanu zaczynają pielgrzymować do Tel Awiwu. Na razie był pan Jaśkowiak i pani Lubnauer. W miarę zbliżania się terminu wyborów pojadą następni, by szukać poparcia w zamian za usługi w pompowaniu antypolonizmu.

Skąd się wziął antypolonizm u Żydów? Raczej nie wyssali go z mlekiem matki. Jeszcze kilkanaście lat temu były w Izraelu polskie księgarnie, a starsi Żydzi pamiętali o polskiej pomocy przy tworzeniu ich państwa. Oczywiście byli i tacy, którzy mieli złe (czy nawet tragiczne) doświadczenia w kontaktach z Polakami. Ale powszechna wrogość do Polski jest w Izraelu zjawiskiem nowym, które niestety pogłębia się w miarę postępu prac licznych badaczy Holokaustu. Podobnie jak entropia, która według praw fizyki zawsze musi wzrastać, tak w miarę upływu lat wzrasta żydowski antypolonizm (a także ilość „ocalonych z Holokaustu”).

Naukowcy cytują siebie nawzajem i naukowo wyszło im, że Polacy byli gorsi od nazistów. Szukałem w materiałach izraelskich jakichś nazwisk hańby – konkretnych nazwisk polskich zbrodniarzy. WSZĘDZIE powołują się tylko na Jedwabne i badania profesora Grossa…

Profesor Wolniewicz wykazał, jaka jest metodologia określania ilości ofiar zabitych przez Polaków i jak wyglądają „naukowe podstawy” obliczeń. Wszystko zaczęło się 3.10.2011 r. od nominacji przez ministra kultury nowego dyrektora Żydowskiego Instytutu Historycznego. Został nim Paweł Śpiewak. Profesor Wolniewicz pisze: „Nowy dyrektor, powołując się na książkę o stosunku polskich chłopów do Żydów wydaną przez Barbarę Engelking, oznajmił: »Z tych badań wynika, że z rąk Polaków zginęło w czasie wojny 120 tys. Żydów«. Dalej zaś powołuje się już na tę liczbę jak na ustaloną (»skoro historycy wyliczyli…«) i wzywa Polaków do »prawdziwej refleksji« nad nią. Liczba »120 tys.« jest nowa. Rok temu Gross wymieniał »200 tys.«, z czego się potem wycofał do »kilkudziesięciu tysięcy«. Skąd Śpiewak tę liczbę ma? Wziął ją z centralnej wytwórni antypolskich oszczerstw, jaką jest Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk, czynne od ośmiu lat. Kieruje nim Barbara Engelking-Boni, psycholożka i żona ministra Boniego. Centrum stosuje różne chwyty politycznego marketingu, a jednym z nich jest żonglerka sfingowanymi liczbami. W latach 2007–2010 Centrum realizowało »program badawczy« o nazwie Ludność wiejska w GG wobec Zagłady i ukrywania się Żydów 1942–1945, finansowany przez The Rotschild Foundation Europe, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP oraz Conference on Jewish Material Claims against Germany. Owocem są trzy książki wydane w 2011 roku przez Centrum. Ich tytuły mówią za siebie: B. Engelking Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945; J. Grabowski Judenjagd: polowanie na Żydów 1942–1945; praca zbiorowa (red. B. Engelking) Zarys krajobrazu: Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942–1945.

Jak działa Centrum, to pokazuje wywiad z jego szarą eminencją Aliną Skibińską, od 1996 r. pracowniczką Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i jego przedstawicielką na Warszawę. Wywiad z nią ma tytuł Chłopi mordowali Żydów z chciwości („Rzeczpospolita” 13.01.2011) i usilnie broni Grossa. Na pytanie »Czy Gross te 200 tysięcy wymyślił«, Skibińska odpowiada: »Nie, to jest oparte na pewnej kalkulacji. Szacuje się, że około 10 procent polskich Żydów uciekło. Daje to więc co najmniej 250 tysięcy osób«. Skąd taka pewność u tej Skibińskiej i owe »10 procent«? Engelking-Boni w rozmowie z PAP-em 10.02.2011 tak tłumaczy ową liczbę Żydów, którzy próbowali się ratować: »Historyk Szymon Datner oceniał, że było ich około 10 proc., czyli około 250 tysięcy Żydów. 40 tys. z nich przeżyło wojnę« (Miesiąc wcześniej u Skibińskiej było 60 tys., ale tę rozbieżność pomińmy). Śpiewak całe te 120 tys. przypisuje ryczałtem Polakom i pod firmą ŻIH puszcza tę liczbę w świat. Złą wolę tu widać, ale nam chodzi o co innego: o te 10%, na których całe to żydowskie oszczerstwo stoi.

Ta niewielka książka Datnera (podtytuł: Karta z dziejów ratownictwa Żydów w okupowanej Polsce) jest źródłem ostatnim; Datner nie próbuje tu niczego oceniać procentowo, nie robi żadnych wyliczeń. Wypowiada luźne „przypuszczenie” i to wszystko. Z tego ogólnikowego i niezobowiązującego przypuszczenia zrobiono potem na kolanie konkretną i okrągłą liczbę »10%«, nadzwyczaj poręczną propagandowo. U Datnera tych »10 procent« nie ma. Liczba ta jest czystym zmyśleniem, a branie jej za punkt wyjścia do jakichkolwiek wnioskowań czy dyskusji dyskwalifikuje je z góry metodologicznie.

Polska profesura milczy. Milczą zwłaszcza członkowie Polskiej Akademii Nauk, którzy in corpore własnymi nazwiskami poczynania tego pseudonaukowego »Centrum PAN« firmują”.

Równie „naukowo” naukowcy z ŻIH mogli oszacować, że Niemcom uciekło 20% Żydów, by następnie znaleźć śmierć z rąk polskiej dziczy. Wtedy liczba ofiar wynosiłaby efektowne pół miliona. Kłamstwa paru osób (pracujących za nasze pieniądze) idą w świat podparte autorytetem Polskiej Akademii Nauk, a rzesza „badaczy Holokaustu” powiela je jako „naukowe ustalenia zaczerpnięte u źródeł”.

The Rotschild Foundation nie udzieli grantu, żeby zbadać, ile polskich ofiar mają na sumieniu żydowscy współobywatele na Kresach podczas sowieckiej okupacji w latach 1939–1941. Większość „tylko” donosiła do NKWD, ale są i tacy, którzy osobiście mordowali. Znamy sporo nazwisk oprawców i ofiar (ofiarami przeważnie byli urzędnicy polskiej administracji), daty i miejsca zbrodni – Kobryń, Dobromil, Łuck i wiele innych miejscowości. Przez analogie do wydanej w 2010 roku książki Koniec niewinności: Polska wobec swojej żydowskiej przeszłości (przekład z francuskiego), można by napisać Koniec żydowskiej niewinności. Byłoby to jednak żałosne licytowanie się na zbrodnie. Poza tym nie domagamy się od Izraela żadnych kontrybucji.

Jest też banalniejsza przyczyna antypolonizmu. Cała młodzież szkolna w Izraelu jeździ z pielgrzymkami do Auschwitz. Wycieczki te są zawsze zabezpieczone przez uzbrojonych ochroniarzy (czy obecność uzbrojonych osobników obcego państwa na terenie Polski w ogóle jest legalna?). Młodzież jest instruowana, by nie oddzielać się od grupy, nie zbliżać się do krajowców i nie rozmawiać z nimi (mogą zamordować).

W ten sposób kolejne pokolenia Izraelczyków zostały zindoktrynowane, a niechęć do Polaków została niemal „wprasowana” w ich geny. Firmy ochroniarskie eskortujące wycieczki są zainteresowane w podtrzymywaniu poczucia zagrożenia. Warto wiedzieć, że biznes ochroniarski to ważna część gospodarki Izraela, bo Izraelczycy uchodzą za najlepszych ekspertów od terroryzmu. To dlatego na wszystkich statkach wycieczkowych odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo pasażerów są zawsze oficerowie z Izraela.

Kłamstwo na służbie

Chrześcijanie są niewolnikami prawdy („prawda was wyzwoli”). Kłamstwo w naszej kulturze ma bardzo złe notowania. Jeszcze do niedawna kłamcy nie podawało się ręki. Z punktu widzenia ludzi innych kultur dziwaczne chrześcijańskie przywiązanie do obiektywnych faktów utrudnia racjonalne działanie. Wiem, jak kłamią Semici, bo mieszkałem 4 lata w Kairze. U Semitów (i ich pojętnych uczniów – komunistów) liczy się skuteczność, a kłamstwo jest zbyt cennym narzędziem, aby z niego nie korzystać. (Christopher Story o ministrze spraw zagranicznych ZSRR Kozyriewie: „Ani jedno jego słowo nie było prawdą”. Cz. Kiszczak: „Nigdy nie widziałem teczki Wałęsy”). Prawda jest ryzykowna i może zabić. O naszym przywiązaniu do prawdy wiedzieli funkcjonariusze NKWD. Często po ich słowach „pan – polski oficer – kłamie?” Polak zaczynał mówić prawdę.

Ponieważ posiadanie w rodzinie ofiary Holokaustu nobilituje towarzysko, przywódca izraelskiej opozycji Jair Lapid mówił, że jego babkę zabili „Niemcy z Polakami”, choć obie jego babki przeżyły wojnę i nie miały nic wspólnego z Polską. Z kolei Joel Merqui – przewodniczący Żydowskich Gmin Wyznaniowych we Francji – w audycji telewizyjnej użył figury retorycznej: „Hiszpanie wygnali Żydów, którzy uciekli do Polski, a Polacy ich zagazowali”. Nikt z obecnych w studio nie zaoponował.

Niejaki Ronen Bergman zadał premierowi Morawieckiemu na konferencji w Monachium prowokacyjne pytanie, po którym został nagrodzony huraganem braw. W jego opowieści matka nauczyła się polskiego w szkole i podsłuchała rozmowę sąsiadów itp. Kłamstwo było oczywiste – w polskich szkołach nie uczyły się 5-letnie dzieci, a tyle musiałaby mieć jego matka w czasie wybuchu wojny. Bergman jest specjalistą od spraw wywiadu i autorem książek na ten temat. Nie ulega wątpliwości, że jest funkcjonariuszem „pod przykryciem” i był zadaniowany. Jego wystąpienie miało podobny cel jak audycja TVN o obchodach urodzin Hitlera. Chodzi o sprowokowanie Polaków. Może uda się zorganizować jakiś pogrom?

Awantura wokół ustawy o IPN i nagłośnienie jej na cały świat przez potężne tuby propagandowe miały też dobre strony. Uświadomiło nam faktyczny zakres naszej suwerenności. I nawet nie musimy pytać, o co chodzi. Wiemy, że chodzi o pieniądze. O wielkie pieniądze. Nasze pieniądze.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Antysemityzm jako polski znak towarowy” znajduje się na s. 5 i 6 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Antysemityzm jako polski znak towarowy” na s. 5 kwietniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

 

Musimy udowodnić, że nie opłaca się nas atakować. Geopolityczny tygiel / Jerzy Targalski, „Kurier WNET” 46/2018

Antysemici i ludzie, którzy uważają, że trzeba siedzieć cicho, tak naprawdę są przekonani o tym, że Żydzi rządzą światem. I że my w starciu z Żydami amerykańskimi przegramy. Ja uważam, że wygramy.

Jerzy Targalski

Musimy udowodnić, że nie opłaca się nas atakować

W związku z kryzysem w stosunkach polsko-żydowskich i atakiem lobby żydowskiego w Ameryce oraz elit politycznych w Izraelu na Polskę, zaczęto mówić dużo o dialogu. Czemu taki dialog służy? Niczemu, poza dwoma celami: zaciemnić sytuację, stworzyć taką atmosferę, żeby nikt już nie wiedział, o co chodzi i żeby można było bezpiecznie skapitulować. Taki cel nie jest godny szacunku. Drugi to przedłużenie całej sprawy. Pod przykrywką bezproduktywnego dialogu toczą się negocjacje. W każdym konflikcie są strony, które liczą, jakie są straty w wypadku przegranej i jakie będą koszty, które trzeba ponieść w razie zwycięstwa. Zatem naszym celem powinno być zwiększenie kosztów przeciwnika, żeby zrozumiał, że nawet gdyby wygrał, będzie to pyrrusowe zwycięstwo i dlatego warto się z nami porozumieć.

Przypominam: Polska będzie miała sojuszników, jeżeli inne państwa będą się bały nas atakować. I to jest jedyny powód, dla którego warto będzie z Polską zawierać sojusze. Co zatem powiedział premier Morawiecki w Monachium; jaki przekaz został skierowany do środowisk żydowskich? Premier Morawiecki – świadomie czy nieświadomie – przekazał środowiskom żydowskim następującą informację: „Jeżeli będziecie nas atakowali, odpowiemy przypomnieniem prawdy o Holocauście. I wtedy wasza religia Holocaustu rozsypie się w proch. A zatem nie atakujcie, bo zlikwidujemy waszą religię Holocaustu, która jest dla was podstawą nie tylko jedności Izraela, nie tylko akcji emigracyjnej do Izraela, ale przede wszystkim podstawą wyciągania pieniędzy od wszystkich pozostałych. Dlatego nie opłaca się Polski atakować”.

Ten przekaz trzeba wzmocnić. Dlatego, czy ktoś jest zwolennikiem, przeciwnikiem, całkowitym, umiarkowanym czy wybiórczym krytykiem premiera Morawieckiego – to wszystko nie ma znaczenia i musi zejść na dalszy plan. Najważniejsza sprawa teraz – bo to jest najważniejszy konflikt, jaki w tej chwili toczymy – to wesprzeć premiera Morawieckiego, żeby nie skapitulował. Żeby się nie załamał, nie wycofał, nie uległ namowom rozmaitych „dialogantów”, co to będą opowiadali, jak to Żydom w Polsce dobrze było, jakby oni o tym nie wiedzieli albo ich to obchodziło – tylko jasno trzymał się tej taktyki:

Będzie prawda o Holocauście i nie utrzymacie swojej religii Holocaustu, chyba, że a) zrezygnujecie z kampanii nienawiści na forum międzynarodowym i w Izraelu przeciwko Polsce, i b) – zrezygnujecie z roszczeń do mienia bezspadkowego.

Na marginesie chciałem przypomnieć, jak wyglądała ustawa reprywatyzacyjna w Czechach w 1991 roku. Zakładała ona – a w grę wchodziło mienie Niemców sudeckich – że żeby odzyskać majątek, trzeba spełniać dwa warunki. Po pierwsze, być obywatelem czeskim, po drugie mieszkać w Czechosłowacji – bo wtedy jeszcze była Czechosłowacja. A zatem takie rozwiązania już były. Wtedy Czechosłowacja, a szczególnie Czechy i premier Klaus, nie byli tak atakowani. Dlaczego? Bo uznawano, że Czechy i tak będą częścią Niemiec, więc atak na Czechy byłby atakiem na Niemcy. Ale też dlatego, że Czesi, mimo opcji niemieckiej, potrafili bronić własnych interesów. Nie merdali ogonkami, nie padali na kolana, nie bili twarzą o ziemię, nie przepraszali, że istnieją. Twardo bronili swoich interesów.

Teraz zastanówmy się, co chcemy osiągnąć my. W tej sprawie zbiegają się interesy co najmniej czterech naszych przeciwników. Są to interesy organizacji żydowskich w Ameryce, które są najbardziej winne temu, że tylu Żydów zginęło w Holocauście, ponieważ to amerykańscy Żydzi odmawiali pomocy swoim braciom na Wschodzie. Następnie – elity żydowskie w Izraelu, które wiedzą, że nienawiść do Polski zwiększa szanse wyborcze, tak jak w Polsce nienawiść do Ukrainy, do Żydów, antysemityzm czy nieustanne polowanie na tak zwanych banderowców. Z tego korzystają nasi wrogowie – Niemcy i Rosja, a za tym stoją jeszcze rozmaici genderyści w Brukseli. Każdy interes jest inny, ale każdy sprowadza się do zniszczenia Polski, do złamania naszego oporu. Musimy się temu przeciwstawić. Jeśli wyłączymy z tego, za pomocą taktyki, o której mówiłem, lobby żydowskie w Ameryce i elity żydowskie w Izraelu, wówczas Niemcy i Rosja stracą instrument. Degeneraci w Brukseli zawsze będą mieli tu, w Polsce, kandydatów na zarządców Polski i nadal targowicę popiera około jednej piątej wyborców. Ale to już jest kwestia naszego stosunku do tych, którzy są zaprzańcami.

Reakcje antysemickie, jak i nawoływanie do dialogu, wynikają z dwóch przyczyn. Po pierwsze – z ogromnego strachu. To jest paradoksalne, że zarówno antysemici, jak i ludzie, którzy uważają, że trzeba siedzieć cicho, tak naprawdę są przekonani o tym, że Żydzi rządzą światem. I uważają, że my w starciu z Żydami amerykańskimi przegramy. Ja uważam, że wygramy. Wygramy, a nasza taktyka powinna polegać na stałym pokazywaniu im: wam się to nie opłaci.

Drugą przyczyną jest przekonanie, że jeśli nie będziemy cicho, jeżeli się nie poddamy, to ucierpią na tym stosunki amerykańsko-polskie; że lobby żydowskie w Ameryce zmusi Stany Zjednoczone do zerwania stosunków z Polską. I za tym znów stoi przekonanie zarówno antysemitów, jak i tak zwanych ugodowców, że polityka amerykańska jest dyktowana przez lobby żydowskie i Izrael. Ja się z tym nie zgadzam.

Dowodem na to, że mam rację, jest choćby to, że Ameryka zabroniła Izraelowi wszcząć wojnę z Iranem i dokonać prewencyjnych nalotów. Cały czas, zarówno za Obamy, jak i teraz, Izrael jest trzymany przez Stany Zjednoczone za gardło, bo one pilnują własnych interesów. Oczywiście są tam wpływy lobby żydowskiego, ale Stany pilnują własnych interesów. Jeżeli będą miały do wyboru sprzedawać nam swoją broń albo nie sprzedawać nic, tylko żebyśmy futrowali organizacje żydowskie w Ameryce, to chyba jest oczywiste, jaką opcję wybierze lobby zbrojeniowe w Ameryce. Lobby zbrojeniowe w USA jest naszym sojusznikiem.

Gdyby Stany Zjednoczone z nami zerwały, bo tak będzie chciało lobby żydowskie, to by znaczyło, że cała polityka amerykańska miała na celu wyłącznie postraszenie Niemców i Rosji, czyli że i tak by z nami zerwali. Moim zdaniem interesy amerykańskie polegają na stałej obecności na naszym obszarze, celem zrównoważenia wpływu Niemiec i niedopuszczenia do sojuszu niemiecko-rosyjskiego.

Co trzeba zrobić? Przede wszystkim trzeba rozszerzyć front i wprowadzić zamieszanie na polu przeciwnika. Po pierwsze, przypomnieć wszystkim państwom i narodom Międzymorza, że jeżeli upadnie Polska, to jako pierwsza, ale oni wszyscy będą płacili tak jak my albo jeszcze więcej. U nas szaulisów nie było. To nie my, to Nachtigall robił pogrom żydowski we Lwowie. To ksiądz Tiso wywoził Żydów słowackich do Oświęcimia. To nilaszowcy mordowali Żydów na Węgrzech. A więc, jeśli się ta operacja uda, będą płacili wszyscy inni.

Druga sprawa: przypomnieć państwom zachodnim, jak uniemożliwiały ratowanie Żydów. I zapytać organizacje żydowskie, zwłaszcza w Ameryce, czy na przykład domagają się odszkodowań od Stanów Zjednoczonych za to, że nie wpuszczając statku Saint Louis, spowodowały śmierć większości jego pasażerów, którzy uciekali przed Hitlerem.

Trzeba pamiętać, że w latach 30. hitlerowcy wysłali dwóch późniejszych wysokich funkcjonariuszy aparatu zagłady do Palestyny, żeby się zorientowali, czy jest możliwe przesiedlenie tam Żydów. Tamci stwierdzili, że nie. Takie były podstawy historyczne decyzji o wymordowaniu narodu żydowskiego. Ale gdyby Zachód zgodził się na przesiedlenie Żydów, tych ofiar by nie było. Gdyby Zachód zgodził się na propozycję Polaków zbombardowania torów do Oświęcimia, tylu ofiar by nie było. Niech wszyscy wiedzą, że oni też będą płacić, nie tylko Polacy.

I sprawa najważniejsza: przypominanie o skali kolaboracji żydowskiej w wymordowaniu narodu żydowskiego. Nie tylko w Polsce, ale na wszystkich możliwych dostępnych forach zagranicznych, w językach obcych. Niech się przeciwnicy zorientują, że tę wojnę przegrają i lepiej, żeby się na czas wycofali, bo poniosą koszty. My zapłacimy, ale i tak jesteśmy nielubiani. A jeżeli oni przegrają, to wszyscy się na nich rzucą. To są nasze argumenty i podstawy pod nasze zwycięstwo. Ale warunek najważniejszy: nie wolno się wycofywać ani chować się pod stół.

Jaka na tym tle jest oferta niemiecka? Bądźcie naszym landem, to was obronimy. Za moich młodych lat mówiło się: „Nie ze mną te numery, Brunner, ty świnio!” Druga oferta to ta, którą Sigmar Gabriel złożył ostatnio, bardziej niebezpieczna: wróćmy do status quo sprzed wojny; my znów będziemy dla was pilnowali Europy. Mam nadzieję, że Ameryka na to nie pójdzie, a my pomożemy jej zrozumieć, że to oszustwo.

Z głupoty, z nienawiści, z chęci zdobycia popularności czy zysku albo pod dyktando Łubianki rozpowszechniane są, oprócz odsądzania od czci i wiary wszystkich Żydów, trzy tezy: że w Polsce będzie okupacja żydowska, że Żydzi dążą do stworzenia państwa wyspowego, czyli zajęcia wszystkich miast na obszarze Międzymorza – co samo w sobie jest wielką głupotą, bo Żydów by nie starczyło – i trzecie, że amerykańskie bazy w Polsce są po to, żeby strzelać do Polaków, gdyby się chcieli buntować przeciwko Żydom. Powtarzają to rosyjscy agenci, a głupcy łykają. Jest to pogląd podsuwany przez Łubiankę, który wykorzystuje strach, rzekłbym, atawistyczny, że w Izraelu nikt o niczym nie myśli, jak tylko o tym, żeby się przesiedlić do Polski i nas zniewolić. Tymczasem podstawowym celem Izraela i pokolenia sabrów, czyli Żydów urodzonych już w Izraelu, jest wzmocnić Izrael. W tej chwili sprowadzają Żydów z Europy Zachodniej do Izraela, a służy temu między innymi ostrzeganie przed zagrożeniem islamskim. I dlatego w ostatnich kilku latach z Francji przesiedliło się do Izraela 30 000 Żydów.

Jakie są cele rosyjskie? Bardzo proste. Z jednej strony chodzi o budowę w Polsce antysemickiej, prorosyjskiej partii narodowej, która zwiąże Polskę z Rosją i spowoduje zerwanie naszych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Z drugiej strony chodzi o to samo, co po Kielcach i po Marcu. O przedstawienie Polaków na Zachodzie jako dziczy antysemickiej. Zachód będzie miał usprawiedliwienie, żeby Polaków oddać pod kuratelę Rosjanom albo Niemcom, a najlepiej jednym i drugim, i wtedy będzie z nami święty spokój. Tak więc musimy wykazać, że zaczepianie Polski jest niebezpieczne.

Całe życie walczyłem z antysemitami i doskonale wiem, jaka jest skala nastrojów antysemickich w Polsce, ale też – jakie są ich przyczyny. A przyczyny nowego antysemityzmu w Polsce są dwie: komuniści żydowscy i działalność Wybiórczej. To Wybiórcza jest największym generatorem postaw antysemickich w Polsce – jej ataki na Polskę, Polaków, naszą tradycję i w ogóle na państwo polskie.

Jestem zasypywany listami, że Polska nie ma szans w starciu z lobby żydowskim, że ta wojna z góry jest przez nas przegrana. Nie wiadomo, skąd ci specjaliści wiedzą, że przegramy, ale wiedzą; tylko kapitulacja może nas ocalić. Kapitulacja oznacza, że będziemy płacili do końca świata rozmaite odszkodowania, które mają to do siebie, że rosną w tempie miliarda dziennie. Dlatego takie alarmistyczne nawoływania nie robią na mnie żadnego wrażenia. Co najwyżej przypomina mi się młodość, kiedy mnie przekonywano w 1976, w ‘80, w ‘82 roku, jaka to bezpieka jest potężna, jakie KGB niezwyciężone, a Związek Sowiecki to już wieczny jest i dlatego nie ma żadnego sensu cokolwiek robić.

Kto nie podejmuje wyzwania, ten zawsze przegrywa; szanse na zwycięstwo daje tylko podjęcie walki. Oczekiwanie, że administracja państwowa coś zrobi, jest w Polsce bezcelowe. W Polsce żadna instytucja państwowa nic nie zrobi, ponieważ ci ludzie są sparaliżowani strachem. Polacy mają tę wyższość nad innymi narodami, że potrafią działać bez państwa. Nie musimy mieć rozkazu instytucji państwowych, możemy działać sami. Dlatego od naszej aktywności zależy wynik tej rozgrywki. Chciałem zauważyć, że już pierwszy efekt jest, ponieważ są głosy, że wprawdzie to była bardzo malutka grupka, ale jednak ta symboliczna grupka Żydów kolaborowała. Tyle tylko, że ich kolaboracja była usprawiedliwiona, bo oni ratowali własne życie, biorąc udział w likwidowaniu czy też w mordowaniu swoich braci poprzez wydawanie i sporządzanie list, i tak dalej. Ja na ten temat mam inny pogląd. Uważam, że jeżeli człowiek chce zachować człowieczeństwo, nie może ratować własnego życia, biorąc udział w mordowaniu innych, niewinnych ludzi. Żeby zachować człowieczeństwo, czasem trzeba wybrać śmierć. I to jest ta zasadnicza różnica, jeżeli chodzi o etykę. Tak mnie w domu uczono.

Swojego czasu nastąpił huraganowy atak na Szwajcarię, po którym nastąpiło pewne odprężenie. Tymi, którzy wyciągnęli rękę do zgody, byli działacze żydowscy z Izraela. Ale rolę głównych atakujących wzięły na siebie organizacje żydowskie w Stanach Zjednoczonych.

Myślę, że teraz my jesteśmy na tym samym etapie: zaczęło się pewne odprężenie z Izraelem, w związku z czym należy się spodziewać skoncentrowanego ataku amerykańskich organizacji żydowskich. Dlatego trzeba po raz kolejny przypomnieć (napisał to też Szewach Weiss), że Żydzi amerykańscy są winni obojętności wobec zagłady Żydów wschodnioeuropejskich. I nie przejmować się tymi wszystkimi katastroficznymi zapowiedziami.

W czasie, kiedy kapitulanci będą zbierali pieniądze na odszkodowania, my zastanówmy się nad sytuacją w Turcji. Polityka prezydenta Turcji Recepa Erdoğana jest przez agenturę rosyjską w Polsce przytaczana jako wzorzec dla Polaków. Tak jak Erdoğan, powinniśmy się zdystansować do Ameryki i zbliżyć do Rosji. Zobaczmy, co to Turcji przyniosło.

Przed Erdoğanem polityka turecka opierała się z jednej strony na sojuszu z USA, a z drugiej na wymaganiach: jesteśmy sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale nie dajemy nic za darmo. Erdoğan zerwał z tą zasadą i z jednej strony zdystansował się od USA, a nawet popadł z nimi w konflikt, a z drugiej strony zbliżył się do Rosji, zgodził się na Turk Stream, kupił rakiety S400. Co osiągnął?

Jeżeli chodzi o Europę, jest całkowicie izolowany i pozostaje w konflikcie z Niemcami. Jeżeli chodzi o USA, myślał, że swoją polityką żądań, dystansowania się i szantażowania stosunkami z Rosją uzyska od Stanów Zjednoczonych zezwolenie na zajęcie terenów kurdyjskich w Syrii. Nie udało się.

Od Rosji oczekiwał wsparcia w zajęciu enklawy Afrin w płn. Syrii, ale co się okazało? Po pierwsze Kurdowie w Afrinie porozumieli się z Asadem, który jest głównym sojusznikiem Rosji, i Asad wsparł Kurdów. Do tego Kurdowie zaczęli się porozumiewać z Irańczykami i wychwalany przez agenturę sojusz Turcja-Iran-Rosja, który miał podbić pół świata, zaczął trzeszczeć w szwach, ponieważ porozumienie kurdyjsko-irańskie oznacza konflikt między Turcją i Iranem. Rosjanie nie zgodzili się na usunięcie Asada, jak chciał Erdoğan, i zaatakowanie Afrinu przyniosło wojskom tureckim klęskę. Czyli tu też Erdoğan nic nie uzyskał.

Popadł w konflikt z Izraelem, ponieważ Izrael popiera Kurdów. W tej chwili Turcja jest izolowana na wszystkich frontach. W ten sposób okazuje się, że polityka Erdoğana, która miała przywrócić przynajmniej częściowo wpływy osmańskie na Bliskim Wschodzie, zakończyła się przegraną.

Czyli tak naprawdę polityka Erdoğana doprowadziła do tego, że Turcja nie tylko stała się nieprzewidywalnym członkiem NATO, ale znalazła się w okrążeniu sił jej przynajmniej niechętnych. I to jest model zalecany przez opcję prorosyjską w Polsce. Erdoğan miał być wzorcem dobrych stosunków z Rosją i dystansowania się od Stanów Zjednoczonych.

Oczywiście sojusz ze Stanami Zjednoczonymi nie oznacza, że spełniamy każde życzenie, że nie mamy własnych postulatów czy interesów. Skoro zwolennicy kapitulacji uważają, że kręgi żydowskie w Stanach Zjednoczonych będą decydowały o polityce USA wobec Polski i dlatego trzeba natychmiast kapitulować i się porozumieć, to co będzie, jak organizacje żydowskie w Stanach dogadają się z Rosją? Dopiero wtedy nastąpi katastrofa, bo nie dość, że nie będziemy mieli zapewnionego bezpieczeństwa, to jeszcze wcześniej za ten brak bezpieczeństwa zapłacimy haracz.

Wola walki jest nam potrzebna również w stosunkach z Unią Europejską, bo to, że obie strony już się do siebie uśmiechają, to jest teatr dla ludu, ale żądania Unii Europejskiej się nie zmieniły. Co najwyżej dochodzi jeszcze kwestia konfliktu żydowskiego, który Unia chce przeciwko nam wykorzystać.

Oczywiście możemy się uśmiechać, ale jeśli nie będziemy walczyli o nasze interesy, to przegramy. I nie możemy ustąpić, bo to jest kwestia naszego być lub nie być.

Tekst został opracowany na podstawie audycji w TV Republika „Geopolityczny tygiel” i opublikowany za zgodą Autora i TV Republika.

Artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Musimy udowodnić, że nie opłaca się nas atakować” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jerzego Targalskiego pt. „Musimy udowodnić, że nie opłaca się nas atakować” na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl