A gdyby tak zaprosić do stołu wigilijnego przodków, zaangażować młodzież – i przywrócić trochę dawnego ducha świąt?

Fot. domena publiczna, Wikipedia

Przed świętami można poprosić o pomoc we wspólnym przygotowaniu starego rodzinnego przepisu. Smak potrawy zostanie zapamiętany dużo silniej niż czegoś idealnego, ale kupionego w sklepie.

Marcin Niewalda

Zaproś przodków na Wigilię

To niezwykle smutne obserwować, jak dawne zwyczaje odchodzą w niepamięć, stają się coraz bledsze, coraz mniej atrakcyjne. Jeszcze 30 lat temu wieczerza wigilijna kojarzyła się tylko z ciepłem rodzinnego spotkania w odcięciu zaspami śniegu od pędu świata, blisko sianka, na którym Mały Bóg się rodzi. Jeszcze 100 lat temu dzieci z drżeniem zaglądały przez dziurkę od klucza na palące się na choince świeczki, radowały z jabłek otoczonych złotą bibułką, a plecione ozdóbki ze słomek były najpiękniejsze.

Jeszcze 250 lat temu śpiewano pieśni, strojąc „świat” wiszący z bielonej powały, jeszcze 500 lat temu przygotowywano świąteczne tłókno – rodzaj kisielu z rozgotowanych ziaren z mlekiem, orzechami i leśnymi owocami i spożywano je na stojąco, na bosaka, dla uszanowania Dzieciątka.

Potem z biegiem czasu wszystko to odchodziło w niepamięć, stawało coraz bardziej niewyraźne, niezrozumiałe, aż zapomniano, kim jest święty Mikołaj – ten prawdziwy; po co mamy drzewko życia w domu; że mak symbolizuje mnogość bożych łask i że najważniejsza na ziemi jest miłość łącząca wspólnotę, troska o siebie nawzajem i wybaczanie.

Wigilia w chacie | Fot. domena publiczna

A gdyby tak spróbować zaprosić do stołu wigilijnego przodków i przywrócić trochę tamtego świata? Ale nie wirującymi talerzykami i seansami spirytystycznymi, nie przez wywoływanie rzekomych duchów, ale słowami babć, dziadków, sięgnięciem do starych albumów, przygotowaniem czegoś z dawnych przepisów, nauczeniem się kolędy, która odeszła w niepamięć, przeczytaniem Ewangelii z najstarszego polskiego przekładu, tzw. Biblii Leopolity?

Co zrobić aby to się udało? Żeby młodzież wytrzymała chwilę bez swoich telefonów w ręce? Historie rodzinne mogą być ciekawą inspiracją.

Warto nauczyć się opowiadać tak, aby pokazywać prawdziwe uczucia, to, co było piękne, radosne, smutne, ciekawe, co zaskoczyło, co było nowe, a co śmieszne.

Starajmy się opowiadać krótkimi zdaniami, opisywać plastycznie wygląd dawnego domu, to, co było widać, gdy się wchodziło do pokoju, jak zachowywał się pradziadek, co mówiła ciotka, przychodząc w odwiedziny.

A jeśli gdzieś tam między tymi historiami pojawi się ucieczka przed wojną, spotkanie z partyzantami, nalot i chowanie się w piwnicy, strach przed wybuchami… to zostaną one zapamiętane lepiej niż cała historia o martyrologii. Bądźmy dla wnuków wyrozumiali, pamiętajmy, że są niecierpliwi, że nie znali naszych dziadków, nie mają dla nich wielkiego sentymentu – bardziej żałują, że nie oglądali jeszcze „wczorajszego nowego bloga”.

Możemy też trafić do młodzieży, prosząc kogoś z nich o pomoc – czyli doceniając ich zaradność, np. w pracach na komputerze. Może mogliby zapisać niektóre historie, aby je utrwalić „dla potomnych”; może potrafią je nagrać, może skorzystamy z ich znajomości Excela lub programu graficznego do zrobienia drzewa genealogicznego?

Przed świętami można dobrze wykorzystać czas i poprosić o pomoc we wspólnym przygotowaniu starego rodzinnego przepisu. Smak potrawy zostanie zapamiętany dużo silniej niż czegoś idealnego, ale kupionego w sklepie – i to nawet jeśli wyjdzie zakalec w cieście, a barszcz będzie przesłodzony.

Internet jest kopalnią wiedzy. Młodzież na pewno potrafi znaleźć odpowiedni fragment Ewangelii św. Łukasza w wersji archaicznej do czytania przy stole wigilijnym, a najlepiej, gdyby był to skan pięknej starej karty ozdobionej grafikami. Można ją wydrukować, rozdać każdemu do przeczytania jednego zdania. Będzie to nawiązanie do dawnych czasów. Zwróćmy tu jednak uwagę, aby były to wydania uznane przez Kościół.

Rodzinny album i zbiór zdjęć to kolejna motywacja i inspiracja. Być może trzeba by tu uzupełnić ołówkiem opisy na zdjęciach, być może warto by zdjęcia zeskanować, przynajmniej te najważniejsze? Nagrać na jakiś nośnik, aby zachowały się kopie. A może wprawnym oczom młodzieży uda się odgadnąć, kto jest na tych niepodpisanych zdjęciach

A może ktoś znajdzie sposób, jak „ożywić” dawną fotografię, znaleźć stronę, na której sztuczna inteligencja nadaje zdjęciom kolory, a nawet tworzy ruchome filmiki uśmiechających się i rozglądających się twarzy?

Bronisława Rychter-Janowska, Zapomniana Wigilia | Fot. domena publiczna

Czasem w tych historiach rodzinnych pojawi się ochotnik z Legionów Piłsudskiego, czasem Powstaniec Styczniowy albo legenda rodzinna o jakimś żołnierzu z czasów Napoleona. Dobrze wtedy wiedzieć, że są strony w internecie, gdzie można znaleźć wiele informacji, a także gromadzić własne, łączyć je z innymi i w ten sposób odkrywać nowe ciekawostki.

Jedną z nich jest portal Genealogia Polaków, prowadzony przez Fundację Odtworzeniową Dziedzictwa Narodowego. Jest tu leksykon wszystkiego, co mogą spotkać genealodzy, mapa z tysiącami miejsc z dawnymi nazwami miejscowości, są słowniki biograficzne, spisy, wielkie archiwum zdjęć. Szczególną wartością jest olbrzymi katalog Powstańców Styczniowych – oferujący już ponad 60 000 wypisów z literatury, archiwów i przekazów rodzinnych i wiele innych – m.in. gigantyczna baza starych przepisów kulinarnych.

Kiedyś dzieci miały szansę codziennie wieczorem przyjść do babci i poprosić: „opowiedz mi tę historię, jak byłaś mała”. Jeszcze dawniej we dworze czy w wiejskiej chacie mały szkrab mógł wejść na kolana starego wiarusa, wujka mieszkającego „na gracji”. Ten ściągał wtedy ze ściany swoją szablę, pozwalał ostrożnie jej dotykać i mówił, jak zapominając o strachu, pędził nią wrogów zagrażających bezpieczeństwu Ojczyzny.

Dzisiaj świat się zmienił. Brakuje tej codziennej obecności, ale w dnie takie, jak Wigilia czy Boże Narodzenie, można trochę to zmienić. Można zaprosić w krąg swojej uwagi tych, z którymi, wydaje się, że niewiele nas łączy, i w ten sposób zaprosić do wszystkich serc także Małego Boga.

Artykuł został przygotowany przez portal „Genealogia Polaków” www.genealogia.okiem.pl, Fundacji Odtworzeniowej Dziedzictwa Narodowego, w ramach programu wspierania edukacji historycznej. Sfinansowano przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, ze środków rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018–2030.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Zaproś przodków na Wigilię” znajduje się na s. 10 świątecznego, styczniowego Kuriera WNET” nr 115/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Zaproś przodków na Wigilię” na s. 10 grudniowego „Kuriera WNET” nr 115/2024

Do poprawy sytuacji demograficznej nie wystarczy więcej pieniędzy. Potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa

Fot. domena publiczna, Picryl.com

Jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to poprawę spójności całego społeczeństwa, polepszy stosunki międzyludzkie.

Marcin Niewalda

Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej?

Przez setki, ba! tysiące lat rodziny wielopokoleniowe stanowiły podstawową komórkę społeczną. Obok ojca, matki i dzieci żyły babcie, dziadkowie, ciocie, wujkowie, kuzyni.

Do grupy dołączali czasem dalsi krewni, osoby na łaskawym chlebie (rezydenci, gracjaliści, stare wiarusy). Tak żyli ludzie nie tylko we dworach czy pałacach.

Wielopokoleniowe i „wielorodzinne” rodziny istniały też w chatach wiejskich – różnił się jedynie model współdzielenia przestrzeni. Mitem jest to, że duża rodzina dawniej istniała tylko wśród arystokracji.

W wiejskich chatach było skromniej – szczególnie bieda radykalnie powiększyła się w czasie zaborów. Jeśli w katastrze z 1820 roku mamy 80 domów w danej wsi i 800 mieszkańców – to średnia ilość ludzi w jednym „domie” wynosiła 10 (a często nawet więcej). Na pewno warunki były skromniejsze – szczególnie w XIX wieku – nie każdy mógł mieć swój pokój, czy nawet swoje łóżko – ale w takich domach żyli na pewno dziadkowie i często rodzeństwo rodziców z dziećmi. Widać to też po księgach metrykalnych, gdzie dzieci różnych rodziców rodzą się pod tym samym numerem.

Na wsiach zachodził też inny proces, komplementarny. Faktycznie praktyczniej było mieć osoby dom – ale zauważmy, że te domy były bardzo blisko siebie. Z racji na brak wielkich domów, gdy pojawiały się dzieci, przenoszono daną rodzinę do domu w pobliżu.

Mieszkanie „na swoim” nie powodowało oddzielenia się rodziny. Kuzyni „zza płota” bawili się wspólnie, razem spędzali święta, razem dogadywali wiele spraw. Charakter pracy powodował też, że większość prac polowych wykonywano wspólnie (raz na polu jednej rodziny, raz drugiej, innym razem na sąsiada itd.)

Cały ten system, we dworach czy w wioskach, uzupełniał się, zamieniał rolami, wspierał, zastępował, stanowił ubezpieczenie w przypadku ciężkich doświadczeń. Każdy wnosił do tego mikroświata swoje unikalne wartości, pracę, pomysły, idee. Całość łatwiej było też żywić, ubierać, otaczać opieką. Czy to w dworach, czy w chatach taki system się sprawdzał i uczył wzajemnej wyrozumiałości. Uznawanie siebie nawzajem, dawanie prawa do życia, zbliżanie się i upodabnianie powodowało większą spójność rodzin i całych społeczeństw.

Dzisiaj żyjemy w epoce „rodzina na swoim”. Trudno wyobrazić sobie, że dziecko nie ma własnego mieszkania, gdy żeni się lub wychodzi za mąż. Walczy o to młodzież kuszona brakiem kontroli, napomnień, czujnego oka.

Jednak młoda rodzina na swoich barkach dźwiga całe 100% odpowiedzialności za utrzymanie, wychowanie, organizację. Trudno dziwić się, że wobec takiego obciążenia wiele małżeństw nie decyduje się na kolejne dziecko, a czasem nawet na pierwsze.

Każdy chce żyć na swoim, ale nie jest świadom mnogich obowiązków. Zresztą (nie)wielkość mieszkań uniemożliwia inne rozwiązanie.

500+ pomogło zlikwidować ogromny margines biedy. Pomogło też rodzinom, dla których często zwykły wyjazd na weekend był trudny do zrealizowania. Sprzyjało złagodzeniu wysiłków poświęcanych na przeżycie i pozwalało zająć się takimi sprawami, jak choćby wychowanie czy czas wolny. Przede wszystkim przyspieszyło też obrót pieniądza w ekonomii. To też bardzo istotny element usprawniania przepływu funduszy w tzw. wąskich gardłach gospodarki. Ten element, całkowicie nierozumiany przez rządy PO-PSL, stał się świetnym napędem gospodarki prowadzonej przez rządy prawicy.

Widać też z danych demograficznych, że urodziło się nieco więcej dzieci. Jednak sytuacja nie uległa dużej zmianie. Na pewno nie tak, jak oczekiwaliśmy. Wzrost dzietności nie zatrzymał trendów spadkowych, nieznacznie tylko wypłaszczył krzywą. Do poprawy sytuacji w kwestii demograficznej potrzeba czegoś innego niż tylko pieniądze, potrzeba zmiany mentalności i… budownictwa.

Z punktu widzenia ekonomii małe rodziny w swoich mieszkaniach nie są optymalnym rozwiązaniem. Dużo taniej jest utrzymywać większą rodzinę (z wujkami, ciociami…), do której każdy coś wnosi, gdzie gotuje się wspólnie, gdzie wiele spraw załatwia się „hurtowo”.

Nie opłaca się to natomiast deweloperom i sprzedawcom mieszkań oraz różnym firmom handlowym. Np. w dużych rodzinach marnuje się mniej jedzenia, więc mniej się go kupuje. Wynika z tego, że gdyby ludzie myśleli jedynie racjonalnie, ekonomicznie, nie wybieraliby życia każdą rodziną osobno. Raczej skupialiby się w większe grupy. Decyzje o życiu „na swoim” mają raczej podłoże psychologiczne i socjologiczne.

Faktem jest, że różnice pokoleniowe są obecnie bardzo duże. Większe niż dawniej. Ale są one tak drastyczne również z powodu właśnie rozdzielenia pokoleń. To błędne koło – sprzężenie zwrotne. Różnice powodują rozdzielanie, a rozdzielanie sprzyja pogłębianiu różnic. Młodzież nie wie, jak potężna odpowiedzialność czeka ich przy podjęciu samotnego życia. Nie jest tego świadoma, nawet gdy tworzy własne rodziny, ale to obciążenie i wpływa na setki podejmowanych decyzji – między innymi o ilości dzieci. Dobrze to widać w rodzinach, które mimo wszystko trzymają się razem, gdzie dziadkowie są kochani i obecni – tam często rodzi się 3, 4 i więcej dzieci.

Owo rozdzielenie pokoleń jest przyczyną także wielu innych niedobrych zjawisk – np. tego, co widać w Szwecji, gdzie tysiące staruszków umiera w całkowitej samotności, do tego stopnia, że ich ciała zostają w mieszkaniach kilka miesięcy po śmierci (rachunki płacą się automatycznie).

Rozdzielenie, brak oparcia, samotność decyzyjna – powodują też wiele depresji, samobójstw, wzajemnej agresji itp., itd. Wszystkie te zjawiska, które wynikają z poczucia osamotnienia i lęków, zwiększyły się w ostatnich dziesięcioleciach ogromnie.

Błędnie rozpoznają sytuację psycholodzy wyrośli na ideologii lewackiej – którzy kładą nacisk na życie w zgodzie z sobą, całkowicie pomijając życie w zgodzie z otaczającym światem. Pomimo tego, że klienci wychodzą z terapii szczęśliwi i pewni siebie, negatywne zjawiska jeszcze bardziej się pogłębiają.

Duże rodziny wielu kojarzą się z biedą, czasem nawet z patologią. Ten niebezpieczny mit powstał dlatego, że z możliwości „życia na swoim” nie mogą skorzystać tylko rodziny najbiedniejsze, często borykające się z problemami. Popatrzmy jednak na kultury zwane pierwotnymi – te, gdzie ludzie żyją od tysięcy lat w zgodzie z naturą. Nie ma tam luksusów, kafelków w łazienkach, czasem nie ma w ogóle łazienek czy podłogi – ale ludzie wydają się tam szczęśliwi. Matka piastuje 10 z rzędu dziecko i nie narzeka, lecz jest dumna ze swoich pociech, z których starsze już pomagają jej w gospodarstwie.

Wszędzie tam, gdzie nie dotarła nowoczesność, rodziny są liczniejsze. Gdy docierają tam zdobycze cywilizacji, dzietność maleje. Pomimo to jednak byłoby wielkim nietaktem i fatalnym uproszczeniem twierdzić, że rodziny wielodzietne to rodziny zacofane.

Reasumując, jeśli chcemy zatrzymać niż demograficzny, trzeba zrobić wszystko, aby umożliwić życie w większym gronie rodzinnym. Spowoduje to też poprawę spójności całego społeczeństwa, a co za tym idzie, polepszy stosunki międzyludzkie, tak ostatnio zaognione. Na pewno nie można tej sytuacji zmienić na siłę, za pomocą rozporządzeń, ale może warto choć stworzyć możliwość tym, którzy chcieliby tworzyć takie rodziny. Może trochę wypromować temat, dać ulgi dla budownictwa mieszkalnego z większą ilością pokoi, dwiema kuchniami, trzema łazienkami. Być może warto pomyśleć o ulgach podatkowych z racji na mieszkanie wspólne, pokazywać dobre wzorce w filmach czy reportażach.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” znajduje się na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Dlaczego 500+ nie zmieniło sytuacji demograficznej” na s. 27 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych z pierwszej połowy ubiegłego wieku / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” 103/2023

Przekazujemy sobie przepisy na makowce czy karpia, ale z pamięci unikają szczegóły, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie.

Marcin Niewalda

Chyba w każdej rodzinie, a szczególnie o korzeniach kresowych, pamięć o tradycji świątecznej w okresie Bożego Narodzenia jest bardzo ważna. Wielu z nas ma przed oczami bacie i ciocie, których życie na ziemi zakończyło się już, a które przygotowywały potrawy przekazane im przez ich własne babcie. Przy okazji świąt starsze osoby opowiadały ze łzą w oku, „jak to dawniej bywało”. To najcieplejsze ze wszystkich świąt zawsze łączyło nie tylko rodziny, ale też pokolenia i epoki.

O ile jednak przekazujemy sobie starodawne przepisy na makowce czy karpia w galarecie, opowiadamy wydarzenia z wieczerzy wigilijnej czy Pasterki, to z czasem z pamięci umykają takie szczegóły, o których się rzadko wspomina, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie przedwojenne, które dopełniają obrazu i pozwalają lepiej wczuć się w świat, który odszedł.

Widać na nich np. świeczki i sposób ich rozmieszczenia na choince, ilość ozdób i sposób ich mocowania; mundury, odświętne stroje, rodziny, które zgromadziły się w szerokim gronie, prezenty, niezwykłe szopki, dzieci przebrane za anioły, świąteczne obrusy. Co ciekawe, widać też, że przed wojną nie było jeszcze powszechnego zwyczaju wstrzemięźliwości od alkoholu przy wigilijnym stole.

Zdjęcia są niekiedy niewyraźne, mają wiele skaz wynikających ze starości i świadczących o kolejach ich losu. Warto zauważyć, że prawie nie zachowały się zdjęcia wigilijne z dworów ziemiańskich sprzed 1900 roku. Pomimo wagi święta, często nie robiono przy tej okazji zdjęć, traktując tę uroczystość jako prywatną. W prasie jednak pojawiały się rysunki i o tym warto będzie opowiedzieć może przy kolejnej Wigilii.

Dodać należy jeszcze jedną istotną kwestię. Nie jest prawdą, że stawianie choinki jest zwyczajem niemieckim lub skandynawskim, zaadaptowanym w Polsce. Drzewkami przystrajano domy czy kaplice w kościołach w Polsce już w średniowieczu, i to nie tylko z okazji Bożego Narodzenia. Jednak – co jest wiedzą powszechnie nieznaną – rzadko używano w tym celu świerków, gdyż po prostu nie rosły one na większości terenów polskich. Świerk rozpowszechniony został na naszych ziemiach dopiero przez zaborców, którzy niszczyli rodzime lasy i wprowadzali tu szybkorosnące drzewa.

Świerki oryginalnie rosły w Prusach czy w województwie bełskim (skąd np. pozyskiwano maszty dla okrętów), ale nie było ich choćby w Tatrach. Dlatego w czasie Wigilii stawiano w kącie np. brzózki, oczywiście bez liści, lub sosenki czy inne małe drzewka. Symbolizowały one drzewo życia. Dekorowano je jabłkami, orzechami, kolorowymi ozdobami ze słomy. Na znak pochodzenia „z Nieba” często zawieszano takie drzewko u sufitu.

Jednak we wspomnianych rejonach również w średniowieczu stosowano świerki – zielone w zimie.

Unikalna kolekcja przedwojennych zdjęć wigilijnych jest gromadzona przez Fundację Odtworzeniową Dziedzictwa Narodowego, portal Genealogia Polaków. Artykuł sfinansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, ze środków Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” znajduje się na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Dzień Dziadka, a w przeddzień Dzień Babci ustanowiono po cichu przed zaborcą, na pamiątkę wybuchu powstania styczniowego

Mamy więcej dóbr, rozbiliśmy jednak wielopokoleniowe wspólnoty. Ograniczyliśmy nie tylko kontakt dziadków z wnukami, ale też odebraliśmy sobie samym szansę na pomoc w wielu codziennych obowiązkach.

Marcin Niewalda

Jedno z najpiękniejszych przedstawień tzw. soft education znajduje się na obrazie Antoniego Kozakiewicza Lekcja historii. Na wielkim, wzorzystym fotelu siedzi starzec w podniszczonym, jasnobrązowym kontuszu. Nogi, obute w miękkie kapcie, spoczywają na futrze jakiegoś zwierza. Szerokimi ramionami otacza małego, ładnie odzianego chłopca, który z delikatną czcią dotyka trzymaną przez starca – tępą stroną do chłopca – szablę husarską. Przez otwarte drzwi w drugim pomieszczeniu widać grupę mężczyzn, wśród których zapewne jest ojciec dziecka. Czyszczą oni broń, być może gotując się na jakąś wyprawę, a może tylko polowanie. Całość uzupełnia wiszący wysoko portret hetmana Żółkiewskiego.

W scenie tej ujmuje kilka spostrzeżeń. Pamiętajmy, że w dawnych domach – tak szlacheckich jak i włościańskich – żyli nie tylko rodzice z dziećmi, ale też dziadkowie, czasem stryjowie, ciotki, kuzynostwo, a nawet osoby pozostające „na łaskawym chlebie”, czyli „na gracji”. Wielopokoleniowe, a nawet czasem wielorodzinne grupy uzupełniały się w wielu powinnościach dnia codziennego. Każdy członek takiej minispołeczności nie tylko miał swoje ulubione zajęcia, w których dobrze się sprawdzał. Każdy też wnosił pewien wkład do wychowania młodego pokolenia.

O ile jednak rodzice na ogół mieli głos decydujący w sprawach wychowawczych, o tyle ci pozostali – a szczególnie dziadkowie czy starzy wiarusi pozostający „na łasce” – pomagali w inny sposób. Gdy rodzic mówił synowi „pamiętaj – musisz służyć Ojczyźnie”, starzec pokazywał dziecku szablę i opowiadał niezwykłe historie.

To, co słyszane z ust ojca było mało zrozumiałym hasłem, które nawet mogło rodzić bunt – w ustach starca nabierało życia i autentyczności. Ale nie zawsze odbywało się to przez wojenne opowiadania. Codzienna atmosfera pełna była żartów, zabaw, poważnych spraw całkiem innego rodzaju. Czasem trzeba było coś naprawić, kiedy indziej pójść do kogoś, a to narwać jabłek, a to wybrać się na polowanie. W tych zwykłych czynnościach brali udział inni domownicy. Nawet w przygotowaniach do łowów brali udział wszyscy, jedni sprawdzając broń, inni przygotowując jedzenie, jeszcze inni – siedząc w fotelu, zajmując dzieci pokazywaniem husarskiej szabli.

Drugim ujmującym spostrzeżeniem obrazu uwiecznionego przez Kozakiewcza jest fascynacja widoczna w postawie chłopca. Dziecko CHCE słuchać. Nie jest po prostu posłuszne. Nie jest po prostu karne. Nie rodzi się w nim bunt przed czymś nieznanym i narzucanym. Ono chce. Słyszy w głosie dziadka pasję, korci go ona. Autentyzm bije z ust i postawy. Starzec nie udaje. Jest sobą. Akceptuje delikatność i to, że dziecko jest jeszcze nieświadome. Wsłuchuje się w malca, empatycznie stara się wyczuć, jakie są jego zainteresowania – a jednocześnie całym sobą żyje tym, co dla niego zawsze było najważniejsze.

Antoni Kozakiewicz, Lekcja historii, domena publiczna

Dzisiejszy brak

Przyjęliśmy traktować programy typu „rodzina na swoim” jako element dobrobytu. Każda młoda rodzina zaraz po ślubie chce się znaleźć „u siebie”. To przejaw wolności, dostatku. I rzeczywiście tak jest. Mamy cywilizacyjnie lepszy świat, więcej dóbr wyższej jakości i obfitości. Możemy pozwolić sobie na własne małe mieszkania. W efekcie jednak rozbiliśmy owe wielopokoleniowe wspólnoty. Niezwykle ograniczyliśmy nie tylko kontakt dziadków z wnukami, ale też odebraliśmy sobie samym szansę na pomoc w wielu codziennych obowiązkach.

Dramatyczny efekt takiego dobrobytu widać w zlaicyzowanej Szwecji, gdzie starsi umierają w całkowitej obojętności i zapomnieniu. Dzieci nie przejmują się nawet zostawionym majątkiem. Czasem ciała zostają po śmierci w mieszkaniu wiele miesięcy, bo nikt nie interesuje się ich losem, a emerytura automatycznie spływa na konto, z którego samoczynnie realizowane są wszelkie opłaty. A czy u nas jest wiele lepiej? Odwiedziny raz na pół roku, sztuczne życzenia, składane przy okazji świąt, dezorientacja, jak się zachować, kilka szybkich słów powiedzianych wnuczkom, gdy jeszcze są zbyt małe, żeby miały śmiałość okazać znudzenie.

Nie tak dawno w telewizji pokazywana była wzruszająca reklama o starszym mężczyźnie, który uczył się słówek języka angielskiego. Jego celem było, aby gdy pojedzie do Anglii i spotka wnuka, móc zamienić z nim kilka zdań w zrozumiałym przez niego języku – w rodzinie, która już nie mówi po polsku. Czy ta rzewna reklama nie była jednocześnie niezwykle smutnym znakiem czasów? (…)

Co robić?

Dlaczego więc stosujemy ten miękki system w kształceniu w niektórych sytuacjach (jak np. edukacja wczesnoszkolna), a w innych gubimy go i wydaje nam się, że tylko edukacja twarda, wprost, ma rację bytu? W szczególności – dlaczego nie używamy metod miękkich świadomie i planowo w kształtowaniu światopoglądu? Dlaczego dziwimy się, że patriotyzm, tożsamość, dojrzałość przekonań giną – skoro odłączyliśmy od wnuków źródło autentycznej fascynacji tymi pojęciami – ich dziadków?

Czy nic się nie da zrobić? Czy mamy przyjąć nową koncepcję świata i nie szukać sposobu naprawy, rozwiązania problemu? Czy brak nam możliwości odtworzenia lub zastąpienia zerwanych więzi? Czy nie ma przeciwwagi dla lewactwa nieustannie, z determinacją stosującego te skuteczne metody?

Reprezentuję Fundację, która od 20 lat ma w nazwie odtwarzanie – Fundacja Odtworzeniowa Dóbr Kultury i Dziedzictwa Narodowego – w skrócie: Genealogia Polaków. Od 20 lat udowadniamy, że to możliwe. Prowadzimy programy edukacji miękkiej i czułej. Jednym z projektów jest wielki portal genealogiczny, który nie tylko zachęca i pomaga odtwarzać drzewa genealogiczne własnej rodziny. Podchodzimy do genealogii tak, jak mówił o niej Jan Paweł II – używając określenia ‘genealogia divina’ – odnoszącego się do boskiego źródła człowieczeństwa.

Nasi pradziadkowie, jeśli są tylko pozycjami na wyrysowanym drzewie, nie różnią się od tych „obcych”, do których przychodzi się tylko od święta. Sytuacja się jednak zmienia, gdy poznajemy ich życie, marzenia, wystrój domu, zainteresowania, udział w pracach, życiu, ich uśmiech, ich złość, ich codzienną energię, krąg ich przyjaciół.

Ludzie ci stają się naszymi bliskimi, a wartości, w które wierzyli – zrozumiałe dla nas. Tak prezentowana genealogia to jeden z setek przykładów tego, jak można prowadzić „czułą edukację”.

Człowiek – jak mówił Karol Wojtyła – jest jedynym stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego. Tak też staramy się pogłębiać nasze relacje między sobą w Fundacji oraz między nami i naszymi przodkami. Od 20 lat stykamy się też z wieloma ludźmi, którzy działają podobnie, prowadzą liczne społeczne procesy, aktywizując młodzież w swoich szkołach, świetlicach, grupach rekonstrukcyjnych. Problem jednak polega na tym, że mało kto prowadzi edukację patriotyczną jako edukację miękką – jako element dodany – taki, który się obserwuje, powoli poznaje, odkrywa samodzielnie, obcując z kimś niezwykle autentycznym.

Istnieje społeczne przekonanie, że nauczanie historyczne, religijne i patriotyczne należy prowadzić wprost – podobnie jak prowadzi się wykłady na studiach. To, owszem, dobry materiał formacyjny dla osób zdeklarowanych. Niestety to nie działa jako metoda zachęcania osób obojętnych.

Wręcz przeciwnie. Im więcej będziemy tworzyć wielkich programów, im więcej będzie marszów, w których „trzeba uczestniczyć”, efektownych prelekcji, książek, wielkich filmów, które „trzeba zobaczyć” – a im mniej będzie zwykłych ludzi żyjących wewnętrznym patriotyzmem, ale interesujących się tysiącami różnych rzeczy – tym większy będzie powstawał w młodzieży opór, tym mniejsze będzie zrozumienie, tym słabsza chęć odkrywania. Funkcjonowało to naturalnie w czasach zaborów czy komuny, gdzie o tych sprawach nie można było mówić głośno. W chwili, gdy zakaz ustał, ustało też „miękkie” przekazywanie patriotyzmu, a rozerwanie pokoleń jeszcze bardziej proces ten pogłębiło.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Gdy zabraknie dziadków, upadnie Polska” znajduje się na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Gdy zabraknie dziadków, upadnie Polska” na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 80/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie znośmy świąt, chociaż tak wiele osób ich już nie znosi / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Zastanówmy się raczej, czego nam dzisiaj brakuje, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga.

Marcin Niewalda

Wigilia nie do zniesienia

Mamy w naszej tradycji wspaniałe narzędzia wychowawcze, których nie tylko nie wykorzystujemy, ale wręcz zamieniamy w antyedukację. Jednym z nich jest Wigilia. Zawierała tak silne i głębokie przesłanie, że byli mu wierni nawet skazańcy w syberyjskich kopalniach i postyczniowi emigranci w Argentynie. Dzisiaj zamieniana jest na tandetną „magię świąt”. Czy powinniśmy znieść Wigilię? Pytanie celowo ma dwa znaczenia.

U nas Święta Bożego Narodzenia przed wojną na Kresach Wschodnich obchodzono bardzo tradycyjnie i uroczyście. W dużym pokoju jadalnym (mieliśmy swój własny dom), oświetlonym świeczkami bielił się długi stół nakryty obrusem, pod którym na środku leżało sianko. W rogu pokoju stały snopki zboża, przywiezione przez ojca z jednej z polskich wsi Polesia. Przy stole dwanaście miejsc dla rodziców, nas – dwojga dzieci, dla pięcioosobowej rodziny Pietraszków, nierozłącznych przyjaciół domu, dwojga domowników i niespodziewanego gościa jak każe tradycja. W powietrzu była cisza, spokój. Z dala dochodził tylko głos polskiej, tak miłej dla ucha kolędy – Wśród nocnej ciszy” (Jan Wójcik, rok 1938, Brześć).

Jednym tchem każdy wymieni cechy pięknej polskiej Wigilii – opłatek, 12 dań, rodzina przy stole. Gdy ktoś spyta o elementy wychowawcze, niemal każdy powie bez namysłu o dodatkowym talerzu dla gościa, o czytaniu Ewangelii, o symbolice ryby czy maku, o poście, sianku pod obrusem, o prezentach, kolędach. To oczywiście wszystko prawda. A jednak nie to było źródłem najsilniejszych emocji, zapadających na zawsze w duszę uczuć mających moc przemieniania zatwardziałych serc. Przecież i dzisiaj czynimy tak samo: pieczemy ciasta, spotykamy się, dajemy prezenty. Dlaczego więc tyle ludzi „nienawidzi świąt”? Dlaczego tak wiele osób wzdycha z ulgą, że już po tym koszmarnym obowiązku? Co takiego się zmieniło, że owo najbardziej oczekiwane wydarzenie stało się czymś nie do zniesienia?

Przed ganek zajechały sanki, a służba wybiegała na wyścigi. Państwo także pospieszyli do siebie i wrócili otoczeni gromadką zaproszonych, bezżennych sąsiadów. Jeszcze powitalne pocałunki nie ucichły, gdy znów rozległ się turkot i stary sługa, Adam, zawołał:
– Panienka nasza przyjechała!
A stojąc za nim Marysia, pokojowa, zgromiła go z oburzeniem:
– Pan Adam zawsze po swojemu… Nie panienka Joasia, tylko już od dawna pani Kryńska z córeczkami i synkami… („Wieś i Dwór”, rok 1912).

Jeszcze 100 lat temu każde święto było zawsze uroczystym początkiem lub zwieńczeniem powszedniej rzeczywistości. Obchodzono dożynki, ale i zażynki (na początek sianokosów). O świcie śpiewano Kiedy ranne…, a dnia nie chwalono przed zachodem słońca. Wigilia też nie była oderwana od zwykłego życia biegnącego przez cały rok. Nie była czymś zaskakującym. Ona sumowała i uświęcała wszystko to, co trwało w inne, powszednie dni. Nie było to tylko radosne oczekiwanie Bożego Narodzenia. Wydarzenie to było pretekstem i podsumowaniem życia rodzinnego od poprzedniej zimy, wzajemnej troski, a także wszystkich trudów w polu, gospodarstwie, urzędach lub w pracy politycznej – zależnie od roli społecznej. Wspominano więc tych, co odeszli, radowano się z nowo narodzonych. Doceniano też i poprzednie lata, długie wspólne życie, zastanawiano się nad dawnymi tradycjami przodków i czczono odwieczne obyczaje spajające rodzinę.

Medard z uprzejmej ręki wina nalewał, na toasty wydobył soterer w ślubnym naszym roku postawione i czuć to z wytrawności smaku, że mu trzydzieści lat mija. Podziwiano jodełkę pod sufit sięgającą, pięknie oświeconą i obsypaną cukrami, piernikami, owocami (…) Póki świeczek stało, młodzi i starzy obrywali i ostrzygali ozdoby. Ale na końcu czadem się napełniła sala i trzeba ją było przewietrzać (Romerowie, połowa XIX wieku, Wileńszczyzna).

Tak w wiejskiej chacie, jak i szlacheckim dworze, przez wieki rodzina składała się z wielu pokoleń. Zazwyczaj rodzice i liczne dzieci mieszkały razem z dziadkami, różnymi ciotkami, kuzynami – często już mającymi swoje rodziny. Dalej – w domu mieszkali często tzw. gracjaliści – czyli osoby pozostające „na łasce” – gracji. W dworach byli to starzy słudzy, często wojacy z powstań narodowych lub po prostu osoby samotne. Zawsze nieco rubaszni w swojej nieporadności, specyficznie szanowani, powtarzający do znudzenia te same historie z zamierzchłych czasów. Czasem ich jedynym obowiązkiem było panią domu do stołu prowadzić pod rękę i tylko za tę pomoc otrzymywali wikt i opierunek do śmierci. Jednak i w wiejskiej chacie zamieszkiwali parobkowie, osoby samotne, komornicy lub po prostu biedacy proszący o to, aby przetrzymać zimę.

Jeszcze dalsze koło, włączane poniekąd w obręb rodziny, stanowiła we dworach cała służba, tzw. oficjaliści, panny apteczkowe (trzymające klucze do ziół i nalewek), ekonomowie, woźnice, wszyscy pracujący i żyjący na obszarze pańskim – niekiedy kilkadziesiąt rodzin. Wsie również miały odpowiedniki takiego towarzystwa. W dawnej Polsce gospodarz mający łan (czyli pole utrzymujące 1 rodzinę) nigdy by sam nie obrobił owych 15 (czasem nawet 20 lub 50) hektarów. Oprócz takich rodzin żyli więc we wsiach ludzie, którzy najmowali się do sezonowych prac, pomagali też oprawiać sady, międlić len, w zimie wyrabiać łyżki czy cebrzyki do sprzedaży na targu.

Przed wilią rodzice, a następnie (po śmierci matki) sam ojciec, ze starszą siostrą, schodził na parter, gdzie stały stoły zastawione dla służby i łamali się opłatkiem, potem z nami. (…) Nasze Boże Narodzenie było piękne i wesołe, jak zwykle (…) z wszystkimi drogimi dziećmi w dobrym zdrowiu. W sumie 362 osoby zostały obdarowane. Jerzy ofiarował mi prześliczną suknię i wspaniały wachlarz (Czapscy, przełom XIX i XX wieku, Przyłuki).

Cała społeczność, czy to wsi, czy dworów, zorganizowana była we współpracujące ze sobą grupy i kręgi. Obecnie model jest całkowicie inny. O sukcesie rodziny można mówić, gdy dzieci po ślubie szybko są „na swoim”. Rodzina ma model 2+1, i to wszystko. Nikt nie pomaga na co dzień. W chwilach trudnych brak wsparcia. Nie znamy często sąsiadów zza ściany, a jeśli znamy, kontakty ograniczamy do pozdrowienia na schodach. Tragedie pozostają w czterech ścianach. Nikt nie nakłania przemocowego mężczyzny, aby szanował swoją żonę, nikt nie pomaga rodzicom w kształceniu dzieci – co więcej – istnieje przekonanie, że tylko rodzic ma do tego prawo, a inni nie powinni się mieszać. Dziś już nikt nie dba o to, żeby wszystkim wkoło żyło się dostatnio, każdy pilnuje „własnego ogródka”, a o wspólne dobro nie zabiega.

Życie było wolniejsze, ludzie mniej zestresowani, ale święta zawsze mieliśmy rodzinne. O przygotowaniach jednak można powiedzieć wszystko, ale nie to, że były spokojne. Jakieś trzy tygodnie przed Wigilią mama piekła pierniki, bo musiały zmięknąć. Pamiętam, że było ich dużo, i że miały bardzo różne kształty. Moja mama nie umiała niczego zrobić w małych ilościach, zawsze mieliśmy góry ciastek. Tato szedł z braćmi do lasu po drzewko. Nikt wtedy nie ścigał ludzi za to, że sami wycinali choinki z lasu. Nie było straży leśnej, a poza tym, nikt choinkami nie handlował, tak jak obecnie. Choinka zawsze była pstrokata, bo taka tradycja. My ubieraliśmy nasze drzewko w ciastka i pierniki, małe czerwone jabłuszka, długie cukierki w złotkach. Mieliśmy też bombki, ale zawsze miały one przeróżne kształty – nigdy nie były okrągłe. Sami też robiliśmy łańcuchy z bibuły i słomy. Gufrowało się cienką bibułkę, przykładało do niej słomkę i wszystko nawlekało się na nitkę. Powstawał taki przetykaniec z bibuły i słomy (Jadwiga Kołodenna – lata międzywojenne w Tłumaczu, ob. Ukraina).

Obecnie w sytuacji, gdy trzeba przyjąć do stołu kogoś praktycznie obcego – jak stryja z sąsiedniego miasta – owo święto staje się gehenną. Rozmawiać nie ma o czym. Znosić trzeba tych, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Co więcej, nie uczymy się na co dzień „znosić jedni drugich i wybaczać sobie nawzajem” – dlatego tym bardziej jest to ciężkie, choćby przez te parę godzin. Robi się wszystko jak najszybciej, bez celebracji, bez rozpoznawania treści symbolicznej potraw, zwyczajów, ozdób, aby tylko odbyć i mieć przekonanie, że nauczyło się czegoś młodzież.

Matki narzekają, że muszą się starać, podenerwowani ojcowie co chwilą są zmuszani do robienia drobnych zakupów, wszystko nagle staje na głowie. Dzieci w tej atmosferze widzą tylko to, że dzieje się coś złego, nieprzyjemnego, zakończone hipokrycko „dobrymi życzeniami” i to najczęściej składanymi prawie obcym dziadkom lub wujkom, którym nie wiadomo co powiedzieć poza „zdrowia i pomyślności”.

Zaraz po wieczerzy wigilijnej państwa, przy tymże stole w stołowym zasiadała służba. Na miejscu babki prezydowała kucharka Kazimierzowa i garbaty „gospodarz” (włódarz) Laskowski. Babka wchodziła z opłatkiem, dzieląc się ze wszystkimi, przy czym każdemu mówiła indywidualne życzenia. Nie zawsze były te życzenia słodkie. Czasem babka pochyla się do ucha: – Patrzaj – zaczynał się cichy szept, po czym nic już nie było słychać, tylko palec wskazujący babki surowo groził. Zaczerwieniony delikwent ułamywał opłatek, całował w rękę i skwapliwie ustępował następnemu (Melchior Wańkowicz).

Czym jest ‘soft-education’ i co przyniosło Polsce w dziejach? To określenie szeregu zjawisk, które nikogo nie zmuszają. Propozycja dobrej postawy jest tu niejako wartością dodatkową. Taką „miękką-edukacją” były w dawnej Polsce zwykłe prace codzienne, ale czynione z dobrym sercem, ochotą, przyjaźnią, we wzajemnej trosce i pomocy. Nikt nikomu nie robił wykładów z „dobrego serca”. Nie stawiano pomników „szlachetności wzajemnej”. Po prostu celem było zapewnienie zdrowia i życia wszystkim, a miłość stanowiła wartość dodaną.

Wspaniałą rolę w średniowiecznej Polsce pełniły tu np. zakony cysterskie. Nie tylko posiadali majątki – co może nas dzisiaj razić. Używali w średniowieczu nowoczesnych urządzeń, jak wodne toalety czy nawet odświeżacze powietrza, związane z podziemnymi systemami dostarczania wody i kanalizacją. Udoskonalili hodowlę zwierząt, ryb, sadownictwo, produkowali świetne gatunki piwa, wina, sera, sprowadzali figi, daktyle, wytapiali żelazo, szkło, a nawet posiadali kopalnie węgla, srebra i złota. To oni upowszechnili płodozmian, uczyli siać zboża jare i ozime.

Wokół ich klasztorów tworzyły się nowoczesne osady, gdzie nie tylko doskonale gospodarowano, ale dbano też o kulturę duchową, rozwój społeczny i mentalny. Ludzie garnęli się do nich, bo żyło się tam dobrze, także z powodu tworzenia dobrej ludzkiej społeczności. To właśnie w skryptorium jednego z takich miejsc powstała Kronika Henrykowska, w której znalazło się pierwsze zapisane po polsku zdanie, tak pięknie świadczące o miłości mężczyzny do kobiety „Daj, teraz ja pomielę na żarnach, a ty sobie odpocznij” (Daj ać ja pobruszu a ti pocziwaj). W czasie świąt organizowano teatrzyki i wspólnie radowano się z przeżytego roku.

Był to świetny przykład soft-education. Kasacja zakonów przez zaborców, zabór majątków, mordowanie księży przez komunę, odbieranie parafiom możliwości pracy świeckiej związane były też z zatrzymaniem wielu takich właśnie działań społecznych. Przez 250 lat niszczono też rodziny, rozpijano naród, sączono chore ideologie. Dzisiaj próbuje się sprowadzić Kościół tylko do roli czysto religijnej, a rodziny tylko do zapracowania na życie. Rozbija się nawet także i same rodziny, szczególnie wyrywając młodzież z tej „nudnej hipokryzji”. Wszystko to robi się właśnie po to, aby ta „miękka-edukacja” nie mogła działać.

Na pasterkę nie mogliśmy pojechać, bo sprawnik, czy inny jaki Moskal, nie pozwolił jej odprawić w Szumbarze (tym, co to niegdyś do Bohowitynów należał). (Maria Bohityn-Kozieradzka, 1860).

Niestety i rząd, zmieniony od 2015 roku, nie podejmuje absolutnie żadnych działań wspierających i rozwijających soft-education. Wspiera się co prawda budowę pomników, sympozja, widowiskowe działania – i trudno odmówić tu słuszności – jednak brak jest działań typu pośredniego. I nie chodzi tu o tzw. obszar miękkich programów (czyli np. szkolenia czy promocję) – tylko o faktycznie takie programy, które wartości dobrego serca niosą jako wartość dodaną. Brakuje więc działań np. turystycznych zbudowanych na bazie historii, sportu z odniesieniem do moralności, dziecięcej beletrystyki związanej z tożsamością, filmów fabularnych zanurzonych we wspaniałych wartościach. W takich działaniach jest czas na refleksję, obserwację, wolną decyzję i wybieranie dobrych dróg. Znacząco się różni to od edukacji wprost – przez wielu odbieranej jako przymus do czegoś, co jest niezrozumiałe.

Zwykła edukacja w szkole, szczególnie gdy zaczyna sią od nudnej, niezrozumiałej definicji, obniża chęć do nauki. Tymczasem siły, które ostatnio tak agresywnie niszczą świat, prowadzą niezwykle silnie i skutecznie działania typu „soft”. Massmedia, książki o magii i demonach, gry, filmy poprawne politycznie i kulturowo, akcje społeczne, przesłodzone memy, moda, influencerzy, coacherzy sukcesu – wszystko to zachęca do życia egoistycznego, skupionego na sobie, swoich przeżyciach, na własnym asertywnym rozwoju i szacunku dla każdej dziwności.

Zachwyconym okiem patrzał Wojtek przez niedomknięte drzwi jadalni na jarzącą się światłem choinkę. Stała pośród pokoju, ogromna, pod sufit sięgając prawie – spowita w mgły srebrzystego szronu, jak grono bogate, kapiące owocem, słodyczami, świecidłem. Dookoła „gwiazdki” niby motyl w ruchu – skakały dzieci, paniątka szczęśliwe, uradowane, syte… Staś dostał mały samojazd, Zosia dźwigała lalkę ogromną o wytrzeszczonych, strasznie głupich oczach i modnej fryzurze. Izio – najmłodszy, miał pełną buzię cukierków i różne zabawki. Ośmioletni Izio był przyjacielem Wojtka. Mieli ze sobą różne konszachty, bawili się razem, a Wojtek ogrodniczek znosił Iziowi najczerwieńsze jabłka, najlepiej strugał mu z drzewa żołnierzy i konie. Kochali się bardzo. Toteż – gdy Izio spostrzegł w szparze drzwi lnianą czuprynkę Wojtka, rzucił część zabawek na kolana matki i skoczył ku drzwiom.
– Wojtek… Wojtuś!… Patrz co ja dostałem!… Trąbkę… Konie… Książeczki… A i ty Wojtuś dostaniesz książkę… Zobaczysz jaka ładna. Widziałem u mamy… („Wieś i Dwór”, 1912).

Czy więc dzisiaj mamy co świętować w czasie Wigilii? Czy nie należałoby może znieść tego święta, które jest dla wielu nie do zniesienia? Które niczego nie podsumowuje? Niczego nowego nie zaczyna? Czy więc dziwić się temu, że w czasie Wigilii nie mamy o czym rozmawiać, że nie czujemy, że jest to świętowanie całego roku?

Tak, jak potrzebujemy wartości życia codziennego, potrzebujemy też święta. I choć jednego elementu brakuje, trwajmy chociaż przy tym drugim. Nic by się nie nauczył ktoś, gdyby miał same tylko przykłady, a nie było podsumowania. Gdy mamy podsumowanie, wiemy przynajmniej, czego nam brak, za czym możemy tęsknić i co naprawić.

W tamtych czasach zimy były zimami z prawdziwego zdarzenia, pamiętam ten cudownie skrzący się w blasku księżyca świeży śnieg. Taka nocna sanna była niezapomnianym przeżyciem. W kościele czuć było wyraźnie zastygły w mroźnym grudniowym powietrzu zapach kadzidła. (…) Po pasterce wymienialiśmy jeszcze długo życzenia świąteczne (Jan Tyszkiewicz, lata międzywojenne, Tarnawatka).

Nie znośmy świąt, nawet jeśli ich nie znosimy. Zastanówmy się raczej, czego brakuje nam dzisiaj na co dzień do tego, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania dużego grona przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga, który tak wiele dla nas wycierpiał.

 

Marcin Niewalda jest prezesem Fundacji Odtworzeniowej Dóbr Kultury i Dziedzictwa Narodowego i redaktorem naczelnym „Genealogii Polaków” www.genealogia.okiem.pl. Na stronie znajdują się także setki autentycznych przepisów wigilijnych sprzed ponad 100 lat.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” znajduje się na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Błaźni, trefnisie, rybałci, dworacy, wiarusy, oficjaliści… Jaka była ich rola i dlaczego przydaliby się dziś?

Każdy błazen doskonale wiedział, że jego inteligencja potrzebna jest władcy, ale nie przyjmie on pouczeń, natomiast z powiedzianych żartem słów być może wyciągnie wartościowe wnioski i uzna za własne.

Marcin Niewalda

Był czas, gdy Stańczyk, pozornie komiczny, wpływał na losy królestwa. Dziś nie ma trefnisiów, nie ma też królów realnie rządzących państwami, ale pozostała rola społeczna, po kryjomu zapewniająca sukces narodom. Ludzie trochę niepoważni i trochę lekceważeni, a jednak niezwykle głęboko myślący, są potrzebni, aby uchronić świat i nasz kraj przed zagładą. Jeśli ich nie docenimy czeka nas… deszcz siarki.

Ktoś na dworze Zygmunta Starego uważający błazna królewskiego jedynie za… błazna, popełniłby karygodny błąd. Naraziłby się nie tylko na gniew władcy. Człowieka, którego było stać na bycie śmiesznym, na dworze wawelskim doceniano. U Jagiełły było takowych kilku, choć Stanisław Ciołek przekroczył swój immunitet błazeński i za napisanie satyry na królową Elżbietę został wydalony ze dworu. Rusin Holeszko posłował do Świdrygiełły podczas wojny łuckiej. Słynny był błazen nadworny mistrza pruskiego Pawła Rusdorffa – Henne; przekazywał swojemu panu informacje o darach składanych wielkiemu księciu Witoldowi. Krzysztof Szydłowiecki w XV wieku zatrudniał błazna Bieńka, a u Piotra Kmity działał błazen Jaśko. Najsłynniejszym w historii polskiej błaznem został jednak – wspominany przez Jana Kochanowskiego, Łukasza Górnickiego czy Marcina Kromera – Stasiu Gąska, słynny trefniś królów polskich, zwany Stańczykiem – uwieczniony na obrazie Matejki.

Lekceważenie bystrości dziwnego królewskiego doradcy było nieroztropne. Stanowisko błazna, bardzo charakterystyczne, istniało na wielu dworach – lecz nie wszędzie byli oni szanowani tak, jak w Rzeczypospolitej.

Zostawali nimi ludzie zazwyczaj nieprzeciętnej inteligencji i wiedzy, nierzadko posyłani z tajnymi misjami wielkiej wagi. Odziewali się w pocieszne stroje, często składające się z różnokolorowych kawałków materiału. Czasem nosili pas okowany, uszy jak u sarny, cep zakończony lisimi ogonkami. Taki strój zakładany „do pracy” powodował praktyczną bezkarność, pozwalał na wygłaszanie osądów, które wielu bałoby się upublicznić.

Trzeba tu zrobić krótką, bardzo ważną uwagę. Błazen całkowicie różnił się od kuglarza czy niedźwiednika, których rola sprowadzała się wyłącznie do rozśmieszania i zaciekawiania. Na wielu dworach europejskich i azjatyckich jedynie dla śmiechu trzymano karłów lub osoby niepełnosprawne. W tym artykule nie mówimy o nich, lecz o ludziach, którzy oprócz żartów, albo nawet dzięki nim, wnosili do rozwoju społecznego niezwykle istotny element. Taką postać, choć o wysokim statusie, wykreował w Quo vadis Henryk Sienkiewicz, stwarzając Petroniusza – niezwykle inteligentnego człowieka, traktowanego przez Nerona pobłażliwie, ale jednak wzorującego się na jego sposobie bycia.

Zwykliśmy myśleć o błaźnie jako kimś… błaznującym, uszczypliwym. Jednak działalność trefnisiów była w istotny sposób szersza. Ludzie o niezwykle lotnym umyśle, niezależnie od czasów, rzadko kiedy są traktowani poważnie przez tych, którzy skrupulatnie wypełniają swoje codzienne zadania. Drwi się z ich teorii, a jednak ich słowa stają się inspiracją, żartuje z ich przepowiedni, choć często są prorocze. Każdy błazen, będąc bystrym, doskonale znał ten mechanizm. Wiedział, że jego inteligencja potrzebna jest władcy, ale nie przyjmie on pouczeń, natomiast z powiedzianych żartem słów być może wyciągnie wartościowe wnioski i uzna za własne.

Zwyczaj utrzymywania mądrych trefnisiów w Polsce jednak zanikł. Stało się to w tym samym czasie, co powołanie… szkoły rybałtów. Miejsce to, zlokalizowane jako pierwsze przy krakowskim Rynku, a potem i w innych miastach, szkoliło przyszłych wędrownych muzyków, bardów i poetów. Pełno było rybałtów w Polsce w XV i XVI wieku.

Wędrowali oni swobodnie, wszędzie znajdowali dobre przyjęcie i choć wielu nie stroniło od kieliszka (a raczej kufla), byli i tacy, którzy swoją mądrością inspirowali magnatów do ważnych decyzji.

(…) A jednak i rybałci przestali stanowić nieodzowny element dworskiego życia. Stali się zwykłymi, zatrudnianymi wedle potrzeby grajkami, od których nie oczekiwano niczego poza wykonaniem muzyki w tle uczty czy uroczystości. W ich zastępstwie pojawili się jednak… dworacy. Rozsypani gęsto po kraju, żyli w niejednym szlacheckim majątku i stali się częścią obrazu dawnych obyczajów. Dzielili się, stosownie do swego powołania i talentów, na myśliwych, rybaków, masztalerzy (zajmujących się końmi), ogrodników, lekarzy od bólu zębów, domowych dyrektorów, a nawet poetów. Niemal wszyscy potrafili grać na instrumentach, co zwiększało zaletę i atrakcyjność dworaka. (…)

Wraz z początkiem zaborów skończyła się i epoka dworaków-rezydentów. Sumienna nowa administracja, rzetelna przede wszystkim w ściąganiu podatków i nakładaniu kolejnych obciążeń, wymusiła odejście od owej staropolskiej gościnności. Stało się to jednak nie tyle przez utrudnienia, co przez wzbudzaną podejrzliwość stanów wobec siebie nawzajem. W interesie zaborcy było konfliktowanie społeczeństwa w myśl idei „dziel i rządź”. Jednak na dworach pojawiła się nowa grupa ludzi, weteranów, kalek, starych wiarusów, którzy często utraciwszy zabrany dom, nie posiadając rodziny, szukali ciepłego kąta. Całym ich zatrudnieniem było panią domu do stołu prowadzić i opowiadać zdarzenia, których byli świadkami.

Jeżeli rezydent nosił familijne jegomości lub jejmości imię, a przy tym pieczętował się tym samym herbem, uważany był za członka rodziny i zawsze nadawano mu tytuł wujaszka lub stryjaszka. Przyczyniali się oni niezmiernie do wychowania patriotycznego młodzieży, a na spotkaniach opowiadali historie swoich przeżyć wojennych. Traktowano ich z miłością, czcią, niemal jak talizman, który nie może się ukruszyć, choć czasem uwiera lub zwyczajnie przeszkadza.

Opowiadali nie tylko historie z wojen, ale też liczne bajki fantastyczne, rozbudzające wyobraźnię dzieci, a dla starszych stanowiące rozrywkę. Mając ukryte źródło prawdy i zabawną fabułę, zapadały w pamięć, inspirując do przemyśleń, a często do zmiany zachowania – w myśl niepisanej wówczas zasady „bawiąc, uczyć”.

Grupę starych wiarusów – mądrych, z szacunkiem lekceważonych – uzupełniali następnie ludzie, bez których nie mógł obejść się żaden dwór – tzw. oficjaliści (czyli, jak się dawniej mówiło, urzędnicy), a dokładnie ci z nich, którzy z biegiem lat i sumiennej, mądrej służby zaskarbili sobie tak wielką wdzięczność, że zostawali na tzw. gracji, czyli łaskawym chlebie do końca swoich dni. Nie mieli już pracy, ale wciąż starali się wspierać gospodarzy. Z pobłażliwością i znudzeniem traktowani przez młokosów i niedoświadczonych ludzi, wnosili jednak niebagatelny wkład w proces kształcenia świadomości właśnie szczególnie tych młodych. Starzy klucznicy, ekonomowie z zawadiacką, nienapuszoną śmiesznością opowiadali historie, legendy; oni to objaśniali stare zwyczaje, przekazywali mądrość ludową zawartą w powiedzonkach i przysłowiach. Przygarbione z wiekiem bony, po wychowaniu dzieci hrabiostwa, zajmując niewielkie mieszkanko w przypałacowej oficynie, z zaangażowaniem pielęgnowały stare obyczaje.

Panny apteczkowe, jako opiekunki chorych we dworze wiejskim, najwierniejsze przyjaciółki domu i rodziny swoich państwa, niestrudzone, skrzętne i umiejętne pracownice, były w dawnym społeczeństwie polskim, nie znającym dzisiejszej popędliwości, bardzo pospolitym a sympatycznym typem. Leczyły chorych, uczyły religii po wsiach – każdego według jego własnej, przygotowywały do chrztu czy bierzmowania zamiast księży, dbały o obyczaje, nakłaniały starych, samotnych zbereźników do nawrócenia czy spowiedzi.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Od trefnisia do freelancera, czyli gdzie się podziali prorocy?” znajduje się na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Od trefnisia do freelancera, czyli gdzie się podziali prorocy?” na s. 13 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zakończył się niezwykły projekt. Polskie dzieci z Kresów zostały autorami książek notowanych w Bibliotece Narodowej

Książek nie będzie można kupić. Każda z nich, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim.

Ten spektakularny efekt to jednak tylko część projektu „Z kuferka prababci”, stanowiącego etap wielkiej akcji pod nazwą Akademia Tożsamości. Zarówno entuzjastyczne przyjęcie, jak i spektakularna aktywizacja środowisk są dowodem na wielką wartość nowatorskich działań edukacyjnych. Podejmowane są one przez Fundację Genealogia Polaków, która od 20 lat stawia na takie działania, które przez olbrzymią część społeczeństwa są lekceważone. (…)

– Od 20 lat działamy najczęściej na tych polach, na których nie ma korzyści wizerunkowych – mówi Marcin Niewalda, prezes Fundacji.

– Któż bowiem, mając do wyboru utytułowanego autora naukowego elaboratu i dziecko, które spisało opowiadanie dziadka, przyzna nagrodę temu drugiemu? Raczej uznanie będzie trzeba, z tych czy innych powodów, wyrazić profesorowi, który przez 2 lata wydawał pół miliona euro z grantu ministerialnego i którego dzieło Archetypy romantyczne w działaniach 2 Korpusu, postawione na sztorc, nie przewraca się.

Książki wydane w ramach projektu | Fot. kuferek.okiem.pl

Zastanówmy się jednak, którą pracę wybierze inne dziecko mieszkające na Kresach, gdy będzie chciało dowiedzieć się czegoś ciekawego o życiu ludzi ze swojego miasta? Jak zareaguje matka dziecka na wzruszający, autentyczny, namalowany prostymi słowami obraz historii, która przez lata była zakazana? Która praca przyczyni się bezpośrednio do uruchomienia wyobraźni – czy ta analizującą naukowe aspekty, czy ta, w której dym z ogniska wyciska łzy, gdzie skrzypi śnieg pod stopami żołnierzy wyklętych? Dzięki której książce nastąpi faktyczny przełom zaangażowania, czy dzięki tej, której czytelnikiem jest pasjonat danego tematu, czy tej, która zaciekawiła kogoś wcześniej obojętnego?

Zakończony właśnie projekt „Z kuferka prababci” łączy wszystkie możliwe zalety stworzenia materiału inspirującego, motywującego i zmieniającego wyobraźnię. Realizowany był w tym roku już w 5 ośrodkach kresowych jednocześnie. Pierwszy etap stanowiła praca dzieci z nauczycielami języka polskiego nad przygotowaniem wywiadów z dziadkami, starszymi osobami z lokalnej społeczności lub po prostu spisanie lokalnych legend i tradycji.

Fot. kuferek.okiem.pl

Spisane opowieści nie posłużyły jedynie do konkursu. Zostały opracowane przez wybitną polonistkę – Natalię Barcz, która dodała także stworzone na tej bazie ćwiczenia i scenariusze lekcji, pod patronatem historycznym posła Zbigniewa Girzyńskiego. Następnie materiał zyskał wspaniałe opracowanie graficzne dzięki pracy autorskiej Anny Słoty, a także honorowy patronat poseł Elżbiety Dudy, która stwierdziła, że „ten projekt udowadnia, jak wielka jest tęsknota młodzieży polskiej mieszkającej na Kresach za świadomością własnych korzeni”.

Opracowane książki zawierają niezwykłe historie, nieraz pozornie zupełnie przeciętne, a jednak często wzruszające do łez, radosne, romantyczne, budzące zadumę.

Poznajemy ludzi, którzy uciekli z Syberii; poznajemy tradycje świąteczne, a nawet przepisy kulinarne, historie z czasów powstań, z czasów wojny i komunizmu; widzimy codzienność w chłopskiej chacie i wielkie bale w pałacu.

Młodzi autorzy opisują wydarzenia tak, jak słyszeli je z ust dorosłych, jak na nich zrobiły wrażenie – niekiedy skupiając się na sprawach, które pominąłby naukowiec.

Materiał, w pięknej oprawie, inspiruje. Dzięki wsparciu Fundacji ORLEN, która doceniła wyjątkowość misji – książki cieszą wzrok barwami i dobrym drukiem. Nie będzie ich jednak można kupić. Każda z książek, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi bowiem z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim. Możemy tylko domyślać się, jak wielka duma będzie ich rozpierać, tym bardziej, że wiele środowisk kresowych ma przekonanie o byciu zapomnianym przez rodaków „z Korony”.

Fot. kuferek.okiem.pl

Opowiadania, uznane i docenione przez redakcję i całą społeczność, trafią więc do tych, których rodziny żyły obok. Czytelnicy znajdą w nich dzieje swoich sąsiadów, tradycje swojej własnej okolicy, wzmocnione jeszcze odpowiednimi adekwatnymi ćwiczeniami językowymi.

Wydanie – jako pozycja z numerem ISBN – spowoduje ponadto, że młodzi autorzy, polskie dzieci z Kresów, po wsze czasy będą umieszczone wśród autorów na listach Biblioteki Narodowej. Wiadomo już, że będą w znacznej mierze brały udział w kolejnych pracach fundacji – jakim jest np. wyjazd edukacyjno-turystyczny do stolicy Małopolski wraz z udziałem w „Akademii Młodego Dziennikarza” prowadzonej przez Uniwersytet Pedagogiczny.

Młodzi – przyszli liderzy lokalnych społeczności, będą mieli szansę kształcić się dalej, poszerzać poczucie swojej tożsamości narodowej. Stanie się to jednak tylko wtedy, gdy dalsze programy zostaną wsparte przez odpowiednie programy grantowe. Niestety jest to olbrzymi problem. Przez ostatnie 4 lata fundacja złożyła 21 wniosków o dofinansowanie podobnych projektów ze źródeł państwowych. Ani jeden nie został doceniony.

Więcej o projekcie: kuferek.okiem.pl.

Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Opracujmy „Strategię tożsamości” – program krzewienia prawicowej świadomości, nowoczesny system edukacji społecznej

Chcemy błyszczeć, pokazywać, jacy jesteśmy silni, wygrywać mięsistymi frazami w gazetach, telewizji, na Facebooku. Nie działamy strategicznie. A lewica to robi od lat. Urabia ludzi, zwłaszcza młodych.

Marcin Niewalda

Wzywam więc do opracowania „Strategii tożsamości” – programu, który stworzy podwaliny pod nowy system edukacji społecznej, wzbogacający każdego o dobre społeczne wartości, oparte na sprawdzonych źródłach. Strategia ta musi przełożyć się po pierwsze na świadomość polityków, po drugie na konkretne programy, również finansowe, a także zaowocować zbudowaniem systemu szkoleniowego, wykorzystującego nie naukowców i gwiazdy prawicowych mediów, ale w pierwszym rzędzie ludzi z organizacji społecznych, którzy potrafią być skuteczni jak Siłaczka i krzewić „u podstaw” prawicową świadomość.

Poniżej omawiam 5 rodzajów działań. Ostatnie z nich jest nieużywanym przez nas lekarstwem na deprawację, przedostatnie zaś przyczyną naszej przyszłej klęski.

1. Działania prawicowe skierowane do prawicy

To budowanie pozytywnych skojarzeń wokół elementów prawicowych. Działania te, takie jak np. marsze, wiece, media prawicowe, działania Caritasu, Różaniec dokoła Polski, pomniki, festiwale patriotyczne, ordery – są wzmocnieniem myśli prawicowej. Wspierają rozwój postaw osób o świadomości prawicowej. Są one jednak zbyt widoczne. Takimi metodami nikogo się nie zmieni. Lewak jest nastawiony wobec nich negatywnie i ironicznie, i dlatego od razu je skrytykuje i wykpi.

Działania te są słuszne, mobilizujące, lecz skuteczne jedynie w środowiskach prawicowych.

2. Działania lewicowe skierowane do lewicy

Zjawiska odwrotne od powyższych. To wszelkie pucze, protesty i hucpy KOD-u, czarne marsze, parady równości, pedagogika steinerowska, patoinfluencerzy. Jesteśmy na nie uodpornieni. Są dla nas zbyt jaskrawe i oczywiste. Odrzucamy je, protestujemy przeciwko nim. Poświęcamy na to jednak ogromną ilość czasu i energii, tracimy siły. 90% postów prawicowych na Twitterze to kpiny z jawnych działań lewackich. W wojsku mówi się na taką sytuację „związani walką” – z przeciwnikiem, który jest bardzo dobrze widoczny, a strategiczne działania prowadzi po kryjomu, na boku.

3. Działania neutralne

To wszelkie aktywności niezwiązane z polityką, światopoglądem – zbieranie znaczków, chodzenie po górach, gry, wycieczki, sport, edukacja, codzienność życia, promocja dzielnicy, miasta, zdrowia. To działania normalne, powszednie, nie krytykowane, bo nie budzące skrajnych emocji.

Wydawać by się mogło, że nie mają wartości, jeśli idzie o światopogląd, dlatego właśnie stanowią dla lewicy niezwykle łakomy kąsek i klucz do wygranej. Za ich pomocą prowadzi ona działania „strategiczne”.

4. Działania strategiczne na korzyść lewicy

To rodzaj trucizny opakowanej w szczytny, łatwy do połknięcia cel. To ziarna chwastów zapuszczające korzenie, budujące lewackie skojarzenia. Działania te dotyczą obszaru neutralnego, jednak związane są z wartościami deprawującymi.

Będzie to na przykład akcja WOŚP, która zawiera neutralną formę ratowania chorych, buduje jednak cały szereg skojarzeń lewicowych typu „róbta co chceta”. (…) Chwytające za serce programy adopcji porzuconych piesków, budzące emocje rywalizacji programy typu Top Model, ekologia, style ubierania, żywienia, gry pełne agresji i przemocy, programy kulinarne o zwierzętach – wszystkie one są tak przygotowane, aby wykorzystując neutralne zjawiska, budzić aktywne skojarzenia deprawujące, wykorzeniające chrześcijaństwo, polskość, prawicowość. Niewinną, emocjonującą zabawę wiążą z mentalnością lewacką. Wiedzę o codziennym życiu formują w atmosferze wykoślawionego światopoglądu.

Tak samo działa nowoczesna sztuka deformująca piękno, proponowane style zachowania, czesania, pokazywania się w mediach społecznościowych. Paskudne, w krzykliwych kolorach bajki dla najmniejszych dzieci przyciągają ich wzrok, budują modele stylu bycia. (…)

Pozostawiamy dzieci w sytuacji wyboru tylko zła i dziwimy się, że schodzą na złą drogę. Pytamy potem: jak to się mogło stać? Jak on mógł wyrosnąć na zwolennika skrajnej lewicy, skoro tyle razy mówiliśmy mu, że zło jest złe? Tymczasem po prostu zabrakło uczciwego wyboru.

Obecnie w Polsce dzieci, młodzież, poszukujący dorośli nie mają praktycznie żadnych szans na skorzystanie z oferty neutralnej, ale związanej z dobrymi wartościami. Takie działania to nieliczne wyjątki, prowadzone najczęściej przez organizacje pozarządowe, w dodatku całkowicie lekceważone w programach grantowego wsparcia.

5. Działania strategiczne na korzyść prawicy

Wstydzimy się mieć styl prawicowy, chrześcijański, ojczyźniany.

Koszulki z orłem zakładają tylko „twardzi bojownicy” – my, powszedni ludzie, nawet kolorów patriotycznych nie założymy w święto państwowe – bo to będzie wyglądało „głupio”. Boimy się tego tak bardzo, że działania strategiczne na korzyść prawicy, filmy czy projekty wydają się nam naiwne, niewarte zachodu.

Rezygnujemy z nich. Rząd nie wspiera takich działań praktycznie w ogóle. Nie ma programów budowy skojarzeń na styku „zjawisko neutralne – wartość prawicowa”. Nie robi tego szkoła – neutralna światopoglądowo. Jeśli już ktokolwiek prowadzi programy religijne – to są one skierowane tylko do osób wierzących. Jeśli ktoś prowadzi programy prawicowe – to robi wszystko, aby zgromadzić widzów prawicowych. (…)

Jeśli pozostawimy mu wolny i sprawiedliwy wybór – człowiek pójdzie dobrą drogą. Ale ten wybór musi istnieć.

Jeśli nie podejmiemy działań strategicznych, liczba bojowników prawicowych będzie powoli maleć, a lewicowych – rosnąć. (…) Trzeba zmienić społeczną świadomość w zakresie tego, jak działać skutecznie. Nie zawsze wielkie działa są najskuteczniejsze. Nie pokona się za pomocą armat broni biologicznej czy trujących gazów rozpylanych przez wroga. Trzeba zacząć domagać się zmiany form działania, uruchomienia programów, w których liczą się nie działania twarde i jaskrawe, wielkie i potężne, ale miękkie, o dużej wartości dodanej. Gdzie celem nie jest nie popisywanie się i błyszczenie, ale kształtowanie charakteru i dobra propozycja światopoglądowa.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Miłość w związku dwóch osób. Co to jest miłość, kiedy jest fałszywa, a kiedy prawdziwa i jak leczyć chore relacje?

Prawdziwa Miłość dąży do współpracy z Dobrem, akceptacji i radości z obiektywnych różnic, naprawienia zła, które niszczy człowieka i relację. Wręcz potrzebuje różnic, aby współpracować

Marcin Niewalda

Każdy związek dwóch osób rozpoczyna się od fazy fascynacji, przechodzi przez fazę przyzwyczajenia (lub na odwrót), aby w końcu zbudować relację prawdziwej, dojrzałej Miłości. Wiele związków jednak nigdy nie dociera do fazy trzeciej. Co więcej, istnieją emocje i postawy, które istotowo uniemożliwiają relację dojrzałej Miłości. Są to relacje zbudowane na czymś, co można nazwać miłością egoistyczną.

(…) Błędna, zmanipulowana miłość egoistyczna dotyczy także wielu związków heteroseksualnych, stanowiąc przyczynę licznych rozwodów, tragedii rodzinnych i historii o złamanym życiu.

W kościelnych procesach o stwierdzenie nieważności małżeństwa wymienia się trzy grupy przyczyn. Dwie pierwsze związane są z błędami przysięgi małżeńskiej lub zatajeniem poważnej wady (np. choroby). Trzecia grupa – oceniania jako najczęstsza – to błędy związane z niewłaściwym rozumieniem miłości. Ocenia się, że 1/3 małżeństw jest z tego powodu zawartych nieważnie.

Kościół stoi na stanowisku, że brak prawdziwej, dojrzałej Miłości powoduje, że nie dochodzi w ogóle do zawarcia związku. Tymczasem wiele par w chwili ślubu „kocha się tak bardzo”, że nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Odczuwają olbrzymie emocje, a jednak mimo to związek nie jest ważny, wręcz uznaje się, że nie został w ogóle zawarty. Dzieje się tak z powodu pomylenia emocji egoistycznej z Miłością.

Co to jest Miłość?

Miłość – dla odróżnienia pisaną przez wielkie „M” – Miłość, która może być skierowana do współmałżonka, bliźniego, a nawet nieprzyjaciela („kochajcie nieprzyjaciół”) – można najkrócej określić jako ofiarowanie siebie dla czyjegoś Dobra. Jest to taka sama Miłość w każdym przypadku. Raz pozwala budować społeczeństwa, raz wspólnoty, a kiedy indziej rodziny. Człowiek, kochając, rozpoznaje Dobro w innej osobie i współpracuje z nim.

U podstaw Miłości leży uznanie wyjątkowej godności każdej osoby ludzkiej – bliźniego.

Nie ma na świecie dwóch takich samych osób. Każdy jest unikalny. Każdy ma swoje piękne oblicze i swoje wady. Każdy człowiek różni się od nas. Miłość zaczyna się wtedy, gdy pomimo różnic, wad, a nawet zła, dostrzegamy w drugim człowieku Dobro. Takie Dobro możemy dostrzec nawet w nieprzyjacielu. Możemy nawet z nim współpracować na polu tego Dobra. Taka relacja, która pomija różnice, a skupia się na Dobru, jest prawdziwie budująca – potrafi stworzyć coś nawet pomimo tego, że dwoje osób pozostaje wciąż „nieprzyjaciółmi”.

Prawdziwa Miłość dąży do współpracy z Dobrem, akceptacji i radości z obiektywnych różnic, naprawienia zła, które niszczy człowieka i relację.

Za każdym razem, gdy słyszymy jakąś hasłową wypowiedź o miłości, możemy to słowo podmienić sobie na „współpraca z Dobrem”, aby sentencja była bardziej zrozumiała. Np. „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a nie współpracował z ich Dobrem, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący”, „Współpracuj z Dobrem Boga ze wszystkich sił… a z Dobrem bliźniego jak ze swoim”, „Spieszmy się współpracować z Dobrem innych ludzi, tak szybko odchodzą” itd. Takie słowa od razu staną się bardziej konkretne i praktyczne, gdyż na przestrzeni dziejów słowo ‘miłość’ stało się wytrychem niemal do wszystkiego.

Kiedy miłość jest fałszywa?

Prawdziwa, dojrzała Miłość wręcz potrzebuje różnic, aby współpracować pomimo ich istnienia.

Niewłaściwa miłość błędnie realizuje jeden z trzech elementów. Np. nie chce współpracować z Dobrem, niszczy je albo nie akceptuje różnic, szuka tylko podobieństw albo współpracuje ze złem, egoizmem, uzależnieniem itp., rozwija je.

Skrajnie fałszywa miłość ma wszystkie te trzy cechy. W takiej miłości podniecenie wywołuje dostrzeganie własnego odbicia w drugim człowieku. Taka postawa nie szuka kogoś innego, lecz jedynie samego siebie. Miłość egoistyczna zamazuje to, że druga osoba jest wyjątkowa, unikalna i inna. Najważniejsze jest podobieństwo i to może rodzić niezwykle silne emocje samozadowolenia. Używa się drugiego człowieka w sposób przedmiotowy.

Może jednak istnieć inne rozwinięcie tej zmanipulowanej miłości – to całkowite zniszczenie swojej własnej, wyjątkowej osoby. Strach, brak poczucia własnej wartości (często występuje w okresie dojrzewania po pewnych rażących błędach wychowawczych) mogą doprowadzić do pragnienia ucieczki przed samym sobą. To pragnienie staje się tak silne, że czerpie się podniecenie z postaw „jestem nikim”, „jestem kimkolwiek”, „można ze mną zrobić wszystko”, „nie mam godności”, „ktoś robi ze mną to, co chce”. Te dwa sposoby rozwinięcia fałszywej miłości są nawzajem dla siebie idealnym partnerstwem w formie pożywki.

Dlatego właśnie związki fałszywej miłości tworzą zazwyczaj silną relację narcystyczno-niewolniczą. Jedna osoba to zakochany w sobie egocentryk. Satysfakcję czerpie on z całkowitego podporządkowania sobie niewolnika – kogoś, kto chce zastąpienia swojej osobowości czyjąś. Taka relacja, potrójnie błędna, może trwać długo – nawet całe życie.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Miłość w związku dwóch osób” znajduje się na s. 11 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Miłość w związku dwóch osób” na s. 11 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy dziecko z Kresów może napisać książkę do nauki języka polskiego i figurować jako autor w Bibliotece Narodowej?

TAK! Rusza unikalny projekt kresowy „Z kuferka prababci”, który doprowadzi do znacznej aktywizacji młodych Polaków mieszkających za wschodnią (i północno-wschodnią) granicą naszego kraju.

Marcin Niewalda

Problem motywacji potomków Polaków na Kresach do edukacji narasta lawinowo w ostatnich latach. Kraje byłych republik radzieckich prowadzą aktywne programy kulturowe w celu zaznaczenia swojej odrębności narodowej. Nieuchronnym pokłosiem tych działań jest gwałtowne obniżenie poczucia dumy u potomków Polaków i chęci do pogłębiania swoich tradycji odczuwanych jako wstydliwe. Nakładają się to na często błędne decyzje organizacji, instytucji, a nawet parafii polskich, które nauczanie dzieci polskojęzycznych łączą z innymi „dla uproszczenia”, zakazują śpiewania polskich pieśni patriotycznych na polskich uroczystościach lub po prostu nie mają odpowiednich materiałów wspomagających proces szkolny.

Fot. Genealogia Polaków

W odpowiedzi na ten problem powstał ten wyjątkowy, autorski program, składający się z dwóch etapów.

  1. W pierwszym etapie dzieci i młodzież z 5 polskich ośrodków na Kresach wezmą udział w konkursie na opisanie żywej i ciekawej historii z ich rodziny lub regionu.
  2. Najlepsze opowiadania zostaną przetworzone przez polonistów, którzy na ich podstawie opracują ćwiczenia do języka polskiego i scenariusz lekcji. Następnie całość zostanie wydana przy współpracy grafików w formie książek (osobna dla każdego regionu), a książki te w 1000 egzemplarzach rozdane rówieśnikom w każdym regionie.

W rezultacie projektu na Kresach pojawi się 5000 dobrze opracowanych książek inspirujących do nauki i napisanych przez same dzieci tam mieszkające.

Projekt ten został doceniony przez Fundację „Orlen – Dar Serca”, która sfinansowała przeważającą część kosztów.

Tegoroczny projekt został poprzedzony edycją testową w ośrodku na Litwie w roku 2017 i osiągnął fantastyczny rezultat edukacyjny i tożsamościowy. W efekcie działań dzieci i młodzież otrzymują materiał napisany przez rówieśników i oparty na historii ich własnych społeczności. Jest to ogromna motywacja do nauki, wzrost poczucia dumy narodowej i konsolidacja środowisk polskich.

Projekt ma też ogromne przełożenie na kształcenie przyszłych liderów. Już po pierwszym konkursie testowym młodzi uczestnicy brali udział w Akademii Dziennikarza na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie i uczestniczyli w programach radiowych (również w ramach organizowanego przez naszą Fundację przyjazdu), a obecnie tworzą gazetki szkolne i mają udział w pisaniu artykułów do mediów polonijnych.

Można wesprzeć to działanie przez zbiórkę online https://pomagam.pl/kresowo. Gorąco o to prosimy, gdyż im więcej nagród, tym szerszy krąg zatoczy program.

Fundacja „Genealogia Polaków” – www.fundusz.okiem.pl

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rusza unikalny projekt polskiej edukacji kresowej” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 23 stycznia 2020 roku!

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Rusza unikalny projekt polskiej edukacji kresowej” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego