Słynny językoznawca Jan Baudouin de Courtenay o kaszubszczyźnie napisał, że „jest bardziej polska niż polszczyzna sama”

Tymczasem Kaszëbskô Jednota, którą współ-założył b. prezes ZK-P po tym, jak nie uzyskał kolejnej reelekcji, głosi, że nie tylko kaszubszczyzna to odrębny język, ale Kaszubi to jakoby oddzielny naród.

Konrad Turzyński

Kiedy „Stary Fryc” w XVIII wieku odbił bratniemu państwu niemieckiemu (tzn. Austrii) ten kawał polskiej ziemi, miał świadomość, że tam żyją Polacy, a nie jakiś „naród śląski”, „ślązakowski” albo jeszcze jak ktoś chciałby go nazwać. Król nakazał (bo to jeszcze nie był etap forsownej germanizacji!) publikować dekrety dla tych ziem po polsku, a nie po śląsku (czytałem stosowny akt prawny króla prus[ac]kiego w książce Dzieje porozbiorowe Polski w aktach i dokumentach Henryka Mościckiego z 1923 r.). (…)[related id=69086]

Śląskie i pomorskie dialekty mają wiele archaicznych polskich cech językowych. Prof. Tadeusz Kotarbiński właśnie ze śląszczyzny wziął wyraz ‘spolegliwy’. A wcześniej słynny językoznawca prof. Jan Baudouin de Courtenay (1845–1929) o kaszubszczyźnie napisał, że „jest bardziej polska niż polszczyzna sama”. To widać np. w polskiej rocie przysięgi, składanej przez szlachtę (zachodnio)pomorską w 1601 r. księciu Barnimowi X z dynastii Gryfitów (już zniemczonej wtedy), bo tam większość szlachciców (poza trzema) jeszcze nie znała niemieckiego.

Także pod tym względem miał rację Roman Dmowski, a przed nim Jan Ludwik Popławski, że bez Pomorza i Śląska nie ma sensu mówić o Polsce.

Kaszubi i Kociewiacy oraz inni rodowici Pomorzanie za wierność Polsce ogromne ceny płacili, zwłaszcza pod Hitlerem. Piaśnica (po kaszubsku: Piôsznica) bywa nazywana małym Katyniem, a przecież to Katyń jest małą Piaśnicą (w samym Katyniu zamordowano tylko 20% ogólnej liczby ofiar zbrodni katyńskiej, w Piaśnicy zaś naziści zamordowali trzykroć więcej ludzi niż bolszewicy w Katyniu).

Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie utrzymuje partnerskie relacje ze Związkiem Podhalan, obie organizacje na gruncie polskim, jako patrioci jednego narodu polskiego. Tymczasem wśród Kaszubów powstał odpowiednik RAŚ. To jest Kaszëbskô Jednota – organizacja, którą współ-założył b. prezes ZK-P po tym, jak nie uzyskał kolejnej reelekcji. Oni głoszą, że nie tylko kaszubszczyzna to odrębny język (tu zdania filologów są podzielone: „certant philologi”), ale Kaszubi to jakoby (według KJ) jest oddzielny naród, nie będący częścią narodu polskiego. (…)

Co prawda, dotychczas KJ nie głosi separatyzmu państwowego, a tylko narodowy, ale ze strony jednego z członków KJ spotkałem się z poglądem, że polscy księża robili pranie mózgów Kaszubom (i tym na Pomorzu w Polsce, i tym w kanadyjskiej prowincji Ontario, osiadłym tam od 1858 r.), wmawiając im polskość. W każdym razie Kaszëbskô Jednota nie utrzymuje kontaktów ze Związkiem Podhalan, lecz z Ruchem Autonomii Śląska.

Cały artykuł Konrada Turzyńskiego pt. „Jeszcze o separatystach” znajduje się na s. 15 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Konrada Turzyńskiego pt. „Jeszcze o separatystach” na s. 15 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Śląsk 1918/1919 przed powstaniami. Przygotowania do zbrojnego przyłączenia Śląska do Polski – i przeciwdziałanie Niemców

W listopadzie 1918 na koszarach i ratuszu powiewał czerwony sztandar. Wtedy to powstał plan przejęcia kierownictwa w Radzie przez Polaków i rozpoczęcia ruchu zbrojnego, by przyłączyć Śląsk do Polski.

Jadwiga Chmielowska

W listopadzie 1918 r. Niemcy były zrewoltowane. Hasła rewolucji październikowej trafiły na podatny grunt w demobilizowanej armii po przegranej wojnie. Ruch komunizujący dotarł także na Górny Śląsk. Naoczny świadek tak opisuje dzień 10 listopada 1918 r. w Bytomiu: „Koło południa lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość, że następnym pociągiem wrocławskim przybędzie do Bytomia brygada marynarzy z Kilonii, która w garnizonie bytomskim dokona właściwego przewrotu. Wieść tę roznosili po mieście agitatorzy niemieckiej partii socjalistycznej, żeby wśród mieszkańców szerzyć postrach i niepokój”. Na budynku koszar wojskowych i ratuszu powiewał czerwony sztandar. Wtedy to powstał plan przejęcia kierownictwa w Radzie przez Polaków i rozpoczęcia ruchu zbrojnego, by przyłączyć Śląsk do Polski.

Niestety dwóch Polaków odmówiło przyjęcia funkcji w Radzie – zrobili miejsce innym, którzy, mimo że nosili polskie nazwiska, mieli „duszę niemiecką – spartakusowską”. Plan nie wypalił. Jest to przykład grzechu zaniechania i postawy „są ode mnie godniejsi” lub „dlaczego właśnie ja – niech inni to robią!”. Skutki opłakane.

Także w listopadzie dwaj proboszczowie: Paweł Brandys z Dziergowic – powiat kozielski – i ks. Banaś z Łubowic w powiecie raciborskim organizowali wiece pod hasłem powrotu Śląska do Polski. Na wiecach tych w mundurze niemieckiego porucznika występował Alfons Zgrzebniok – świetny mówca, porywający tłumy Ślązaków. Niemcy przypuścili kontratak. Por. Burchardt, wysłannik rządu socjalistycznego, zwalczał zarówno polskie ambicje oderwania się od Prus, jak i partie centrowe w parafiach, gdzie księża byli obojętni dla „sprawy polskiej”. Akcją partii Centrum, skierowaną oczywiście również przeciwko dążeniom Ślązaków, jak i przeciwko rządowi socjalistycznemu, kierował z Berlina Erzberger.

12 listopada w Bytomiu zebrała się polska inteligencja. Zebraniu przewodniczył Kazimierz Czapla – adwokat. Jak to wśród prawników bywa: „alfa i omega wszystkich rzeczy to – §. Natomiast wszystko to, co z paragrafem się nie zgadza, jest nielegalne, więc niedozwolone” – tak oceniał go w tamtych czasach J. Grzegorzek – późniejszy komendant Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska. Uważał on, że inteligencja śląska z powodu swej zachowawczości nie spełniła pokładanych w niej nadziei.

(…)W Poznaniu, jeszcze podczas wojny w 1916 r., powstała Naczelna Rada Ludowa (NRL) jako nielegalny Komitet Międzypartyjny. Korzystając z zamieszania w Niemczech po wybuchu rewolucji i zawieszeniu broni, Tymczasowy Komisariat NRL wymógł na władzach zgodę na zorganizowanie parlamentu składającego się z reprezentantów osób narodowości polskiej. Warunkiem władz niemieckich była zgoda Polaków na to, że sejm nie będzie miał prawa oderwać żadnego fragmentu niemieckiego terytorium. Komisariat Naczelnej Rady Ludowej wydał 14 listopada 1918 r. odezwę w sprawie przeprowadzenia wyborów delegatów do Polskiego Sejmu Dzielnicowego. Wybory odbyły się pomiędzy 16 listopada a 1 grudnia 1918 r. Kobiety miały czynne i bierne prawo wyborcze.

W dniach 3–5 grudnia 1918 r. w poznańskim kinie Apollo (posiedzenia komisji) i w sali Lamberta w Piekarach (posiedzenia plenarne) obradował jednoizbowy parlament – Polski Sejm Dzielnicowy. Składał się on z 1399 przedstawicieli Polaków zamieszkujących ziemie pozostające w granicach Niemiec. W posiedzeniu wzięło udział 1100 delegatów. NRL popierała pokojowe przejęcie ziem zaboru pruskiego przez odradzające się państwo polskie.

Wojciech Korfanty i Józef Rymer – Ślązacy wchodzący w skład Komisariatu NRL – byli przeciwni walce zbrojnej. Korfanty nawet powstrzymywał wybuch powstania w Wielkopolsce.

Sejm Dzielnicowy wyraził wolę powstania zjednoczonego państwa polskiego z dostępem do morza. Wysłano telegramy do Georges’a Clemenceau, Thomasa W. Wilsona i Davida L. George’a. W składzie Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu, powołanej w celu koordynacji działań polskich na terenach byłego zaboru pruskiego, Górny Śląsk „zastępował komisarz Wojciech Korfanty”. Ponieważ przebywał on na stałe w Poznaniu, mianował na Górnym Śląsku podkomisarza – znanego ze swej zachowawczości wspomnianego już adwokata – Kazimierza Czaplę.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Przed powstaniami” znajduje się na s. 15 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Przed powstaniami” na s. 15 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

OPOKA – Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego. Upowszechniajmy własną wizję kulturalno-historyczną Polski w świecie

W polskim ustawodawstwie istniała koncepcja MaBeNy-OPOKI w okresie międzywojennym. Zamiast trzymać rękę w nocniku, już 30 lat temu należało uchwalić jednym zdaniem dalsze obowiązywanie tego przepisu.

Zbigniew Berent

Premier Mateusz Morawiecki podczas swego exposé zapowiedział utworzenie Centrum Analiz Strategicznych (CAS): „Musimy uczyć się przygotować spójne prawo i podejmować decyzje podporządkowane długofalowym strategiom rozwojowym”. Zdecydowano, że w CAS znajdą się trzy departamenty: Departament Analiz, Departament Oceny Skutków Regulacji oraz Departament Studiów Strategicznych. Założono, że CAS będzie zapleczem intelektualnym i analitycznym Rady Ministrów, dzięki któremu praca rządu stanie się jeszcze bardziej efektywna. (…) Do prac należałoby zaangażować struktury państwowe, naukowe, wynalazcze, biznesowe, instytuty i instytuty naukowo-badawcze (Narodowy Instytut Kultury, Instytut Adama Mickiewicza, Polski Instytut Sztuki Filmowej, IPN, Instytut Badań nad Totalitaryzmami itd.), fundacje (Polska Fundacja Narodowa), agencje (Polska Agencja Prasowa, Agencja Rozwoju Przemysłu itd.). Profesor Zybertowicz zaproponował nazwę projektu MaBeNa – Maszyna Bezpieczeństwa Narracyjnego.

Okazuje się, że w polskim ustawodawstwie funkcjonowała koncepcja MaBeNy-OPOKI w okresie międzywojennym. Zamiast trzymać rękę w nocniku, już 30 lat temu należało uchwalić jednym zdaniem dalsze obowiązywanie tego przepisu.

Oto główna treść dekretu Prezydenta RP z 14.01.1936 r.

„Art. 1. Jeżeli państwo obce:

  1. traktuje obywateli polskich gorzej niż obywateli innych państw obcych albo
  2. ogranicza Państwo Polskie lub jego obywateli w rozporządzaniu swym majątkiem znajdującym się poza granicami Rzeczypospolitej, a w szczególności utrudnia im dochodzenie swych roszczeń,
  3. nie zapewnia obywatelom polskim przebywającym na jego obszarze ochrony prawnej udzielanej powszechnie przez państwa obce, albo wreszcie
  4. w jakikolwiek inny sposób na skutek wydanych przez siebie przepisów prawnych naraża na uszczerbek interesy materialne Państwo Polskiego lub jego obywateli,

mogą być wydane zarządzenia ochronne”.

Od początku 2018 roku rozgorzała dyskusja na temat wizji i tematyki, jakimi powinna zająć się MaBeNa. Gdyby równolegle w równie zacięty sposób toczona była dyskusja nad jej aspektami organizacyjnymi, mogłoby to przynieść konkretne efekty. Niestety nic podobnego nie nastąpiło. W 2018 roku doszło do ewidentnego mieszania się zagranicznych środowisk w nasze wewnętrzne sprawy podczas ataku na nowelizację ustawy o IPN, ustawy o Sądzie Najwyższym i KRS.

Nastąpiła próba zmiany miejsca pomnika katyńskiego w New Jersey. Wykazaliśmy się wówczas niezwykłą czujnością i skutecznością. Było to jednak działanie na zasadzie pospolitego ruszenia ludzi dobrej woli. Byłbym spokojniejszy, gdyby podobne akcje odbywały się w sposób bardziej sformalizowany, na wzór prac Reduty Dobrego Imienia. (…)

Obecnie serwisem informującym o najważniejszych zjawiskach i tendencjach w kulturze polskiej oraz o wydarzeniach kulturalnych organizowanych w Polsce i za granicą jest Culture.pl. To największe i najbardziej wszechstronne źródło wiedzy o twórcach i dziełach, zawierające także publikowane na bieżąco recenzje, analizy i omówienia autorstwa profesjonalistów fascynujących się historią i socjologią kultury, estetyką i poszczególnymi dziedzinami twórczości. Od ponad dekady portal Culture.pl prowadzony jest przez Instytut Adama Mickiewicza – narodową instytucję kultury, której zadaniem jest budowanie marki „Polska” w wymiarze kultury oraz udział w międzynarodowej wymianie kulturalnej. (…)

Piotr Gociek na łamach „Do Rzeczy” podpowiada, że praktycznie wszystko jest do zrobienia przez MaBeNę od nowa, w oprawie godnej XXI stulecia. „Celem tej machiny powinno być przypomnienie światu, że Polacy dają radę. Zawsze dawali. Bili się i dawali radę. To nie znaczy, że zawsze wygrywali, ale nie dali się zniszczyć fizycznie, nie dali się upodlić moralnie”.

Do tej charakterystyki kapitalnie pasuje wiele życiorysów znanych i nieznanych bohaterów. Ale nawet te najbardziej znane nie doczekały się spopularyzowania w postaci filmów fabularnych czy seriali, które najlepiej upowszechniłyby ich postawy w Polsce i może poza jej granicami.

Pierwszym z brzegu nasuwającym się na myśl heroicznym przykładem jest postać rotmistrza Witolda Pileckiego. Urodził się w 1901 roku w Ołońcu w dzisiejszej Rosji. Był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego, współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej oraz żołnierzem Armii Krajowej. Z własnej woli znalazł się w obozie koncentracyjnym Auschwitz, żeby zapoznać się z panującymi w nim warunkami i założyć tam ruch oporu. Dokonał brawurowej ucieczki z obozu. Jako jeden z pierwszych napisał trzy raporty o holokauście, zwane Raportami Pileckiego. Zginął zamordowany przez władze komunistyczne w 1948 r. w Warszawie.

Generał Stanisław Sosabowski (1892–1967) – legendarny dowódca polskich spadochroniarzy – był jednym z niezliczonych polskich bohaterów II wojny światowej. Talentem dowódczym wykazał się na wielu frontach, ale przez historię został zapamiętany przede wszystkim jako twórca i dowódca Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Po II wojnie światowej pracował w Wielkiej Brytanii jako robotnik magazynowy w fabryce silników elektrycznych, a następnie telewizorów. Zmarł na zawał 25 września 1967 r. w Londynie. W 1969 r. spadochroniarze przywieźli jego prochy do Polski, gdzie spoczęły – zgodnie z wolą Sosabowskiego – na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.

Elżbieta Zawacka – cichociemna z Torunia – ukończyła matematykę na Uniwersytecie w Poznaniu. Po studiach prowadziła zajęcia z przysposobienia obronnego dla kobiet. We wrześniu 1939 roku wraz z Kobiecym Batalionem Pomocniczej Służby Wojskowej walczyła w obronie Lwowa. W lutym 1943 roku wyruszyła jako emisariuszka Komendanta Głównego AK Stefana Roweckiego przez Niemcy, Francję, Andorę, Hiszpanię i Gibraltar do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. W czasie II wojny światowej przekraczała granice III Rzeszy ponad sto razy, nielegalnie przenosząc meldunki i informacje. W przerwach między wyprawami uczyła się na tajnych kompletach. W 1951 roku aresztowało ją UB. Została skazana na 10 lat więzienia za szpiegostwo na rzecz obcego wywiadu. Więzienie opuściła po 4 latach. Poświęciła się pracy naukowej na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Gromadziła materiały historyczne związane z działalnością AK.

Nazwiskami i życiorysami można by sypać jak z rękawa, a i tak ich liczba stanowiłaby ułamek procenta Polaków godnych upamiętnienia. Ich losy, poglądy i postawy są tak ciekawe i godne podziwu, że gdyby nie pewność, że te postaci i ich dzieje są prawdziwe, można by przypuszczać, że zostały wymyślone przez mistrzów powieści sensacyjnych.

A polscy naukowcy, wynalazcy, podróżnicy, politycy? Wielu nazwisk polskich sław na skalę światową przypominać nie trzeba. Ale ilu z nas wie, że polski biolog Rudolf Weigel wynalazł pierwszą skuteczną szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu, witaminę A odkrył Polak Kazimierz Funk, grupy krwi – Polak Ludwik Hirszfeld, Tadeusz Sędzimir jest wynalazcą technik cynkowania i walcowania blachy, Witold Zglenicki – pomysłodawcą wydobywania ropy naftowej spod dna morskiego, Mieczysław Bekker – konstruktorem łazika księżycowego z misji Apollo, a Patrycja Wizińska-Socha to twórczyni przenośnego aparatu do badania serca dzieci w okresie prenatalnym? To tylko nieliczne, pierwsze z brzegu przykłady naszych rodaków, z których osiągnięć możemy być dumni.

Cały artykuł Zbigniewa Berenta pt. „OPOKA. Upowszechniajmy własny wizerunek Polski w świecie” znajduje się na s. 13 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „OPOKA. Upowszechniajmy własny wizerunek Polski w świecie” na s. 13 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wizyta Radia WNET na Szmaragdowej Wyspie z okazji setnej rocznicy ogłoszenia Deklaracji Niepodległości przez Irlandię

Irlandczycy dopiero w drugim referendum przyjęli traktat lizboński, po uzyskaniu gwarancji nienaruszalności irlandzkiego prawa do życia, rodziny i edukacji, podatków oraz bezpieczeństwa i obrony.

Tomasz Wybranowski

Irlandzka duma

Mer Dublina Nial Ring powiedział w rozmowie z Radiem WNET, że „Republika Irlandii jest dumnym członkiem Unii Europejskiej i samodzielnym podmiotem międzynarodowym”. Tak rzeczywiście było i jest, o czym przekonali się szefowie Komisji Europejskiej i zastęp urzędników w Brukselii, kiedy w pierwszym referendum 12 czerwca 2008 roku obywatele Republiki Irlandii odrzucili zapisy traktatu lizbońskiego.

Ich obawy wzbudzał projekt ujednolicenia na całym obszarze UE stawek podatkowych, tak bardzo lansowany przez Niemcy i Francję. Szefowie irlandzkich przedsiębiorstw i właściciele firm nie ukrywają, że do wielkiego wzrostu gospodarczego kraju przyczyniła się głównie elastyczna polityka podatkowa Republiki Irlandii. Mając dobre warunki do rozwoju i pomnażania kapitału, obcy inwestorzy lokowali swoje pieniądze właśnie w Irlandii.

Mer Dublina Nial Ring w rozmowie z Radiem WNET | Fot. T. Szustek

– Francuski rząd już w tej chwili uważa, że nasze podatki są za niskie i rażąco niesprawiedliwe! Francuzi, a wtórują im Niemcy, twierdzą, że my, Irlandczycy, wypaczamy w Unii zasadę uczciwej konkurencji. To zapowiedź tego, co nas czeka w przypadku zgody na traktat z Lizbony – powtarzali jak mantrę ówcześni premierzy Republiki Irlandii Bertie Ahern (do 7 maja 2008 roku) i Brian Cowen.

W tamtym czasie lista argumentów przeciw przyjęciu przez obywateli Irlandii treści traktatu lizbońskiego była bardziej niż obszerna. Przeciwnicy traktatu przekonywali, że jest on niemal kopią odrzuconego projektu europejskiej konstytucji. Ich zdaniem wielką niedorzecznością i oszustwem jest nazywanie „starej, niedobrej i powszechnie odrzuconej przez ogół państw europejskich rzeczy mianem czegoś nowego i dobrego dla wszystkich”. W takich ocenach przodowała partia Sinn Feinn. Jej posłowie, europarlamentarzyści i szeregowi członkowie nie mogli pogodzić się z faktem, że Republika Irlandii straci stałego przedstawiciela w Komisji Europejskiej.

– Tracimy naszego pełnomocnika rządu raz na pięć lat. Przed ostatnim referendum, jakie mieliśmy w Irlandii poprzednio – w sprawie traktatu nicejskiego – nasi ministrowie i premier Ahern mówili nam, że głosowanie na „tak” zagwarantuje nam pełnomocnictwo irlandzkiego rządu przez następne 130 lat. I co się stało, że jest teraz inaczej? Warto przypomnieć, że było to pięć lat temu… – mówiła wtedy eurodeputowana, a obecnie szefowa Sinn Feinn, Mary Lou McDonald. Posłowie Sinn Feinn obawiali się także nadrzędności zapisów traktatu lizbońskiego nad konstytucją irlandzką. To rodziło poważne obawy o pozycję Irlandii i jej rolę we wspólnej unijnej polityce obronnej i w sprawach międzynarodowych. Wielu Irlandczyków mówiło wówczas wprost: „Tak” – dla traktatu to „Nie” dla irlandzkiej konstytucji i świętej na Wyspie polityki neutralności! Co ciekawe, wsparcia Sinn Feinn w kampanii z 2008 roku przeciw traktatowi udzielili irlandzcy socjaliści, którzy obawiają się, że „nowa Europa w pogoni za wzrostem gospodarczym i rozwojem ekonomicznym zgubi człowieka”.

Ostatecznie, jak wiemy, Irlandczycy dopiero rok później, w drugim referendum opowiedzieli się za przyjęciem traktatu lizbońskiego, ale na swoich zasadach. Unia Europejska, aby rozwiać obawy mieszkańców Republiki Irlandii, uzgodniła z rządem w Dublinie specjalne gwarancje. Podczas posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli w czerwcu 2009 r. ogłoszono dokumenty ułatwiające przyjęcie traktatu przez Irlandczyków, w tym gwarancje nienaruszalności irlandzkiego prawa w odniesieniu do prawa do życia, rodziny i edukacji, podatków oraz bezpieczeństwa i obrony. To samo tyczyło się kwestii praw pracowniczych, polityki społecznej i kulturalnej.

Czytelnicy „Kuriera WNET” muszą wiedzieć o jeszcze jednej rzeczy, którą zawdzięczają Irlandczykom. Oto 19 czerwca 2009 roku Rada Europejska zgodziła się, by po wejściu w życie traktatu lizbońskiego w skład Komisji Europejskiej wchodził jeden obywatel z każdego państwa członkowskiego UE. Na żądanie premiera Irlandii Briana Cowena gwarancje te mają być w przyszłości dołączane do kolejnych traktatów akcesyjnych jako osobne protokoły. Republika Irlandii uważała, i tak jest do tej pory, że „uroczyste oświadczenia nie mają mocy wiążącej”.

Zachować mowę i korzenie

Przemysław Łozowski, dyrektor polskiej szkoły „Wspólna Wyspa” w Droghedzie, muzyk i dyrygent opowiada Radiu WNET o potrzebie edukacji polskich dzieci urodzonych na Szmaragdowej Wyspie i o swojej pasji muzykalnego i kulturowego łączenia Irlandczyków i Polaków. Wraz z Marcinem Fabisiakiem w Droghedzie i Dublinie animuje muzyczne i poetyckie działania kulturalne.

Jak i dlaczego założył Pan szkołę?

Szkoła polska w Droghedzie | Fot. T. Szustek

Szkoła w Droghedzie nie jest pierwszą szkołą, która powstała z mojej inicjatywy. Niemal tuż po przyjeździe tutaj, do Irlandii, w 2007 roku zauważyłem, że jest taka potrzeba i wspólnie z koleżeństwem zaczęliśmy zakładać polskie szkoły w Irlandii. Powstało kilka szkół w Dublinie i okazało się, że tutaj, w Droghedzie, także powinna powstać taka szkoła.

Co jest największym kłopotem dyrektora takiej szkoły?

Pojawiają się różne sytuacje, które wymagają koordynacji. Trzeba zorganizować miejsce, kadrę pedagogiczną, która musi być najlepsza… Później dopiero przychodzą rodzice, którzy czują potrzebę, żeby tutaj, w Irlandii, zapewnić dzieciom polską edukację, co nie jest wcale takie oczywiste. Rodacy przyjeżdżają tutaj, rodzą się im dzieci, ale oni uważają, że język polski nie jest tak powszechny jak na przykład angielski i rozmawiają z dziećmi w domach po angielsku, czyli odrzucają tę tożsamość, którą przede wszystkim wyznacza język, prawda? Jak się porozumiewamy, tak myślimy; to jest bardzo istotne, w jakim języku to się odbywa. Dużym wsparciem dla mnie jest Katarzyna Sudak, która wzięła na swoje barki administrowanie szkołą i kontakty z polskimi ministerstwami i organizacjami.

„Wspólna Wyspa” – szkoła w Droghedzie ma pewną niezwykłą cechę: mianowicie muzykującego dyrektora, co dla dzieci jest bardzo ważne, bo dzięki temu nie tylko uczą się pisać, ale także śpiewać i tańczyć.

Z wykształcenia jestem muzykiem i uważam, że bardzo ważne jest, żeby dzieci swój sposób ekspresji odnajdywały właśnie w muzyce. Uważam, że zajęcia artystyczne są bardzo istotne. Dzieci, tak jak w Polsce, poznają polskie piosenki, uczą się polskich tańców. Oczywiście najważniejsza jest edukacja zintegrowana w języku polskim.

Przemysław Łozowski nie tylko prowadzi szkołę, ale też promuje polską muzykę ludową. Jest nie tylko specjalistą w tej dziedzinie, ale jej wielkim miłośnikiem.

Zaraz po potrzebie edukowania polskich dzieci po polsku uświadomiłem sobie, że istotne jest także przywoływanie dźwięków tradycyjnej polskiej muzyki. Stało się to pod wpływem obserwacji, jak żywa jest tradycyjna kultura irlandzka.

Tak się składa, że jeszcze zanim wyjechałem z Polski, zrozumiałem, jak istotne jest zachowanie muzyki tradycyjnej, ludycznej, powiedzmy muzyki naszych dziadków, pradziadków. Ta muzyka jest piękna, to był magiczny świat, bardzo intensywny, bardzo prawdziwy, bo sięgając po instrument akustyczny, powiedzmy skrzypce czy jakiś inny – po prostu wyrażamy siebie. Tutaj nie można niczego zafałszować; nie ma auto-tune’ów, że tak się wyrażę. Tutaj wszystko jest bardzo prawdziwe, bardzo emocjonalne – i taka też jest właśnie nasza muzyka.

I przekonał się Pan o tym, że polska muzyka ludowa, te polskie dźwięki mogą przyciągać Irlandczyków i inne narodowości, i stworzył Pan zespół.

Najpierw wyszedłem z tą propozycją do rodaków, to było oczywiste, ale w SuperTonic Orchestra gra skład z całego świata. I to jest przykład na to, że polska muzyka tradycyjna, polska kultura może być atrakcyjna, ale trzeba ją po prostu pokazywać. Wielu naszych rodaków mówi: chciałem przyjechać do Irlandii nie z powodów ekonomicznych, finansowych, ale żeby poznać tę kulturę, muzykę, ten kraj elfów, że tak się wyrażę. A jeżeli nie będzie osób, które są w stanie przekazać dalej naszej rodzimej kultury, to czym będziemy się mogli pochwalić?

Cała relacja Tomasza Wybranowskiego z wizyty Radia WNET w Irlandii, pt. „Irlandio, dziękujemy! Radio WNET na Szmaragdowej Wyspie”, znajduje się na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Relacja Tomasza Wybranowskiego z wizyty Radia WNET w Irlandii, pt. „Irlandio, dziękujemy! Radio WNET na Szmaragdowej Wyspie”, na s. 10–11 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

System obrotu tzw. zielonymi certyfikatami jako sposób na uregulowanie emisji dwutlenku węgla i ochronę środowiska

Na szczycie klimatycznym w Katowicach nie pochylono się nad potrzebami krajów rozwijających się ani takich, które dopiero dołączają do rozwiniętych gospodarek świata. Dotyczy to także Polski.

Mariusz Patey

Polska może promować alternatywę dla polityki klimatycznej UE pozwalającą na utrzymanie naszego wzrostu gospodarczego, jednocześnie nie rezygnując z celu, jakim jest poprawa warunków ekologicznych Europy i świata, znajdując na pewno wielu sojuszników tak w Europie, jak i poza nią. Zanim przejdziemy do opisu modelu o bardziej sprawiedliwym podziale kosztów polityki klimatycznej, zdefiniujemy parę wielkości.

Emisja netto niech będzie dana wzorem: E netto = emisja brutto – absorpcja brutto,

gdzie

absorpcja brutto = absorpcja CO2 przez substancję zieloną w danym kraju + absorpcja CO2 gleb i osadów oraz inne źródła pochłaniana w danym kraju.

Emisja brutto = emisja przemysłowa CO2 + emisja gospodarstw domowych CO2 + emisja środków transportu CO2 w danym kraju.

Postulujemy powołanie jednej, globalnej instytucji (może pod auspicjami ONZ), która zarządzałaby emisją tzw. zielonych certyfikatów, tworząc globalne cele emisji CO2, oraz agend krajowych w krajach uczestniczących w systemie, które monitorowałyby ilość emisji i absorpcji na danym terenie. Instytucja projektująca politykę klimatyczną miałaby wpływ na ilość zielonych certyfikatów w obiegu. Rynek szukałby równowagi między popytem a podażą, tym samym promując inwestycyjne ograniczające niezbilansowane emisje CO2.

Ilość tzw. zielonych certyfikatów, które dany kraj mógłby otrzymać, byłaby powiązana z możliwościami absorpcyjnymi (większa zdolność pochłaniania – większa ilość przekazanych zielonych certyfikatów).

Emitenci CO2 musieliby kupować zielone certyfikaty na giełdach w ilości proporcjonalnej do ilości emisji CO2 (za możliwość emisji każdej tony CO2 trzeba byłoby nabyć tzw. zielony certyfikat). Podmioty absorbujące CO2 otrzymywałyby za każdą tonę absorbowanego CO2 zielony certyfikat, który mogłyby sprzedać na giełdzie.

Zielone certyfikaty byłyby przedmiotem globalnego obrotu i mogłyby być wymieniane na środki pieniężne właśnie z pomocą specjalistycznych giełd transakcyjnych. Emitenci mogliby zaangażować się kapitałowo w zakup powierzchni leśnych, poprawiając tym samym swój bilans zielonych certyfikatów. System taki łatwo byłoby sobie wyobrazić, jeśli wykorzystać przy tym technologię blockchain.

Polska i kraje Europy Środkowo- Wschodniej powinny głośno podnosić potrzebę głębokiej redukcji CO2 w krajach, które mają wysokie emisje netto CO2 (odliczając absorpcję CO2 przez substancję zieloną w danym kraju) w przeliczeniu na mieszkańca.

Polska mogłaby jeszcze zwiększyć areał leśny, przyczyniając się do ochrony klimatu, gdyby zmieniono system obrotu tzw. zielonymi certyfikatami. System nagradzający kraje utrzymujące i powiększające swoje obszary leśne jest jednym z kluczowych elementów budowy zrównoważonej gospodarki w skali świata.

Kto byłby beneficjentem takiego rozwiązania? Kraje, które posiadają duże zasoby leśne, takie jak Brazylia i inne kraje Ameryki Południowej czy zwrotnikowe kraje Afryki i Azji. One dostawałyby największą ilość zielonych certyfikatów, które mogłyby następnie sprzedać tym, którzy emitują CO2. Taki mechanizm dotyczyłby także prywatnych właścicieli lasów. Środki pochodzące z zakupu tzw. zielonych certyfikatów powinny wspomagać np. inwestycje w zalesianie, regenerację tkanki leśnej. Być może zahamowana zostałaby rabunkowa gospodarka leśna przyczyniająca się do ograniczenia ilości drzewostanu, a przez to – zmniejszania możliwości pochłaniania CO2.

Moglibyśmy sobie wyobrazić na przykład cementownię inwestującą aktywnie w obszary leśne i w ten sposób obniżającą swoje limity emisji CO2 netto. Polska, odchodząc od polityki klimatycznej forsowanej przez niektóre gremia polityczne na Zachodzie, mogłaby u siebie uruchomić taki innowacyjny system transferu środków od emitentów do adsorbentów. Jednym z efektów tak skonstruowanego systemu byłoby to, iż kraje o niższej emisji netto na mieszkańca, ale bogate we florę, miałyby możliwości rozwoju finansowanego przez kraje wyżej rozwinięte, ale ubogie w roślinność. Kraje o dużym przyroście areału leśnego byłyby zatem nagradzane. Być może taki system skuteczniej hamowałby rabunkową gospodarkę leśną, wycinanie lasów tropikalnych, niż restrykcje i kary.

Cały artykuł Mariusza Pateya pt. „Szczyt klimatyczny i co dalej?” znajduje się na s. 3 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Szczyt klimatyczny i co dalej?” na s. 3 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nigdy Michel Legrand nie był we Francji bardziej wielbiony jak po śmierci. Za życia czuł się zmuszony do emigracji

1 lutego w katedrze prawosławnej Aleksandra Newskiego przy rue Daru w Paryżu odbyły się uroczystości pogrzebowe Michela Legranda, który został następnie pochowany na cmentarzu Père-Lachaise.

Piotr Witt

Z autorem Parasolek z Cherbourga miałem okazję rozmawiać 14 maja 2016 roku w Ameryce. W Kalamazoo w stanie Michigan, w pobliżu Chicago, miał miejsce tego dnia koncert finałowy słynnego festiwalu Gilmore. Pojechaliśmy tam z Chicago w silnej polskiej grupie, żeby usłyszeć Rafała Blechacza, przedmówcę mojej książki o Chopinie. Genialny polski pianista grał Drugi koncert fortepianowy Beethovena z towarzyszeniem Kalamazoo Symphony Orchestra pod batutą Richarda Harveya. W drugiej części wieczoru słynny Francuz, trzykrotny laureat Oscara, dał prawykonanie swego koncertu fortepianowego napisanego na zamówienie orkiestry Kalamazoo: Concerto for Piano and Orchestra. (…)

Maria i Piotr Wittowie w rozmowie z Michelem Legrandem, Kalamazoo, 14.05.2016 r.

Koncert rzeczywiście wymagał dużego wysiłku fizycznego, a pianista miał wówczas 84 lata. Nad jego głową od kilku lat na nowo rozbiła się bania z muzyką. Jego inny świeży koncert na wiolonczelę i orkiestrę wzbudził jednomyślny zachwyt krytyki.

– Pański koncert fortepianowy wydał mi się bardzo amerykański – zauważyłem.

– To naturalne – odparł. Przecież ja jestem Amerykaninem!

– Nigdy o tym nie słyszałem!

– Od wielu lat żyję w Ameryce, tutaj pracuję i tutaj czuję się u siebie – wyjaśnił kompozytor.

Po czasie zdałem sobie sprawę, że nie wszystko w jego wypowiedzi były przekornym żartem. W 1966 roku Legrand przeniósł się do Hollywoodu, poprzedzony legendą swojego musicalu Parasolki z Cherbourga (1964). We Francji panował wówczas kult „nowoczesności” i „postępu”: burzono starą architekturę, stare malarstwo chowano po magazynach muzealnych, w salach koncertowych grano muzykę serialną i aleatoaryczną. Apostołem modernizmu w muzyce był Pierre Boulez, który wkrótce konsekrowany oficjalnie, jako dyrektor IRCAM – rządowego instytutu muzycznego zdołał zatruć życie wielu artystom.

„Na czterdzieści lat – powiedział Michel Legrand – Boulez i jego rodzina zamknęli wszystkim kompozytorom możliwość występów. Boulez zadecydował, że zapomni się całą przeszłość muzyki aż do dzisiaj i rozpocznie się wszystko od zera. Zamknął drzwi przed wszystkimi innymi kompozytorami. Kompozytorzy tacy jak ja nie mogli żyć, ponieważ nie mieli dostępu do sal koncertowych”.

Legrand od dziecka związany był z Paryżem i z muzyką. Syn dyrygenta (katolika) i śpiewaczki (wyznania prawosławnego) – wykształcenie muzyczne zdobył u słynnej Nadii Boulanger. „Była tak surowa, że o mało nie ogarnęło mnie zniechęcenie do muzyki” – mówił o swojej mistrzyni. I zaraz potem dodawał „Ona mnie zrobiła, ona mnie ukształtowała, wszystko jej zawdzięczam”. Rzadko się o tym mówi, ale może nie będzie od rzeczy wspomnieć w tym miejscu, że Nadia Boulanger, która ukształtowała blisko 2000 muzyków, wśród nich wiele sław, jak George Gershwin i Daniel Barenboim, była żarliwie wierzącą i praktykującą katoliczką.

Wygnanie amerykańskie, chociaż bolesne, nie wyszło Legrandowi na złe. Skomponował muzykę do dwustu filmów, otrzymał trzy Oscary (Thomas Crown 1964, Lato 1942 w roku 1972, Yentl 1984), jego muzykę grali i śpiewali najwięksi – od Franka Sinatry i Elli Fitzgerald do Michela Jacksona poprzez Barbrę Streisand. Ale nigdy kompozytor nie mógł wybaczyć Francji, że pozwoliła awangardziście, który administrował muzyką, zmusić go do emigracji.

Tekst „Amerykanin Michel Legrand” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w lutowym „Kurierze WNET” nr 56/2019, s. 3 – „Wolna Europa”, gumroad.com.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta pt. „Amerykanin Michel Legrand” na s. 3 „Wolna Europa” lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie ma już we wsi Marciniaków: „Zginęli z rąk polsko-ruskich pachołków”/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 56/2019

– Niech pan sprawdzi, co działo się w Dratowie, kiedy na krótko weszli tam Sowieci – w 1939 roku. Głównie, kto mógł należeć do czerwonej milicji. Odpowiedzi trzeba szukać przed 43 rokiem…

Tekst i zdjęcia Wojciech Pokora

Nie ma już we wsi Marciniaków

Żeby dojechać do Dratowa, trzeba zjechać z głównej drogi prowadzącej z Lublina na Polesie (dzisiejsze Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie). Należy jechać wzdłuż kanału Wieprz-Krzna i dojechać do prawosławnego krzyża, który wskazuje i informuje, do czyjego świata wjeżdżamy. Wieś ciągnie się wzdłuż kanału, za którym widać ziemny wał, a za nim szerokie połacie jeziora Dratów. Jest koniec lutego 2018 roku. Zimą jezioro wygląda jak biała pustynia. Nie ma nad nim życia. Wraz z Magdą Grydniewską, dziennikarką Radia Lublin, przyjechaliśmy na uroczystości upamiętniające rodzinę Marciniaków, zamordowaną za pomoc Żydom i ukrywanie sowieckiego jeńca. Wydarzenia miały miejsce 10 i 20 lutego 1943 roku.

Trudna pamięć

Wjeżdżamy do wsi. Pytamy listonosza, gdzie szukać najstarszych mieszkańców, kogoś, kto mógłby pamiętać wojnę. Wskazał jeden adres i dom sołtysa. Pytamy, czy słyszał o uroczystościach w Rogóźnie.

– Tak, coś na cmentarzu. Nie będę.

Dom, pod który podjeżdżamy, musi pamiętać wojnę. Myślę, że zapewne i polsko-bolszewicką. Gdy wjeżdżaliśmy długim podjazdem, mijając studnię i krzywy płot, otworzyły się drzwi chałupy i wychylił głowę mężczyzna wyglądający jak bohater słynnej powieści Steinbecka Tortilla Flat. Patrzył na nas spokojnie, ale badawczo. Wyszedł na mróz w kalesonach.

– Słyszał pan o rodzinie Marciniaków? – pytamy. – W czasie wojny tu zginęli.

– Moja matka była Marciniaczka – bełkocze w sposób bardzo zrozumiały, ale jego słowa są przeciągane, sprawiając wrażenie, że nie dokończy zdania. Jakby silnik nierówno pracował, ale pracował. – Coś opowiadała, bo ona drugi raz wyszła za mąż. Ponoć coś ratowali.

– A mieszkają tu Marciniaki jeszcze?

– Nie ma już we wsi Marciniaków. Wyjechali. Podobno na zachód. Każdy tam, gdzie mu wygodniej.

– A słyszał pan o rodzinie sołtysa z czasu wojny? – pytam niepewnie, bo może to być trop, który może wzbudzić niechęć. – Mieszkał tu przecież.

– Jak będziecie jechać w stronę głównej drogi, to za szkołą będą dwa zakręty, tak i tak – wypowiadając te słowa robi szybki ruch ręką – to przy pierwszym zakręcie po lewej stronie jest dom. Tam jest wnuczka sołtysa.

Było coś dziwnego w tej odpowiedzi… Szedłem przez zaśnieżone podwórze, słysząc za plecami szczere błogosławieństwo miejscowego pijaka i zastanawiałem się, czy to niefortunny zbitek słów, czy celowa odpowiedź – „tam jest”. Nie mieszka, nie żyje, ale tam jest wnuczka. Trzymają ją tam?

Jedziemy pod numer 101. Dom sołtysa. Obecnego. Otwiera nam elegancko ubrany mężczyzna:

– Szykuje się pan na uroczystości? – pytamy.

– Tak. Mamy jeszcze 40 minut, zdążymy porozmawiać – odpowiada, zapraszając nas za próg.

– Czy pamięć o Marciniakach jest we wsi żywa?

– Wiecie, ja tu jestem ludność napływowa, ale może z moją teściową pomówicie? Ona jest tutejsza, jest w domu. Wejdźcie głębiej.

W domu zastajemy kobietę z dzieckiem i babcię. Babcia to Lucyna Jaszczuk. Pamięta wojnę.

– Miałam 9–10 lat. Nie mówiło się w Dratowie o tej historii. Ale tak, byli tu Marciniaki. Mieszkali we wsi, mieli dom. Ja tam nie chodziłam. Byłam za mała. Pamiętam, jak się u nich paliło, to jeden jazgot był i karabiny. A reszta, co przeżyli… mówi się, że na zachód pojechali.

– A na wsi mówiło się o Marciniakach?

– Ja byłam za mała, kto by z dzieckiem gadał?

– Ale później, po wojnie. Jak już pani nie była za mała?

– Nic się nie mówiło.

– Czy pamięta pani sołtysa?

– Łuczeńczyk. Tak. Prawosławny on był. Pamiętam… to był bardzo dobry człowiek – zawahała się – ojciec mi opowiadał, że ludzie dobre mieli zdanie. Ale ja mała byłam. On z pół kilometra stąd mieszkał, chyba pół kilometra, nie wiem… nigdy nie mierzyłam… ale o nim dobrze mówili. Nam krzywdy nie robił.

– A wójt? Sadowy?

– O! – pani Lucyna wyraźnie się pobudziła – Sadowy i Niemiec Schulz. Oni rządzili gminą. Jak oni rządzili, to mieliśmy tyle strachu! I nahajów niekiedy od nich dostali. Oj, w gminie nie było więcej ludzi, tylko oni we dwóch tak rządzili. Jeszcze pisarz gminny był. Ale tych dwóch rządziło. To oni…

1943 rok. Mord na rodzinie

Jedziemy do Rogóźna. Na parafialnym cmentarzu zaczną się za chwilę uroczystości upamiętniające wydarzenia sprzed 75 lat. Wtedy zginęła rodzina Marciniaków. Patrzę na tablicę na grobowcu. 6 nazwisk. Różne daty śmierci. Co się wydarzyło w lutym 1943 roku?

Oficjalnie wyglądało to tak. 10 lutego do Dratowa przybyła grupa żandarmów niemieckich (prawdopodobnie z posterunku w Piaskach koło Lublina, mimo że Dratów leżał w ówczesnym powiecie lubartowskim. Wśród żandarmów był m.in. Daniel Schulz, Heinrich Reich oraz granatowi policjanci oraz wójt gminy Ludwin z nadania niemieckiego, Andrzej Sadowy. Otoczyli zabudowania Marciniaków. Obława spowodowana była donosem sołtysa Dratowa Mikołaja Łuczeńczyka, że rodzina Marciniaków przechowuje Żydów (m.in. rodzinę Reisów, sąsiadów trudniących się rybołówstwem) i jeńca sowieckiego (Konstanty Gorłow, pochodził prawdopodobnie z Doniecka. Ukrainiec. Wykształcony. Inżynier).

Do przybyłych wyszedł Jan Marciniak. Chciał wręczyć żandarmom łapówkę. W momencie, gdy sięgał do kieszeni, został zastrzelony. Jego brat Józef wybiegł boso w kierunku jeziora. Tam saniami dogonił go wójt Andrzej Sadowy i zastrzelił. Niemcy odnaleźli ziemiankę z Gorłowem, który zaczął się ostrzeliwać. Do ziemianki wrzucono granaty. Sowiecki żołnierz zginął na miejscu.

Do Dratowa dotarł mieszkający w Uciekajce kolejny z braci Marciniaków – Feliks. Został rozpoznany przez sołtysa Łuczeńczyka i wskazany żandarmom. Feliks podjął próbę ucieczki, ostrzeliwując żandarmów (był członkiem BCh/AK). Rannego dobił wójt Sadowy lub, jak twierdzi jego syn, Feliks popełnił samobójstwo.

Tego samego dnia zatrzymano Julię Marciniak (żonę Feliksa), Annę Jakubowską-Marciniak (z d. Ostasz) wraz z córkami Krystyną Jakubowską i Heleną Marciniak (11 miesięcy) oraz Klementynę Marciniak (siostrę Marciniaków) wraz z 2-letnim dzieckiem (dziecko żydowskiej rodziny lekarza z Zamościa, które przedstawiane było jako nieślubne dziecko Klementyny). Wszyscy przetrzymywani byli w budynku Urzędu Gminy w Ludwinie.

20 lutego pijany Daniel Schulz zastrzelił przy budynku urzędu Klementynę wraz z dwuletnim dzieckiem oraz Annę, która była w szóstym miesiącu ciąży. Julia została zwolniona i wybłagała życie małej Helenki.

Klementyna i jej siostra Janina zostały odznaczone w 1978 r. medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za uratowanie Sary Reis.

Andrzej Sadowy został zatrzymany w kwietniu 1945 r. i wyrokiem Sądu Okręgowego w Lublinie z dnia 1 października 1947 r. skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w więzieniu na Zamku w Lublinie.

2018 rok. Pamięć wraca

Na uroczystości do Rogóźna przyjechała Helena Kuśnierz, córka Franciszka i Janiny. Ona też jest odznaczona medalem. Gdy mówi o tamtym czasie, jest zniecierpliwiona. Rozdrażniona. Mówi, że tablica na grobie Marciniaków pierwotnie wyglądała inaczej, był na niej napis: „Zginęli z rąk polsko-ruskich pachołków”.

– Wmawiano mi, że wujek był bandytą – mówi Helena – a on był porządnym człowiekiem. Mówi o Stanisławie Marciniaku – jedynym z braci, który przeżył okres okupacji, a który był żołnierzem AK, a potem podziemia antykomunistycznego. Aresztowany 6 października 1951 r. w Kolonii Zbereże k. Włodawy, podczas likwidacji grupy Edwarda Taraszkiewicza ps. Żelazny. Skazany wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie na karę śmierci. Wyrok wykonano w styczniu 1953 roku w więzieniu na Zamku w Lublinie. W listopadzie 2017 roku jego prawdopodobne szczątki odnalezione zostały na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie. I to właśnie to wydarzenie spowodowało przywrócenie pamięci o rodzinie Marciniaków. Lubelski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej, poszukując krewnych w celu identyfikacji szczątków Stanisława (badania genetyczne), natrafił na zapomnianą historię całej rodziny. 4 października 2018 roku dokonano identyfikacji. Szczątki znalezione na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie to Stanisław Marciniak.

Z cmentarza uroczystości przenoszą się do hali sportowej w Ludwinie. Pytam miejscowych o sąsiadów.

– Tu żyją Ukraińcy od lat – mówi Anna Czarecka, szefowa Gminnego Ośrodka Kultury w Ludwinie – ale ludzie bali się mówić, kto jest kto. U nas jeszcze 20 lat temu nazwanie kogoś Ukraińcem było obelgą. W rodzinie miałam przypadek, że matka nie pozwoliła na mieszane małżeństwo. Postawiła na swoim. Ale za to dziewczyny u nas najpiękniejsze – w tym momencie przeczesuje włosy i uśmiecha się całą swoją dojrzałą już twarzą – krew się przemieszała. A Zezulin to znów niemieccy osadnicy. Mamy tu tygiel.

– Wójt mówi, że w Dratowie jest nadal czynna cerkiew, to prawda? – pytam.

– Piękna, musi pan zobaczyć – odpowiada pani Anna. – Tam co tydzień przyjeżdża pop z Unickiej z Lublina. Robiliśmy kiedyś koncerty. Przyjeżdżali ludzie z całej Polski, ci, których to interesuje, ale doszło do kłótni. Jakieś nie takie chóry zaprosiłam. Ja się nie znam. Był problem, że jedni moskiewscy, inni nie. Nie znam się na tym. Ale do dziś ludzie pytają, czy będą koncerty. Może jak się władza w Lublinie zmieni, to będą.

– A czy dzisiejsza uroczystość coś zmieni w was? Przywracanie pamięci?

– Wie pan, mnie jest wstyd, że nie pamiętaliśmy tej historii, że ktoś z zewnątrz musiał przyjść i ją pokazać. Tyle razy chodziło się na cmentarz, a grób przy głównej alei. Nie wiem, czemu nie widzieliśmy.

– Ale już będziecie widzieć? Będziecie świętować ten dzień?

– My byśmy chcieli wiedzieć, jakie święta mamy obchodzić. Do niedawna kazali obchodzić 22 lipca. Dla mnie to było święto. Teraz mówią, że 11 listopada to święto. No to robię takie obchody, żeby cała gmina tym żyła.

Podczas uroczystej akademii padają deklaracje, że grobem Marciniaków zaopiekuje się Szkoła Podstawowa w Dratowie. Dyrekcja zapewnia, że pamięć o rodzinie przetrwa. I dotrzymano słowa. Uczniowie zadbali o grób. Na uroczystość Wszystkich Świętych delegacja szkoły złożyła kwiaty. W tym roku wójt gminy przy wsparciu szkoły i Gminnego Domu Kultury przygotowuje kolejne uroczystości rocznicowe. Dyrektor oddziału lubelskiego IPN Marcin Krzysztofik zapewnia, że wójt gminy Ludwin, Andrzej Chabros, jest z nim w kontakcie i prosił o wsparcie przy przygotowaniach. Krzysztofik chciałby w tym roku zamknąć tę historię klamrą – żeby w okolicy daty mordu na Marciniakach pochować na cmentarzu w Rogóźnie zidentyfikowanego Stanisława. Może zdążą.

Na początku lutego br. rozmawiałem z wójtem gminy Ludwin. Zapewnił, że pamięć o Marciniakach nie umrze w gminie po raz kolejny i poza obchodami w rocznicę śmierci planuje przywołanie pamięci o nich podczas uroczystości rocznicowych we wrześniu.

Ta historia ma drugie dno?

Wróćmy jednak do lutego 2018 roku. Po południu, po uroczystości, dzwonię do dyrektora oddziału lubelskiego IPN – Marcina Krzysztofika:

– Możemy się spotkać w poniedziałek? W sprawie Dratowa. Mam więcej pytań, niż daliście dziś odwiedzi. Wydaje mi się, że jest tu drugie dno. Narodowościowe może?

W słuchawce słyszę zawahanie:

– Nie chcieliśmy tego wyciągać, bo i tak to jest skomplikowana historia, ale mam dokumenty z procesu Łuczeńczyka. On został uniewinniony… Sprawa Marciniaków nie była prawie uwzględniona. Ten Łuczeńczyk był pod koniec wojny w Armii Ludowej. Może to powód?

– Ale czy tłem całej sprawy może być problem narodowościowy? – pytam. Okazuje się, że 40 km od Lublina mieliśmy ukraińską wieś, której rdzenni mieszkańcy nadal bronią ówczesnego sołtysa. Może Ukraińcy mordowali Polaków? To przecież 43 rok!

– Jeśli jest tam sprawa z innym dnem, narodowościowym, to nie jest to OUN-UPA – mówi Krzysztofik. Raczej komuniści. Trzeba sprawdzić, co robili Ukraińcy z Dratowa w PRL. To da światło. I niech pan sprawdzi datę 15 sierpnia 1942 roku. Zamordowano wtedy w Dratowie ojca Stefana Maleszę, tamtejszego batiuszkę. Zabili go z córką Olgą. I niech pan sprawdzi, co działo się w Dratowie, kiedy na krótko weszli tam Sowieci – w 1939 roku. Głównie, kto mógł należeć do czerwonej milicji. Myślę, że ma pan rację. Odpowiedzi trzeba szukać przed 43 rokiem…

Co znajduje się w aktach z procesu Mikołaja Łuczeńczyka, co działo się w Dratowie podczas wojny, czy ocaleni przez Marciniaków Żydzi umieli odwdzięczyć się po wojnie i jaką karierę w PRL robili mieszkańcy tej wsi? O tym opowiem w kolejnym numerze „Kuriera WNET”.

Reportaż Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” znajduje się na s. 1 i 7 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Reportaż Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” na s. 1 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Rzekomy interwencyjny skup jabłek, zainicjowany przed wyborami samorządowymi, dokonał się wyłącznie na papierze

Jeśli chodzi o jabłka i ich interwencyjny skup, to urodzony i wychowany w dorodnych sadach Ziemi Sandomierskiej uznałem, że deklaracja ministra Ardanowskiego to od początku ściema i lipa.

Jan A. Kowalski

Najlepszy minister rolnictwa niczego nie pamięta

W odpowiedzi na miażdżącą krytykę Wiesława Z. Antkowiaka, Przedwyborcza dywersja prasowa totalnej opozycji, „Kurier WNET” nr 55

Nikt mi jeszcze tak nie wygarnął od totalnej opozycji, jak emerytowany i szacowny profesor chemii Wiesław Antkowiak. Panie Profesorze, dziękuję. Oprawię ten tekst w ramki i powieszę w najbardziej widocznym miejscu ściany mojej górskiej chatki. Wytłuszczając wszystkie eufemizmy, jakimi mnie Jego Wysoka Katedra obdarzyła. Gdy totalni znowu przejmą władzę, będę miał się czym okazać przed ich siepaczami. To znaczy, chciałem powiedzieć: przed piewcami miłości przeciwko mowie nienawiści 🙂

Ale do rzeczy. Zdarzyło mi się przy okazji krytyki obozu Dobrej Zmiany skrytykować też ministra rolnictwa Krzysztofa Ardanowskiego. Za rzucanie słów na wiatr, które mogą przynieść burzę w nieodległym czasie wyborów. Za półtoraroczne już zaleganie w Sejmie nowelizacji ustawy o ustroju rolnym, co mnie samemu zablokowało zakup kawałka nieużytku nad rzeczką. I za rzekomy interwencyjny skup jabłek po 25 groszy za kilogram, który zainicjowany tuż przed wyborami samorządowymi, dokonał się wyłącznie na papierze. I to dla mojego adwersarza miało stać się przysłowiowym gwoździem do mojej trumny. Cytując twarde dane firmy Eskimos z Sokółki, która tego interwencyjnego skupu z poparciem polskiego rządu miała dokonać, Profesor z wprawą wytrawnego cieśli gwóźdź ten przybił. [related id=68974]

Chyba jednak przeżyłem. Zatem postaram się wyjaśnić nie tylko Profesorowi, ale też wszystkim inteligentom, którym się wydaje, że wiedzą i rozumieją, bo przeczytali. Otóż żyjemy w specyficznych czasach. Czasach post-prawdy, jak się to uczenie nazywa, w których króluje fikcja, fake news i narracja w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości. Żeby cokolwiek wyjaśnić i prawidłowo ocenić, należy bardzo starannie sprawdzić w co najmniej paru niezależnych od siebie źródłach, a najlepiej osobiście.

Jeśli chodzi o jabłka i ich interwencyjny skup, to przyznam się, że początkowo oparłem się jedynie na relacjach osobistych. Urodzony i wychowany w dorodnych sadach Ziemi Sandomierskiej, nie miałem z tym najmniejszego problemu. To dlatego uznałem, że deklaracja ministra Ardanowskiego to od początku ściema i lipa. Bo, po pierwsze, kończył się październik, a nie skupiono jeszcze ani jednego kilograma. Dla ludzi spoza obszaru sadowego wyjaśnienie: do końca października kończy się w Polsce zbiór jabłek ze względów pogodowych. Minimalnie procentowo niezebrane/niezerwane jabłka po 1 listopada mogą po prostu przemarznąć, czego również w swoim życiu doświadczyłem.

Dlatego po deklaracji wyznaczonej przez rząd firmy Eskimos, że właśnie (pod koniec października) kończy opracowywanie listy autoryzowanych punktów skupu na terenie całego kraju, zapaliło się w mojej głowie czerwone światełko. Informacja tej firmy, że październikowa cena wyniesie 25 groszy, listopadowa 26, a grudniowa (!) nawet 27 groszy wywołała u mnie jedynie gorzki śmiech. Tym bardziej, że jabłka tak skupowane nie mogły mieć uszkodzeń mechanicznych pod groźbą nieprzyjęcia i utylizacji na koszt dostawcy, jak ogłosiła firma na swojej stronie. Więcej naprawdę nie musiałem sprawdzać. Teraz jednak, po miażdżącej krytyce, chcąc nie chcąc musiałem się trochę bardziej wgryźć w temat jabłkowy (na marginesie: wymawiamy prawidłowo japkowy, a nie jabkowy albo jabłukowy; no chyba że jesteśmy aktorem teatralnym).

Składowanie jabłek nieuszkodzonych, czyli zrywanych, a nie otrząsanych i zbieranych, z terminem odbioru w listopadzie i grudniu, byłoby podobnie opłacalne jak sprzedanie ich po średniej cenie 10 groszy we wrześniu i październiku.

Jedna osoba może zebrać w ciągu dnia 2000 kg, a zerwać już tylko 800 kg do 1000. Koszt zebrania to 6 groszy + 2 grosze obsługa = 8 gr. O koszcie pielęgnacji tu nie mówmy, taki rok. Na zero sadownik mógł wyjść jedynie pod warunkiem pracy własnej niezbyt wysoko wycenianej. W przypadku zrywania, składowania, utraty wagi przez wysychające jabłko, możemy policzyć: 12 groszy + 6 gr + 4 gr = 22 grosze. I skalkulować mglistą obietnicę.

Zbiór jabłek mamy już za sobą. Zajmijmy się zatem przez chwilę spółką Eskimos. Otóż, jak sprawdziłem, firma Eskimos jest producentem mrożonek z warzyw i owoców miękkich… i w ogóle nie zajmuje się przetwórstwem jabłek. Położona przy litewskiej granicy, prawie 50 kilometrów od Białegostoku, od producentów jabłek w Grójcu, Sandomierzu i na Lubelszczyźnie oddalona jest o 350 do 450 km.

Jesteście w stanie to zrozumieć? Chyba tylko ten, kto czytał Karierę Nikodema Dyzmy, potrafi wyciągnąć trafne wnioski. A minister Ardanowski? Minister Ardanowski, jak podał w dniu 22.01.2019 portal branżowy www.sadyogrody.pl, już zdążył się od rzekomego skupu interwencyjnego odinstalować. Obszernie cytuję:

Jak informuje Dariusz Mamiński z biura prasowego MRiRW, ze względu na trudną sytuację producentów jabłek wynikającą z bardzo niskich cen oferowanych na rynku tych owoców przez przemysł przetwórczy (tj. głównie producentów koncentratu soku jabłkowego i samego soku jabłkowego) Minister Rolnictwa i Rozwoju Wsi zwrócił się z apelem do przedsiębiorców przetwarzających jabłka o przeprowadzenie skupu po godziwych cenach, argumentując, że obecny poziom cen często nie gwarantuje zwrotu poniesionych kosztów produkcji, a w rezultacie zagraża płynności finansowej wielu gospodarstw sadowniczych. Apel ten spotkał się z pozytywnym odzewem ze strony przedsiębiorców wdrażających w życiu gospodarczym zasady społecznej odpowiedzialności biznesu, deklarujących przeprowadzenie skupu jabłek po 0,25 zł za kg, w ilości co najmniej 500 tys. ton.

– Choć przedsiębiorcy, o których mowa, nawiązując do prowadzonej przez nich kampanii skupu surowca używają sformułowania „skup interwencyjny”, co u niektórych może budzić skojarzenie z bezpośrednim zaangażowaniem państwa w taką działalność, to należy podkreślić, że decyzja o jej przeprowadzeniu należała wyłącznie do tych przedsiębiorców, a tym samym nie ma charakteru mechanizmu administrowanego ani finansowanego przez rząd – podkreślił.

Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie monitoruje wolumenu ani cen jabłek nabywanych przez poszczególne przedsiębiorstwa prowadzące działalność polegającą na skupie i przetwórstwie jabłek. Prowadzony jest natomiast bieżący monitoring cen jabłek przemysłowych, oferowanych na rynkach reprezentatywnych. (…) Do momentu publikacji artykułu spółka Eskimos nie udzieliła informacji na temat przebiegu inwencyjnego skupu jabłek przemysłowych.

Na koniec, zważywszy ogromną różnicę wieku (55 do 86) i pozycji społecznej mnie, biednego kmiotka, i Pana Profesora, mogę zaproponować salomonowe wręcz rozwiązanie: niech Pan napisze coś z chemii. Ponieważ kompletnie się nie znam na chemii (z wyłączeniem oprysków), nie skomentuję Pana tekstu ani jednym słowem.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Najlepszy minister rolnictwa niczego nie pamięta” znajduje się na s. 20 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Najlepszy minister rolnictwa niczego nie pamięta” na s. 20 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niemcy, Francja, korporacje międzynarodowe prą do federalizacji Europy. Komu i dlaczego zależy na Europie imperialnej?

Niejasne jest, dlaczego dotychczasowa koncepcja integracji przestała być wystarczająca i miałaby zostać zastąpiona powołaniem do życia hegemona, marginalizującego rolę państw narodowych.

Bogdan Miedziński

Dynamika przemian zachodzących w Europie (upadek bloku sowieckiego, rozszerzenie Unii Europejskiej, wielkie migracje, Brexit, głębokie przekształcenia kulturowe) sprawiła, że dominanta rozważań nad przyszłością naszego kontynentu przesunęła się z obszaru będącego domeną futurologów do świata polityki. Spośród deklaracji politycznych dotyczących tej kwestii za najbardziej miarodajną wypada uznać Białą Księgę w sprawie przyszłości Europy zaprezentowaną przez Przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera w marcu 2017 r. podczas szczytu w Rzymie. Spośród przedstawionych w niej scenariuszy wyróżnia się piąty, ostatni. W debacie publicznej przyjęło się określać go jako scenariusz federalizacji UE. Jego realizacja oznaczałaby naciśnięcie pedału gazu integracji europejskiej „do dechy”. (…)

Intencje zawarte w tych deklaracjach są wyraźnie: federalizacja Europy to zadanie dla współczesnego pokolenia mieszkańców tego kontynentu. Treść tego zadania można odnaleźć w przywołanym przez Białą Księgę Manifeście z Ventotene. Stwierdza się w nim:

Już teraz należy kłaść fundamenty ruchu będącego w stanie zmobilizować wszystkie siły do stworzenia nowego organizmu, który będzie największą kreacją, całkowicie nową w dziejach Europy; w celu ustanowienia stabilnego państwa federalnego z europejskimi siłami zbrojnymi zamiast armii narodowych; złamania autonomii ekonomicznej będącej szkieletem reżimów totalitarnych; który będzie miał wystarczające środki, aby zapewnić realizację wspólnego porządku przez poszczególne państwa, jednocześnie gwarantując każdemu z nich autonomię, potrzebną do swobodnego wyrażania i rozwoju życia politycznego zgodnie z indywidualnymi cechami różnych narodów.

Niedwuznacznym potwierdzeniem powyższych intencji jest wypowiedź Angeli Merkel, na konferencji „Globalizacja parlamentarna i suwerenność narodowa”, zorganizowanej w listopadzie 2018 r. przez Fundację Konrada Adenauera. Obwieściła ona tam ni mniej, ni więcej, że państwa narodowe powinny być obecnie gotowe do oddania suwerenności na rzecz UE. (…)

Przewodniczący Jean-Claude Juncker w wywiadzie dla dziennika „La Repubblica”, dla uzasadnienia koncepcji federalizacji posługuje się następującym przykładem: „Wystarczy iść na cmentarz wojenny, by zdać sobie sprawę z tego, jaka jest alternatywa dla jedności europejskiej”. Trudno o bardziej niefortunną, a zarazem przewrotną argumentację.

Czyżby Przewodniczący Juncker nie zauważył, że trwającego już prawie 3/4 wieku względnego pokoju w Europie nie zawdzięczamy bynajmniej jedności europejskiej, ale brutalnej równowadze sił wielkich mocarstw?

(…) Zwolennicy federalizacji jako drugą z kolei ważną przesłankę federalizacji wskazują względy gospodarcze, które często przyjmują postać postulatu przeciwdziałania marginalizacji ekonomicznej Europy, wyrażającej się spadkiem jej udziału w światowym PKB. Istotnie, UE jest dziś najwolniej rozwijającym się regionem świata: Według danych Eurostatu i World Banku średnia dynamika PKB w okresie 2006–2016 w grupach krajów UE(19) wyniosła 0,7%, w grupie UE(28) – 0,88%, zaś w USA – 1,33%, a dla całej gospodarki światowej – 2,44%.

Postulat przeciwdziałania marginalizacji rodzi oczywiste pytanie, w jakiż to sposób federalizacja miałaby spowodować gwałtownie przyśpieszenie tempa wzrostu unijnego PKB. W szczególności, jakim cudem zapowiadana przez entuzjastów federalizacji dalsza harmonizacja polityk gospodarczych, ograniczająca przecież możliwość osiągania przez poszczególne kraje członkowskie UE przewag konkurencyjnych, pobudzi tak hołubioną w dokumentach unijnych innowacyjność? Dobrym przykładem na faktycznie odwrotne działanie coraz bardziej złowieszczo brzmiącego hasła harmonizacji polityk gospodarczych jest przepychana przez kolejne instancje UE dyrektywa przewozowa. W kolejce czeka dyrektywa unijna o podobnym działaniu, której przedmiotem jest walka z dumpingiem socjalnym.

Nawiasem mówiąc, uzasadnianie federalizacji UE potrzebą przeciwdziałania spadkowi jej udziału w światowym PKB trąci hipokryzją. Przecież Unia zalicza się do regionów o najwyższym dobrobycie w skali całego świata. A zatem utrzymanie (albo zwiększenie) udziału unijnego PKB w PKB światowym oznaczać musiałoby nieuchronne zamrożenie (albo pogłębienie) obecnej przewagi zamożnych krajów europejskich nad krajami biedniejszymi. Czyżby realizacja tak celebrowanego przez europejskie elity postulatu wzrostu zrównoważonego ma wyglądać właśnie w ten sposób, że biedni stają się jeszcze biedniejsi, a bogaci – jeszcze bogatsi? (…)

Głównymi beneficjentami federalizacji byłyby państwa, które mają wystarczającą masę krytyczną do tego, żeby w sfederowanej Unii dominować, ale zbyt małe, aby samodzielnie odegrać rolę mocarstw światowych: Niemcy i do pewnego stopnia Francja.

(…) Idea federalizacji nie ma wśród rządów państw unijnych zbyt wielu zwolenników. Tym niemniej hołduje jej niewątpliwie sama KE, a ponadto uwodzi ona znaczącą część elit wielu krajów członkowskich. Niebywale wpływową siłą napierającą na federalizację są także międzynarodowe korporacje, którym marginalizacja roli państwa narodowego jako podstawy ładu politycznego w Europie, byłaby bardzo na rękę. (…)

Wiele symptomów świadczy o tym, że federalizacja UE jest realizowana już dziś. Na razie wprowadzana jest metodą małych kroków, poprzez wymuszanie na krajach członkowskich podporządkowywania się kolejnym regulacjom, nie mieszczącym się w ramach postanowień traktatowych.

Dobitnym przykładem takiego procederu jest narzucanie Polsce regulacji prawnych metodą pytań prejudykalnych kierowanych do TSUE. Na przypadek ten należy patrzeć jako na testowanie możliwości forsowania na szerszą skalę rozwiązań znacznie donioślejszych dla porządku prawnego krajów członkowskich, aniżeli kwestie związane z wiekiem emerytalnym sędziów. Skoro bowiem w doktrynie zdaje się zwyciężać pogląd o bezwzględnej wyższości prawa unijnego nad prawem krajowym, to nie byłoby, być może, przeszkód, aby metodą pytań prejudykalnych kierowanych do TSUE, przy życzliwości Parlamentu Europejskiego, wybieranego głosami 20% elektoratu, zmieniać także na „lepsze” nie tylko przepisy ustawowe, ale także postanowienia konstytucji krajów członkowskich. Podobną rolę w narzucaniu krajom członkowskim relacji podporządkowania będzie spełniać znajdujący się w toku uzgodnień mechanizm uzależniający dotacje unijne od praworządności.

Cały artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Federalizacja. Komu potrzebna jest Europa imperialna?” znajduje się na s. 14 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Federalizacja. Komu potrzebna jest Europa imperialna?” na s. 14 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W Polsce potrzeba radykalnej zmiany. Wszyscy to widzą i czują, niewielu jednak ma receptę na jej przeprowadzenie

Podział na lewicę i prawicę to fikcja i propaganda, mająca służyć zamydleniu oczu społeczeństwu polskiemu i światu, że istnieje w Polsce ideologiczny pluralizm i spełnione są wymagania demokracji.

Mirosław Matyja

Przejście z epoki komunizmu do systemu semidemokratycznego w Polsce było 30 lat temu skokowe, nacechowane wyprzedażą majątku narodowego, aferami gospodarczymi, nieudanym planem Balcerowicza i przejęciem władzy przez ustalone z góry elity polityczno-ekonomiczne? Niestety, tak było i… ta sytuacja trwa. (…) Polska straciła na tej „pierestrojce” od pół do dwóch bilionów dolarów. Dług Gierka z lat 70. ubiegłego wieku przedstawia się w tym porównaniu jako zwykle „kieszonkowe”. To bezprecedensowe w skali świata ogołocenie polskiego narodu z jego własności doprowadziło do sytuacji, w której tylko praca jest własna, bowiem kapitał znajduje się w obcych rękach. Majątek banków i przemysłu został upłynniony za ok. 10% jego wartości – w ten sposób polska gospodarka uzależniła się od obcych gospodarek. Z gospodarką, głównie w rękach zagranicznych, można oczekiwać, że polityka też może przejść w ręce zagraniczne – jak wiadomo politykę trudno oderwać od gospodarki.

W historycznym wymiarze, jakim była strategiczna decyzja akcesji Polski do UE, została ona podjęta jednomyślnie przez prawicę i lewicę. Mało tego, oba te ugrupowania prześcigały się w tym, kto z nich dostąpi „zaszczytu” podpisania unijnego traktatu.

Rzeczowych i rzetelnych negocjacji z biurokracją UE nie było – były tylko pertraktacje polityczne i jednomyślność ideologiczna, aby podporządkować Polskę biurokratycznym strukturom unijnym.

Społeczeństwo polskie nie sprzeciwiało się nigdy budowie wspólnej Europy. Wątpliwości budziły jednak zawsze ideologiczne fundamenty UE, dominacja w niej Niemiec i miejsce, jakie Polsce wyznaczono w tym supermocarstwie. Wepchnięcie Polski do Unii Europejskiej zasłoniło wszystkie dotychczasowe korupcyjne afery prywatyzacyjne, do których doprowadziły tzw. władze i reformatorzy w pierwszych latach polskiej niepodległości. Te elity polityczno-ekonomiczne zdążyły się w międzyczasie ustabilizować, a ich antypaństwowe działania poszły w niepamięć.

Ciekawe jest to, że w momencie akcesji Polski do UE stanowisko prawicy (PiS i PO) było tożsame ze stanowiskiem lewicy (SLD). Potwierdza to standard na polskiej scenie politycznej, jakim jest praktyczny brak ideologicznych różnic między lewicą i prawicą. Oba te ugrupowania nie prowadzą ze sobą walki ideologicznej, lecz jedynie nieustanną walkę o władzę, czyli dominację w społeczeństwie. Podział na lewicę i prawicę to fikcja i propaganda, mająca służyć zamydleniu oczu społeczeństwu polskiemu i światu, sugerując w ten sposób, że istnieje w Polsce coś takiego, jak ideologiczny pluralizm i tym samym spełnione są wymagania demokracji. Poza tym podział ten jest potrzebny „władzy” – umożliwia bowiem politykom i mediom manipulowanie społeczeństwem.

Z reguły funkcjonuje w Polsce zasada, że wybory wygrywa opozycja, która jest mniej skompromitowana skandalicznym rządzeniem w państwie. A o tym, że aktualna opozycja poprzednio rządziła w tym samym stylu, co obecna partia rządząca, zdezorientowani obywatele zdążyli albo zapomnieć, albo po prostu nie mają innego wyjścia, jak tylko wybrać opozycję.

Elektorat oddaje swój głos na „swoich” aktorów z kiepskiego teatru, nabierając się za każdym razem. Inni znowu łudzą się, że tym razem wygrają wolnościowcy, narodowcy albo inni „odłamcy”, tak jakby to miało zmienić sytuację w kraju na lepsze. Tymczasem jest obojętne, kto wygra wybory w Polsce i będzie rządzić przez najbliższe cztery lata.

W Polsce ukształtował się w ostatnich 30 latach semidemokratyczny system rządzenia przez tzw. elity polityczne, który nie ma nic wspólnego z pluralizmem demokratycznym. Jest to system równoległy: z jednej strony „władza“, a z drugiej społeczeństwo, czyli podział według zasady „my i wy”. Takie namiastki demokracji jak wolne wybory, wolne media, trójpodział władzy to tylko medialna fasada i propaganda dla manipulacji finansowych, wyprzedaży majątku narodowego i biegania za ochłapami spadającymi z brukselskiego stołu. Te namiastki są potrzebne, aby uspokoić Polki i Polaków oraz społeczność międzynarodową. Faktem jest natomiast, że zasady demokratyczne w Polsce zostały w ostatnich latach jawnie naruszone.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Potrzeba radykalnej zmiany” znajduje się na s. 8 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Matyi pt. „Potrzeba radykalnej zmiany” na s. 8 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego