Ślązak, który był lwowiakiem i „mazurem”. Wspomnienie o ojcu / Tadeusz Loster, „Śląski Kurier WNET” 75/2020

Niemiec chciał ściągnąć ojca z obozu do Lwowa, gdzie znalazłby mu dobrą pracę, ale pod warunkiem, że podpisze volkslistę. Odpowiedź mamy była jednoznaczna: to jest „mazur” (patriota) i tego nie zrobi.

Tadeusz Loster

„Mazur” znaczy patriota

Erwin H. był wiecznym studentem politechniki lwowskiej. Często przed wojną odwiedzał restaurację mojego ojca Rudolfa, mieszczącą się w Pałacu Sztuki na Placu Powystawowym we Lwowie. Do restauracji przychodził nie sam, towarzyszyła mu grupka młodych ludzi niekiedy mocno rozbawionych, a niekiedy dostojnie poważnych. Zasobność kieszeni Erwina przysparzała mu przyjaciół. W oczach mojego ojca był pożądanym, dobrym klientem. Po niewielkim upływie czasu student Erwin stał się dobrym kolegą ojca, wizytując nie tylko rewiry jego restauracji ale i rodzinny dom przy ul. Kordeckiego we Lwowie.

Co roku we wrześniu na Placu Powystawowym rozpoczynały się Międzynarodowe Targi Wschodnie. W tym czasie była to największa impreza handlowa II RP. Lwów, przygotowujący się już w sierpniu 1939 roku do imprez towarzyszących otwarciu Targów Wschodnich, został zaskoczony wybuchem wojny.

W pamiętnym 1939 roku Targi miały trwać od 2 do 12 września. 3 września miały im towarzyszyć zawody balonowe o puchar Gordona Bennetta, będące mistrzostwami świata w tej dyscyplinie. Już pod koniec sierpnia pawilony Targów Wschodnich zaczęły wypełniać się towarem przywożonym przez krajowych i zagranicznych handlowców. Lwów żył zbliżającymi się imprezami.

Dnia 1 września po godzinie 11 matka moja, Helena, wyszła z domu na codzienne zakupy. Nie zatrzymały jej i nie przeraziły wyjące syreny, do których była przyzwyczajona podczas ostatnich częstych ćwiczeń obrony przeciwlotniczej. Zaniepokoił ją huk strzelającego karabinu maszynowego na dachu Fabryki Kontaktów mieszczącej się naprzeciwko naszego domu. Na niebie zauważyła sylwetki samolotów. Kilka donośnych wybuchów bomb przekonało ją, że wybuchła wojna.

W tym czasie ojciec mój przebywał w swojej restauracji na Placu Powystawowym. Mimo niepewnej sytuacji z pobliskich pawilonów zaczęli schodzić się goście.

Zjawił się również Erwin H.; był podekscytowany. Wyciągnął 100 zł i podał kelnerowi, zamawiając dla wszystkich gości wódkę. Podszedł do podium, gdzie siedziała milcząca orkiestra, i krzyknął do zaskoczonych gości: „Proszę państwa, niech żyje Polska, za tydzień będziemy w Berlinie!”. Zwracając się do orkiestry poprosił, aby zagrała hymn polski. Po odśpiewaniu hymnu owacjom i okrzykom nie było końca.

3 września ojciec mój, zmobilizowany do wojska, wyjeżdżał na front z dworca kolejowego we Lwowie. 12 września 1939 roku w pobliżu Warszawy dostał się do niewoli niemieckiej, a 19 września tegoż roku został osadzony w Stalagu nr XXB w Malborku. 22 września 1939 roku wojska sowieckie zajęły Lwów. Student Erwin H. zniknął z miasta bez śladu.

Fot. z archiwum Autora

Przez kilka miesięcy matka moja bezskutecznie poszukiwała męża. W marcu 1940 roku jeniec Rudolf Loster, a faktycznie nr 11366, został przeniesiony do Stalagu VI J w Krefeld Fichtenhain koło Bonn, gdzie przebywał do września 1944 roku, pracując ciężko w tzw. jenieckich obozach pracy.

Dobre stosunki sojusznicze między Niemcami a Sowietami spowodowały, że korespondencja z obozu jenieckiego do Lwowa zaczęła dochodzić już w kwietniu 1940 roku. Dostarczane listownie skąpe, ocenzurowane wiadomości upewniały w tym czasie piszących, „że żyjemy” i budziły nadzieję rychłego zakończenia wojny, która niestety trwała.

22 czerwca 1941 roku wybuchła wojna między Sowietami a Niemcami. W nocy z 28 na 29 czerwca wojska sowieckie opuściły Lwów. 30 czerwca miasto zostało zajęte przez Niemców. Kilka dni wcześniej Sowieci po kilku miesiącach przesłuchań wywieźli na Sybir drugiego męża mojej babki Zofii. Rozpoczęła się okupacja niemiecka, obfitująca w represje nie mniejsze jak za Sowietów. Na początku października matka moja otrzymała wezwanie na gestapo. Znając postępowanie Niemców, mogła spodziewać się najgorszego. Blisko trzyletnią moją siostrę Basię zostawiła pod opieką babci Zosi. Żegnając się z rodziną przypuszczała, że może nie wrócić do domu.

Ku jej olbrzymiemu zaskoczeniu, przesłuchującym ją był Erwin H. ubrany w mundur NSDAP. Zapomniał, że był z mamą na ty. Zwracał się do niej po niemiecku, a słowa jego tłumaczyła sekretarka.

Pytał, z czego żyje i jak daje sobie radę bez męża. Po kilku minutach wyprosił z pokoju sekretarkę i zaczął z mamą rozmawiać po polsku. Powiedział, że wezwał ją w sprawie Rudolfa i wie, że przebywa on w „naszym” obozie jenieckim, gdzie jest mu ciężko. Wyjawił, że chce mu pomóc i ściągnąć go z obozu z Niemiec do Lwowa, gdzie znalazłby mu dobrą pracę, ale pod jednym warunkiem – że podpisze volkslistę. Odpowiedź mamy była jednoznaczna – że na ile go zna, to jest to „mazur” (patriota) i tego nie zrobi. Erwin poinformował ją, że już rozmawiali z ojcem, proponując mu tylko zrzeczenie się wojskowości polskiej, ale i na to ustępstwo nie chciał się zgodzić. Zaproponował mamie, aby listem poinformowała męża o ich spotkaniu i jego propozycji. Odpowiedź ojca była krótka: „Helu, jest mi tu bardzo dobrze”.

W ostatnich dniach lipca 1944 roku armia sowiecka zajęła Lwów. Jeszcze przed oblężeniem Lwowa rodzina moja szczęśliwie opuściła miasto, udając się do rodziny babki Zofii do Żabna koło Tarnowa.

Z uwagi na zbliżający się front zachodni, w październiku 1944 roku jeńców polskich z obozu VI J przeniesiono do Stalagu VI K w Senne (Paderborn), gdzie ojciec mój przebywał do kwietnia 1945 roku. W pierwszych dniach kwietnia 1945 roku pod Belsen jeniec nr 11366 został wyzwolony z niewoli przez wojska angielskie, a po uwolnieniu wcielono go do Wojska Polskiego. W ostatnich miesiącach wojny korespondencja między moimi rodzicami urwała się. Matka moja po przetoczeniu się frontu zatrzymała się w Zawierciu u swoich rodziców. Do Gliwic przyjechała na tzw. handel. Tam spotkała znajomych i sąsiadów, którzy po wypędzeniu ze Lwowa znaleźli schronienie w Gliwicach. To zdecydowało, że w sierpniu 1945 roku przyjechała z córką i teściową do Gliwic, aby tu zamieszkać.

We wrześniu siostra moja Basia poszła do szkoły. W tym czasie ojciec mój przebywał w 111 Polskim Ośrodku Wojskowym koło Hamburga. Dopiero w pierwszych miesiącach 1946 roku udało się mojej matce za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża zdobyć adres Polskiego Ośrodka Wojskowego koło Hamburga. Niestety listy pisane do ojca już nie dotarły. 22 kwietnia 1946 roku wyjechał do Polski. Rodzice moi spotkali się w Zawierciu kilka dni przed Świętami Wielkanocnymi, w domu rodziców matki. Ojciec mój po blisko siedmiu latach zobaczył swoją córkę Basię. Z powodu „zbyt późnego” przyjazdu do kraju, po zamieszkaniu w Gliwicach musiał przez dłuższy czas meldować się na UB. W pobliżu kościoła pw. Piotra i Pawła otworzył małą restauracyjkę, którą nazwał „Wschodnia”. Po niespełna roku od przyjazdu ojca do Polski, jako już powojenne pokolenie, przyszedłem na świat, otrzymując imię Tadeusz Marcin.

Gliwice wypełnione były uchodźcami ze wschodu, przeważnie lwowiakami. Tutaj odwiedzało się dawnych znajomych i sąsiadów ze Lwowa, ale do rodziny jechało się do Bytomia lub Wrocławia.

Na początku 1950 roku zlikwidowano ojcu restauracyjkę, i to w bardzo sprytny sposób. Co roku trzeba było odnawiać koncesję na działalność gastronomiczną oraz przydział na lokal. Podczas załatwiania tych formalności „władza” zażądała od niego przydziału na lokal, aby mógł otrzymał koncesję, a starając się o przydział na lokal, nie otrzymał go, ponieważ nie miał koncesji. Nie było innego wyjścia tylko praca w państwowym przedsiębiorstwie.

Ojciec poszedł pracować jako kelner do gliwickiej restauracji „Bagatela”. Już po paru miesiącach, nie spodziewając się tego, został „przodownikiem pracy”. Przypuszczalnie tytuł ten socjalistyczna władza rozdawała kelnerom za ilość sprzedanej „gorzały”. Otrzymał w nagrodę talon na rower i zaszczytny wyjazd do Warszawy na Światowy Kongres Pokoju, który trwał od 16 do 22 listopada 1950 roku. Oczywiście nie jechał tam jako gość, tylko w nagrodę – jako kelner do obsługi gości. Na kongresie nie miał szczęścia. Kiedy zwrócili się do niego per „towarzyszu”, odpowiedział, że nie jest członkiem partii.

Po powrocie do Gliwic zaproponowano mu wstąpienie do PZPR-u, które kategorycznie odrzucił. Mama moja wspominała, jak mówił, że załatwi sobie żółte papiery, a do partii nie wstąpi. Ojca wywalili z pracy.

Mimo że w tym czasie miałem zaledwie kilka lat, pamiętam bardzo ciężką sytuację materialną w domu przez trzy miesiące, kiedy ojciec szukał pracy. Sprzedawaliśmy „po ludziach” wszystko, co było możliwe. Pracę w restauracji „Myśliwskiej” załatwił ojcu jego przedwojenny kelner ze Lwowa, Tońcio. Tońcio mieszkał niedaleko nas i był brzuchomówcą, co bardzo mnie jako małego chłopca intrygowało. Potrafił mówić, miauczeć i gdakać, nie otwierając ust. Kiedy nas odwiedzał, zawsze mnie tymi swoimi umiejętnościami zabawiał, nazywając mnie „następcą tronu”.

Fot. z archiwum Autora

Po 1956 roku rozpakowaliśmy się. Przechowywane u rodziny pod Tarnowem resztki mebli oraz „drogocenne” rzeczy uległy częściowemu zniszczeniu. Ja otrzymałem gramofon z kolekcją przedwojennych przebojów na szelakowych płytach. Patefon był zepsuty, miał zerwaną sprężynę, jednak nie przeszkodziło mi to w odtwarzaniu płyt, które kręciłem palcem. W taki sposób opanowałem teksty i melodie nagranych na nich przebojów. Mimo urządzenia się w Gliwicach, ojciec mój zawsze marzył o powrocie do Lwowa. Niektórzy znajomi za tzw. mienie zaburzańskie, czyli domy pozostawione na wschodzie, zajmowali domy poniemieckie. Ojciec mój, mając możliwość pozyskania domu w Gliwicach, usilnie jednak składał „papiery” w Krakowie, ale otrzymać tam dom było niemożliwością.

Odwiedzała nas często sąsiadka ze Lwowa, Lusia B., która wyszła za mąż za inżyniera krakusa. Podczas jednej z wizyt mąż Lusi oświadczył, że jest skłonny sprzedać pół domu w Krakowie na Krowodrzy. Od tego momentu ojciec mój nosił się z chęcią kupna domu i przeprowadzenia się do Krakowa. Jednak z powodu zasobów finansowych rodziców chęci pozostały tylko marzeniami. Mimo smutnej rzeczywistości, nie obyło się bez wyjazdów do Krakowa, oglądania domu i snucia marzeń.

W 1959 roku przed samym Bożym Narodzeniem rodzice wybrali się do Krakowa, aby po raz kolejny obejrzeć dom oraz kupić coś ciekawego na święta. W czasach PRL-u komuna w okresie przedświątecznym rzucała na rynek produkty niedostępne w innym okresie. I tak można było na przykład kupić takie luksusowe towary, jak szynkę czy cytryny, których przybycie statkiem do portu w Gdańsku zapowiadano w radiu już miesiąc wcześniej.

Po oględzinach domu rodzice moi udali się na rynek starego miasta, podziwiając wystrojone przedświątecznie witryny sklepowe. Jedna z nich była dopiero ubierana. Dekorację przypinał mężczyzna, który na chwilę obrócił się w stronę wystawowej szyby. Był to Erwin H.

Rodzice od razu rozpoznali swojego znajomego ze Lwowa, a ojciec zapukał w szybę. Pan Erwin odwrócił się, było widać, że się zmieszał i szybko opuścił wystawę sklepową. Ojciec mój wszedł do sklepu, ale nie zastał w nim Erwina. W sklepie na wieszaku pozostał jego płaszcz i buty. Erwin H. tylnym wyjściem uciekł ze sklepu w skarpetkach. W czasie rozmowy z ekspedientką rodzice moi dowiedzieli się, że dekorator ma inne imię i nazwisko niż wymieniane przez rodziców. Nie chcieli pamiętać nowego nazwiska Erwina H. starali się zapomnieć o sprawie, która przez dłuższy czas bardzo ich poruszała.

Wiosną 1968 roku ojciec mój zachorował i znalazł się w szpitalu. Okazało się, że ma marskość wątroby, choć nigdy nie nadużywał alkoholu. Chorobę przypuszczalnie zafundowali mu Niemcy blisko sześcioletnią dietą obozową . We wrześniu tegoż roku Rudolf Loster – „mazur” – zmarł.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „»Mazur« znaczy patriota” znajduje się na s. 1 i 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „»Mazur« znaczy patriota” na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zawody Balonów Wolnych i kradzież zegarka z kieszeni premiera. Lwów 1938/ Tadeusz Loster, „Śląski Kurier WNET” 74/2020

Wielkie Targi Wschodnie we Lwowie, brawurowa rywalizacja załogi kobiecej z polskimi mistrzami świata podczas międzynarodowych zawodów balonowych i równie brawurowa kradzież z zaskakującym finałem.

Tadeusz Loster

Zegarek premiera Sławoja Składkowskiego i zawody balonowe we Lwowie

O kradzieży zegarka premierowi II RP i zawodach balonowych we Lwowie słyszałem od mojego ojca. Może nie zostałoby to w mojej pamięci, gdyby nie fakt, że ówczesny premier Sławoj Składkowski przed udaną balonową imprezą śniadał w restauracji mojego ojca Rudolfa Lostera, mieszczącej się w Pałacu Sztuki na placu Powystawowym we Lwowie.

Plakat Krajowej Wystawy Lotniczej we Lwowie | Fot. archiwum Autora

Była to wielka impreza balonowa, jakiej Lwów jeszcze nigdy nie oglądał. Zawody tego typu – Zawody Balonów Wolnych – miały się odbyć podczas Krajowej Wystawy Lotniczej z okazji 20-lecia polskiego lotnictwa, 15-lecia Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej oraz 10-lecia sportu lotniczego w II RP. Wystawa odbywała się od 29 maja do 29 czerwca 1938 roku na placu Powystawowym we Lwowie, zajmując wszystkie pawilony Targów Wschodnich. Jej hitem była prezentacja słynnego balonu „Kościuszko”, który w 1932 roku lądował w dziewiczych puszczach Kanady, pilotowany przez Hynka i Burzyńskiego (mistrzów świata), zdobywając Puchar Gordona Benneta.

Zawody balonowe miały się odbyć 16 czerwca 1938 r. na terenach przyległych do placu Targów Wschodnich na boisku KS Pogoń Lwów. W imprezie miało wziąć udział 6 balonów, w tym balon „Katowice” pilotowany przez kapitana F. Hynka i pilota A. Bieniasza, oraz balon „Syrena”, pilotowany po raz pierwszy w Polsce przez załogę pań: Stefanię Wojtulanisównę i Zofię Szczecińską.

Szeroko reklamowana w Polsce impreza spowodowała, że na start balonów wolnych miało przybyć wiele wybitnych osobistości tak ze światka lotniczego, jak i ze sfer rządowych. Wizytę na stadionie Pogoni Lwów zapowiedział również premier II RP gen. Sławoj Składkowski.

Na miejsce posiłku premiera wraz z ekipą rządową zaproponowano restaurację mojego ojca, mieszczącą się w najpiękniejszym budynku Targów Wschodnich, w Pałacu Sztuki na placu Powystawowym we Lwowie. Jeszcze przed południem na umówiony posiłek o zatwierdzonym menu przybyła ekipa rządowa wraz z prezesem rady ministrów.

Po jedzeniu znamienici goście udali się na piłkarskie boisko Pogoni, aby obserwować start balonów.

Zapowiedziana impreza wywołała duże zainteresowanie nie tylko wśród mieszkańców Lwowa. Kilka dodatkowych pociągów wiozło olbrzymią ilość ciekawskich z Małopolski, a nawet z odległych terenów Polski. W miarę zbliżania się godzin startu zaczęły napływać coraz większe tłumy publiczności, aby oglądać nawet napełnianie rozłożonych powłok balonowych oraz zobaczyć dwukrotnego mistrza świata, kpt. Franciszka Hynka. Na wyznaczonych honorowych miejscach rozlokowała się ekipa rządowa. Do zgromadzonej na boisku ekipy zaczęli przeciskać się zacni obywatele Lwowa aby uścisnąć dłoń przybyłemu na imprezę premierowi.

Wszystkie balony wystartowały w dobrych warunkach i poleciały w kierunku na południowy wschód. Kiedy zniknęły z pola widzenia klaskającemu z zachwytu tłumowi publiczności, premier Składkowski sięgnął do kieszeni, aby sprawdzić godzinę. Niestety nie znalazł w niej swojej ulubionej „kieszonki”. Jego głośne „zdziwienie” i informację o kradzieży zegarka podchwycili zaraz dziennikarze, pragnąc opublikować wiadomość o zdarzeniu w miejscowych gazetach. Jednak natrafili na „ścianę cenzury”. Historia ta na tym się nie kończy.

Kilka dni po kradzieży została dostarczona premierowi paczka, w której znajdował się skradziony zegarek wraz z listem od „eleganckiego lwowskiego złodzieja”.

W liście kieszonkowiec wyjaśniał, że przeprasza za kradzież, która mu się nie opłacała, gdyż nie przypuszczał, że premier Polski ma tak przeciętny zegarek, a taki nie interesuje go jako wysokiej klasy fachowca.

„Szwajcar”, jakim marszałek Piłsudski obdarowywał zasłużonych jubilatów i żołnierzy | Zdjęcie i eksponat ze zbiorów Autora

Jaki to był zegarek? Określenie ‘zegarek szwajcarski’ łączy się z wysoką klasą drogich zegarków chodzących z dużą dokładnością, misternie wykonanych. Trudno dopasować taki opis do szwajcarskiego zegarka firmy ROSSKOPF & Cie Patent. Były to produkowane od końca XIX wieku specyficzne zegarki z tzw. wychwytem kołkowym, opatentowanym przez firmę Rosskopf. Posiadacz takiego zegarka nie musiał mieć sporo pieniędzy, aby nabyć taką „cebulę”, która cykała głośno, a chód jej porównywano do jeżdżącego traktora. Poza tym dokładnie odmierzał czas, był niezawodny i „szwajcar”, co przekonywało do niego wielu mniej zamożnych użytkowników.

Zegarek firmy Rosskopf był ulubionym zegarkiem Józefa Piłsudskiego. Marszałek jako pragmatyk uważał, że niedrogi, dobry zegarek jest wystarczający dla użytkownika, nawet wodza II RP (czego nie można powiedzieć o niektórych ministrach III RP). Nic dziwnego, że Piłsudski obdarowywał – jubilatów i zasłużonych żołnierzy – takimi „szwajcarami”. Aby upamiętnić takie zegarki-prezenty od marszałka Piłsudskiego, warszawska firma J.W. Wapiński zaczęła składać „Kunsztownie wykonane szwajcarskie zegarki z nieporównywalną podobizną PANA MARSZAŁKA” (jak głosiła reklama), wybitą na tylnym deklu za zezwoleniem M.S. Wojsk. z dnia 17. XI. 1927 roku. Zegarki te, zwane „nagrodowymi”, były wręczane „podczas dużych uroczystości” przez samego marszałka, generałów lub dowódców pułku swoim żołnierzom z nie byle jakiej okazji.

Takie zegarki nosili również oddani marszałkowi generałowie i urzędnicy II RP gdyż afrontem byłoby sprawdzać godzinę na zegarku innym niż nosił Józef Piłsudski. Takiego właśnie niezbyt drogiego „szwajcara” ukradł premierowi Sławojowi Składkowskiemu „elegancki lwowski złodziej” kieszonkowy na boisku Pogoni Lwów.

Ale wróćmy do zawodów balonowych.

Już następnego dnia korespondent „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” donosił z Zaleszczyk: „Balon »Katowice«, na którym startował o godz. 17.07 kpt. Hynek lądował we wsi Dobrowlany pod Zaleszczykami o godz. 22. W rozmowie z korespondentem IKC oświadczył kpt. Hynek, że lot był wspaniały. Mieliśmy — mówił kpt. Hynek — piękną pogodę, lecieliśmy z szybkością 36 klm na godzinę, przyczem maksymalna wysokość wynosiła 2.000 m. Lecieliśmy jednak przeważnie nisko do 50 m. ze względu na bliskość granicy rumuńskiej. Na terenie Żołczowa koło Rohatyna pozwoliłem balonowi celowo stuknąć o ziemię, chcąc oszczędzić na balaście. Orjentację mieliśmy przez cały czas dobrą, a lądowaliśmy na skraju lasu zupełnie prawidłowo, albowiem kosz stanął nad przepaścią kamieniołomu i balon ułożył się w dole”…

Przesyłka balonowa przewieziona balonem „Syrena” z damską załogą podczas I Lwowskich Zawodów Balonowych w 1938 roku.

Mimo skupienia uwagi prasy na balonie „Katowice” pilotowanym przez kpt. Hynka, mistrz świata zajął dopiero szóste miejsce. Pierwsze miejsce zajął balon „Sanok” z załogą: kpt. Bolesławem Kobylańskim i Władysławem Kubicą. Lądował on w okolicy Wołkowca i Dźwinogrodu, po pokonaniu odległości 216 km. Drugie miejsce zajął balon „Mościce” – 201 km, trzecie „Legionowo” – 191 km, a czwarte balon „Syrena” z damską załogą, po przebyciu 189 km. Panie pokonały o 6 km załogę balonu „Gryf” i o 9 km balon „Katowice”, który pilotował mistrz świata Franciszek Hynek i Adam Bieniasz.

Dodatkową atrakcją (dla filatelistów) Zawodów Balonów Wolnych była Poczta Balonowa. Zainteresowany nią filatelista mógł nadać przesyłkę listową na poczcie we Lwowie, zaznaczając, którym balonem ma lecieć wysłany przez niego list. Przesyłka kosztowała 75 groszy, a znaczek kasowany był stemplem-datownikiem w formie rysunku balonu o treści „ I Lwowskie Zawody Balonowe” oraz okolicznościowym stemplem „Krajowej Wystawy Lotniczej”. O tym, którym balonem list leciał, świadczył mały stempel z podobizną balonu i jego nazwą. Łącznie przewieziono 1750 listów. Załoga balonu po lądowaniu miała obowiązek dostarczyć list do najbliższej placówki pocztowej, gdzie przybijano stempel nadania i list wracał do adresata. Mojego ojca zafascynowała kobieca załoga balonu „Syrena” i ją wskazał na pamiątkowej dla niego przesyłce balonowej.

11 września 1938 roku w Liege w Belgii odbyły się 25 jubileuszowe zawody balonowe o Puchar Gordona Bennetta. Zwyciężyła polska załoga Antoni Janusz i Franciszek Janik, pilotująca balon SP-BCU LOPP i pokonując odległość 1692 km. Organizowanie 26. zawodów balonowych przypadło Polsce. Miały się one odbyć we Lwowie 3 września 1939 roku. Niestety wybuch wojny uniemożliwił ich przeprowadzenie.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Zegarek Sławoja Składkowskiego i zawody balonowe we Lwowie” znajduje się na s. 12 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Zegarek Sławoja Składkowskiego i zawody balonowe we Lwowie” na s. 12 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego