Rachunek krzywd doznanych przez Ślązaków od „Poloków” / Dariusz Brożyniak, „Śląski Kurier WNET” nr 54/2018

Żeby Śląsk w pełni do Polski przywrócić – albo lepiej, do Polski przekonać, trzeba mu dać to, czego on rzeczywiście pragnie i potrzebuje. Śląskowi można pomóc, tylko dobrze go rozumiejąc.

Dariusz Brożyniak

Na Barbórkę dla goroli

Dane mi było wychować się także w tej tradycji, gdzie lata odmierzane były kolejnymi Barbórkami (lub rzadziej Barburkami) i poznać trochę ten zawód, który był czymś więcej niż profesją, bo stylem i receptą na życie. Dyrektorski mundur ojca, czako z białymi piórami, szabelka – to wbrew wszystkim okolicznościom lat PRL-u i dla mnie stwarzało 4 grudnia niepowtarzalną atmosferę. W końcu i ja – inżynier górniczy III stopnia – w tym dniu i z tej okazji dostawałem, jak wszyscy, tradycyjną ćwiartkę wódki, krążek kiełbasy i śląską żymłę.

Jak zwykł mawiać Kazimierz Kutz, górnik to zawód zawężający dziesiątkami lat horyzont Ślązaków do ciężkiej, ale unikalnie solidnej i rzetelnej pracy. Ten stosunek do pracy przenosił się na rodzinę i dom, gdzie obowiązywał wręcz rytualny porządek. Po wyszorowanych niemal do białości drewnianych schodach śląskiego familoka, gdzie największą frajdą było surowo zabronione zjeżdżanie dzieci na rzyci po gelendrze, wchodziło się prosto do kuchni z kilkoma zaledwie sprzętami. Poczesne miejsce zajmował kuchenny piec kaflowy z węglarką i ryczką, a dalej biały stół z wysuwaną podstawą z dwiema miednicami, byfyj i stojąca szafa na sprzęty wykonana z białej drewnianej ramy z rozciągniętymi na niej płóciennymi, nieskazitelnie białymi ściankami. Przy ścianie był ausgus, a nad nim biała makatka z niebieskim haftem o zdrowiu. Okna ozdabiały kolorowe pelargonie stojące na ceglanym, na czerwono od zewnątrz lakierowanym parapecie. Na widocznym miejscu wisiał klucz do miejsca ustronnego znajdującego się na korytarzu.

Ośrodek życia rodziny stanowiła kuchnia, bo położona obok sypialnia, z żelaznym małżeńskim łóżkiem pod ślubnym zdjęciem, drewnianą szafą i maszyną do szycia Singer, nie była na ogół ogrzewana. Do takiego domu wracał po szychcie górnik z czarnymi jeszcze od węgla oczami i zawiniętym w gazetę klockiem drewna pod pachą.

Wtedy przynosił także do „serwisu” karbidową lampę. „Podprowadzenie” kawałka tego karbidu umożliwiało uganiającym się po podwórzu między komórkami na węgiel, króliki i gołębie bajtlom robienie petard. Dziewczynki bawiły się częściej na korytarzu, bo w mieszkaniu odpoczywał ojciec przy piwku przyniesionym w słoiku przez młodszego bajtla z narożnej knajpy. Dyscyplinowanie dzieci było surowe. Od prawie dobrotliwych operacji dość solidnym laciem przez matkę do bardzo ciężkiej, w połączeniu z czarnym skórzanym pasem, ręki ojca.

O ile taka atmosfera uległa z latami zasadniczej zmianie, z wyjątkiem kilku uznanych zresztą za skansen osiedli górniczych, takich jak np. katowicki Giszowiec, o tyle atmosfera samej kopalni prawie się nie zmieniła: zbiorowisko paru tysięcy ludzi prawie wszystkich zawodów, ryzykujących na co dzień życie, w niezbędnej quasi-wojskowej dyscyplinie. Tutaj, będąc inżynierem, w białym hełmie i z oddzielnym miejscem w łaźni, czuje się szacunek i przywilej, ale i ogromną odpowiedzialność. Każde polecenie i pomysł na rozwiązanie konkretnej sytuacji to decyzja o bezpieczeństwie ludzi. Ma się świadomość pewnej kruchości będących do dyspozycji środków technicznych wobec zachodzących naocznie zjawisk związanych z życiem górotworu.

Na codziennej drodze między markownią a powrotem do łaźni, poprzez klatkę, gdzie już sygnalista musi umieć czuwać nad ruchem ludzi, istnieje ciągłe zagrożenie, w którym trzeba przecież wykonać zasadniczą pracę – i wydobyć węgiel. Pracujące na ścianie i w przodku maszyny w węglowym pyle, ciągle narażone na zapalenie się taśmociągi, transport ludzi, materiałów, maszyn i urobku, dołowa kolej elektryczna w nierzadko wąskim chodniku, odrywające się często od obudowy stropu z siłą karabinowej kuli, pod wpływem naprężenia skał, stalowe nakrętki, pełzający w niekorzystnych warunkach ciśnienia atmosferycznego po spongu śmiertelny tlenek węgla, metan – wybuchowy dopiero w niższych koncentracjach – to wszystko stanowi wyzwanie dla mechaników, elektryków, cieśli, ślusarzy, inżynierów wentylacji, odwodnienia, antywybuchowych zapór przeciwpyłowych czy pożarnictwa i nie toleruje błędów. Także dla zwyczajnego dozoru, żeby nikt się nie zagapił, nie usiadł pod ścianą i nie przysnął na nocnej zmianie w matówie, czy chociażby nie rzucił kufajki zdjętej w temperaturze 30°C, 1200 m pod ziemią, na czujnik systemu metanometrycznego. Dlatego są dnie, kiedy centrala dyspozytorni na powierzchni przypomina centrum kontroli lotów Canaveral na Florydzie: telefon do naczelnego inżyniera czy dyrektora jest gorący, a w powietrzu latają bardzo grube słowa.

Po takim dniu z ogromna ulgą oddaje się znaczek w markowni, elektryczną lampę do lampowni i mimo ciasnoty mokrych ciał jest bardzo wesoło od dosadnych męskich żartów w łaźni, kiedy wreszcie spod sufitu można łańcuchem ściągnąć znowu swoje czyste, prywatne ubranie. Po takim tygodniu jakże przyjemnie usiąść w niedzielę rano na ryczce i czyścić niedzielne buty na wyjście z rodziną do kościoła. A po takim roku brać górnicza czuje wielkie święto, ubierając na św. Barbary galowe mundury o kroju sprzed ponad stu lat.

Żeby Śląsk w pełni do Polski przywrócić – albo lepiej, do Polski przekonać, trzeba mu dać to, czego on rzeczywiście pragnie i potrzebuje. Śląskowi można pomóc, tylko dobrze go rozumiejąc. Jednak żeby go zrozumieć, trzeba tam swoje przeżyć i wejść głębiej w analizę socjologiczną tego regionu.

Znamienny jest przykład górnika oddającego całą wypłatę żonie. Tak, bo tam rządzą surowe i proste zasady pracy i honoru. On wychodzi do gruby, z której codziennie może nie wrócić, ona zaś dba o dzieci i o to, by miał gdzie wrócić i mógł czuć się choć te parę godzin bezpiecznie. I tak to się wzajemnie szanują bez wielkich słów.

Można pracować czy studiować w „polskich” Katowicach, mieszkać w „niemieckim” Bytomiu, a zaraz po sąsiedzku jest jeszcze „czerwone” Zagłębie. To się tam u wszystkich i na co dzień bez przerwy przenika. To zupełnie nie jest ten jednoznaczny germanizm otaczający Gdańsk czy Poznań. W tymże Bytomiu, jednym z najstarszych polskich miast po Krakowie (w którym i dziś kierunek na Bytom jest dobrze oznaczony), obecny XIX-wieczny kościół w obrębie pierwotnego grodu słowiańskiego (XI w.) został zbudowany za sprawą „polskich” Ślązaków – ks. Bończyka i „baumeistra” Kowolika, a na rozdrożu stała biała, typowo polska kapliczka, gdzie przystanął, jak legenda głosi, król Sobieski ze swą Marysieńką w drodze na Wiedeń. Zbieg kilku granic wykształcił u ludzi odruch ciągłego porównywania i oceny tego, co przychodzi od obcych, od goroli, i jak przeszkadza lub pomaga w prostym, acz niełatwym codziennym życiu. Ślązak z wielkim trudem się buntuje, nie ma „ułańskiej” fantazji, cierpliwie i jak najdłużej szanuje to co ma. Horyzont dotyczy najbliższych i też tej najbliższej „małej ojczyzny”. Zdrowie, kościół (katolicki!) i niedzielny spacer z dziećmi, dobry obiad w południe i ciasto z kawą z sąsiadami o trzeciej oraz etos solidnej roboty w tygodniu – dają poczucie stabilizacji i porządku. Te tak podstawowe i jakże skromne wymagania dały historycznie pretekst do wielokrotnego upokarzania tego ludu.

Rachunek krzywd jest spory. Wyzysk niemieckiego kapitału, konflikty o pracę w latach 30. z Zagłębiem, plebiscyt i konieczność wypowiedzenia się po którejś ze stron, i to z bronią w ręku, w kolejnych powstaniach. Agresywna germanizacja i Polska, którą tak dawno zapomnieli. Potem następna wojna i jakże często zupełnie niechciany mundur Wehrmachtu. Hitlerjugend i bojówki NSDAP – codzienny szept i strach. Zrobił się jednak porządek, był dostatek pracy i życie stało się precyzyjnie, choć totalitarnie uregulowane – byle tylko nie pójść na front wschodni. Wrodzona dyscyplina i respekt przed władzą studził wątpliwości (władza „silnych ludzi”, podobnie jak na dole w kopalni, zawsze miała tu autorytet). I wreszcie najazd zupełnie już obcej, dzikiej cywilizacji – „Rusów”.

Ukrywanie się w piwnicach przed zemstą i ślepym polowaniem na „nazistów”, ucieczka z powodu służby w Wehrmachcie lub „Jaworzno” Morela i warszawscy szabrownicy zajmujący całe mieszkania ze sprzętami, by odsprzedawać je za chwilę repatriantom ze wschodu wyładowanym właśnie z pociągu, chociażby w Bytomiu. „Porwanie” do pracy w Rosji ok. 30 tys. górników, z których co najmniej połowa nie wróciła, niewolnicza praca dla komunistów i odbudowywanej stolicy w systemie stachanowskim, przy wszechogarniającym chaosie i bałaganie nowej, znowu jednak polskojęzycznej władzy. Nazwanie Katowic Stalinogrodem, a gliwickiej politechniki, założonej przez przybyłych lwowskich profesorów, imieniem Wincentego Pstrowskiego. To tutaj można było znaleźć gminę „Chruszczów”. To było wielkie upokorzenie pierwszych powojennych lat, skutkujące wsłuchiwaniem się w coraz bardziej natrętną niemiecką propagandę.

Wielu zdecydowało się wyjechać (mimo ostrych szykan) choć do komunistycznego DDR, ratując w ten sposób i zdrowie, i własną potrzebę jakoś uporządkowanego życia. Inni potrafili lub musieli zadowolić się pozostałymi tu „swoimi,” choć na komunistycznej służbie. Od Jerzego Ziętka dostali unikalny w Europie park wytyczony wprost na koszmarnych hałdach i wiele innych ważnych, socjalnych projektów.

Wilhelm Szewczyk potrafił opisać ich naturę, życie i duszę. Kazimierz Kutz robił filmy rzeczywiście o nich. To już było bardzo dużo, bo „Poloki” nie mieli ani zrozumienia, ani zainteresowania żadną propozycją w ich stronę.

Środowiskowo i mentalnie obcy „Zagłębiak” Edward Gierek znowu zrobił z nich „robocze bydło”, upokarzając zmuszaniem do bałwochwalczych spędów, na których nakazywano być głośno szczęśliwym, i „czerwonym uniwersytetem” narzucającym komunistycznych „jajogłowych”. Jednocześnie na Śląsk zgoniono całą Polskę, kusząc sklepami „za żółtymi firankami”. Etos mądrej od pokoleń pracy zastąpiono rabunkowym, materialistycznym „wyścigiem szczurów”, antagonizując do reszty Śląsk z Warszawą. Mówiono o dodatku za fakt mieszkania w stolicy, ale na wiecznie brudnym Śląsku nawet środki czystości, do której przywiązywano szczególną wagę nawet w najskromniejszym „familoku”, stały się mocno deficytowe.

Wyburzono doszczętnie ocalałe poniemieckie secesyjne centrum Bytomia (uszkodzony ratusz wyburzyli już wcześniej Sowieci), gdzie szczególnie napływowi lwowiacy usiłowali odtworzyć choć trochę klimat swej utraconej „Akademickiej” (podobnie jak w Śląskiej Operze Hiolski, Paprocki, Ładysz czy scenograf Gryglewski). Stopniowo zlikwidowano wszystkie siedem kin (!).

Wreszcie nastała przywracająca godność, jak nigdy dotąd, Solidarność i bezprecedensowy wstrząs stanu wojennego ze zbrodnią na „Wujku”. Koniec lat 80., ale i ta „nowa” wolna Polska, to była znowu wyłącznie Polska coraz większego rozprzężenia i bałaganu. Teraz z kompletnie już rabunkowym, dzikim kapitalizmem, aplikowanym przez miejscowych z Gliwic – ewangelika Jerzego Buzka i jego ministra Janusza Steinhoffa, z ideologią warszawskiego postkomunisty Leszka Balcerowicza. Dumnych górników wyrzucono wprost na śmietnik, masowo wpędzając w degenerację alkoholizmu.

Jest znamiennym paradoksem, że to właśnie w tak już unikalnie katolickiej Polsce tu zupełnie abstrahowano od katolickiej moralności pracy. Jeszcze dzisiaj robią wrażenie poniemieckie plany miast z wytyczonymi parkami, pływalniami czy stadionami dla rekreacji robotników zatrudnianych przez Giesche SA, Godulla SA, czy Hohenzollern/Schomberg.

Kto więc mógł, ze Śląska uciekał, teraz już wprost do Niemiec Zachodnich. Propaganda niemiecka czuła się na ziemiach „pod tymczasowym polskim zarządem” coraz swobodniej i poczynała sobie coraz śmielej, nie szczędząc sił i środków. Jeszcze w 1989 roku przyjmowano Ślązaków na status wypędzonych (sic!) i na podstawie dokumentów nawet sprzed kilku pokoleń. O dziwo, komunistyczna jeszcze władza zupełnie nie reagowała. Bezwzględna likwidacja miejscowego przemysłu podważyła sens egzystencji i wytworzyła po setkach lat z powrotem ugór do zagospodarowania. Bytom stał się z bogatego miasta srebra, ołowiu i węgla ogólnopolskim symbolem upadku Śląska, zajmując od lat czołowe miejsca w rankingu wszelkich patologii.

Zupełnie nie można się więc dziwić, że w tych warunkach Niemcy przeszli do otwartej ofensywy – teraz już na miejscu bardzo zręcznie i precyzyjnie przygotowanej. Wykorzystano wszystkie prawne luki III RP, tworząc koronkowym lobbingiem nowe, oraz prawo unijne i wszelkie legalne możliwości finansowania, chociażby poprzez gęstą sieć miast „zaprzyjaźnionych”. W ten sposób Opolskie stało się już niemalże niemiecką enklawą z dwujęzycznymi tablicami informacyjnymi. Pisana gotykiem wieloznaczna symbolika prezentowana na marszach poparcia dla RAŚ sugeruje i zdradza intencje.

II Rzeczpospolita, dla odmiany, doskonale zdawała sobie sprawę, że w państwie wolnym, o swobodnym przepływie kapitału, natychmiast będzie dochodziło do niemieckiej próby zawładnięcia polską częścią Górnego Śląska i odwrócenia powstańczych rozstrzygnięć. A także, że jedyną możliwością w czasie pokoju jest przekonanie tak specyficznej autochtonicznej ludności do świadomego wyboru atrakcyjnej polskiej oferty.

Pochodzący z małopolskiego Gdowa pod Wieliczką uczestnik II i III powstania śląskiego wojewoda Grażyński podjął się dokonania tego dzieła. Dobrał współpracowników sobie podobnych, umiejących się poruszać w skomplikowanym wielokulturowym świecie, więc także Kresowiaków. Polski modernizacyjny program dla Śląska ruszył z rozmachem, lecz został nagle przerwany wybuchem II wojny światowej.

Taki wielki modernizacyjny projekt dla Górnego Śląska musi zostać jak najpilniej wznowiony. Polska musi wreszcie pokazać, że jest na Śląsku u siebie, i to naprawdę dobrym i troskliwym gospodarzem. Jestem całkowicie przekonany, że na Górnym Śląsku wciąż istnieje całkiem spory, lecz skutecznie wytłumiany propolski potencjał patriotyczny. Z jednej strony potrafiono w referendum odwołać prezydenta miasta za stawianie „nadmiernej” ilości pomników właśnie tej patriotycznej pamięci, z drugiej – powstały w 2016 roku bytomski pomnik przy gmachu przedwojennej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, upamiętniający nazwiska wszystkich profesorów lwowskich zamordowanych przez Niemców w 1941 roku na Wzgórzach Wuleckich, cieszy się powszechnym szacunkiem i zainteresowaniem, wpisując się także w obecny klimat miasta.

Tego w żaden sposób nie wolno zmarnować. Powinno to stanowić mocny imperatyw i poważne zobowiązanie, ale także sprawdzian dla obozu „dobrej zmiany”.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Na Barbórkę dla goroli” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Na Barbórkę dla goroli” na s. 1 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego