Przed II wojną światową mówiono, że są dwa stany, kapłański i lekarski. Tu misja jest ważniejsza niż godność osobista

Czasami żartem pytamy: co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpiękniejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami.

Adam Gniewecki, Krzysztof Bielecki

Przeczytałem książkę Anny Nozderki Medycyna? Nie jest na sprzedaż, opatrzoną mottem Pana Profesora: „Zamień ból i cierpienie na siłę, masz jeszcze tyle w życiu do zrobienia”. Stanowi ona relację z Pana rozmów z lekarzem med. Katarzyną Toruńską, o – mówiąc ogólnie – etyce lekarskiej, powołaniu i misji lekarza. Czy wyznaje Pan i stosuje myśl niesioną przez wspomniane motto?

Powyższe motto to słowa mojej matki. Jako pierwszy zostałem lekarzem w prawdziwie polskiej rodzinie ludzi mądrych, uczciwych i wyznających zasady. Ludzi ciężkiej, wytrwałej pracy. Gdy wracaliśmy z rodzeństwem ze szkoły, mama na nas zawsze już czekała, ojca zaś, który był tokarzem, widywaliśmy jedynie w niedziele i święta. Wychodził i wracał z pracy, gdy jeszcze albo już spaliśmy. Podobnie było w rodzinie, którą później sam założyłem.

To, co osiągnąłem, zawdzięczam rodzicom. Ojciec nauczył mnie ciężkiej pracy, a matka wartości, które stale wiodą mnie w pracy lekarza. Odpowiedzialności za słowa i czyny oraz wytrwałości. Z domu wyniosłem niechęć do nepotyzmu i klanowości. Myśl „Zamień ból i cierpienie na siłę, masz jeszcze tyle w życiu do zrobienia” daje mi, niezależnie od wieku, siłę, by stale się uczyć i dawać z siebie tyle, ile mogę. Tak też wychowałem syna i sądzę, że dzięki temu odnosi sukcesy. Słysząc dyskusje o wieku emerytalnym, zastanawiam się, o co chodzi.

Jeśli masz zdrowie i ochotę, znajdzie się dla ciebie praca. Wykonuj ją dobrze. Niech komuś lub czemuś służy. Zadając sobie pytanie o sens swojej pracy, dziękuję opatrzności, bo jestem człowiekiem wierzącym, dziękuję rodzicom, że zostałem lekarzem.

Jak postrzega Pan korelację takich pojęć jak: powołanie, poczucie misji, empatia i zawód – w przypadku lekarza, a także innych, zajmujących się bezpośrednio chorymi? Czy wszystkie te elementy jednocześnie są konieczne do osiągania powodzenia i skuteczności w tej, już nawet z nazwy, służbie?

Jestem przekonany, że lekarzem trzeba się urodzić, a wszystkie wymienione elementy mają znaczenie. My je nazywamy tzw. miękkimi wartościami. Nie ma takiego uniwersytetu, który uczy uczciwości, prawości, empatii, powołania, poczucia misji.

Są politechniki, są też szkoły medyczne. Dlaczego, szczególnie w zawodzie lekarza, te wartości są tak ważne? Ponieważ mamy do czynienia z człowiekiem. Zacytuję piękne zdanie wybitnego chirurga amerykańskiego, który powiedział:

„Włożyć niewprawną rękę do cudu Boskiej maszynerii, jaką jest ludzkie ciało, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością”. Autor tego zdania jako chirurg określił warunki, jakie musi spełniać lekarz takiej specjalizacji. Moje ręce muszą robić to, za co jestem odpowiedzialny, to, co mam w głowie. To moja osobista odpowiedzialność wobec pacjenta.

Wciąż uczymy się dostępnej wiedzy medycznej, ale to nie wystarcza. Czasami zadajemy sobie pytanie, czy współczesny lekarz powinien być jak szaman, czy jak zimny, wyrachowany, otoczony nowoczesnymi aparatami, wyuczony, chłodny i pozbawiony ludzkich uczuć wykonawca. Ja wybieram rozwiązanie pośrednie, kompromisowe. Chcę być szamanem posługującym się współczesnymi przyrządami do rozpoznawania i leczenia chorób. Stawiam sobie pytanie, czy są nieuleczalnie chorzy? Czy to, że ktoś jest nieuleczalnie chory, jest skutkiem braku wiedzy na temat leczenia choroby albo zbyt późnego rozpoznania? Czy to wtedy mówi się, że ta choroba jest nieuleczalna?

Wracając do sprawy „miękkich wartości”. Nie przestawajmy być ludźmi, nie zamieniajmy się w zbiorowisko cyfr. Nie godzę się, by pacjent numer 7 wchodził do gabinetu numer 10 do doktora numer 15. Pacjent i lekarz to istoty ludzkie. Indywidualne, niepowtarzalne, noszące imiona i nazwiska, a nie odhumanizowane cyfry. Medycyna jest ludzka. Od człowieka dla człowieka. Mam już swoje lata, a pracuję i działam intensywnie. Zdarza się, że po dyżurze muszę wracać do szpitala do trudnego przypadku albo jechać do innego miasta, gdzie pacjent w nadziei, że przeżyje, czeka na moją pomoc. Pomaganie potrzebującym daje mi ogromną satysfakcję. A ludzi potrzebujących, mimo postępu medycyny, jest coraz więcej.

Jestem w szpitalu zawsze od 7 rano. W porze budzenia się pacjentów robię swój nieformalny obchód. Podchodzę do każdego chorego i mówię „dzień dobry”. Szczęśliwy dzień człowieka zaczyna się od poranka, gdy może usłyszeć te słowa i jeszcze kilka innych, tak potrzebnej otuchy od kogoś, kto, jak ufa, może mu swoimi kompetencjami ulżyć w cierpieniu. A mam tych chorych kilkudziesięciu. To też jest realizacja „miękkich wartości”.

Tego, czego nie nauczyliśmy się z książek i innych źródeł naukowych, musimy się nauczyć od drugiego człowieka. Ja miałem mistrzów, i to wielu, począwszy od rodziców, a kończąc na znakomitych lekarzach.

Julian Aleksandrowicz, wybitny internista i hematolog, pisze o sobie tak: „Wybrałem w życiu cel ważniejszy niż moja godność osobista”. To trudne do zrozumienia, bo twierdzi się, że najważniejszą cechą człowieka jest poczucie własnej godności. Ja uważam, że to nie dotyczy lekarza, który powinien kierować się umiejętnościami praktycznymi oraz misją wewnętrzną.

Przed II wojną światową mówiono, że są dwa stany, kapłański i lekarski. Tu godność osobista jest na dalszym planie. Ważniejsza jest misja. Zawód lekarza jest także wyborem postawy moralnej. Pieniądze powinny być na drugim planie. Czasami żartem stawiamy pytanie: co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpiękniejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami.

Przechodząc do przyziemnej rzeczywistości: ludzie, nie zawsze, ale w większości pracują dla pieniędzy. Znane są liczne, nie tylko ostatnio i nie tylko w naszym kraju, strajki „ekonomiczne” pracowników służby zdrowia. Co, zdaniem Pana Profesora, powinno być wyznacznikiem wysokości pensji lekarzy i „białego” personelu medycznego? Czy tylko formalna ocena kwalifikacji? A może także, albo głównie, oparta na wielu złożonych przesłankach, ocena pacjentów?

Tej oceny powinni dokonywać pacjenci. Limity przyjęć do szpitali nie mają sensu, a jedynymi, którzy powinni móc szpital zamknąć, też są pacjenci. W reformie służby zdrowia słusznie zdecydowano, że „pieniądze idą za pacjentem”. W publicznej służbie zdrowia jest określona tzw. stawka kapitacyjna na leczenie każdego z nas. Zasada dobra, ale źle zrealizowana. Jeżeli szpital ma dobrą opinię, to znaczy, że są w nim dobrzy lekarze, nie tylko merytorycznie, ale mają też poczucie misji, empatii i dobroć. Kochają pacjentów. Profesor Kasprzak mówił: „Nauczcie się kochać pacjentów, nie wstydźcie się. Chory powinien być twoim przyjacielem, a nie tym, dzięki któremu zarabiasz. Raz zarobisz, innym razem nie, ale per saldo na pewno się wzbogacisz”. Ksiądz Twardowski, który był moim nauczycielem religii i przez całe życie przyjaźniliśmy się, a byłem jego osobistym lekarzem, mówił: „Uczmy się dawać i przyjmować”. Lekarz powinien dawać z siebie maksimum, ale jeżeli pacjent przyjdzie z podziękowaniami, nie wstydźmy się tej wdzięczności przyjąć. Oczywiście nie mam na myśli wdzięczności w formie materialnej.

Na jakich elementach można budować ocenę „jakości” lekarza?

Istnieją różne mierniki wartości lekarza. Są takie rankingi, jak „Znany Lekarz”, gdzie pacjenci mogą anonimowo wyrażać swoje oceny i opinie. Ale czy na tym można polegać? Na temat jednego lekarza czyta się dwadzieścia kilka ocen pozytywnych i pięć bardzo negatywnych. Anonimowość umożliwia także zawodową walkę konkurencyjną. Co do kryteriów skuteczności lekarza, zacznę od powiedzenia rektora Kasprzaka: „Lekarz czasami wyleczy, często może pomóc, ale zawsze powinien pocieszyć”. Obiektywne wskaźniki oczywiście istnieją.

Jeżeli chodzi o chirurgię, to np. śmiertelność okołooperacyjna, ilość powikłań pooperacyjnych, zakażenia, czas pobytu w szpitalu itd. Ale powtarzam: najważniejszym kryterium wartości lekarza jest ocena chorych.

Istnieje szeptana giełda, a i ja mam telefony z pytaniami: „Do kogo pójść, kogo pan uważa za najlepszego, komu zaufać?”.

Co do rozwiązania systemowego: jeżeli za pacjentem rzeczywiście szłyby pieniądze, to szpitale, gdzie lekarze są dobrzy pod względem merytorycznym oraz tzw. miękkich wartości, powinny opływać w dostatki, a te marne trzeba by było zamknąć. Dyrektor zamykanego szpitala mógłby mieć żal, ale usłyszałby: „panie, zrób pan coś, żeby do pana ludzie przyszli”. Wyobraźmy sobie, że w przychodni na pacjenta czeka przemyślana ankieta. Ten wymienia walory, czy też strony negatywne lekarza, podpisuje się i podaje swoje dane. To może wzburzać lekarzy. „Przecież pacjent się na tym nie zna”. Może się nie zna, ale wie, jak się czuje, czy leczenie mu pomaga, jak jest traktowany itd., a poza tym rozumu odmówić mu nie można. Jak już powiedziałem – praca lekarza to praca z człowiekiem.

Próby anonimowego ankietowania pacjentów już podejmowano. Nie były one zadowalające. Takie imienne ankiety powinny trafiać do gremium zobowiązanego do absolutnej dyskrecji. Powtarzam, po pierwsze ocena pacjentów, potem analizy merytoryczne. Na tej podstawie można by prowadzić indeksację pensji.

Jestem rzecznikiem praw pacjenta w moim szpitalu. Wpływają skargi, ale pochwały nie. Apeluję: proszę pisać, ale nie tylko skargi. Także opinie pozytywne!

Mówi się, że każdy lekarz jeździ super samochodem, Może tak, ale kosztem swojego zdrowia. Najwyższa śmiertelność jest wśród chirurgów do 50 roku życia. Ale jeżeli pozwolono na zatrudnienie w nielimitowanej liczbie miejsc pracy… Co wart jest pracownik, który 72 albo 96 godzin tygodniowo pracuje w szpitalu jako lekarz, pielęgniarka czy ratownik? Ja widzę, jak ci ludzie są przemęczeni. Ale jeżeli jeden z ministrów zdrowia mówi, że lepszy zmęczony lekarz niż żaden….

Podstawą służby zdrowia jest lekarz POZ – podstawowej opieki zdrowotnej. To są prywatne instytucje. Prywatne gabinety lekarzy POZ są finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia niezależnie od tego, czy jest to lekarz bardzo dobry – ze wszystkimi walorami, przeciętny, czy nawet zły. Może zacytuję: „Społeczeństwo nie powinno powierzać swego zdrowia ludziom zachłannym na pieniądze, ludziom tchórzliwym i nadmiernie ambitnym, widzącym jako cel działania jedynie własną karierę i własny prestiż, a nie dostrzegającym potrzeb innych”.

Cały wywiad Adama Gnieweckiego z prof. dr. n.med. Krzysztofem Bieleckim, pt. „Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd”, znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Adama Gnieweckiego z prof. dr. n.med. Krzysztofem Bieleckim, pt. „Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd”, na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cesarzowa Angela zniosła pięć lat temu granice. Strzeże się ich jedynie przed ukraińskimi robotnikami sezonowymi

Jednak, jak dotąd, polityka zmuszania innych państw unijnych, a zwłaszcza Polski i Węgier, do przyjmowania osadników z krajów islamskich, nie udaje się, co wyraźnie irytuje architektów nowego ładu.

Jan Bogatko

Architekci Nowego Świata mają łatwe zadanie: w gazetach zamieszczają wzruszające zdjęcia kobiet i dzieci, którym zagrażają rekiny na Morzu Śródziemnym, i tylko my możemy im przyjść na ratunek! Po tym, jak cesarzowa Angela zniosła pięć lat temu granice (strzeże się ich jedynie przed ukraińskimi robotnikami sezonowymi, ograbianymi z nielegalnie zarobionego grosza na granicy niemiecko-polskiej przez federalne służby celne, co samo w sobie jest obrzydliwym procederem), Republika Federalna wita wszystkich chętnych z listy Sorosa. Dzień, w którym powstanie Prawdziwy Europejczyk (w znaczeniu unionista), zbliża się nieubłaganie, chyba że nadzieje okażą się jednak płonne.

To już naprawdę desperacja, jeśli w Niemczech (nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu!) otwarcie i bez cienia strachu tysiące mieszkańców Republiki Federalnej podpisują petycję „Zatrzymać nową migrację!”, skierowaną do rąk ministra spraw wewnętrznych w Berlinie, Horsta Seehofera. To nieważne, czy odniesie ona pożądany przez sygnatariuszy skutek; już samo jej podpisanie jest sukcesem. Niemców oburzają państwowe premie dla bandytów z obozu „da uchodźców” w Morii na pięknej, do niedawna greckiej wyspie Lesbos, którzy na podpaleniu udostępnionych rzekomym „uchodźcom” prymitywnych wprawdzie, ale zawsze domostw, dających im dach nad głową, budują nadzieję na dotarciu do Ziemi Obiecanej, tak jak im to przyrzekła już pięć lat temu Angela Merkel.

Pamiętam zdjęcia czy nawet filmy z Węgier, gdzie na dworcach kolejowych oburzeni „uchodźcy” kopali butelki z wodą, oddane do dyspozycji spragnionych i zmęczonych wędrowców. Podziwiałem wówczas ich krzepę i siłę; przywodzili oni na myśl rycerzy proroka, uczestniczących tym razem w operacji „Ziemia Obiecana”.

Kobiety i dzieci jakoś nie rzucały się w oczy, w końcu nie pozowali oni do zdjęć niemieckiego czy francuskiego lewicowego magazynu ilustrowanego, lecz prowadzili twardą walkę o byt z węgierskim reżimem. Walkę zakończoną sukcesem, a jakże! Potem, w słynną noc sylwestrową w Kolonii nastąpił drobny zgrzyt: nadreńskie dziewczyny, ochoczo bawiące się na ulicy i nie tylko, śpiewające i śmiejące się po kilku perlistych „sektach”, lokalnej odmianie szampana, niechętnie jakoś przyjmowały wdzięki arabskich młodzianków, spragnionych seksu, który rządzi w Europie ulicami, czego dowiedzieli się w swym kraju z reklamy wycieczek w (jedną stronę) do Europy. Nie są one wcale takie znowu tanie, ale też turyści z krajów arabskich do biednych nie należą.

Biura podróży, wysyłające swych klientów za kilka tysięcy dolarów w rejs na przerdzewiałych łajbach lub pontonach, nie ryzykują w zasadzie ich życiem, bowiem zawsze, jakby na zamówienie, pojawia się na wodach Morza Śródziemnego jakiś niemiecki czy (rzadziej) francuski statek „ratowniczy” pewnej znanej organizacji międzynarodowej, podającej się za charytatywną (zbieżność w czasie i chęć niesienia bezinteresownej pomocy każe niekiedy wątpić w tę bezinteresowność)

Nazajutrz wszystkie lewicowe gazety w Niemczech (innych tu w zasadzie nie ma) zamieszczają dramatyczne relacje o walce odważnych matrosów z żywiołem, walce o życie wyczerpanych uchodźców, podając numer konta dla wpłaty niezbędnych darowizn. Dziennikom wtórują miejscowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe. Ale ostatnio Niemcy (czy to wynik pandemii?) okazują się być jakoś mniej szczodrzy, jak do niedawna.

Czyżby zaczynali wątpić w potrzebę niesienia pomocy potrzebującym? (…)

Panią Roth z Zielonych musiały zaboleć słowa premiera Grecji, a jeszcze bardziej zapewne dotknęła ją wypowiedź ministra do spraw migracji w Atenach, Notisa Mitrakisa: „jeśli ci ludzie myślą, że mogą tutaj urządzać awantury i dostaną prawo azylu, i będą mogli wjechać do innego kraju w Europie, to mylą się. Jeśli pozwolilibyśmy na to, to zachęcilibyśmy tylko innych do naśladownictwa”.

(…) Friederich Merz, niezbyt szczęśliwy aspirant do partyjnej schedy po Angeli Merkel (chce być szefem CDU), przestrzega z kolei przed licytowaniem się, kto przyjmie najwięcej migrantów. Merz zauważa trzeźwo, mówiąc: „o ile dobrze to postrzegam, Grecja nie prosiła dotąd o przyjęcie w Unii Europejskiej uchodźców z Lesbos i skierowanie ich do innych państw unijnych”. Szef frakcji opozycyjnej, konserwatywnej partii AfD, Alexander Gauland, zwraca uwagę, że przyjęcie migrantów z Morii może wywołać powtórkę z wydarzeń z roku 2015. Jego zdaniem byłby to katastrofalny sygnał o niszczycielskiej sile działania, na co nie wolno pozwolić. Proponuje następujące europejskie (czyli unijne) rozwiązanie: UE powinna przeznaczyć środki na ochronę granic zewnętrznych i na wsparcie państw na tych granicach w misji zawracania nielegalnych migrantów.

Zagadką pozostaje fakt, dlaczego lewicowy rząd w Berlinie chce ponad głowami wszystkich (nie tylko Greków!) narzucić Unii Europejskiej swą wizję polityki imigracyjnej.

Jak dotąd polityka zmuszania innych państw unijnych, a zwłaszcza Polski i Węgier, do przyjmowania osadników z krajów islamskich, nie udaje się, co wyraźnie irytuje architektów nowego ładu. Nie dają oni jednak za wygraną i to nawet, mimo coraz bardziej wyraźnych głosów sprzeciwu (wspomnianą na początku petycję do ministra Horsta Seehofera, której sygnatariusze sprzeciwiają się przyjmowaniu migrantów z Morii, w przeciągu kilku dni podpisało ponad 20 tysięcy osób).

Cały felieton Jana Bogatki pt. „Ziemia Obiecana” znajduje się na s. 3 październikowego „Kuriera WNET” numer 76/2020.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Bogatki pt. „Ziemia Obiecana na s. 3 „Wolna Europa” październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

To w Libanie feniks odrodził się z popiołów. My też się odrodzimy/ Maja Outayek, Adam Rosłoniec, „Kurier WNET” 76/2020

Bliski Wschód się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeśli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący.

Maja Outayek, Adam Rosłoniec

Zdjęcia Witold Dobrowolski

Bejrut po wybuchu

Dlaczego warto ratować to miasto?

Rozmawiam z Mają Outayek, rodowitą Libanką z maronicko-katolickiej rodziny od pokoleń zamieszkującej w Byblos, mieście z historią pięciu tysięcy lat. Maja jest menedżerką zarządzania oraz urzędniczką instytucji międzynarodowych.

Adam Rosłoniec: Dlaczego tak wiele krajów na świecie interesuje się Libanem?

Maja Outayek: Według mnie nigdy żaden kraj nie interesował się Libanem, aby mu pomóc. Zawsze obce rządy korzystają z Libanu, aby osiągnąć własne cele; czasem są to cele polityczne, czasem ekonomiczne. Albo wręcz chcą bez reszty zachłannie wykorzystać nasz kraj i zabrać wszystko. Aktualnie wyraźnie widać, że istnieje kilka grup państw ze sobą skonfliktowanych. Na arenie międzynarodowej po jednej stronie znajdują się Stany Zjednoczone ze swoimi sojusznikami, na czele z Izraelem, po przeciwnej stronie stoi Rosja z Turcją, a do gry ostro chcą włączyć się Chiny, szukając swojego interesu w Libanie. Według zasady, gdzie dwóch się bije…

Do odbudowy czy wyburzenia?

A tak ściślej, dla przykładu. Czego szuka w Libanie Francja, w kontekście podwójnej wizyty prezydenta Macrona tuż po wybuchu i miesiąc później?

Francja po prostu szuka w Libanie gazu odkrytego pod dnem Morza Śródziemnego na wodach terytorialnych Libanu. Gazu jeszcze nie wydobywanego, choć gra potężnych firm wydobywczych o koncesję właśnie jest w stanie kulminacji. Francja za pośrednictwem firmy Total chce urwać spory kawałek tego tortu. Wiele krajów jest zainteresowanych tym bogactwem, ale szczególnie Francja uważa się za pretendenta do niego. Korzysta z historycznych relacji, jakie miała z Libanem.

Jednak ostatnio dowiedzieliśmy się o powstaniu Forum Gazowego, które za plecami Francji chce całkowicie pozbawić Liban możliwości korzystania z tych bogatych złóż „błękitnego złota”. Rychła eksploatacja mogłaby rozwiązać w krótkim czasie większość problemów ekonomicznych kraju cedrów, ratując go przed upadkiem. Tymczasem ministrowie energii i rozwoju gospodarczego 7 krajów wschodniego basenu Morza Śródziemnego – Egiptu, Włoch, Cypru, Grecji, Izraela i Jordanii oraz Autonomii Palestyńskiej – podpisali umowę o utworzeniu Wschodnio-Śródziemnomorskiego Forum Gazowego, z siedzibą w stolicy Egiptu, Kairze. Według oświadczenia egipskiego ministerstwa ropy naftowej, „Wschodnio-Śródziemnomorskie Forum Gazowe ma stać się istotną platformą zrzeszającą producentów, konsumentów i kraje tranzytu gazu, w celu stymulowania trwałego regionalnego rynku surowców”. Pytam się: a co z Libanem, któremu niby wszyscy chcą pomóc, a tu wyraźnie widać, że się go pomija i utrudnia korzystanie z jego naturalnych bogactw? Wykluczenie Libanu dziwi tym bardziej w kontekście włączenia do tego Forum Jordanii, która przecież nie ma dostępu do Morza Śródziemnego. Czyżby miał również wchodzić w grę transfer głębiej do Azji?

To zastanawiające. Francja miałaby przegrać ten wyścig. To dobry moment, aby choć trochę naszkicować czytelnikom historyczne związki między Libanem a Francją.

Pytasz, gdzie szukać korzeni nowożytnego Libanu?

Tak, wiemy przecież, że tak jak Polska, Liban nowożytny obchodzi, można powiedzieć, swoje 100-lecie istnienia – choć jeszcze nieutrwalonego deklaracją niepodległości, to jednak już kształtującego się spójnego bytu państwowego.

Historię Libanu, jaki znamy współcześnie, można rozpocząć już w 1920 roku. Bezpośrednio po zakończeniu pierwszej wojny światowej, francuski generał Henri Gouraud, dzięki swojemu zwycięstwu w bitwie pod Maysaloun, zniweczył marzenia o wyswobodzeniu się Syrii spod panowania haszymidzkiego króla Fajsala. Tenże generał uzyskał całkowitą swobodę działania, oddzielając Syrię od Libanu i proklamując stworzenie Państwa Libańskiego, którego granice miały całkowicie zaspokajać pragnienia zwolenników „wielkiego Libanu”. Ta idea pojawiła się, gdy na prośbę delegacji maronickiej do Mandatowego Libanu dodano Dolinę Bekaa, Tripolis, Sydon i Tyr. Dodanie tych obszarów zniweczyło szansę na powstanie ścisłego państwa maronickiego, na rzecz konfesyjnej demokracji 18 wyznań i grup etnicznych.

Wydzielenie Libanu z Syrii pociągnęło za sobą niezadowolenie zarówno w Damaszku, jak i w Trypolisie czy w Baalbek. Część środowisk muzułmańskich kontestowała sens istnienia Libanu. Spis powszechny z roku 1932 (jedyny taki do tej pory) wykazał, że na obszarze Libanu dominują chrześcijanie (51%), a najliczniejszą chrześcijańską grupą są maronici (30%). Według tego właśnie spisu ukształtowany został porządek organizacyjny państwa libańskiego.

Wyniki spisu z 1932 roku do dzisiaj budzą kontrowersje. Dla chrześcijan marzenie posiadania własnego państwa, przynajmniej częściowo, stawało się rzeczywistością. Nacjonalistom arabskim zostało jednak narzucone przez armię francuską. Syria na krótki czas została podzielona na cztery wyznaniowe minipaństwa, między innymi na Państwo Alawitów i Druzów. Libanowi już od 1920 roku udało się poczynić pozytywne kroki i dostosować się do nowej rzeczywistości, stąd jego niepowtarzalność i specyfika. To prawda, że działo się to na drodze konfliktów i napięć, ale Liban wciąż chce przypominać światu, że w najlepszych latach swojej historii był i nadal ma nadzieję być krajem-symbolem lub nawet tym, czym określił go papież Jan Paweł II podczas wizyty w Harrisie w Sanktuarium Matki Bożej Libanu, w 1997 roku, gdy powiedział znamienne słowa, święte dla Libańczyków – „Liban to więcej niż kraj, to przesłanie”.

Obecny stan portu, który powinien dawać pracę

Trzeba zaznaczyć, że pomimo konfliktów i kryzysów gospodarczo-finansowych, jest nadal atrakcyjny dla wszystkich mieszkańców arabskiego Bliskiego Wschodu, a w szczególności dla chrześcijan. Ta „mozaikowa” kompozycja społeczeństwa i pluralizm libański nie datują się od początków istnienia mandatu francuskiego, ale istniały już w czasach imperium otomańskiego. Obecny charakter pluralizmu libańskiego wywodzi się właśnie z tamtego okresu. Jest on obecny nie tylko w systemie sądowniczym, ale również w organizmach politycznych i administracyjnych, gdzie wyznaniowość jest regułą.

Jednak system mandatowy sprawił, że muzułmanie poczuli się oszukani na polu politycznym i ekonomicznym. Źle znosili panowanie chrześcijan. Przewidujący chrześcijanie dostrzegli ten problem i zaczęli stopniowo zdawać sobie sprawę, że emancypacja i przetrwanie Libanu będą możliwe tylko dzięki porozumieniu z muzułmańską burżuazją. Dążyli do przekonania elity sunnitów do idei niezależnego Libanu. Zaproponowali sunnitom porzucenie myśli o „wielkiej Syrii”. Zaszczepienie takiej idei stworzyło spójność interesów (niektórzy mówili o akcie wiary), a w konsekwencji przyczyniło się do powstania w 1943 roku „paktu narodowego” – nigdzie nie zapisanego, lecz trwałego porozumienia między maronitami a sunnitami. Miało ono na celu zbudowanie wspólnej wizji politycznej i podzielenie odpowiedzialności, za cenę wzajemnych ustępstw. Tak oto zarysował się kompromis w stylu libańskim. Prawdą jest, że nie zawsze udawało się go utrzymać w sferze polityki, ale długie doświadczenie, zdobyte przez wspólne życie Libańczyków, dało pozytywne rezultaty. Gdybyśmy ośmielili się stwierdzić, że w każdym chrześcijańskim Libańczyku jest coś z muzułmanina, a w każdym muzułmańskim Libańczyku coś z chrześcijanina, oznaczałoby to, że dialog poprzez sukcesję pokoleń, mimo pewnych trudności, nie był zmarnowany. Nie chodzi tylko o jakiś fakt narzucony przez historię, razem z jego blaskami i cieniami, ale również o wolny i odpowiedzialny wybór, którego konsekwencje są widoczne dla jednostki i wspólnoty.

Jak w tę historię nowożytnego Libanu wpisuje się jego stolica Bejrut?

Czas mandatu francuskiego, który przypada na okres międzywojenny, to czas, kiedy Bejrut przygotowywał się, aby stać się stolicą nowo tworzącego się państwa. Powstały okazałe bulwary i ulice. Z tego okresu pochodzi plac Gwiaździsty i większość do dzisiaj stojących budynków w stylu neokolonialnym. Niestety niemal wszystko zostało zniszczone podczas 15-letniej wojny, którą trudno nazwać domową, jeżeli weźmiemy pod uwagę, chociażby bombardowania izraelskie z 1982 roku. Centrum Bejrutu w 90% zostało odbudowane. To, czego najbardziej brakowało, to przedwojenny duch, który jeszcze się nie odrodził. Stan na dzień dzisiejszy można by określić jako zadawalający, gdyby nie ten nieszczęsny wybuch z 4 sierpnia tego roku.

Zanim zajmiemy się tym zagadnieniem, powróćmy na chwilę do problemów dzisiejszego Libanu, a zarazem problemu dzisiejszej Europy. Chodzi mi o uchodźców, których przecież nie brakuje.

To ważne zagadnienie dla Libanu, ale jeszcze ważniejsze dla całej Europy. Bo jeżeli rządy europejskie boją się upadku Libanu, to tylko z tego powodu, że spadnie na nich dramat uchodźców. 1,5 mln zdesperowanych ludzi stąd mogłoby raptem zapukać do domów Europejczyków, zakłócając im wygodny, konsumpcyjny styl życia. Co więcej, nie tylko uchodźcy ekonomiczni, ale również rodowici Libańczycy, spoglądając na upadające państwo, decydowaliby się na emigrację do Europy. Próby już mieliśmy w ostatnich dniach. Z okolic Trypolisu wypłynął statek pełny Libańczyków próbujących nielegalnie dopłynąć do Cypru. Niestety, o zgrozo, zatonął.

Czy można powiedzieć, że komuś zależy na tym, aby zniszczyć Liban – ten, który znamy – i na jego zgliszczach powołać nowy byt państwowy? Może jakieś rządy chciałyby, aby uchodźcom palestyńskim, zamieszkujących okolice Saidy i Tyru, przyznać obywatelstwo nowego Libanu? Jest ich około pół miliona, tak jak uchodźców syryjskich, którzy nie chcą wrócić do Syrii. Zmuszenie Libanu do przyznania im wszystkim obywatelstwa libańskiego rozwiązałoby problemy pewnych państw, ale co to znaczyłoby dla Libanu? Czy Twoim zdaniem taki scenariusz jest możliwy?

Stara dzielnica chrześcijańska

Taki plan istnieje od czasów Sekretarza Stanu USA Henry’ego Kissingera i plan ten powrócił w 2006 roku z nową, autorytarną wizją dla Bliskiego Wschodu Condoleezzy Rise. Od wojny między Hezbollahem a Izraelem w 2006 roku ten plan wszyscy mieli i mają w głowie. Czy aby tylko dlatego, żeby pomóc Izraelowi rozwiązać jego problem, Liban ma cierpieć? Czy do tego dojdzie? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na takie pytanie. Sama zadaję sobie retoryczne pytanie, czemu trzeba zniszczyć Liban. Czemu trzeba zniszczyć wcześniej, niż go się zdobędzie. Dlaczego nie przejąć go takim, jaki jest obecnie?

Naturalnie, aby go przejąć, trzeba go maksymalnie osłabić. Liban taki, jaki jest obecnie, nie może masowo dać obywatelstwa uchodźcom. To zachwiałoby fundamentami państwa. Przecież jest ono zbudowane na równowadze pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami.

Oczywiście! Zdajemy sobie sprawę, że przyznanie obywatelstwa takiej liczbie muzułmanów sprawiłoby, że chrześcijanie staliby się niczym, mniejszością bez znaczenia. A jak uczy doświadczenie, taka mniejszość spychana jest do nicości. Właśnie dlatego według koncepcji nie-Libańczyków trzeba stworzyć nowe państwo. Taki „nowy” Liban, „zaprogramowany” przez wielkich tego świata, nigdy by nie protestował. De facto Izrael miałby rozwiązany problem palestyński u siebie. Gdyby doszło do sytuacji, że muzułmanie stanowiliby 80 procent Libańczyków, zostałoby mniej miejsca dla chrześcijan w życiu politycznym. Chrześcijanie doświadczą wówczas tego samego, co w Syrii i Iraku – po prostu zostaną zmuszeniu do emigracji. Szyici od wieków śnią sen o potężnym państwie w kształcie półksiężyca zaczynającego się w szyickim Iranie, poprzez Irak, Syrię aż po Liban, gdzie szefem tego superpaństwa byłby ajatollah. Sunnici natomiast od wieków mają swój projekt wielkiego państwa muzułmańskiego na czele z kalifem. W tym wypadku chrześcijanie mogą zostać jako poddani – zimmi – i jak nakazuje Koran, płacić podatek religijny – dżizję, dzięki czemu mogliby pozostać w kraju i praktykować swoją wiarę.

Czyli wszyscy, którzy niby chcą pomóc Libanowi pod pozorem tworzenia państwa laickiego, demokratycznego – tak naprawdę kłamią. Dla islamu państwo i religia to jedno: „DIN ŁA DAULE”.

Islam rządzi i nigdy nie może być rządzony, żadne laickie prawa nie mogą rządzić islamem. Europa Zachodnia tego nie rozumie. Prawdziwy muzułmanin nie może podlegać żadnemu innemu prawu poza szariatem. Gdyby powstał ten tzw. nowy Liban, mamy 80 % władzy w rękach islamistów.

Ale przecież można pozytywnie założyć, że 80 proc. parlamentarzystów będzie politykami świeckimi, areligijnymi.

Dokonać zmiany na papierze i nazwać reprezentantów narodu świeckimi, to tylko pozór. Należałoby zmienić ich przekonania, myślenie i serca, a to w przypadku religii muzułmańskiej sprawa niewykonalna.

Znasz przecież wiele muzułmanek i muzułmanów w Libanie w pracy i w życiu codziennym, z którymi się przyjaźnisz. Czy Twoje koleżanki i koledzy śnią o Libanie muzułmańskim?

Nie, w żadnym wypadku. Pragną Libanu, naszego Libanu, który zbudowaliśmy razem. Nie chcemy mieć Libanu instruowanego przez inne państwa.

Co trzeba zrobić, aby właśnie, tak jak mówiłaś, ten zbudowany przez muzułmanów i chrześcijan Liban uratować?

Przede wszystkim wszystkich polityków rządzących Libanem od początku lat 90., a wcześniej będących „panami wojny”, należy postawić przed trybunałem. Każdy, kto zawinił, musi ponieść karę; ten, który ukradł państwowe pieniądze, musi je oddać. A w konsekwencji oddać władzę, którą uzurpuje od ponad 30 lat.

Stara dzielnica chrześcijańska

Czy wobec tego Liban potrzebuje nowego porozumienia narodowego, nowej konstytucji? Przecież obecna jest dość stara, z 1943 roku?

Moim zdaniem obecna konstytucja jest jedną z najlepszych na świecie. Świat powoli się do niej przekona i ją odkryje. Mówi się teraz o stworzeniu państwa laickiego, demokratycznego – ale my, według konstytucji, już tym jesteśmy właśnie takim państwem. Religie nie mają żadnej roli bezpośredniej w systemie politycznym Libanu, pozostają jednak w życiu społeczeństwa, są swego rodzaju sumieniem dla poszczególnych ich wyznawców i kiedy zabraknie tego sumienia, zabraknie również i ducha wartości.

Czy w Waszej konstytucji są nawiązania do religii chrześcijańskiej czy muzułmańskiej?

Nie ma żadnych. Mamy konstytucję świecką, ale zbudowaną na wartościach pochodzących z wiary i na poszanowaniu życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Jedyne wspomnienie o religii w konstytucji dotyczy zapisu o wolności wyznania. Jakiekolwiek utrudnienia w wyznawaniu wiary podlegają karze.

No tak, ale przecież zdarza się, że wychodzący na mównicę parlamentarzysta muzułmanin zaczyna swoje przemówienie od słów zapisanych w pierwszych wersetach Koranu: Bi Smi Lahi rahmani Rahim…, tzn. „W imię Boga miłosiernego, przebaczającego”… Dlaczego tak się dzieje?

Konstytucja mu tego nie zabrania i nie nakazuje, tu jest pełna wolność. Choć w nawiązaniu do takich sytuacji parlamentarzysta chrześcijanin występujący po nim rozpoczyna wystąpienie od znaku Krzyża Świętego: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, dodając jeszcze – dla naszego regionu – „W Boga Jedynego”, żeby muzułmanie nie myśleli, że mamy trzech bogów.

I istotną sprawą jest to, że choć wezwanie muzułmanina jest dla nas, chrześcijan, do zrozumienia, choć nie zaakceptowania, to już nasze wyznanie wiary, mówiące „W Imię Syna-Jezusa”, jest dla muzułmanina bluźnierstwem. Tym samym chcę jeszcze raz podkreślić i udowodnić, że wizja państwa Libanu jako państwa świeckiego w znaczeniu zachodnioeuropejskim jest utopią.

Mając doświadczenie pracy dla wielu instytucji międzynarodowych, masz ogląd sytuacji w różnych zakątkach globu. Czy uważasz, że jest sens ratowania tego Libanu, który znamy obecnie? Jeżeli tak, to dlaczego?

Mój Liban jako naród i kraina istnieje od kilku tysięcy lat. Jego historię znamy chociażby ze Starego i Nowego Testamentu. Jest tam wspominany ponad 100 razy. Najpiękniejsze znane nam epizody, historie miały miejsce właśnie tutaj. Niszczyć go teraz byłoby czymś nielogicznym i zbrodniczym. To byłaby katastrofa nie tylko dla Libanu, ale także dla całego swiata. Liban, zwłaszcza dla Bliskiego Wschodu, jest swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa. Bliski Wschód cały się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Izrael, Palestyna Syria, Irak – wszędzie jest stan napięcia. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeżeli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący. A rezultaty tych zniszczeń i odłamki tej tragedii dotrą do Europy. A może nawet odbiją się również na całym świecie.

Bejrut przeszedł wiele: długie lata wojny domowej, bombardowania, ranni i zabici. Jednak dzisiaj stolica Libanu wydaje się przerażona, niedowierzająca, wstrząśnięta do samego fundamentu gwałtowną eksplozją, która 4 sierpnia tego roku wstrząsnęła portem i zniszczyła prawie połowę miasta. Hipotezy na temat tego, co się stało, są liczne. Detonacja, która uderzyła w Bejrut, była tak potężna, że spowodowała trzęsienie ziemi o sile 3,5 w skali Richtera, które było odczuwalne na Cyprze, oddalonym o około 200 kilometrów. Eksplozja w porcie w Bejrucie wstrząsnęła krajem borykającym się już z bezprecedensowym kryzysem gospodarczym, który jest przyczyną i zarazem skutkiem równie głębokiego kryzysu politycznego. Jak mogłabyś opisać ranę zadaną Bejrutowi 4 sierpnia tego roku?

Ta rana została zadana na dwóch poziomach o różnym natężeniu. Na poziomie fizycznym jest to zburzenie portu i prawie połowy miasta. Żadne z działań podczas piętnastoletniej wojny nie doprowadziło do tak kolosalnych zniszczeń, jak ten jeden moment. Drugi poziom zniszczeń, może jeszcze gorszy, dotyczy ducha. Podczas żadnej wojny, nawet tej najbardziej okrutnej, krwawej, Libańczycy nie bali się tak, jak podczas tego wybuchu. Lęk pozostał do dziś. Zwłaszcza dotknęło to dzieci, ponieważ zostały niespodziewanie zranione w ich własnych domach, tam, gdzie czuły się najbezpieczniej. Wiele z nich widziało na własne oczy śmierć swoich rodziców. W jednej sekundzie dzieci straciły wszystko: dom, rodziców, przyjaciół, szkołę i swoją przyszłość. Teraz, gdy słyszą jakiś nieznany, głośniejszy dźwięk w pobliżu, wzbudza to u nich strach.

Czego teraz najbardziej potrzebują ci, którzy mieli szanse przeżyć, aby pozostać w Bejrucie?

Ludzie szukają pomocy

Przede wszystkim powrotu do własnego domu, mieszkania, przed rozpoczęciem pory deszczowej i nadchodzącego chłodu. Ludzie zostali złamani. Wcześniej włączali się w próbę reform swego kraju – jak słynna saura, czyli rewolucja uczniowska jesienią ubiegłego roku. Teraz, gdy nie mają gdzie mieszkać, nie mają co jeść, nie będą się zajmować rewolucją. Nie wyjdą na ulice, aby protestować. Może właśnie o to chodziło. Po pierwsze chcę mieć chleb, mieszkanie, później mogę myśleć, jak wpłynąć na rząd mego kraju, aby zmieniał go na lepsze. Po drugie, żeby kontynuować moje życie, muszę mieć gdzie pracować, utrzymać rodzinę. Dewaluacja naszej waluty z jednej strony spowodowała zubożenie znacznej części naszego społeczeństwa i tym bardziej pomoc zagraniczna, która napływa w walucie dolarowej, sprawia, że nawet małe sumy pozwalają na powrót do normalności. W chwili obecnej najbardziej efektywna jest pomoc w żywej gotówce, ponieważ pomoc żywnościowa w postaci ryżu czy cukru może być nietrafiona – może rodzina potrzebuje zupełnie czegoś innego.

Jak wiesz, polska Fundacja Fenicja im. świętego Charbela od lat pomaga na różnych płaszczyznach zarówno uchodźcom syryjskim, jak i ubogim rodzinom libańskim. Od pierwszego dnia po wybuchu 4 sierpnia całą naszą energię skierowaliśmy na pomoc Bejrutowi. Dzięki naszym ofiarodawcom doprowadziliśmy do stanu użytkowania kilkanaście mieszkań. Oprócz tego pomogliśmy w odbudowaniu piekarni i restauracji. Jak oceniasz wkład fundacji?

Mówiłam już wcześniej, jak ważna jest sprawa odbudowy mieszkań przed porą deszczową. Waszą działalnością zatrzymaliście choć trochę tendencję wyjazdu chrześcijan z miasta. Moim zdaniem jeszcze większe znaczenie ma pomoc w odbudowie małych, rodzinnych biznesów, takich jak piekarnia czy wspomniana restauracja. Odbudowana restauracja nie tylko utrzyma właściciela firmy, ale przede wszystkim uratuje miejsca pracy dla Libańczyków i ich rodzin.

A Ty – czy masz zamiar zostać w Libanie?

Tak, pozostaję tu. Jeżeli ktoś planuje zmusić nas, chrześcijan, do opuszczenia Libanu, to my mu w tym nie pomożemy. Co nie znaczy, że nie ma lęku w moim sercu. Ale dzięki mojej wierze i wsparciu libańskich świętych, niczego nie powinnam się bać. W takich trudnych chwilach zwątpienia przychodzi mi na myśl modlitwa z Psalmu 23: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza…”.

Liban jest miejscem, gdzie mitologiczny feniks odrodził się z popiołu. Tak i my odrodzimy się jeszcze raz.

Dziękuję za rozmowę.

Więcej o Libanie przeczytają Państwo w książce Kazimierza Gajowego pt. Liban, więcej niż przewodnik, polecanej na stronie makazi.eu.

Maja Outayek posiada tytuł licencjata w dziedzinie komunikacji i informatyki oraz tytuł magistra zarządzania biznesem. Przez ostatnie 15 lat pracowała w zakresie pomocy humanitarnej w Libanie w różnych organizacjach lokalnych i międzynarodowych.

Adam Rosłoniec, wiceprezes
Fundacja FENICJA im. św. Charbela
fenicja.org
NIP 5252620561
KRS 000561105
[email protected],
[email protected], tel.+48 602 449 777

Numer konta dla darowizn: 62 1020 1156 0000 7402 0134 0702
BIC/SWIFT: BPKOPLPW

Wywiad Adama Rosłońca z Mają Outayek, pt. „Bejrut po wybuchu”, znajduje się na s. 10–11 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Adama Rosłońca z Mają Outayek, pt. „Bejrut po wybuchu”, na s. 10–11 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki. Wykład prof. Kazimierza Koraba w Akademii Wnet

Lewica odrzuca „ordo” w imię neutralności i tolerancji oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez „ordo” przed nikim i niczym nie odpowiada.

Kazimierz Korab

Opracowanie Joanna Pyryt

Konspekt wykładu prof. Kazimierza Koraba pt. „Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki”, wygłoszonego w Akademii Wnet 19 września br.

Bez precyzyjnego zdefiniowania pewnych powszechnie przyjętych fałszywych pojęć trudno dobrze zrozumieć współczesne zniewolenie myślowe. Mamy do czynienia z wojną ideologiczną prowadzoną przez lewicę, która pod hasłami wolności i neutralności w istocie neguje wszelką aksjologię, porządek (ordo), chce pozostawić ludzi bez oparcia w prawie naturalnym i doprowadzić do zaniku naturalnych zasad i więzi społecznych. W tym celu tworzy liczne, coraz to nowsze ideologie, chętnie prezentowane i promowane przez współczesne uniwersytety w imię postępu i nowoczesności.

Stawianie oporu przez środowiska konserwatywne, zwane też prawicowymi, nie jest łatwe – przede wszystkim dlatego, że posługują się one wykształconym na uniwersytetach językiem lewicy i wytworzonymi przez nią fałszującymi pojęciami (np. ‘wolność’ to nie „wolna wola wyboru między dobrem a złem”, ale „pełna swoboda odrzucenia wszelkich zasad, łącznie z obrazem rzeczywistości”).

Profesor Korab podkreśla jednocześnie, że konserwatyzm nie oznacza wstecznictwa i oglądania się w przeszłość, lecz kontynuację tego, co dobre z przeszłości, wytworzonego przez poprzednie pokolenia. To znaczy: zachowujemy to, co dobrze się sprawdziło, naprawiając i porzucając błędy. Stąd – ponieważ prawica nie tworzy nowych ideologii – może jedynie odrzucać fałszywe ideologie lewicy. Osiemnastowieczny filozof i polityk Edmund Burke, analizując rewolucję francuską, mógł jedynie powiedzieć 'nie’, zaprzeczając jej ideom.

Politykę tworzą w istocie trzy zasadnicze elementy: porządek i ład (ordo), władza, społeczność.

Lewica w istocie odrzuca ordo w imię neutralności i tolerancji (Kościół to właśnie ordo, a więc jest nieodłącznym elementem polityki i stawia Boga ponad władzą) oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez ordo w rzeczywistości przed nikim i niczym nie odpowiada. W takiej sytuacji trójpodział władzy w istocie jest narzędziem despotyzmu, ewentualnie państwa totalitarnego.

Warto też precyzyjnie zdefiniować pojęcia republiki i demokracji oraz ustroju i systemu.

Republika, jak wskazuje nazwa, to rzecz wspólna, a więc władza w imię wspólnego interesu, podczas gdy demokracja wychodzi od interesu poszczególnego człowieka, więc w istocie promuje egoizm i konflikt sprzecznych interesów.

Warto też odróżniać ustrój od systemu. W pewnym uproszczeniu ustrój to porządek prawnie zapisany, a system to realna władza, sieć powiązań ludzi w różnych miejscach zarządzania (tu jako przykład posłużył PRL – gdzie w ustroju występował sejm, Rada Państwa, a nie istniał taki organ jak Pierwszy Sekretarz PZPR, który jednak sprawował rzeczywistą władzę i był za granicą przyjmowany jako głowa państwa).

Dla zobrazowania antynomii lewica – prawica w polityce wykładowca przywołał Księcia autorstwa Machiavellego przeciw Erazma z Rotterdamu De institutione principis christiani.

Aby bronić się w wojnie ideologicznej, warto zauważyć jej trzy reguły:

  1. neutralność – zabrania się oceniać, bo ocena to dyskryminacja (tym samym zastępuje się chrześcijaństwo ideologią, co prowadzi do utraty tożsamości),
  2. prymat walki z wrogami – prymat idei nad człowiekiem (dlatego można wykorzystać wszelkie narzędzia nawet przeciw człowiekowi, byle zapewnić panowanie ideologii),
  3. rewolucja aksjologiczna – wprowadza się ideologiczne zasady normatywne (np. głosi się wolność, ale wprowadza się przymus akceptowania wolności zdefiniowanej przez ideologów). Te ideologiczne zasady są wprowadzane do prawa – a potem następuje obrona „państwa prawa”.

W myśli konserwatywnej, chrześcijańskiej człowiek rodzi się wolny, ma zdolność oceniania, rozróżniania dobra i zła oraz możliwość wolnego wyboru drogi postępowania. Tymczasem rewolucja głosi wolność i równość przy rzeczywistym zniewoleniu jednostki: wolność oznacza odrzucanie zasad; uniemożliwia się ocenę jako wartościującą, a to powoduje mnożenie prawa i urzędników je wdrażających.

Oczywiście jest to bardzo skrótowy konspekt w wykładu. Warto zajrzeć do książki profesora Kazimierza Koraba, o której prof. Andrzej Nowak napisał: „To wyjątkowo oryginalna, oddalona od politologicznej sztampy analiza świata polityki w ujęciu systemowym, ustrojowym i filozoficznym zarazem. Ważne dzieło!”.

Natomiast sam autor mówi o swojej książce: „Po największym w dziejach sponiewieraniu polityki przez dwudziestowieczne systemy totalitarne pragnę bronić jej wielkości, godności i czystości”.

Prof. Kazimierz Korab jest autorem książki Polityka. Zmierzch czy odrodzenie?, a obecnie czeka na wydanie jego książka o współczesnej wojnie ideologicznej.

Kontakt w sprawie zapisów na spotkania Akademii Wnet: [email protected].

Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, zatytułowane „Polityka sponiewierana przez ideologię”, znajduje się na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, pt. „Polityka sponiewierana przez ideologię”, na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dalsze trwanie obozu Zjednoczonej Prawicy nie ma sensu/ Felieton Jana Azji Kowalskiego, „Kurier WNET” 76/2020

Piątka dla zwierząt i tzw. ustawa covidowa udowodniły, że deklarowana prawicowość i konserwatyzm służy Prawu i Sprawiedliwości jedynie do pozyskiwania głosów mentalnego Podkarpacia.

Jan A. Kowalski

Dlaczego? Przede wszystkim okazało się, że główny uczestnik koalicji rządowej, Prawo i Sprawiedliwość, jest ugrupowaniem na wskroś lewicowym.

Ustawa o ochronie zwierząt, nazywana piątką dla zwierząt, mogła się spodobać wszelkiej maści socjalistom i lewakom, a nie ludziom określającym się mianem konserwatystów i prawicowców.

Pod drugą ustawą, tzw. covidową, zdejmującą odpowiedzialność z urzędników za działania sprzeczne z prawem, mogliby się podpisać zagorzali zwolennicy bolszewii.

Tymi dwiema ustawami Prawo i Sprawiedliwość przekonało nas skutecznie, że deklarowana prawicowość i konserwatyzm służy tej partii jedynie do pozyskiwania głosów mentalnego Podkarpacia. I w zasadzie nic nie różni jej od innych socjalistycznych czy socjaldemokratycznych formacji. Nic oprócz poparcia jednego katolickiego medium, czyli Radia Maryja i Telewizji Trwam ojca Rydzyka.

To zdjęcie prawicowej maski i zwrot w kierunku socjaldemokratów, zielonych i animalsów, miejmy nadzieję przyniesie poparcie wyborcze dla Prawa i Sprawiedliwości z tego kierunku. A odpadnięcie koalicjantów, czyli Porozumienia Jarosława Gowina i Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, nie obniży jego notowań za trzy lata.

Trzy lata to zarazem niezbyt długi okres dla obu wymienionych formacji na oderwanie się od cycka PiS na rzecz budowy własnego stabilnego poparcia. A najpierw na stworzenie wyrazistego wizerunku w opozycji do socjalistycznego starszego brata.

„Przede wszystkim człowiek”, albo „Człowiek nie zwierzę” mógłby napisać na swoim sztandarze partyjnym Zbigniew Ziobro, gdyby miał pieniądze i poparcie swoich partyjnych kolegów. I wokół tego, po dodaniu postulatu ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, powinien budować swój elektorat.

„Gospodarka to nie spółki skarbu państwa”, powinien napisać na swoim sztandarze Jarosław Gowin. A następnie zaprosić nie do końca zdemoralizowane jednostki z Platformy Obywatelskiej. Czyli takie, które nie klaszczą, ale brzydzą się obrazą uczuć religijnych Polaków.

Gdyby każdej samodzielnej już formacji udało się zdobyć poparcie na poziomie 8–10%, to wreszcie można by pomyśleć o rzeczywistej reformie państwa. O zdobyciu 2/3 miejsc w Sejmie i zmianie Konstytucji. 10% poparcie społeczne, które ma szansę zachować Konfederacja, zdecydowanie takiej reformie by się przysłużyło.

Zatem nie płaczmy nad ewentualnym rozpadem koalicji i nie lamentujmy: co to będzie, co to będzie?! W obecnym kształcie, poza ciągłymi walkami pod i nad stołem, obóz Zjednoczonej Prawicy niczego więcej dla dobra Polski nie osiągnie.

Męska decyzja o rozejściu się może dotychczasowym koalicjantom i nam wszystkim tylko wyjść na dobre. Pod warunkiem jednak kulturalnego rozejścia się. Bez wyciągania brudów w TVN i biegania do Pudelka.

No i oczywiście bez przyspieszonych wyborów, co proces budowania swoich formacji mogłoby Jarosławowi Gowinowi i Zbigniewowi Ziobrze nie tyle utrudnić, co wręcz uniemożliwić. Aby tak się nie stało, powinna zostać zawarta nowa umowa koalicyjna pomiędzy wyżej wymienionymi i Jarosławem Kaczyńskim. Umowa o poparciu dla jego mniejszościowego rządu na okres całej obecnej kadencji.

W polityce, podobnie jak w biznesie i życiu, w pewnym momencie trzeba zaryzykować. Według mnie to jest właśnie najlepszy czas. A jeżeli się nie uda? To trudno, kolejne trupy użyźnią naszą polityczną glebę, dla korzyści przyszłych pokoleń.

Felieton Jana Azji Kowalskiego pt. „Dalsze trwanie obozu Zjednoczonej Prawicy nie ma sensu” znajduje się na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana A. Kowalskiego pt. „Dalsze trwanie obozu Zjednoczonej Prawicy nie ma sensu” na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kłamstwa na temat powstania warszawskiego powtarza się w mediach do dzisiaj/ Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 76/2020

Łatwo w fałszywym świetle przedstawić każdą prawdę lub wydarzenie, w oderwaniu od faktów i logiki. W oskarżaniu przywódców powstania nie ma logiki, są sposoby opisane przez Schopenhauera w „Erystyce”.

Sławomir Matusz

W obronie przywódców powstania warszawskiego

Po II wojnie światowej Polakami targają dwie sprzeczności związane z powstaniem warszawskim. Z jednej strony jest to podziw dla odwagi powstańców, a z drugiej – kwestionowanie jego sensu połączone z próbą potępienia przywódców i obwinianiem ich za zniszczenia i wielkie straty wśród ludności cywilnej, szacowane na 200 tys. osób. Zarzuca się im, że dla ambicji politycznych narazili stolicę i jej mieszkańców.

Podziw powstańcom się należy, ale nie doszukujmy się u nich szaleństwa czy straceńczej wręcz odwagi. Ta odwaga i poświęcenie miały sens, którym było właśnie ocalenie Warszawy i jej mieszkańców.

Co nie jest sprzeczne z celami politycznymi, jakimi było wyzwolenie własnymi siłami i doprowadzenie do uznania naszej niezależności politycznej od ZSRR przez Stany Zjednoczone i Wielką Brytanię.

Powstanie miało jeszcze inny sens, praktyczny. Było próbą ocalenia miasta i ludności przed zniszczeniem i kompletną zagładą. W lipcu 1944 roku Niemcy zaczęli ewakuować z miasta fabryki i zakłady, wywozić co cenniejsze urządzenia. W połowie miesiąca stolicę zaczęła opuszczać cywilna administracja niemiecka. Około 20 lipca wyjechali z miasta niemiecki starosta warszawski Ludwig Leist, a kilka dni później gubernator Ludwig Fischer. 29 lipca Niemcy wezwali 100 tys. mieszkańców do budowy wałów i umocnień, gdyż chcieli ogłosić Warszawę w twierdzą. Oznaczało to „brankę”, długotrwałe walki, ciągnące się przez wiele tygodni lub nawet miesięcy. Być może nawet walkę z polską armią Zygmunta Berlinga i Armią Czerwoną. Skutkiem tych walk o stolicę byłoby zniszczenie miasta i duże straty ludności cywilnej. Powstanie było koniecznością, by uniknąć bratobójczych walk Polaków z Polakami, z Armią Czerwoną, dla ratowania miasta, fabryk, ocalenia ludzi.

Powstanie miało również duże militarne, taktyczne znaczenie dla armii Zygmunta Berlinga, gdyby tylko chciał z tego skorzystać.

Cały obszar lewobrzeżnej Warszawy, objęty powstaniem, był jednym wielkim przyczółkiem. Powstańcy nie tylko byli realnym militarnym wsparciem dla 1. Armii WP, ale znali świetnie miasto: uliczki, zaułki, przejścia, kanały. Wiedzieli, gdzie są oddziały niemieckie i stanowiska ogniowe – co było dużym ułatwieniem dla regularnych wojsk, bo pozwalało uniknąć pułapek, dużych strat i ciężkich walk w mieście. Nie trzeba było walczyć o przyczółki, wystarczyło tylko przeprawić polskie wojsko pod osłoną powstańców. Żołnierze chcieli iść na pomoc powstaniu. Było kilkaset przypadków dezercji z armii Berlinga – żołnierze na własną rękę przeprawiali się przez Wisłę i przyłączali się do powstania. Jednak Berling i Popławski – dowodzący 1. Armią WP – nie tylko nie skorzystali z okazji szybkiego zajęcia miasta, jaką stworzyło powstanie, lecz czekali, aż powstanie upadnie i przez prawie 4 miesiące przyglądali się zagładzie miasta, wyburzaniu i paleniu, egzekucjom na mieszkańcach.

To nie generałów Tadeusza Bora-Komorowskiego i Leopolda Okulickiego należy obwiniać o tak duże ofiary wśród ludności cywilnej i zniszczenia w Warszawie, ale Zygmunta Berlinga i Popławskiego. Był to oczywisty, niebudzący wątpliwości akt ich zdrady.

Obowiązek udzielenia pomocy miastu i mieszkańcom wynikał ze złożonej przysięgi i z wojskowego punktu widzenia, niezależnie od decyzji Stalina. Zobowiązywały ich do tego honor, racja stanu, ludzkie odruchy – których generałowie Berling i Popławski nie okazali.

Nie ma potrzeby przerzucać odpowiedzialności na Stalina za to, że nie pomógł powstaniu. Jednoznacznie można stwierdzić, że w równym stopniu, co Niemcy, tragedii miasta winni są generałowie w polskich mundurach, dowódcy 1. Armii WP. Oni świadomie i cynicznie pozwolili na to Niemcom.

1. Armia WP zajęła prawobrzeżną część Warszawy już w połowie września 1944 roku. 18 września powołano na prezydenta gen. Mariana Spychalskiego. Berling i Popławski mieli pod bronią 91 tys. żołnierzy. W skład 1. Armii WP wchodziły: brygada pancerna i pułk czołgów ciężkich, 6 brygad artylerii i haubic, brygada pontonowo-mostowa.

Żołnierze mieli sprzęt, jakiego powstańcy nie mogli mieć, a byli biernymi świadkami tragedii miasta. Dlatego wielu z nich samowolnie przechodziło Wisłę, by pomóc powstańcom.

Honor i patriotyzm zobowiązywały ich do udzielenia pomocy. To nie była kwestia politycznych decyzji Stalina, ale ich własnego wyboru i żołnierskiego honoru.

Można się zastanawiać, jakie konsekwencje ponieśliby dowódcy 1. Armii WP, gdyby złamali rozkazy Stalina i pospieszyli na pomoc powstaniu, ratowali miasto i mieszkańców. Być może Stalin by ich odwołał ze stanowisk, być może zdegradował na niższe stopnie. Ale możliwe, że wcale tak by się nie stało, gdyż groziło to otwartą wojną z Polską i poważnym konfliktem z aliantami. Żołnierze nie pozwoliliby na aresztowanie bohaterów, jakimi niewątpliwie ich dowódcy by się stali. Sądzę, że Armia Czerwona nie odważyłaby się wejść do Warszawy zajętej przez Polaków. Jak by się dalej potoczyła wojna? Nie wiemy.

Jednak Berling, Popławski i Spychalski tylko się przyglądali, czekając, aż tragedia Warszawy dobiegnie końca. Grali w polityczną grę kosztem własnego narodu. Trzeba jeszcze przypomnieć, że wszystkie polskie ośrodki związane z Moskwą wzywały do powstania, licząc, że powstańcy opowiedzą się po stronie komunistów. Radiostacja Kościuszko 29 lipca wzywała mieszkańców takimi słowami: „Ludu Warszawy! Do broni! Niech ludność cała stanie murem wokół Krajowej Rady Narodowej, wokół warszawskiej Armii Podziemnej. Uderzcie na Niemców, udaremnijcie ich plany zburzenia budowli publicznych. Pomóżcie Armii Czerwonej w przeprawie przez Wisłę. Milion mieszkańców Warszawy niechaj się stanie milionem żołnierzy, którzy wypędzą niemieckich najeźdźców i zdobędą wolność” (Andrzej Albert: Najnowsza historia Polski 1914–1993. T. I. Londyn: Wydawnictwo Puls, 1994). Wymienienie Armii Podziemnej warszawiacy mogli rozumieć jako obietnicę pomocy i współpracy z Armią Krajową. I o to komunistom chodziło – by mieszkańcy w to uwierzyli. Było to świadome oszustwo.

Wcześniej jeszcze, bo 13 sierpnia, gen. Michał Rola-Żymierski wydał rozkaz nr 6, w którym obiecywał pomoc Wojska Polskiego i Armii Czerwonej dla powstania w Warszawie. Czym w takim razie było późniejsze czekanie gen. Berlinga na zagładę miasta, jak nie zdradą, za którą powinien stanąć po wojnie przed sądem i ponieść najsurowszą karę?

Berling 17 stycznia 1944 roku nie wyzwolił Warszawy. Berling wszedł do ruin, których mieszkańców Niemcy wymordowali lub wzięli do niewoli. Zygmunt Berling zdradził Warszawę i powstanie! Berling, Popławski, Żymierski, Spychalski – są to nazwiska generałów na zawsze w oczach Polaków zhańbionych jako żołnierze i jako Polacy.

Trzeba przywrócić dobre imię przywódcom powstania warszawskiego: gen. Tadeuszowi Borowi-Komorowskiemu, gen. Antoniemu Chruścielowi, gen. Tadeuszowi Pełczyńskiemu i gen. Leopoldowi Okulickiemu – prawdziwym obrońcom Warszawy. Los generała Okulickiego, który zmarł 24 grudnia w więzieniu w Moskwie, w trakcie słynnego Procesu Szesnastu – przywódców polskiego państwa podziemnego, podstępnie zwabionych na rozmowy, porwanych i wywiezionych – jest swoistym dopełnieniem historii powstania warszawskiego. Zrobiono to „rękami” NKWD. Ale generał Okulicki był w Warszawie niewygodnym świadkiem hańby gen. Berlinga, żywą legendą – dlatego musiał zginąć. Generałowie Bór-Komorowski, Pełczyński i Chruściel przeżyli, bo trafili do niewoli, zostali wywiezieni w głąb Niemiec i wyzwolili ich Amerykanie.

Te kłamstwa o powstaniu warszawskim i jego przywódcach pokazują, jak łatwo w fałszywym świetle przedstawić każdą prawdę lub wydarzenie, w oderwaniu nie tylko od faktów, ale i logiki.

Bo w oskarżaniu przywódców powstania nie ma żadnej logiki, są tylko sposoby opisane przez Schopenhauera w Erystyce – sposób 16 argumenta ad hominem; zmienić przedmiot dyskusji – sposób 18 albo bezczelnie powtarzać kłamstwo jako dowiedzione – sposób 14, fallacia non cause ut causasae. Te proste sposoby przez dziesięciolecia wystarczyły by oszukiwać intelektualistów, historyków, polityków – tak zwanych użytecznych idiotów – a dzięki nim Polaków. Niestety, te kłamstwa na temat powstania próbuje się powtarzać w mediach do dzisiaj. Jedni dlatego, że są użytecznymi idiotami, inni robią to celowo.

Powstanie Warszawskie

jak powstać kiedy
nogi ugrzęzły w ciepłej
bryi w ciemnej studzience

uwięzione pod
gorącym gruzem
spalonej ściany domu

we krwi zmieszanej
z kałem z rozerwanego
odłamkiem brzucha

a zdrajcy czekają
za Wisłą aż Niemce
zrównają miasto z ziemią

gęste dymy połykają
światło dnia a płomienie
nocą czynią dzień

płonie teatr wielki jakby
to był spektakl – za Wisła błyskają
soczewki lornetek

przyjaciele poniosą
nas do niewoli – nogi
już niepotrzebne zostaną

(na nich
stanie miasto)

Artykuł Sławomira Matusza pt. „W obronie przywódców powstania warszawskiego” znajduje się na s. 1 i 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „W obronie przywódców powstania warszawskiego” na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kredyty są dzisiaj tanie, co wynika z nadmiaru pieniędzy, które bankierzy mogą produkować dosłownie z niczego

Rodzina Rotszyldów 200 lat temu odkryła, że pewność dają interesy ubezpieczane przez państwo. Państwu nie grozi bankructwo, w razie niepowodzenia operacji obciąża obywateli nowymi podatkami.

Piotr Witt

W ruletce wysokość wygranej pociąga, lecz prawdopodobieństwo straty jest 36 razy większe. Od kasyna bardziej niebezpieczna jest tylko spekulacja giełdowa. Ale i tutaj istnieją recepty niezawodne. Rodzina Rotszyldów 200 lat temu odkryła, że pewność dają interesy ubezpieczane przez państwo. Państwu nie grozi bankructwo, w razie niepowodzenia operacji obciąża obywateli nowymi podatkami.

Dla tych, co nie są Rotszyldami, pozostają inwestycje w akcje. Do niedawna istniały walory murowane. Dawały ogromny dochód i były całkowicie pewne, bo murowane. (…)

I oto teraz, po powrocie z wakacji odkrywam informację, której nie znajdziecie na pierwszych stronach gazet. Ani nawet na drugich. Ani – zwłaszcza – w raporcie notariuszy i handlarzy nieruchomości, który wymownie zachęca do kupna. „Pożyczajcie na krechę! Nigdy kredyt nie był równie tani!” (…)

Obecna taniość kredytu wynika głównie z nadmiaru pieniędzy. Bankierzy mogą je wyprodukować w dowolnych ilościach, gdyż produkują z niczego. Profesor Allais nazwał ich fałszerzami pieniędzy. Dotąd napiętnowane przez uczonego fałszerstwo funkcjonowało doskonale. Młodzi oddawali się w niewolę bankom na 35–45 lat. Małżeństwo, które cztery lata temu nabyło mieszkanie wartości miliona, dzisiaj miałoby z tego pewnie 20% zarobku. Tyle, że mieszkanie należy wciąż do banku, chyba że bank zdążył się go pozbyć.

Marszand Leonce Rosenberg w latach 1920. sprzedawał malarstwo nowoczesne drogą ogłoszeń w prasie: „Obraz, który kupujesz dzisiaj, za tydzień będzie droższy o 25%”. Nie trzeba było oglądać dzieła ani uczyć się dobrego gustu. Anonse inwestorów mieszkaniowych późniejsze o sto lat dziwnie przypominają tamte sprzed Wielkiego Kryzysu. (…)

Bernard Arnault powiększył swoje imperium luksusu, zakupując amerykańską świątynię zbytku Tiffany za 15 mld €. Dla damy LVMH – w sukience letniej od Diora-Dioraura (6500 €) albo w półkrótkiej (6900 €) i bieliźnie (biustonosz 980, majteczki 880), pachnącej legendarnym „Shalimar” Guerlaina, w sandałkach od Yvesa Saint-Laurenta 695 albo 995, skarpetki 350, body 1550, dodatki, akcesoria (torebka-kuferek 4050) – prawdziwym luksusem jest dyskretna bransoletka od Tiffany’ego – 53 000 €.

Ale tu także wiele się zmieniło. Oficjalnie mówi się, że Minister SZ, Jean-Yves Le Drian, wymusił na panu Arnault’cie odstąpienie od transakcji w imię wojny handlowej ze Stanami. Francja zamierza ściągnąć zaległe podatki od amerykańskich gigantów informatyki i dystrybucji, więc prezydent Trump zapowiedział w odwecie obłożenie dodatkowym wysokim cłem francuskich towarów luksusowych. To cios w tradycję. Już przecież damy lekkich obyczajów sprowadzały frou-frou z Paryża do westernowych salonów, na udrękę dzielnych żon kowbojów.

Tiffany wykopał tomahawk i zaskarżył pana Arnaulta o złamanie umowy. Pan A. odpowiedział pozwem o oszustwo i odgraża się, ze wygra przed sądem w Delaware. Ale wiemy, komu zazwyczaj przyznaje rację sąd amerykański w sprawie przeciwko cudzoziemcowi. Za rozsypany puder zapłaci pewnie państwo francuskie, czyli podatnik. (…)

Wścibscy dziennikarze ujawnili, że obroty LVMH na świecie zmalały o 70% i końca tego krwotoku nie widać. Więc winne nie jest oszustwo, ale spadek popytu. Chodzi naprawdę o ciężką forsę. W gotówce transakcja na 15 mld € przedstawiałaby dwie i pół tony banknotów po 500 €.

A może zaczęły się sprawdzać przewidywania profesora Allaisa, który za stan rzeczy winił „obrońców ideologii nadmiernie uproszczonej i destrukcyjnej, heroldów gigantycznej mistyfikacji”?

Cały artykuł „Krach?!” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w październikowym „Kurierze WNET” nr 76/2020, s. 1 i 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Witta pt. „Krach?!” na s. 1 „Wolna Europa” październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ks. Kard. Jaworski – otwarty na innych aż do końca swej ziemskiej drogi/ Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” 76/2020

Był skromny, dyskretny i serdeczny. Okrzyk „Santo subito!”, który uniósł się nad placem św. Piotra w 2005 r. po śmierci Jana Pawła II, jest w sercach wszystkich, którzy znali ks. Kardynała.

Krzysztof Skowroński

Ksiądz Kardynał Marian Jaworski często zapraszał mnie na rozmowy do swojego mieszkania przy ulicy Kanoniczej w Krakowie. Przywoziłem „Kurier WNET”, który zawsze czytał i komentował. Rozmawialiśmy o różnych sprawach: o rodzinie, Polsce, świecie, Kościele czy wierze, ale nigdy o filozofii. Uświadomiłem to sobie 5 września tuż po godzinie 22.02, kiedy otrzymaliśmy z Krakowa wiadomość o śmierci ks. Kardynała. Do smutku, jaki towarzyszy odejściu z tego świata kogoś bliskiego, doszło głęboka zaduma i pytanie: „Dlaczego przez dwadzieścia sześć lat znajomości nie rozmawialiśmy o filozofii, która w życiu ks. Profesora była tak istotnym elementem?

To przecież profesor Marian Jaworski twórczo rozwijał myśl niemieckiego filozofa włoskiego pochodzenia, Sługi Bożego Romana Guardiniego.

To był ten klucz do rozmowy z ks. Kardynałem, z którego nie skorzystałem, a mogłem. Wtedy nasza rozmowa prowadziłaby pewnie do innych mistrzów jego duchowości: św. Jana od Krzyża, św. Ludwika Marii Gringon de Montfort czy Tomasza a Kempis, a w końcu do filozoficznych rozmów, jakie przez lata toczyli ks. Kardynał ze swoim przyjacielem Karolem Wojtyłą. Nie zapytałem ks. Kardynała podczas naszych spotkań na ulicy Kanoniczej, ale mogę zapytać teraz, tylko teraz nie usłyszę prostych odpowiedzi.

Tydzień po uroczystościach pogrzebowych byłem z żoną w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tam, zgodnie ze swoją ostatnią wolą, w kaplicy cudownego obrazu Matki Bożej Kalwaryjskiej pochowany został ks. Kardynał. Tam też jest obraz, z którego on sam spogląda z uśmiechem na wszystkich pielgrzymów. Tam, w kaplicy kościoła bernardynów, można dostać odpowiedź na wszystkie pytania, tylko trzeba mieć odwagę je zadać i cierpliwość, aby usłyszeć odpowiedź.

Tej cierpliwości na pewno nie zabrakło w życiu ks. Kardynała. Udowadniał to na wiele sposobów, czy podczas dyskusji z władzami komunistycznymi, na temat stopni naukowych na wydziałach teologicznych, a szczególnie wtedy, gdy św. Jan Paweł II powierzył mu misję odbudowy Kościoła na Ukrainie.

Jeśli ktoś pragnie uzmysłowić sobie ogrom dzieła odbudowy, powinien sięgnąć po czterotomowe dzieło jej świadka, prof. Zenona Błądka.

Wielkość dokonań ks. Kardynała została doceniona nie tylko przez Prezydenta Rzeczypospolitej Andrzeja Dudę, który osobiście w mieszkaniu ks. Kardynała przy ulicy Kanoniczej wręczył mu najwyższe polskie odznaczenie – Order Orła Białego, ale również przez władze Ukrainy, w imieniu których prezydent Wiktor Juszczenko wręczył Metropolicie Lwowskiemu Order Księcia Jarosława Mądrego.

Ks. Kardynał Marian Jaworski był skromny, dyskretny i serdeczny. Otwarty na problemy innych aż do końca swojej ziemskiej drogi. W szpitalu na kilkanaście dni przed śmiercią dostrzegł, że pielęgniarka, która mu pomaga, ma jakiś bardzo poważny problem. Świadkowie mówią, że ks. Kardynał rozmawiał z nią w ostatnich dniach swojego życia przez wiele godzin.

W czwartek 3 września, na dwa dni przed śmiercią, gdy przyszedł do ks. Kardynała zaprzyjaźniony franciszkanin, Kardynał powiedział: idziemy, idziemy! Na pytanie: dokąd? z uśmiechem odpowiedział: do domu Pana!

Kiedy zmarł Jan Paweł II, natychmiast uniósł się nad placem św. Piotra okrzyk „Santo Subito!”. Ten sam okrzyk jest w sercach wszystkich, którzy znają ks. kardynała Mariana Jaworskiego.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jeśli USA nie zrezygnują z polityki wycofywania się z Europy, Unia Europejska będzie miała wielki problem

Europejski model rozwoju jest przestarzały i zagraża Europie pod względem bezpieczeństwa. Nie istnieje na świecie coś takiego jak dobrobyt gospodarczy i społeczny bez bezpieczeństwa wojskowego.

Mirosław Matyja

NATO jest gwarantem bezpieczeństwa dla wszystkich państw europejskich, które nie znajdują się w rosyjskiej strefie wpływów. Planowane wycofanie wojsk amerykańskich z Niemiec to sygnał alarmowy dla wszystkich, nie tylko dla Niemiec. Nawet jeśli część tych wojsk pozostanie w państwach wschodnioeuropejskich, w tym w Polsce. Niepodważalnym faktem jest, że Stany Zjednoczone odwracają się od Europy.

Krytyka europejska jest odruchowo wymierzona w republikańskiego Trumpa, podczas gdy demokrata Biden, po jego ewentualnym wyborze na stanowisko prezydenta USA, może zmieni retorykę, ale nie zmieni faktów. Po siedmiu dekadach skupienia się na współpracy atlantyckiej, Ameryka zwróciła się w kierunku Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego.

W tej całej sytuacji nie byłoby tragedii, gdyby Europejczycy chcieli i byli w stanie zlikwidować wynikającą z tego lukę w ramach polityki bezpieczeństwa na Starym Kontynencie. Wiemy przecież, że Europa Zachodnia rozkwitła gospodarczo po II wojnie światowej dzięki przekazaniu swojego bezpieczeństwa militarnego Stanom Zjednoczonym i skupieniu się na rozwoju ekonomicznym i społecznym. Ten europejski model rozwoju jest jednak przestarzały i zagraża Europie pod względem bezpieczeństwa. Nie istnieje na świecie coś takiego jak dobrobyt gospodarczy i społeczny bez bezpieczeństwa wojskowego, nawet jeśli wydaje się to mało realne w czasach pokoju. (…)

NATO zostało założone zgodnie ze starzejącą się doktryną, mającą chronić Europę przed Rosjanami. Ta organizacja traci strategicznie na wartości z dnia na dzień i Europa niewiele może zrobić, aby temu przeciwdziałać. (…) Jak dotąd, to Ameryka zapewniała Europie równowagę nuklearną. Na Starym Kontynencie nie ma natomiast amerykańskiego odpowiednika, jeśli chodzi o potencjał nuklearny. Francja i Wielka Brytania posiadają broń nuklearną, ale jest ona przeznaczona tylko do obrony własnego kraju.

Natomiast samozwańcze „pokojowe mocarstwo Niemiec” unika wszelkich problemów związanych z bronią jądrową. Oczywiście wynika to z fatalnych skutków II wojny światowej. Berlin uważa, że postępuje moralnie, unikając odpowiedzialności wojskowej w Europie.

Jeśli USA nie zrezygnują z polityki wycofywania się z Europy, Unia Europejska będzie miała wielki problem.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Polityka bezpieczeństwa w Europie” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mirosława Matyi pt. „Polityka bezpieczeństwa w Europie” na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego