„Mały Oświęcim” – książka o mało znanym fragmencie II wojny światowej – obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi

Gdy nadchodził zmierzch, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Jolanta Sowińska-Gogacz

W połowie września, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, wydana została pierwsza po roku 1975 obszerna publikacja poświęcona polskim dzieciom więzionym w hitlerowskim lagrze utworzonym na terenie Litzmannstadt Getto, zwanym obozem na Przemysłowej (1942–1945). Książka składa się z kilku części, a w każdej z nich odnajdziemy zwierzenia i wypowiedzi Ocalałych, które zebrała i opracowała Jolanta Sowińska-Gogacz. Oto fragmenty „Małego Oświęcimia”.

Jerzy Jeżewicz (rocznik 1940)

Przyjechaliśmy do Łodzi z o rok starszym bratem w transporcie z Mosiny we wrześniu roku 1943 jako dzieci politycznych. Ja miałem niecałe trzy latka, Edward jest o rok starszy.

Najmłodsze dzieci, do lat ośmiu, czyli także my, zamknięte były w murowanym budynku na terenie obozu dziewcząt, za siatką. Spaliśmy na równolegle ustawionych piętrowych pryczach. Na szczęście spałem z bratem, na dolnej kondygnacji, pod jednym kocem. Cośmy mieli pod głowami, nie pamiętam. Może nic.

Po wojnie cały czas odczuwało się brak mamy i ojca, wie pani, trudno było słuchać tego wołania z dworu, jak matki wołały kolegów. To był najgorszy moment, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że coś jest nie tak. Myśmy po wyjściu z obozów nie potrafili kontaktować się ze światem jak normalni ludzie, nie byliśmy w stanie myśleć, tylko wykonywać polecenia. Dopiero potem, jak już człowiek podrastał, jak inni zaczęli w szkole i w domu na ten rozmawiać, człowiek sobie uzmysławiał, co się stało.

Proszę nie wierzyć, że najmłodsze dzieci nic nie pamiętają. Ja przez całe życie miałem w głowie i mam do dziś jak na dłoni dokładne, gotowe obrazy. Nie wierząc samemu sobie, że są zwierciadłem rzeczywistości. Dopiero w latach 70., gdy zacząłem rozmawiać ze starszymi kolegami i koleżankami z obozu, okazało się, że ich opisy są identyczne z moimi.

Krystyna Wieczorkowska (rocznik 1930)

Uwięziono nas w getcie, żeby nikt o tym miejscu nie wiedział i żeby rodziny miały utrudniony dostęp do własnych dzieci. Po przyjeździe robiono nam zdjęcia z kilku stron, brano odciski palców, zabierano wszystkie osobiste rzeczy, dawano szare uniformy z drelichu, trepy (ja miałam oba w różnych rozmiarach) i nadawano numery. Prawie jak w Oświęcimiu, tylko bez tatuaży.

Potem kwarantanna, selekcja, przydział baraku. O szóstej była pobudka, po niej apel i przydział pracy. Kilka latryn – dół i drąg, bez ścian i dachu. Żeby pójść załatwić potrzebę w trakcie pracy, trzeba było się odmeldować wachmanowi. W nocy w barakach służyły nam wiadra. Pompa jedna – do mycia i do picia. Na śniadanie i kolację pajda kwaśnego chleba, a na obiad miska zupy z obierkami i robactwem. Wszystkie meldunki po niemiecku, bo inaczej baty, a każde uderzenie pejczem musieliśmy odliczać – eins, zwei, drei… W bykowce wyposażony był cały personel obozu. Byliśmy traktowani jak dorośli więźniowie, tyle że bez podania przyczyn osadzenia i daty zwolnienia.

Od świtu do wieczora pracowaliśmy na chwałę III Rzeszy. Dzieci pracowały w warsztatach szewskim, krawieckim, rymarskim, prostowania igieł przemysłowych, wikliniarskim, w pralni, równały teren tonowym walcem… Najmłodsze, nie mające jeszcze zręczności, siły i praktycznej wiedzy, skazane były na zagładę, bo nie wyrabiały narzuconych norm. Bito je za to i głodzono. Bicie nas, gdzie popadnie, i głodzenie to były kary podstawowe.

Ewa Gauss (rocznik 1938)

Kiedy trafiłam do obozu na Przemysłowej, miałam pięć lat, brat miał sześć.

Ojciec był właścicielem fabryki okuć metalowych, a mama była tam księgową. Współpracowali z Cegielskim. Mama w roku 1942 zaangażowała się w konspirację i była ważną osobą w grupie doktora Franciszka Witaszka. Tata zginął z rąk Sowietów. Gdy Niemcy wszystkich już wyłapali i zabili, zajęła się nami babcia. Strach o nas był ciągły, ale była też nadzieja, że dzieci Niemcy nie ruszą, że wystarczy im odebranie dorosłych. Któregoś dnia jednak, gdy wróciliśmy z babcią z parku, w domu czekało gestapo. Chcieli nas zabrać od razu, ale babcia ubłagała, żeby pozwolili nam zostać z nią jeszcze jedną noc. Przyrzekła, że następnego dnia doprowadzi nas sama do Domu Żołnierza. Tak się stało. Tam na miejscu rano widzieliśmy bardzo dużo innych dzieci. Wszystkie płakały. Mój brat także. Tylko ja nie płakałam, bo widocznie czas tęsknoty za rodzicami już mi się przez prawie rok czasu rozpłynął, a poza tym nie zdawałam sobie sprawy, jak trudna droga nas czeka. Mierzono nas i ważono. Dzieci, które z pewnych względów nie były kierowane do adopcji rodzinom niemieckim, wsadzono w pociąg i posłano do obozu koncentracyjnego w Łodzi. Nas również.

Pamiętam, jak wprowadzono nas do takiego dużego baraku i powtórzył się schemat z Poznania – znowu sala pełna płaczących dzieci, w tym mój lamentujący brat, i cicha ja, która jeszcze nie myślałam, że to nie wycieczka, tylko więzienie.

Aleksandra Kasińska, córka Gabrieli Jeżewicz:

Każde wspomnienie mamy o obozie łódzkim oznaczało płacz. W jej wielkiej sile, przejawianej w codziennych sprawach, tkwiła do końca niezakopana, nie uzupełniona niczym luka, dziecięca słabość. Zobaczyła Jurka – płacz, zobaczyła Edwarda – płacz, zobaczyła ich dzieci – od razu płacz. Płakała też zawsze, gdy raz w tygodniu odwiedzała nas ciocia Aniela, starsza siostra mamy, która przeżyła Oświęcim i Ravensbrück. Od łez zaczynało się każde przywitanie cioci na progu domu. Kogokolwiek jakkolwiek kojarzyła z obozami, momentalnie płakała.

Co było ciekawe, mama nie ubolewała nad tym zgniłym, podłym jedzeniem, nad bólem i zimnem, lecz nad czymś zupełnie innym. Gdy nadchodził zmierzch, gdy słońca już nie było na świecie, wtedy te umęczone, biedne dzieci siadały na swoich zawszonych, piętrowych pryczach i wszystkie płakały. Te chwile mamę bolały najbardziej. Te łzy, co kapią do pustego kubka.

Alicja Kwaśniewska (1929–2019)

To był czwartek, gdy Niemcy uciekli i obóz stał się wolny. Wie pani, ile się idzie z Łodzi do Kalisza? Tydzień. Szłam od czwartku do czwartku. Styczeń, śnieg, minus dwadzieścia cztery stopnie. Okropna droga, śnieżna. Zewsząd rosyjskie ostrzały, armaty. Huk, dym i strach. Nie wiedziałam kogo w domu zastanę, i czy kogokolwiek. Umarłabym po drodze, ale ktoś, nie wiem kto, śpiącą w rowie okrył mnie kocem. W tym kocu szłam do końca – brat, jak mnie zobaczył, to bardzo się rozpłakał. Strasznie płakali, cała rodzina. Wróciłam z odmrożonymi nogami. Miałam dziury w stopach, na palcach. Moja babunia brała piórko, maczała je w ciepłej nafcie, smarowała te rany i je wyleczyła.

Wybór i redakcja: Jolanta Sowińska-Gogacz

Cały artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „»Mały Oświęcim«. Książka o obozie dla polskich dzieci” na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolność, odpowiedzialność, sumienie – pojęcia, które dziś trzeba przypomnieć / Teresa Grabińska, „Kurier WNET” 77/2020

Wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Teresa Grabińska

Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe według Jana Pawła II

Wspomniany w październikowym eseju w „Kurierze WNET” angielski filozof utylitarysta John Stuart Mill w traktacie O wolności od razu odżegnał się od scholastycznej tradycji zajmowania się wolną wolą człowieka, przejawiającą się – jak pisał św. Tomasz z Akwinu w traktacie Człowiek (tom 6 londyńskiego wydania Sumy teologicznej) – swobodą „wyboru między dobrem a złem”. Skupił się zaś na tzw. wolności obywatelskiej lub społecznej, rozumianej jako „charakter i granice władzy, której społeczeństwo ma prawo podporządkować jednostkę”. We współcześnie zapominanym zwyczaju języka polskiego, bardziej odpowiednie byłoby tu wyrażenie: ‘swobody obywatelskie lub społeczne’.

O ile wolność odniesiona do samostanowienia (przybliżonej w eseju lipcowym „Kuriera WNET” koncepcji Karola Wojtyły) jest władzą człowieka nad samym sobą w czynieniu dobra i doskonaleniu siebie, to swobody obywatelskie lub społeczne są osłabieniem przymusu władzy zewnętrznej – państwa lub obyczaju – wywieranego na jednostkę.

Mill jako teoretyk liberalizmu sformułował wiodącą zasadę, która głosi, „że jedynym celem usprawiedliwiającym przez ludzkość, indywidualnie lub zbiorowo, ograniczenie swobody działania jakiegokolwiek człowieka, jest samoobrona, że jedynym celem, dla osiągnięcia którego ma się prawo sprawować władzę nad członkiem cywilizowanej społeczności wbrew jego woli, jest zapobieżenie krzywdzie innych. Jego własne dobro, fizyczne lub moralne, nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem”.

Na pierwszy rzut oka Millowska zasada mogłaby się wydać swoistym przeskalowaniem (z poziomu osoby na społeczność) Wojtyłowej normy personalistycznej (przedstawionej w październikowym „Kurierze WNET”). Zgodnie z nią

„Osoba jest takim dobrem, (…) które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowartościowe odniesieniu do niej stanowi tylko miłość”.

Niewątpliwie zasada Milla słusznie staje w obronie każdego indywiduum, które ma prawo do swobody działania, akcentuje w ten sposób jego podmiotowość, broni przed naruszeniem jego dobrostanu. Co prawda jest pewien kłopot z ową Wojtyłową miłością, ale pewnie dałoby się jej realizację przełożyć na unikanie krzywdzenia drugiego człowieka? Okazuje się jednak, że uspójnienie obu zasad jest niewykonalne w bezpośrednim przekładzie znaczeń językowych, lecz dopiero na poziomie współuzupełniających się koncepcji wolności.

Po pierwsze, jednak postawa miłości, a nawet Arystotelesowskiej przyjaźni wobec drugiego człowieka to nie to samo, co niewyrządzanie mu krzywdy. Ponadto postulowana przez Milla możliwość nieuwzględniania dobra moralnego poszczególnego człowieka nie wpisuje się w relację miłości, a wraz z możliwością nieuwzględnienia dobra fizycznego zapowiada legalność nie tylko miękkiego, ale i twardego przymusu. Mimo zastrzeżenia szczególnych okoliczności użycia przymusu, jego cele i metody mogą być różne.

Po drugie, jeszcze trudniejszą do rozwiązania kwestią, wywołaną zestawieniem obu zasad, jest odpowiedzialność za czyn. Według Milla: „Każdy jest odpowiedzialny przed społeczeństwem jedynie za tę część swego postępowania, która dotyczy innych. W tej części, która dotyczy jego samego, jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Dziedzina wolności bowiem obejmuje „po pierwsze, wewnętrzną sferę świadomości: żądanie wolności sumienia w najszerszym znaczeniu tego słowa; wolności myśli i uczucia; absolutnej swobody opinii i osądu we wszystkich przedmiotach praktycznych lub filozoficznych, naukowych, moralnych lub teologicznych”.

W dziele personalisty Karola Wojtyły „Osoba i czyn” odpowiedzialność także ma wymiar społeczny, lecz zaczyna się w sprawcy czynu, przede wszystkim względem siebie samego, a względem zewnętrznych regulacji lub opinii społecznej w takim stopniu, w jakim są spójne z imperatywem wewnętrznym.

„Stosunek między sprawczością osoby a jej odpowiedzialnością daje podstawę do tych elementarnych ustaleń, na których opiera się cały porządek moralny i prawny w swym wymiarze międzyludzkim i społecznym. Tym niemniej stosunek ten, podobnie jak powinność, jest przede wszystkim pewną rzeczywistością w osobie, wewnątrz osoby. Tylko też dzięki tej rzeczywistości wewnątrzosobowej możemy z kolei mówić o społecznym znaczeniu odpowiedzialności i ustalać w życiu społecznym pewne jej zasady”.

Warto się zatem przyjrzeć tym jednak dwóm różnym rozumieniom odpowiedzialności za sprawstwo czynu oraz odpowiedzieć na pytanie: skąd ta różnica się bierze?

Porównanie w pierwszym już momencie ujawnia przeciwny zwrot relacji w zależności między indywiduum a grupą indywiduów (społecznością). W personalizmie (ale częściowo też w arystotelizmie) wszystko zaczyna się w osobie i to kondycja poszczególnych osób w swoistej wypadkowej wyznacza kondycję wspólnoty. Zależność ukierunkowana jest od dołu (od osoby) ku górze (ku wspólnocie). Natomiast w Millowskim podejściu to kondycja ogółu (społeczności, tj. od góry) wymaga niejako dopasowania stanu poszczególnych indywiduów (tj. ku dołowi). Jedno i drugie podejście jest istotne w odpowiednim uzupełnianiu się podczas wypracowywania właściwych relacji wewnątrz wspólnoty. Jednak od XIX w. zaczyna przeważać to drugie. Niebezpiecznie deprecjonuje status osoby i w istocie ignoruje etykę, aż po współczesny nurt transhumanizmu, który unieważnia w ogóle biologiczną (naturalnie psychofizyczną) strukturę organizmu ludzkiego na rzecz struktury stechnologizowanej.

J.S. Mill próbował uwzględnić oba te podejścia w swoich rozważaniach o wolności. Nie przypadkiem jednak uważa się go za równoległego twórcę filozofii pozytywistycznej (pozytywnej), obok francuskiego filozofa Auguste’a Comte’a. Pozytywizm za wiedzę prawdziwą uznaje jedynie wiedzę o faktach. Comte zapostulował wprost „unaukowienie” poznania ludzkiego postępowania w zaproponowanej przez siebie nowej dyscyplinie wiedzy – socjologii, która za przedmiot badań empirycznych przyjmuje fakty (zjawiska, fenomeny) społeczne. Badanie w ten sposób faktów społecznych rzeczywiście dostarcza wiele cennej wiedzy o ludzkim działaniu, determinowanym uwarunkowaniami społecznymi. Ma więc pozytywne znaczenie dla teorii moralnej w poszerzeniu jej zakresu przedmiotowego o tzw. moralność zsocjologizowaną.

Jednak dziewiętnastowieczni filozofowie nie poprzestali na socjologii w jej funkcji wzbogacania wiedzy o ludzkim działaniu w określonych warunkach kulturowych, bytowych, społecznych itp. Część z nich przyjęła stanowisko zrywające z moralną kwalifikacją ludzkiego czynu, nieuwzględniające innego rodzaju moralności niż ta zsocjologizowna.

Odrzuca ono zatem tzw. sądy wartościujące czyn, tzn. stwierdzenia tego, czy jest dobry, czy zły. A skoro tak, to człowiek nie jest moralnie odpowiedzialny za swój czyn, lecz wyłącznie wobec ustanowionych w społeczności reguł (prawnych) i wobec własnego zindywidualizowanego sumienia. W ten sposób powstał żywotny do dziś nurt zwany socjologizmem.

W definicji francuskiego personalisty Jacquesa Maritaina (z jego Dziewięciu wykładów o podstawowych pojęciach filozofii moralnej) socjologizm jest nurtem będącym „ekstrapolacją socjologii, utożsamiającym ją z filozofią życia moralnego i zastępującym nią etykę”. Nie tylko ze względu na własne odmienne stanowisko filozoficzne Maritain uznał socjologizm „za pozbawiony sensu”, lecz wykazywał jego wewnętrzne sprzeczności, niespójności i konsekwencje, które ostatecznie unieważniają jego przedmiot. M.in. poruszył problem sumienia, który wiąże się z wolnością podejmowania czynu i równocześnie z odpowiedzialnością zań. Pisał o tym tak:

„Zawsze gdy w życiu codziennym ze względu na sumienie – aby mieć czyste sumienie – rezygnujemy z czegoś, co rzeczywiście sprawia nam przyjemność, zawsze gdy wznosimy się ponad to, co się robi i myśli, aby podjąć decyzję, którą uważamy za naprawdę dobrą, doświadczenie moralne stawia nas wobec rzeczywistości, która jest autentycznie nasza, zakorzeniona w mojej wolności osobowej, tak że wszelka presja zewnętrzna ma władzę nade mną tylko o tyle, o ile tego chcę”.

W przytoczonym wcześniej fragmencie autorstwa Milla i ostatnim cytacie autorstwa Maritaina występuje sumienie jako instancja, do której się człowiek odwołuje w ocenie moralnej podejmowanego czynu. Już po pobieżnym porównaniu obu tekstów widoczna się staje zasadnicza różnica w rozumieniu, czym sumienie jest dla każdego z autorów. W podejściu Milla do wolności jest to instancja zindywidualizowana, stając się u różnych ludzi w różny sposób podstawą moralnej oceny własnego czynu. U Maritaina, jak i u innych personalistów, sumienie jest uniwersalnym, niejako gatunkowym miernikiem przystawalności czynu osoby do dobra.

W świetle podjętych rozważań bardziej jasne staje się osłabienie (a nawet wykluczenie) jednostkowej odpowiedzialności za moralne zło czynu, gdy sumienie ma wymiar indywidualny. Natomiast ujednorodniony stopień odpowiedzialności za czyn względem sumienia uniwersalnego prowadzi do samoregulacji poszczególnych osób w ich postępowaniu, ze względu na tę samą ocenę czynu w sumieniu. Jednostki o zindywidualizowanym sumieniu bardziej wymagają regulacji zewnętrznych (prawnych, konwencjonalnych) niż jednostki o sumieniu uniwersalnym (prawym), które wedle tego samego wzorca moralnego niejako same się względem siebie dopasowują, harmonizują we wspólnotę.

Powstaje jednak pytanie, czy w tym drugim przypadku nie ma miejsca krępowanie indywidualnej wolności, hamowanie twórczości i przekraczania rozmaitego typu barier, służącego rozwojowi? Tak lub nie; wszystko bowiem zależy od tego, jak się rozumie wolność w relacji do systemu wartości, a więc od tego, od czego zaczął się niniejszy esej:

Czy wolność OD wszelkich ograniczeń wyboru, czy wolność DO urzeczywistniania wartości (dobra)? W jakim wzajemnym splocie oba rodzaje wolności występują i jaką u podstaw przyjmuje się hierarchię wartości?

Piękną wykładnię funkcji sumienia prawego dał Jan Paweł II w encyklice Veritatis splendor (Blask prawdy). Są to złożone i trudne rozważania teologiczne, adresowane do biskupów, nie zaś bezpośrednio do wiernych, którym to biskupi mają przybliżać ich tok i wyniki. Pisząca nie jest teologiem, a więc może tylko sygnalizować niektóre ważne punkty powiązania wolności i koncepcji sumienia.

Sumienie jest pojęciem teologicznym. Jedna z jego definicji pochodzi z Listu do Rzymian św. Pawła. Powołuje się na nią Jan Paweł Ii, gdy pisze, że „sumienie w pewnym sensie stawia człowieka wobec prawa, samo stając się «świadkiem» w jego sprawie: świadkiem jego wierności lub niewierności prawu, tzn. jego istotnej prawości lub niegodziwości moralnej. (…) Sumienie składa swoje świadectwo wyłącznie wobec samej osoby. Z kolei tylko ona sama zna własną odpowiedź na głos sumienia”.

W cytacie tym termin ‘prawo’ to prawo naturalne. „[O]dnosi się ono do pierwotnej natury właściwej człowiekowi, do «natury osoby ludzkiej», którą jest sama osoba jako jedność duszy i ciała, jako jedność wszystkich jej skłonności zarówno duchowych, jak i biologicznych, oraz wszelkich innych właściwości, które są niezbędne, by mogła dążyć do swego celu”. W chrześcijaństwie prawo naturalne jest utożsamiane z prawem Bożym. Jest w swoim ogólnym zarysie powszechne (uniwersalne) i niezmienne.

W 1987 r. Jana Paweł II w lubelskiej homilii, skierowanej do kapłanów, powiedział, że „człowiek (…) rośnie przez osąd sumienia”. Jednak sama zgodność osądu moralnego czynu z wyrokiem sumienia nie oznacza, że jest ów osąd prawdziwy.

Jak to już było wskazane w eseju lipcowym „Kuriera WNET”, współcześnie zanika „nieodzowny wymóg prawdy, ustępując miejsca szczerości, autentyczności, «zgodności z samym sobą», co doprowadziło do skrajnie subiektywistycznej interpretacji osądu moralnego”. W języku codziennym wyraża się to frazą, że każdy ma swoją własną prawdę, w jednakowym stopniu godną uznania. Owszem, godną zastanowienia, pochylenia się nad nią, zrozumienia, ale nie można zgodzić się na to, aby przyznawać „sumieniu jednostki wyłączny przywilej autonomicznego określania kryteriów dobra i zła oraz zgodnego z tym działania”. Te kryteria są bowiem obiektywne i uniwersalne, gdy wynikają z prawa naturalnego.

Rozmycie klasycznego rozumienia prawdy jako zgodności sądu z rzeczywistością albo zgodności bytu z poznaniem jest przyczyną błędnego osądu sumienia. Błąd sumienia może mieć jednak dwojakie pochodzenie. Po pierwsze, przy zachowaniu dążenia do prawdy obiektywnej, człowiek oceniający czyn może nie mieć dostatecznej wiedzy i nie być tego świadom. Mimo błędu, człowiek dalej legitymuje się prawym sumieniem, choć swoim czynem powoduje niezawinione zło.

Natomiast po drugie, gdy człowiek legitymuje się błędnym sumieniem, pracującym w matrycy subiektywnie (indywidualnie) oraz dowolnie dobieranych norm i zasad, wyroki tak ukształtowanego sumienia, prowadzące do czynów złych, obarczają sprawcę winą.

Jan Paweł II podkreślał kardynalną sprzeczność w liberalistycznym pojmowaniu wolności. Z jednej oto strony wolność OD wszelkich ograniczeń jest celem samym w sobie; „czyni się z niej absolut, który ma być źródłem wartości”. Z drugiej zaś strony, w tym ujęciu wolności płynność wartości i norm nie może być powstrzymana, aby nie deabsolutyzować wolności, nie tamować procesu samoprojektowania się wolności. W ludzkiej egzystencji prowadzi to do – jak to kiedyś nazwała pisząca – zniewolenia doraźnością, tym, co tu i teraz. Stan ten rodzi zarówno patologie społeczne, jak i patologie osobowościowe – znane współczesnym socjologom i psychologom. Oba rodzaje patologii są wynikiem fałszywie rozumianej wolności tak grupowej, jak jednostkowej, wynikającej z błędnie uformowanego sumienia.

Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” znajduje się na s. 13 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Wolność a odpowiedzialność. Sumienie prawe wg Jana Pawła II” na s. 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Inicjatywa Trójmorza wchodzi w życie za pośrednictwem Funduszu Trójmorza – wykorzystamy wreszcie potencjał regionu

W koncepcji „17+1” to nie my – kraje regionu – mamy decydować o rozwoju i być jego głównymi beneficjentami, ale Chiny. Paradoksalnie to najlepszy lepszy dowód na słuszność koncepcji Trójmorza.

Jadwiga Chmielowska, Mariusz Patey, Paweł Nierada

Na początek może mógłby Pan opowiedzieć, jak powstał Fundusz Trójmorza, jakie były początki tej inicjatywy?

Historia Funduszu jest bardzo prosta. W 2017 r. w Warszawie odbywał się drugi szczyt Trójmorza – inicjatywy prezydentów Polski i Chorwacji. Obserwowaliśmy wtedy z okna naszej siedziby opustoszałą z powodów bezpieczeństwa Warszawę i zastanawialiśmy się, w jaki sposób BGK – polski bank rozwoju – mógłby włączyć się w tę inicjatywę. Ma ona wiele wymiarów, ale jej celem nadrzędnym jest rozwój naszego regionu.

Stwierdziliśmy, bazując na naszych wcześniejszych doświadczeniach międzynarodowych relacji finansowych i ekonomicznych, że bardzo dobrym narzędziem do wpisania się w Inicjatywę Trójmorza będzie właśnie utworzenie takiego funduszu. Zdecydowaliśmy, że Fundusz będzie wspierać przedsięwzięcia infrastrukturalne w trzech obszarach – infrastruktury transportowej, cyfrowej i energetycznej.

Postanowiliśmy, że zaprosimy do niego banki i instytucje rozwoju z całego regionu, uznając, że nasi odpowiednicy w pozostałych krajach najlepiej znają lokalne potrzeby. Z drugiej strony uznaliśmy, że Fundusz powinien stanowić bramę do krajów regionu.

Zasadniczą część Funduszu ma stanowić wkład od prywatnych inwestorów instytucjonalnych, którzy są zainteresowani wzrostem aktywności w regionie Trójmorza. Fundusz jest otwarty na inwestorów spoza Europy. Prowadzone są rozmowy z przedstawicielami instytucji ze Stanów Zjednoczonych, krajów azjatyckich, takich jak Japonia i Korea, czy też Australii. Cechą naszego regionu jest to, że składa się z relatywnie dużej liczby państw, ale wiele z nich jest małych. Dlatego właśnie chcieliśmy stworzyć instrument, który otworzy ten region na dodatkowe fundusze, dużych inwestorów do tej pory tutaj nieobecnych. (…)

Czym różni się Inicjatywa Trójmorza od historycznego projektu Międzymorza?

Trójmorze i Międzymorze są to całkowicie różne rzeczy, których nie należy łączyć. Międzymorze to historyczna koncepcja sojuszu na rzecz bezpieczeństwa wywodząca się wprost z I RP, która cieszyła się popularnością również w II RP. Natomiast Inicjatywa Trójmorza skupia się na wymiarze gospodarczym i powstała w 2015 r. Ma ona wykorzystywać potencjał „nowych” krajów UE, które wcześniej były zamknięte w bloku sowieckim.

Ponad 50 lat komunizmu sprawiło, że kraje te mają ogromne zapóźnienia infrastrukturalne. Bank Gospodarstwa Krajowego zlecił jednej z firm konsultingowych przeprowadzenie analizy dotyczącej potrzeb inwestycyjnych w infrastrukturę transportową, cyfrową i energetyczną. Policzono, ile pieniędzy potrzeba, by zrównać się z poziomem rozwoju krajów zachodnich UE. Te szacunki pokazały, że zapotrzebowanie wynosi nieomal 600 miliardów euro.

Te braki mają zasadnicze przełożenie na ograniczenia w naszym rozwoju. Wszyscy wiemy, jak szybko można przyjechać z Warszawy do Brukseli, natomiast podróż z Tallina do Krakowa trwa znacznie dłużej, mimo podobnej odległości. Jednocześnie nie ma żadnego obiektywnego powodu, dla którego nie powinniśmy inwestować w infrastrukturę na linii północ-południe równie intensywnie, co na linii wschód-zachód. Usunięcie wąskich gardeł, częstych na granicach między naszymi krajami, zdecydowanie poprawi szlaki komunikacyjne i handlowe. Wpłynie to znacząco na wzrost wymiany handlowej między naszymi krajami, ale także między UE a resztą świata, jak chociażby z Dalekim Wschodem.

No właśnie, jak Chiny zapatrują się na Inicjatywę Trójmorza? Wydaje się znacząca w kontekście chociażby „nowego jedwabnego szlaku”.

Chiny mają szereg własnych inicjatyw, chociażby „17+1”, które w swojej istocie gospodarczej mają bardzo podobny wymiar, jak Inicjatywa Trójmorza. Jest jednak zasadnicza różnica między nimi, bowiem w koncepcji „17+1” to nie my – kraje regionu – mamy decydować o rozwoju i być jego głównymi beneficjentami, ale Chiny. Paradoksalnie jednak wydaje mi się, że ciężko o lepszy dowód na słuszność koncepcji Trójmorza. (…)

Pierwszymi inwestorami Funduszu zostały banki: polski BGK oraz rumuński EximBank, a w radzie nadzorczej mamy już również przedstawicieli z Czech, Łotwy i Estonii.

We wrześniu 2020 r. Estonia i Łotwa przystąpiły do Funduszu również jako akcjonariusze, a podczas Szczytu Trójmorza w Tallinie kilka kolejnych krajów zapowiedziało dołączenie z konkretnymi kwotami.

Jakimi środkami będzie dysponować Fundusz w swojej dojrzałej fazie rozwoju?

Naszym celem jest, by fundusz dysponował między trzema a pięcioma miliardami euro. Brzmi to jak duża liczba, ale nie jest to wiele w kontekście prawie 600 miliardów, które byłyby niezbędne, by jedynie wyrównać poziom rozwoju między „starą” a „młodą” Unią. Podczas Szczytu Trójmorza w Tallinie ogłosiliśmy, że BGK zwiększa swoje zaangażowanie w Fundusz o 250 mln euro, by można było zrealizować większą liczbę projektów niosących długofalowe korzyści dla całego regionu. Fundusze inwestycyjne mogą zwielokrotniać swoją „siłę rażenia”, więc zebrane środki pozwolą na zainwestowanie w projekty nawet do 100 mld euro. (…)

Kreowanie wspólnych projektów, wspólnych przedsięwzięć i nawiązanie bliższej współpracy zaczyna już procentować.

Jeśli uda nam się stworzyć ekosystem ekonomiczny, który pozwoli nam wzrastać razem, wykorzystamy wreszcie potencjał, który ma nasz region. Mówimy tu o 120 milionach obywateli, ponad 30% unijnej powierzchni i prawie 20% unijnego PKB.

Rozmowę o Inicjatywie i Funduszu Trójmorza z Pawłem Nieradą – wiceprezesem BGK i członkiem rady nadzorczej Funduszu Trójmorza przeprowadzili Jadwiga Chmielowska i Mariusz Patey przy współpracy Filipa Januszewskiego.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Mariusza Pateya i Pawła Nierady pt. „Koncepcja Trójmorza staje się faktem” znajduje się na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej, Mariusza Pateya i Pawła Nierady pt. „Koncepcja Trójmorza staje się faktem” na s. 17 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Od 2007 r. trwają – bez powodzenia – starania o odbudowę przedwojennego Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego

Przytłaczająca większość mieszkańców Katowic chciałaby, aby 100 rocznicę powrotu Górnego Śląska do Polski uczcić odbudową Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego na placu Wolności w Katowicach.

Jadwiga Chmielowska

Przed wojną na placu Wolności w Katowicach stał Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego, zbudowany z powstańczych składek. Niemcy zburzyli go na początku II wojny światowej. Po wieloletnich bojach środowisk niepodległościowych, głównie KPN, z tego miejsca usunięty został Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, która na Górnym Śląsku ponuro wsławiła się mordami, gwałtami, kradzieżami, wywózką około 200. tys. górników do kopalń Związku Sowieckiego i organizacją łagrów z niemieckich obozów koncentracyjnych przekształconych w obozy NKWD i MBP!

Od 2007 r. trwają starania o odbudowę przedwojennego Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego. 26 sierpnia 2020 r. do Prezydenta Miasta Katowice zwrócili się z takim wnioskiem: Fundacja Polskie Dziedzictwo Śląska, Stowarzyszenie Represjonowani w Stanie Wojennym Reg. Śląsko-Dąbrowski, Pokolenie NZS, NZS 1980, Pokolenie, Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło z poparciem Wojewódzkiej Rady Konsultacyjnej ds. Działaczy i Osób Represjonowanych z Powodów Politycznych. (…)

Otrzymali 14 września br. kuriozalną, moim zdaniem, odpowiedź, w której czytamy m.in: „zarówno epoka pruska, jak i polskie dwudziestolecie międzywojenne, okres II wojny światowej oraz czas PRL-u pozostawiły na Placu Wolności swój ślad. Każda z wymienionych epok i towarzyszący jej pomnik stały w opozycji do poprzednich. Obecnie na terenie miasta znajduje się wiele miejsc upamiętniających Powstania Śląskie. (…) Sądzimy zatem, że budowanie kolejnego monumentu nie jest konieczne.

Warto sobie uświadomić, że sytuacja dzisiejsza jest zgoła inna niż w 1923 r., kiedy na terenie Katowic nie było zupełnie takiego upamiętnienia. Automatyczne powracanie w tym względzie do rzeczywistości sprzed II wojny światowej nie wydaje się dobrym rozwiązaniem”. Zaiste pokrętne tłumaczenie.

Może warto sprawdzić, jaki był przedwojenny projekt i jednak przywrócić Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego. To powstańcy bronili Katowic we Wrześniu. Hitler po zajęciu Katowic 4 września 1939 r. nakazał niszczenie polskości. Niemcy wysadzili Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego oraz cały gmach Muzeum Śląskiego, najnowocześniejszego obiektu tego typu w Europie. W publicznych egzekucjach i w lasach panewnickich zamordowano przeszło tysiąc obrońców miasta. Nakazano żołnierzom wermachtu pisanie wspomnień o tym, jak wkraczali do Katowic. W zamian dostawali 2 tygodnie urlopu.

Po wyzwoleniu w iście sowieckim stylu, w 1945 r. mieszkańcy Katowic na fundamentach Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego składali kwiaty. Komuniści wysadzili pozostałości po przedwojennym pomniku i wybudowano na tym miejscu pomnik Armii Radzieckiej.

Warto, by Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego był też symbolicznym grobem wszystkich Powstańców, także tych, którzy ginęli na nieludzkich ziemiach Niemiec i Rosji.

Powstańcy i ich synowie, wywożeni do obozów koncentracyjnych hitlerowskich Niemiec i sowieckiej Rosji, siłą kierowani do niewolniczej pracy w kopalniach Donbasu czy mordowani w obozach NKWD i MBP, zakładanych przez czerwonych okupantów Polski po 1945 r., często nie mają własnych grobów.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Katowice czy Katowitz, a może Stalinogród?” znajduje się na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Katowice czy Katowitz, a może Stalinogród?” na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ksiądz Tomasz Reginek (1887–1974) – gorliwy kapłan i działacz na rzecz autonomii Górnego Śląska związanej z Polską

Przyszłe Państwo Górnośląskie miało pokojowo rozwiązać konflikt polsko-niemiecki o te ziemie. Miało równo traktować wszystkie grupy językowe w dziedzinie języka, kultury i spraw socjalnych.

Stanisław Orzeł

Urodził się 7 marca 1887 r. w Dobrzeniu Wielkim jako syn rolnika Jakuba i Magdaleny z d. Gabriel. (…) Tuż przed wybuchem I wojny światowej, 18 czerwca 1914 r., przyjął święcenia kapłańskie. (…)

Gdy na Górnym Śląsku w początkach listopada 1918 r. zaczęły masowo powstawać na wzór rewolucji rosyjskiej, ale pod kontrolą nacjonalistycznej SPD, rady robotnicze i żołnierskie, które mimo swej rewolucyjnej nazwy zajmowały się głównie najpilniejszym zaopatrzeniem ludzi w żywność, przeciwdziałaniem bezrobociu, brakowi mieszkań i pieniądza, a faktycznie były samoistnie powstającymi organami górnośląskiej administracji, w skład których wchodzili rodowici Górnoślązacy.

Na czele Rady Robotniczej i Żołnierskiej w Raciborzu stanął, nie będący bynajmniej komunistą, brat księdza T. Reginka – dr Jan Reginek. W ten sposób, poprzez związki rodzinne, które dla Ślązaków zawsze były najważniejsze, pod koniec wojny ksiądz zaangażował się w ruch na rzecz autonomii społeczno-gospodarczej Górnego Śląska.

Gdy po ogłoszeniu przez socjaldemokratyczny rząd „rewolucyjnych” Niemiec 13 listopada orędzia zapowiadającego rozdział Kościoła od państwa i laicyzację szkolnictwa katolicka Centrum-Partei podjęła na Śląsku akcję antyrządową, dążąc do skupienia wokół siebie wszystkich katolików bez względu na narodowość – ks. Reginek wraz z bratem oraz przewodniczącym Rady Robotniczej w Wodzisławiu Śląskim, adwokatem, notariuszem, burmistrzem i landratem komisarycznym Rybnika, dr. Ewaldem Lataczem, przystąpił w drugiej dekadzie listopada 1918 r. do realizacji planu usamodzielnienia Górnego Śląska. (…)

Przyszłe Państwo Górnośląskie, według wydanej przez Komitet Górnośląski anonimowej niemieckojęzycznej broszury zatytułowanej Górny Śląsk – niezależne wolne państwo, której autorstwo przypisuje się T. Reginkowi – miało pokojowo rozwiązać konflikt polsko-niemiecki o te ziemie.

Na wzór wielojęzycznej Szwajcarii czy też Belgii, miało równo traktować wszystkie grupy językowe właśnie w dziedzinie języka, kultury i spraw socjalnych. Eksploatowane przez Górnoślązaków bogactwa naturalne kraju miały być wykorzystane na wyraźną poprawę bytu mieszkańców, przy nienaruszalności własności prywatnej. Miał też nastąpić swobodny rozwój Kościoła katolickiego.

Jego utworzenie – jak pisał Piotr Dobrowolski – „miało przyczynić się do lepszego rozwoju krajów Europy środkowo-południowej i rozwiązania wielu problemów społeczno-ekonomicznych na Górnym Śląsku”. Broszura nie określiła ustroju przyszłego państwa. Ewald Latacz oraz bracia Reginkowie utrzymywali wówczas ścisłe kontakty z Józefem Kożdoniem, chcąc, by niepodległe Państwo Górnośląskie objęło również Śląsk Austriacki. (…)

W 1920 r. ksiądz Reginek jako wikary parafii pw. św. Jadwigi w Królewskiej Hucie napisał jeszcze broszurę Die oberschlesische Frage (Kwestia górnośląska), w której wyłożył swoje poglądy na problem autonomii górnośląskiej. Jednak nauczony doświadczeniem emigracyjnym nieufności do Niemców, podczas kampanii plebiscytowej związał się z PKPleb. w Bytomiu.

Oprócz wspomnianej broszury opublikował też Moralność a dobroczynność ludu górnośląskiego. Po plebiscycie podjęto w Związku Górnoślązaków próbę powrotu do haseł neutralizacji Górnego Śląska, ale podczas III powstania jego działalność zamarła. Jeszcze w latach 1922–1923 na czele Związku stał J. Musioł, ale później zaprzestał działalności, a organizacja zanikła.

22 lipca 1923 r. ks. T. Reginek przejął administrację parafialną kościoła pw. św. Antoniego Padewskiego w Rybniku. Do wybuchu II wojny światowej był proboszczem parafii Matki Boskiej Bolesnej w tym mieście, gdzie dał się poznać jako sprawny reformator i organizator życia parafialnego i społecznego (był członkiem rady miasta i rady powiatu). Od 24 lutego 1931 r. ks. Reginek objął funkcję dziekana dekanatu rybnickiego.

W czasie II wojny światowej został wikariuszem generalnym biskupa polowego ks. Józefa Gawliny dla Polskich Sił Zbrojnych na Bliskim Wschodzie i Afryce. Po wojnie nie wrócił na Śląsk. Zaangażował się w opiekę nad polskimi uchodźcami poza Europą. Zamieszkał w USA. Do kraju powrócił w 1973 r. i zamieszkał w Oleśnie, gdzie zmarł 21 stycznia 1974 r. Pochowany został na cmentarzu w Dobrzeniu Wielkim.

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Wspomnienie o ks. Tomaszu Reginku” znajduje się na s. 9 i 11 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Wspomnienie o ks. Tomaszu Reginku” na s. 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Rok 1920 na Górnym Śląsku” – edukacyjny projekt wystawienniczy oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach

Wystawa IPN prezentuje w przystępny sposób sytuację polityczną na Górnym Śląsku po I wojnie światowej, która spowodowała, że Górnoślązacy nie znaleźli się w granicach odrodzonego państwa polskiego.

Renata Skoczek

Wśród licznych działań edukacyjnych prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach w ciągu dwudziestu lat działalności, projekty wystawiennicze zajmują miejsce szczególne. W ramach popularyzacji wiedzy historycznej Oddziałowe Biuro Edukacji Narodowej organizuje wystawy skierowane do szerokiego grona odbiorców, przeznaczone do prezentacji zarówno w ogólnodostępnej przestrzeni na wolnym powietrzu, jak i wewnątrz szkół oraz instytucji kultury. Odbiorcy mają możliwość zapoznać się z najnowszymi ustaleniami historyków i ciekawymi materiałami źródłowym z zasobów wielu archiwów, muzeów i bibliotek. Ekspozycje przybliżają wydarzenia z najnowszej historii Polski oraz Górnego Śląska. (…)

Ostateczne włączenie części Górnego Śląska przyznanej Polsce nastąpiło w czerwcu 1922 roku.

Ten czas obfitował na Górnym Śląsku w wiele wydarzeń, które w podręcznikach historii są traktowane marginalnie. Uczniom trudno jest zrozumieć zawiłą sytuację polityczną i międzynarodową, a rola powstań śląskich w procesie kształtowania się granic II RP także dla wielu dorosłych mieszkańców Śląska pozostaje tematem nieznanym. Lukę w edukacji szkolnej próbuje wypełnić IPN, m.in. poprzez wspomniane wystawy.

(…)Wystawę rozpoczyna data 10 stycznia 1920 roku, kiedy wszedł w życie traktat wersalski. Zgodnie z postanowieniami tego traktatu pokojowego, wojska niemieckie opuściły obszar plebiscytowy, a na ich miejsce przybyły wojska francuskie i włoskie. Z kolejnych plansz wystawy dowiadujemy się, że rządy na Górnym Śląsku objęła Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa, której zadaniem było utrzymać ład publiczny oraz przygotować i przeprowadzić plebiscyt. Podlegały jej administracja państwowa, sądy, policja i wojsko. Następnie przedstawiona jest działalność Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu z komisarzem Wojciechem Korfantym oraz jego powiatowych odpowiedników, którzy intensywnie działali na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Polski.

Dalej czytamy, że taką samą działalność na rzecz pozostawienia Górnego Śląska w Niemczech prowadził Niemiecki Komisariat Plebiscytowy z siedzibą w Katowicach, a napięte relacje między polską i niemiecką ludnością osiągnęły apogeum w sierpniu 1920 roku, kiedy wojsko polskie toczyło ciężkie walki z bolszewikami.

Niemcy, chcąc wykorzystać trudną sytuację Polski, podjęli zbrojną próbę przejęcia obszaru plebiscytowego. Jedna z plansz jest poświęcona dramatycznym wydarzeniom, które rozegrały się 17 i 18 sierpnia na ulicach Katowic i doprowadziły do śmierci znanego polskiego lekarza i działacza narodowego Andrzeja Mielęckiego, brutalnie zamordowanego przez bojówki niemieckie, oraz do zniszczenia redakcji polskich gazet i wielu lokali prowadzonych przez Polaków, w tym siedziby Polskiego Komitetu Plebiscytowego.

Wystawa w Przystanku Historia – Centrum Edukacyjnym IPN w Katowicach. Fot. OBEN IPN Katowice

Wystawa omawia przebieg II powstania śląskiego, które zakończyło się dla Polaków sukcesem w postaci rozwiązania znienawidzonej niemieckiej policji Sicherheitspolizei, zwanej Sipo, i utworzeniem polsko-niemieckiej Policji Plebiscytowej (Abstimmungspolizei, w skrócie Apo). Ekspozycja kończy się datą 30 grudnia 1920 roku, kiedy to Międzysojusznicza Komisja ogłosiła Regulamin plebiscytu na Górnym Śląsku, ale termin głosowania nadal pozostawał nieznany.

Na wystawie prezentowanych jest ponad trzydzieści fotografii, które ilustrują wspomniane wyżej wydarzenia. Niektóre ze zdjęć nigdy nie były publikowane i prezentowane są w Polsce po raz pierwszy. Zdjęcie kamienicy przy obecnej ul. Plebiscytowej 1 w Katowicach – wykonane przez reportera niemieckiej gazety „Süddeutsche Zeitung” po zdemolowaniu lokalu Polskiego Komitetu Plebiscytowego przez niemieckie bojówki w dniu 18 sierpnia 1920 roku – odnalezione zostało w zasobach jednej z brytyjskich agencji fotograficznych. Ciekawe są zdjęcia francuskich żołnierzy stacjonujących na Górnym Śląsku, pochodzące z zasobów Francuskiej Biblioteki Cyfrowej, oraz zdjęcia wykonane przez słynnego fotografa górnośląskiego Maxa Steckla, który udokumentował opuszczanie Górnego Śląska przez wojska niemieckie i wkroczenie wojsk francuskich do Katowic. Zdjęcia ze zbiorów Muzeum Czynu Powstańczego w Górze Św. Anny – Oddziału Muzeum Śląska Opolskiego ukazują polskie patriotyczne demonstracje, które masowo miały miejsce w kwietniu i maju 1920 roku.

Cały artykuł Renaty Skoczek pt. „Rok 1920 na Górnym Śląsku” znajduje się na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Renaty Skoczek pt. „Rok 1920 na Górnym Śląsku” na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie opozycji niepodległościowej/ Maria Czarnecka, „Kurier WNET” nr 77/2020

Warto przybliżyć sylwetkę człowieka, który był reprezentantem swojego pokolenia – urodzonego przed II wojną światową, któremu przyszło szybko dorosnąć w brunatnym totalitaryzmie, a potem w czerwonym.

Maria Czarnecka

Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie

Przeglądając w moim telefonie zdjęcia, natrafiłam na jedno, zrobione trzy lata temu w ogrodach Pałacu Prezydenckiego. Przypomniałam sobie spotkanie z panem Władysławem Fusem, wrocławskim działaczem Solidarności Walczącej.

W mojej pamięci zachował się upalny czerwiec 2017 roku. W pięknej scenerii oświetlonych rozgrzanym słońcem ogrodów Pałacu Prezydenckiego licznie zgromadzeni, odświętnie ubrani goście, stojąc w niewielkich grupkach, prowadzili rozmowy. W powietrzu unosiła się jeszcze podniosła atmosfera zakończonej przed chwilą oficjalnej części obchodów. Uczestnicy uroczystości oczekiwali na rozpoczęcie mniej formalnej części jubileuszu. Po chwili w ogrodach pojawili się: Gospodarz Pałacu, Prezydent Andrzej Duda, Marszałek Senior Kornel Morawiecki oraz ówczesny wicepremier, Mateusz Morawiecki.

Kilkanaście minut wcześniej w Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego miała miejsce uroczystość z okazji 35 rocznicy powstania Solidarności Walczącej. Wielu działaczy podziemia zostało odznaczonych przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę Krzyżem Wolności i Solidarności. Ponadto wielu z obecnych tam członków SW otrzymało wyemitowaną przez NBP okolicznościową monetę upamiętniającą zarówno tę rocznicę, jak i tych, którzy tworzyli Solidarność Walczącą. Zasadniczy wpływ na wygląd monety miały dwie osoby będące legendą Solidarności Walczącej: Marszałek Senior Kornel Morawiecki oraz Andrzej Kołodziej. Miałam zaszczyt uczestniczyć w kilku posiedzeniach komisji zajmującej się wyborem wizerunku numizmatu i obserwowałam, jak Kornel Morawiecki wraz z Andrzejem Kołodziejem pochylają się nad najdrobniejszym elementem projektu. Zależało im, by na małej powierzchni srebrnego krążka zawrzeć symboliczną opowieść o Solidarności Walczącej.

Po części oficjalnej wszyscy goście przeszli do ogrodów. Znajomi, którzy niejednokrotnie nie widzieli się od lat, mieli okazję do wspomnień.

Gdy obserwowałam dawnych działaczy Solidarności Walczącej, w większości ludzi w sile wieku, powróciło do mnie wspomnienie, że to właśnie przeciwko tym ludziom peerelowski generał Czesław Kiszczak rozkazał użyć „wszelkich dostępnych sił i środków”. Pomimo częstych aresztowań, pomimo intensywnych działań agentury, nigdy nie udało się rozbić ani zinfiltrować środowiska Solidarności Walczącej.

To właśnie wtedy, podczas uroczystości w Pałacu Prezydenckim poznałam pana Władysława Fusa. Elegancki, starszy pan o niewielkiej posturze podszedł do nas, zaproszonych na rocznicowe obchody rocznicowe SW dawnych działaczy Młodzieżowego Ruchu Oporu, później KPN i NZS, grzecznie przerwał naszą rozmowę z Marszałkiem Seniorem i poprosił o zrobienie zdjęcia z Kornelem Morawieckim, swoim dawnym szefem z podziemia, z którym spotkał się po wielu latach. Prośba została spełniona, a na zdjęciu obok pana Władysława i przywódcy SW znalazło się kilka osób z naszej grupy.

Uderzyła mnie pogoda ducha, jaką pan Władysław emanował. Nie ukrywał, że cieszy się z udziału w rocznicowych uroczystościach, z zaproszenia do Pałacu Prezydenckiego, z otrzymanej monety, a przede wszystkim z możliwości spotkania z legendą Solidarności Walczącej, Marszałkiem Seniorem Kornelem Morawieckim. Poprosiliśmy pana Władysława, by zechciał chociaż na chwilę dołączyć do naszego grona. Rozmowa na początku dotyczyła obchodów 35 rocznicy powstania SW. Pan Władysław przyjechał z Wrocławia wraz z grupą dawnych działaczy. Był wdzięczny za pamięć, nie krył wzruszenia z faktu, że jest mu dane gościć w Pałacu Prezydenckim, a nawet osobiście spotkać prezydenta Andrzeja Dudę. Cieszyło go ogromnie, że po tylu latach ma okazję jeszcze raz uścisnąć dłoń Kornelowi Morawieckiemu.

Uderzająca była skromność starszego pana. Pytany o okres opozycyjny, lapidarnie wspomniał jedynie, że wykonywał zadania, które mu przydzielano, a czasami podczas manifestacji zdarzyło się mu walczyć z ZOMO. Niejednokrotnie ta nierówna walka kończyła się ciężkim pobiciem. O sobie mówił niewiele.

W trakcie rozmowy głównie skupiał się na postaci Kornela Morawieckiego jako fantastycznego twórcy oraz przywódcy Solidarności Walczącej, który pomimo upływu wielu lat nadal pamięta o swoich ludziach, czego wyrazem jest chociażby ta rocznicowa uroczystość, odznaczenia i moneta. Poza tym był wdzięczny za bezpłatny transport, bo jak stwierdził, wielu osób nie byłoby stać na bilet do i z Warszawy, a poza tym nie wszystkim zdrowie pozwalało na podróż pociągiem.

Pan Władysław podziękował nam za rozmowę i wrócił do swoich znajomych. Zaintrygował mnie ten pogodny, miły mężczyzna. Jeden z tysięcy bezimiennych bohaterów, którzy będąc świadomi grożących im represji, walczyli, wierząc w upadek komuny w Polsce. Po tym spotkaniu powróciłam wspomnieniami do lat 80., kiedy to w jedynej telewizji, w jedynie „słusznym” programie informacyjnym niejednokrotnie spiker z oburzeniem informował o zamieszkach lub strajkach we Wrocławiu, wywoływanych przez wrogie społeczeństwu socjalistycznemu elementy, czyli przez Solidarność Walczącą.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji zapytałam Artura Adamskiego – chodzącą encyklopedię SW, dawnego wrocławskiego opozycjonistę z Solidarności Walczącej oraz bliskiego współpracownika Kornela Morawieckiego – o pana Władysława. Usłyszałam fascynującą opowieść o człowieku, który w latach młodości uprawiał wiele dyscyplin sportowych, z których boks zahartował go najbardziej na resztę życia. Pan Fus związał się z SW i często uczestniczył w ulicznych demonstracjach, podczas których był celem zomowskich pałek.

Podczas jednej z manifestacji, zorganizowanej po aresztowaniu Kornela Morawieckiego, funkcjonariusze SB zrzucili pana Władysława z dachu budynku, na którym stał z rozwiniętym transparentem: „Uwolnić Kornela”. Ten mężczyzna o niezbyt rosłej posturze miał niesamowitą siłę, dzięki której wychodził obronną ręką z opresji i wracał do zdrowia.

Myślę, że warto przybliżyć sylwetkę człowieka, który może być reprezentantem swojego pokolenia – ludzi urodzonych przed II wojną światową, którym przyszło szybko dorosnąć w brunatnym totalitaryzmie, a następnie żyć w czerwonym.

Pan Władysław Fus urodził się 11 grudnia 1930 r. w Żołyni w powiecie łańcuckim, w województwie lwowskim. Niewielką miejscowość, która w latach 20. XX wieku utraciła prawa miejskie, zamieszkiwała wielokulturowa społeczność, gdzie – oprócz mieszkańców pochodzenia polskiego – najliczniejszą grupę stanowili Żydzi. Pan Władysław we wspomnieniach utrwalonych w Cyfrowej Bibliotece Multimedialnej Edukacja, opowiadając o swoich zabawach z żydowskimi kolegami, interesach prowadzonych przez swojego ojca z żydowskimi kontrahentami, o codziennej koegzystencji przedstawicieli różnych grup etnicznych „odczarowuje” coraz częściej propagowany w niektórych środowiskach mit hermetycznego polskiego społeczeństwa. To beztroskie życie małego chłopca zostało brutalnie przerwane 1 września 1939 roku. Zniknął nagle znany, bezpieczny świat, a kolejne lata przyniosły strach, ubóstwo, wręcz głód. Ojciec podjął walkę z okupantem, więc Władysław musiał pomagać matce utrzymać rodzinę. Tym bardziej, że jeden ze starszych braci został wywieziony na roboty do Niemiec.

Koniec wojny nie oznaczał końca trudnej sytuacji życiowej rodziny Fusów. Po ukończeniu drugiej klasy gimnazjum w 1948 roku pan Władysław zdecydował się dołączyć do brata, który w wyniku wojennej zawieruchy osiadł we Wrocławiu. Całe dnie wypełniała praca w fabryce sztucznego jedwabiu i szkoła. Pomimo zapewnionych w zakładowej stołówce posiłków, głód, który był zmorą podczas okupacji, nadal towarzyszył młodemu człowiekowi. Oprócz głodu były też problemy mieszkaniowe. Niespokojny duch pana Władysława popchnął go w stronę sportu. Uprawiał różne dyscypliny, jednak największe sukcesy osiągnął w boksie.

Życie się toczyło. Praca, sport, założenie rodziny, wspieranie najbliższych. Mała stabilizacja nie przesłoniła oglądu sytuacji w kraju. Niespokojny duch nie pozwolił osiąść na laurach. Pomimo nadszarpniętego wypadkiem w pracy zdrowia i przejścia z tego powodu na rentę, włączył się w tworzenie Solidarności we wrocławskich zakładach pracy. A później nastał 13 grudnia 1981 r. i… pan Władysław nadal działał.

W swojej opowieści mówił: „Nie ma we Wrocławiu komisariatu, gdzie bym nie siedział”. Po chwili dodał: „To, co przeżyłem w stanie wojennym, to tylko dzięki Bogu”. A przeżył niemało. Jako członek grupy tzw. zadymiarzy, był traktowany przez esbeków według „specjalnych” procedur.

Podczas zatrzymań zimą został osadzony w celi bez szyb w oknach, bity, zdarzyło się, do utraty przytomności na trzy dni. Zahartowany przez boks i wzmocniony wiarą, nie poddawał się. Trauma głodu nie powstrzymała go od wzięciu udziału w głodówce w 1985 r. w Krakowie-Bieżanowie. Miał uczestniczyć w proteście siedem dni, jednak z powodu braku chętnych i z konieczności kontynuacji strajku głodował o dwa dni dłużej. Wówczas poznał Annę Walentynowicz, z którą przegadał wiele godzin. Anna ukazała mu Solidarność przez wiele nieznanych większości Polaków faktów dotyczących działaczy solidarnościowego podziemia. Znajomość z Anną Walentynowicz przetrwała długie lata. Znamienna jest wypowiedź pana Władysława: „Wałęsa? Już myślałem, że jestem tam, gdzie trzeba. Gdy głodowałem w Bieżanowie w 1985 roku, dopiero Anna Walentynowicz otworzyła mi oczy”.

Później działalność w Solidarności Walczącej i znów grupa „zadymiarzy”, i znów zatrzymania, i znów pobicia – stąd taka doskonała znajomość lokalizacji wrocławskich komisariatów. Pytany o swój patriotyzm, odpowiedział krótko, bez patosu: „To się nie wzięło samo z siebie. Miałem przedobrego ojca. On mnie tego nauczył”. Pan Władysław nie krył przywiązania do swojej małej ojczyzny, z której pochodził. Lokalny patriotyzm przewija się w cyfrowym zapisie jego opowieści o Żołyni, jaką zapamiętał z dzieciństwa, jak i o Żołyni dzisiaj.

Ciekawa jest opinia pana Władysława o bieżącej sytuacji w Polsce. O wyborach 2015 r. powiedział: „Uważam to za cud boży. Ja i moi znajomi prosiliśmy o wygraną”.

„Pan Bóg dał nam tyle, że nawet nie marzyliśmy. Jak nie pociągniemy tego, zaniechamy, to Polska nie odzyska tego, co teraz jest, za 200 lat”. Powiedział to człowiek, którego emerytura była zdecydowanie niższa niż dwa tysiące złotych. A i tak pan Władysław uważał, że to dużo i ta kwota zapewnia mu wygodne i dostatnie życie.

Gdy go poznałam, był emerytem, mieszkał w jednym z najdłuższych w Polsce bloku na wrocławskim osiedlu.

Pan Władysław Fus zmarł 7 kwietnia 2019 roku. Został pochowany na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu (pole 124, 4 rząd od pola 125).

Tadeusz Piątek, do którego zadzwoniłam, by porozmawiać o panu Władysławie, podkreślił niesamowitą pogodę ducha naszego bohatera oraz jego radość życia.

Ostatnio świat oszalał na punkcie różnego rodzaju wyzwań, które czasami, według założeń pomysłodawców, mają służyć zbożnym celom. Oglądając te „akty odwagi”, warto przypomnieć sobie o naszych rodzicach, dziadkach, krewnych, którzy przed laty zaznali, co to głód i chłód. Pokonywanie zasp śnieżnych i brodzenie w błocie w drewniakach, które nie zabezpieczały przed zimnem i wilgocią, nie zapewniały stopom komfortu równego goretexowi, było wyzwaniem, przed którym każdego dnia stawali ci, których dzieciństwo i młodość przypadły na lata okupacji i czas powojenny. Każdy z nas popełnił „grzech” marudzenia przy jedzeniu, siedząc za stołem u dziadków. Czy pomyśleliśmy, że oni niejednokrotnie marzyli o tym, by najeść się do syta?

Popkultura codziennie podsuwa nam bohaterów stworzonych w większości przez hollywoodzkich scenarzystów. Niezniszczalni, a jednocześnie nierealni, niezasłużenie zajmują miejsce w zbiorowej wyobraźni widzów. Zapominamy o tym, że prawdziwi bohaterowie są wśród nas.

Może nie tak atrakcyjni, jak ci stworzeni w studiach filmowych, nie mieszczący się w kanonie estetyki wyznaczonym przez celebrytów. Często już pozbawieni zdrowia i sprawności fizycznej, z naznaczoną zmarszczkami twarzą. Ale ich historie są prawdziwe i świadczą o prawdziwym bohaterstwie.

Zastanawiam się, ilu jest takich bezimiennych bohaterów, których młodość, a co za tym idzie najlepsze lata aktywności zawodowej przypadły na czasy komuny. W wielu przypadkach zaangażowanie w działalność opozycyjną kosztowało utratę pracy i trudności ze znalezieniem nowej. Podejmowali się zajęć poniżej kwalifikacji, w dodatku za marne grosze, często pracując na czarno. A później nadszedł 1989 rok i realizacja planu L. Balcerowicza, (przygotowanego w oparciu o eksperymentalne założenia J. Sachsa), który doprowadził do upadku wielu zakładów pracy i bezrobocia. Prywatyzacja przeprowadzona pod kierownictwem J. Lewandowskiego dokończyła dzieła.

Dla bezimiennych bohaterów po raz kolejny nadszedł trudny czas – lat 90.; znów trzeba było walczyć, ale tym razem o pracę, która pozwoliłaby opłacić rachunki i dotrwać do emerytury. W wolnorynkowej rzeczywistości nie było dla nich miejsca. Zakłady pracy, z którymi byli związani, upadały, były planowo likwidowane, prywatyzowane lub sprzedawane. A w nowych firmach, korporacjach nie było dla nich miejsca, bo – jak pamiętamy – lata 90. to rynek pracodawcy, często z obcym kapitałem, poszukującego młodych, dynamicznych, elastycznych, wykształconych, którzy wiele zniosą dla kolejnego punktu w CV. Bezimienni bohaterowie nie wpisywali się w ten obraz. Z pewnością nie do pojęcia były dla nich te realia, tym bardziej, że beneficjenci komuny stali się jednocześnie beneficjentami okrągłostołowych zmian.

Nawet dzisiaj, po tylu latach, trudno zrozumieć system, który umożliwił dawnym funkcjonariuszom PZPR i służb bezpieczeństwa brylowanie w świecie polityki i biznesu.

Lata 90. to czas, kiedy bezimienni bohaterowie zaczęli osiągać wiek emerytalny. Wówczas okazało się, że ich staż pracy jest krótki, a zgromadzone na indywidualnym koncie emerytalnym środki nie zapewniają godziwego miesięcznego uposażenia. Niełatwo było pogodzić reguły systemu emerytalnego obowiązujące w gospodarce socjalistycznej z nowym systemem gospodarki wolnorynkowej. Ta mieszanka okazała się bolesnym eksperymentem dla rzeszy ludzi takich, jak pan Władysław. Dlatego niezrozumiałe dla mnie jest negowanie przyznawania emerytom dodatkowych świadczeń w postaci trzynastej i czternastej emerytury, szczególnie gdy czynią to osoby w dobrej sytuacji materialnej. Ale najdziwniejsza, oburzająca, a wręcz nieetyczna w mojej opinii jest sytuacja, gdy byli członkowie PZPR, nadal utrzymujący się na powierzchni życia publicznego, a co za tym idzie – bez kłopotów materialnych, nazywają to dodatkowe świadczenie kupowaniem wyborcy.

Myślę, że na barkach młodszej generacji opozycjonistów spoczywa odpowiedzialność za pamięć o starszych kolegach, którzy uczyli nas konspiracyjnego abecadła, służyli pomocą i radą. Warto przypomnieć sobie adresy, pod które przekazywaliśmy informacje, bibułę… Może w tych mieszkaniach czekają starsi ludzie pozostawieni sami sobie.

Oni nie wiedzą, gdzie się zgłosić, by otrzymać legitymację kombatanta, która umożliwi im korzystanie z opieki medycznej bez kolejki. Nie są zapraszani na świąteczne spotkania. Żyją w skromnych warunkach, za skromną emeryturę lub rentę. Pomóżmy im wydobyć się z niepamięci.

Cały Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie” znajduje się na s. 14 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie” na s. 14 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Postkobieca rewolucja październikowa – wydanie polskie, z zewnątrz wspierane/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 77/2020

Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy pokazały, że rzekome kobiety będące w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza.

Piotr Sutowicz

Rewolucja październikowa

W czasach komunizmu rocznica rewolucji październikowej w Rosji była obchodzona niezwykle hucznie. Nie miała, co prawda, rangi święta państwowego, co nakazywało obywatelom iść do pracy, a uczniom do szkół. Ci ostatni bywali tam w tym listopadowym – zaraz przypomnę dlaczego – dniu po to, by uczestniczyć w okolicznościowych akademiach, na których recytowano stosowne wiersze radzieckich i polskich komunistycznych poetów, tudzież śpiewano pieśni i piosenki rzekomo rewolucyjne. Sam byłem, widziałem, pamiętam. Mnie też kazano śpiewać i recytować. Szczególnie jakoś zapamiętał mi się stosowny okolicznościowy wierszyk Władysława Broniewskiego, zaczynający się od słów: „Kłaniam się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku: radzieckiej sprawie, sprawie ludzkiej, robotnikom, chłopom i wojsku”.

Co do samej rocznicy, obchodzona była u nas 7 listopada, chociaż przez cały tydzień, w którym wypadała, organizowano jakieś imprezy towarzyszące, akademie, spektakle, w telewizji puszczano stosowne okolicznościowe filmy, zarówno dokumentalne, jak i fabularne, a w ramach teatru telewizji zdarzały się premierowe spektakle o Leninie. Starszym przypominać nie trzeba, a może… W końcu odzwyczailiśmy się od kalendarza juliańskiego i niezbędnej dla nas, łacinników, wiedzy, że kiedy w Rosji, obojętnie czy carskiej, komunistycznej, czy obecnej, jest jeszcze październik, my cieszymy się listopadem. Komuniści w Polsce, organizując swoje obchody, mieli z tym niejaki problem. Otóż 7 listopada dzieli od jedenastego tylko kilka dni, a jak się domyślamy, w tym drugim dniu obchodów żadnych robić nie należało. Co prawda, od czasu do czasu pojawiały się narracje w rodzaju „wpływ rewolucji październikowej na niepodległość Polski”, ale to był margines. Generalnie było jak z pierwszym maja: flagi, zarówno biało-czerwone, jak i te całkiem czerwone, mogły wisieć właśnie w tym dniu, ewentualnie drugiego do południa, ale w żadnym wypadku nie mogły pozostać do trzeciego.

Po co takie „popeerelowe” październikowe reminiscencje?

Ano, przypomniało mi się o nieboszczce sowieckiej rewolucji przy okazji naszej rodzimej. Ta wybuchła mniej więcej w tym samym czasie co sowiecka, tyle że w naszym czasie. Jej celem też było i chyba jest zniszczenie starego świata, i też na pewno stoi za nią zagraniczna propaganda, kapitał i polityka. Analogie są coś zanadto ewidentne, by z czystym sumieniem powiedzieć, że jako państwo i społeczeństwo nie za wiele nauczyliśmy się od historii.

Kobiety jako siła napędowa rewolucji

Proletariaty, będące siłą napędową rewolucji, mogą być różne: ten klasyczny, znany z rewolucji komunistycznych z przeszłości, lub nowy – zastępczy. Do rewolucji można zagnać np. aryjską większość przeciwko semickiej mniejszości – chociaż to też jest melodia przebrzmiała – młodzież, która wystąpi przeciwko starym, można do tego użyć ludzi z tzw. ruchu LGBT, ale można i kobiety przeciwko… no właśnie, czemu? Wmówić kobietom, że ich wrogami są mężczyźni, którzy nie chcą aborcji, jest hasłem chwytliwym, ale na dłuższą metę trudnym do utrzymania. We wszelkich protestach feministycznych i proaborcyjnych mężczyźni również uczestniczą. Można, co prawda, powiedzieć, że pełnią rolę, jaką w klasycznej interpretacji marksizmu państwowego okresu PRL pełniła tzw. postępowa inteligencja, która nie była klasą pracującą miast i wsi, ale za to ją wspierała i wraz z nią budowała socjalizm, a potem pewnie to samo miała robić z komunizmem. Niemniej wroga trzeba zdefiniować jakoś inaczej. Mężczyzna nadaje się do tej roli wtedy, gdy jest katolikiem albo żyje we własnej rodzinie, którą kocha. Źle, jeśli ma dziecko niepełnosprawne, bo nie można mu nic zarzucić. Wtedy można powiedzieć, że jest wsteczny, opresyjny, sprzyja pedofilom w sutannach i do tego zmanipulował bądź zmusił swoja żonę (partnerkę) do cierpień związanych z urodzeniem chorego „płodu”, bo do tego sprowadzała się początkowa retoryka postkobiecej rewolucji.

Później wszakże, jak w każdej rewolucji, hasła się radykalizowały. Po jakimś czasie trudno je było jednoznacznie zracjonalizować, trudno też podejrzewać, by stały za nimi autentycznie bojące się urodzenia ciężko chorego dziecka panie. Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy, które wtargnęły w przestrzeń publiczną, czyniąc przedmiotem wrogości wszystkich dookoła, łącznie z tymi, którzy odmawiali różaniec, pokazało jedno: rzekome kobiety będące, w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza, która – i tu znowu cytat – „wyrażała swój słuszny gniew”.

Od początku wiadomo, że nie o kobiety tu szło. Tak jak nikogo z twórców tej kampanii nie obchodzi ich prawo wyboru do urodzenia chorego dziecka. Co najwyżej może chodzić o nieskrępowaną możliwość dokonywania aborcji, choć trzeba zaznaczyć, że jest to tylko jeden z celów rewolucji.

Ona

Ta rewolucja, gdybyśmy ją uosobili, chce tego co zwykle: zburzenia porządku i zastąpienia go innym ładem, czy raczej przeciwieństwem ładu. O to chodziło kiedyś bolszewikom, nazistom, ale i ruchom kontrkulturowym, Pol Potowi, aktywistom LGBT i tak dalej. Po prostu nadarzyła się okazja i wykorzystano ją maksymalnie, zarządzając irracjonalnym strachem przed zniewoleniem rzekomo serwowanym przez rząd i Kościół.

Rewolucja jest najczęściej ładnie opakowana. Na pudełku napisane jest „wolność”, a jej się generalnie chce. Niestety w dzisiejszym ponowoczesnym świecie to pojęcie sprowadza się do zwykłej anarchii, wynikającej ze słynnego „róbta co chceta”. Jedni w związku z tym chcą ćpać i prawa do ćpania się domagają, drudzy chcą afirmacji swoich odmiennych od większościowych postaw seksualnych czy ogólnie obyczajowych. Im bardziej coś jest dziwne, im trudniejsze do estetycznej czy moralnej akceptacji, tym jaskrawiej się eksponuje. Jeszcze inni nie wiedzą, czego chcą, ale – chcą.

Wszystko, co tu piszę, jest pewną oczywistością, widzieliśmy to w mediach, zarówno tych starego typu, jak i nowszych, tzw. społecznościowych. Tam też można było najbardziej jaskrawo zobaczyć falę nienawiści do świata, jaka wylewała się spod palców piszących na klawiaturach. Pogardę tę widać było na zdjęciach i filmikach.

Obrazki te nie są taką znowu nowością, w Polsce też mieliśmy przygrywki do tego, co się działo. Do nich należy zaliczyć wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu sprzed 10 lat, ale też ekscesy z lata tego roku, których symbolem stał się facet drapiący się publicznie po jajkach (przepraszam za słowa, ale to tylko opis tego, co i tak wszyscy widzieli). Takie zachowania są stare jak świat. Objawy dekadencji w takiej postaci towarzyszyły wszystkim rewolucjom rozwalającym zastany porządek. Tak było w rewolucji francuskiej czy towarzyszyło przewrotowi komunistycznemu w Hiszpanii w latach trzydziestych; o bolszewikach w tym tekście napisałem już wystarczająco wiele.

Gdybyśmy weszli głębiej w historię, to być może trzeba by sobie zadać pytanie: czy dekadencja jest narzędziem rewolucji, czy też odwrotnie, istnieje sama z siebie i ją tylko wykorzystuje? Dekadencki Rzym na przełomie starożytności i średniowiecza upadł pod naporem barbarzyńców, ale nie był przecież ich dziełem.

Pewnie prawda leży pośrodku, niemniej jestem zdania, że pewne zjawiska występujące samoistnie są z zewnątrz wspierane.

Jedno jest pewne. To nowe, które idzie, nie jest propozycją nowej organizacji życia społecznego, to prosta droga do jego dezorganizacji. Zakłócanie możliwości przemieszczania się ludzi, organizacji gospodarki, a przy okazji zaburzanie funkcjonowania łańcucha dostaw, który w czasie medialno-politycznej pandemii i tak był zakłócony, ma służyć jednemu: obaleniu władzy.

Cui bono?

W tym miejscu trzeba zadać to stare prawnicze, choć może również polityczne pytanie: Kto tak naprawdę na rozróbie w Polsce korzysta? Po pierwsze ci, którzy chcą zmiany władzy w Polsce. Na pewno do tej grupy zaliczają się wszelkie globalne ośrodki lewicy, ogromnie możne i w takim samym stopniu bogate. Zmiana władzy czy wręcz anarchizacja życia w Polsce może też być na rękę różnym ośrodkom siły, globalnym jak i regionalnym. Na pewno za PiS-em nie przepadają Niemcy, którzy mimo przeprowadzonej denazyfikacji i wizualnym pozbyciu się atrybutów mocarstwowości nie porzucili swych marzeń o panowaniu na wschodzie. Nie chodzi o to, że partia ta w swym programie czy gospodarczych przedsięwzięciach jest jakoś szczególnie antyniemiecka, ale w dyskursie wewnętrznym na pewno na taką się kreuje. Jeśli chodzi o konkrety, to prawdopodobnie bardzo irytuje naszych zachodnich sąsiadów blokowanie możliwości dokończenia budowy rurociągu Nord Stream 2, która to blokada identyfikowana jest z polsko-amerykańską zmową. Poza tym polityka niemiecka, tak na użytek wewnętrzny, jak i na eksport, zdaje się być mocno lewicowa i lewicowość wspiera, z wyjątkiem sytuacji, w której zagrożone są czysto niemieckie interesy. Z jednej strony jest to dość dziwaczny balans, z drugiej jednak trudno go krytykować, gdyż do tej pory przynosił temu krajowi i jego narodowemu kapitałowi zdecydowane korzyści.

Skoro wymieniłem ów fatalny rurociąg i jego beneficjentów, to trzeba uczciwie przyznać, że Rosja też nie przepada za władzą w Polsce, którą może obarczać kilkoma swoimi międzynarodowymi porażkami, a kwestia wydarzeń smoleńskich z kwietnia 2010 roku zdaje się być ciągle niezabliźnioną politycznie raną. Poza tym pamiętajmy, że dla części rosyjskich polityków Polska jest bliską zagranicą, która winna być objęta strefą wpływów.

Oba ośrodki na pewno starają się mieć wpływ na media i propagandę. Bez wątpienia dysponują tu swoimi narzędziami.

Nie przypadkiem ekolodzy w Polsce nie protestują przeciwko budowie gazociągu czy ściekom w Wiśle, ale przeciw przekopowi Mierzei Wiślanej

To już jest oczywiście tylko jeden, stosunkowo mały przykład. Na pewno można jeszcze dla ilustracji dodać znaną wypowiedź lewicowego polityka, obecnie prezydenta stolicy, który kwestionował konieczność budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego wobec istnienia eleganckiego lotniska w Berlinie. Nietrudno odnieść wrażenie, że wojna światopoglądowa, jaka obecnie się u nas rozpętała, może mieć korzenie geopolityczne.

Na arenie międzynarodowej Polska jest sojusznikiem, o ile nie wasalem Stanów Zjednoczonych. Wydaje się więc, że tam nie znajdziemy chętnych do destabilizowania sytuacji. Twierdzenie takie jest jednak naiwnością. W USA też trwa spór polityczny o podłożu ideologicznym i ma on swe odzwierciedlenie w koncepcjach polityki zagranicznej. Było to widać w trakcie kampanii prezydenckiej i na pewno będzie widoczne w późniejszym czasie. Polityka USA wobec Polski jest wyraźnie niekonsekwentna. Z jednej strony mamy wypowiedzi Donalda Trumpa o tym, jak jesteśmy ważni, z drugiej – połajanki pani ambasador mówiącej o tym, że stoimy po złej stronie historii. Może to być zaplanowana strategia, zabawa w dobrego i złego glinę, trudno powiedzieć. Nie należy zapominać, że w Stanach Zjednoczonych są różne globalne ośrodki finansowe, także te rewolucyjne, co każe nam brać pod uwagę, że i stamtąd może płynąć bezpośrednia inspiracja i pieniądze dla potencjalnej rewolucji w Polsce.

Wszystkie te wymienione przeze mnie powierzchownie możliwości łączy nacisk światopoglądowy, jakby niezależny od geopolityki; albo inaczej: światopogląd staje się narzędziem walki geopolitycznej. Tak już w historii bywało. Przecież panowanie komunizmu w Polsce wiązało się z przynależnością naszych ziem do określonego bloku geopolitycznego.

Zmiana oblicza światopoglądowego Polski jest na rękę podmiotom na pozór nie mającym ze sobą wiele wspólnego. Wspierają one różne grupy nacisku, które przypadkiem, albo i nie przypadkiem, spotkały się przy okazji rewolucji październikowej.

Dlaczego?

Czy to można było przewidzieć? Trudno powiedzieć. Przynajmniej z mojej perspektywy skala zjawiska każe przypuszczać, że wybuch został gdzieś przygotowany i zorganizowany. To, że nie było go widać na poziomie mediów, to nic dziwnego, ale czy na pewno nie wiedziały o tym służby? Wydaje się to rzeczą dziwną. Możemy mieć do czynienia z kilkoma możliwościami: albo służby wiedziały i sprzyjały nowemu ruchowi, w sensie – nie są lojalne wobec rządzących w Polsce, albo wiedziały i rzecz całą koordynowały, co daje pole do różnych domysłów, które na razie pozostawię na boku, albo nie wiedziały, co oznacza, że nasze państwo, mimo rządowych deklaracji, jest w stanie opłakanym. Ponieważ nie jestem władny tej kwestii rozstrzygnąć, zajmę się czym innym: dlaczego grunt pod protesty był tak podatny?

Otóż przede wszystkim mogliśmy jasno zobaczyć efekty kilku dziesiątek lat działalności systemu szkolno-wychowawczego i pracy mediów liberalnych i lewackich. To, że protesty tak masowo poparła młodzież, oznacza też kompletną klęskę np. katechezy szkolnej i wszystkich modeli i programów duszpasterskich. Oczywiście mam tu na myśli ich wymiar społeczny i nie odnoszę się do indywidualnego nawrócenia określonych ludzi.

Niestety poległo zupełnie wychowanie patriotyczne oparte na historii. Młodzież, która przeszłości nie zna i znać nie chce, jest gotowa na wszystko i podatna na każdy głos namawiający ją do najbardziej szkodliwych działań. Nie jest to oczywiście zjawisko wyłącznie polskie.

Pisze o tym choćby Papież Franciszek w swej ostatniej encyklice Fratelli tutti jako o problemie globalnym. Być może jest to kolejna podpowiedź pozwalająca nam poszukiwać źródła rewolucji w bezdusznym, globalnym kapitalizmie, bawiącym się ideologiami i wykorzystującym je do swoich egoistyczno-finansowych celów. Jest to więcej niż prawdopodobne. Najprawdopodobniej Papież wie, o czym pisze. To z powodu tego zagrożenia nawołuje on do powrotu do wartości narodowych osadzonych właśnie w historii, tyle tylko, że jego też upolityczniono i wsadzono do wora z ekologami i różnymi dziwakami.

Ta ostatnia konstatacja oczywiście nie na wiele nam się przyda. Stracone lata bardzo trudno będzie odrobić, o ile w ogóle okaże się to możliwe. Kolejne miesiące coraz bardziej ukażą nam przesunięcie dyskursu społecznego na lewo, w stronę anarchizacji, a to bardzo szybko może się skończyć narodową katastrofą. Ponieważ przedział pomiędzy dniem, kiedy piszę ten tekst, a dotarciem tych słów do czytelnika dzieli spora przepaść czasowa, to być może, że ta oto moje projekcja już się zrealizowała.

Wracając na koniec do mojego wstępu poświęconego recepcji obchodów rocznicy rewolucji październikowej w okresie mojego dzieciństwa: przyszedłem na świat i dorastałem w czasie i na obszarze, gdzie obowiązującą narracją była ta o determinującej roli walki klas w historii. W Polsce była ona wręcz zadekretowana prawnie. Na szczęście to się skończyło, ponieważ mało kto w nią wierzył, a jeśli nawet tacy byli, to większość tej wiary nie podzielała. Zapewne częściowo był to niezawiniony sukces szkoły, gdzie sztuczność państwowych obchodów budziła raczej politowanie bądź opór zamiast akceptacji.

Niestety lata mijają i sytuacja się odwróciła. Być może wielkimi krokami zbliżamy się do rzeczywistości, w której walka klas stanie się praktyką życia. Oby nie.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” znajduje się na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Policja przegrała proces przeciw księdzu. Sąd uniewinnił kapłana od zarzutu niepilnowania liczby wiernych w kościele

Kapłanowi Archidiecezji Przemyskiej Policja postawiła zarzut, że nie dopilnował, aby na odprawianej przez niego Mszy św. była obecna liczba osób zgodna z przepisami związanymi ze stanem pandemii.

Ryszard Skotniczny

Zdaniem Policji to ksiądz, nawet w trakcie odprawiania Mszy św., ma pilnować, ile osób pojawia się w kościele.

Stowarzyszenie Europa Tradycja zwołało w tej sprawie 14 października w Krośnie konferencję prasową przed kościołem oo. Kapucynów przy pl. Konstytucji 3 Maja. Stowarzyszenie wystosowało również apel do parlamentarzystów regionu Podkarpacia o przeciwdziałanie rozporządzeniom łamiącym konkordat i mającym znamiona prześladowania katolików i Kościoła. Objęło także kapłana opieką prawną. Przed sądem reprezentował go związany ze Stowarzyszeniem mec. Ludwik Skurzak.

19 października 2020 roku w leżajskim Sądzie Rejonowym odbyła się rozprawa. Sąd uniewinnił księdza od zarzutów stawianych przez Policję.

Na rozprawę nie stawił się oskarżyciel, czyli Policja. Nieobecny był także ksiądz. Obrona wnosiła, by oskarżyciel został wezwany na rozprawę i uzasadnił, dlaczego uważa, iż przepis mówiący o obowiązku zapewnienia nieprzekraczania ilości osób obecnych w kościele ma spoczywać na księdzu, który odprawia Mszę.

Jak wywodził adwokat, przepis nie precyzuje tego – jednak nie sposób uznać, iż jest to obowiązek powszechny, czyli że spoczywa na każdej osobie. Oznaczałoby to bowiem, że każdy, kto wchodzi do kościoła, ma obowiązek policzyć obecnych, a jeśli jest ich zbyt wielu, powinien sam wyprosić się z kościoła.

Podobnie nie można uznać, że ma to robić ksiądz, który odprawia Mszę – jak domaga się tego Policja w postawionym zarzucie. Biorąc pod uwagę, iż czynność polegająca na nakazywaniu komuś opuszczenia jakiegoś miejsca obejmuje działania władcze, należy dojść do wniosku, że w gruncie rzeczy odpowiedzialność za realizację tak zapisanego prawa obciąża właśnie Policję, a więc Policja oskarżyła kapłana o niedopełnienie obowiązku, który spoczywa na niej samej.

Obrona powoływała się przede wszystkim na argumentację, która wcześniej doprowadziła sądy (np. słynny wyrok sądu w Kościanie) do wniosku, iż na podstawie obowiązujących rozporządzeń nie można karać, ze względu na brak właściwego umocowania przepisów w ustawie, a w szczególności ze względu na ich sprzeczność z Konstytucją. W tej sprawie dodatkowo chodzi również o niemożliwość uzgodnienia rozporządzenia z umową międzynarodową – konkordatem.

Sąd podzielił takie stanowisko. W obszernym ustnym uzasadnieniu wskazał na ewidentne defekty rozporządzenia, które nie ma właściwego umocowania w ustawie, jak i na wątpliwości konstytucyjne.

W szczególności Sąd wskazał na rangę praw wolności religijnych i konieczność jasnego stanowienia prawa, które wkracza w tak wrażliwe obszary. Sąd podkreślił, iż zgodnie z art. 235 Konstytucji, takie ograniczenia mogą być stanowione przepisami rangi ustawowej, i to raczej w ramach stanów nadzwyczajnych, nie w rozporządzeniu, a na taki akt prawny powoływała się Policja, stawiając zarzut księdzu.

Stowarzyszenie Europa Tradycja składa podziękowania Panu Mecenasowi Ludwikowi Skurzakowi za objęcie w imieniu Stowarzyszenia opieka prawną i reprezentowanie księdza przed Sądem Rejonowym w Leżajsku.

Ryszard Skotniczny jest prezesem Stowarzyszenia Europa Tradycja.

Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Policja przegrała z księdzem” znajduje się na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Policja przegrała z księdzem” na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Życzliwym kibicom chińskiego postępu gospodarczego umykają chyba ogromne naruszenia prawa w Państwie Środka

Biorąc pod uwagę to, co KPCh czyniła przez dekady, stanowi ona dziś największe zagrożenie dla ludzkości. Obecne represje w Chinach są niepokojące, ale może jest to najczarniejsza godzina przed świtem.

Peter Zhang

Chiny są sygnatariuszem Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i stałym członkiem potężnej Rady Bezpieczeństwa ONZ. Z biegiem lat wydaje się, że ONZ i społeczność międzynarodowa przyzwyczaiły się do rozszalałego łamania praw człowieka przez komunistyczny reżim, a może wręcz na nie zobojętniały. W listopadzie 2018 r. Rada Praw Człowieka ONZ, z której członkostwa zrezygnowały Stany Zjednoczone, ponownie przyznała miejsce Chinom. Według artykułu opublikowanego w „The Guardian” Julie de Rivero z Human Rights Watch uważa wybranie Chin za „niepokojące z dwóch powodów. Jednym z nich są ich akta dotyczące praw człowieka w Chinach – członkowie rady mają spełniać w tym zakresie najwyższe standardy. Po drugie są oni całkowicie negatywnymi graczami wewnątrz rady, ponieważ odrzucają wszelkie inicjatywy, jakie wiązałyby się z odpowiedzialnością państw za łamanie praw człowieka”.

W dzisiejszych czasach rządy żelaznej ręki zaczynają panować w coraz większej liczbie kampusów uniwersyteckich w Chinach. Działacze studenccy, którzy ostatnio zabiegali o prawa pracownicze, otrzymali surową reprymendę, a niektórzy „zaginęli” za sprawą lokalnych służb bezpieczeństwa. Uniwersytetem Pekińskim, być może najbardziej znaną chińską uczelnią, kieruje były urzędnik państwowej bezpieki, który powołał nawet jednostki specjalne, aby wzmocnić zarówno nadzór dyscyplinarny, jak i kontrole, które zapewnią, że wszystkie aktywności w kampusie będą zgodne z linią partii. (…)

Ci, którzy sprzeciwiają się „czterem podstawowym zasadom” KPCh, mają rejestry kryminalne lub są moralnie skorumpowani, nie przejdą „weryfikacji z ideologii i moralności politycznej” – stwierdza „Chongqing Daily”.

Te „cztery podstawowe zasady” powstały w 1979 roku, kiedy Deng Xiaoping konsolidował swoją władzę polityczną. Brzmią one następująco: 1. Musimy trzymać się drogi socjalistycznej; 2. Musimy podtrzymywać dyktaturę proletariatu; 3. Musimy podtrzymywać przywództwo partii komunistycznej; 4. Musimy podtrzymywać myśl marksizmu-leninizmu-Mao Zedonga.

Dla ludzi z Zachodu wydaje się to czymś archaicznym i niedorzecznym, ale urzędnicy z KPCh wciąż mówią w ten sposób i próbują zmusić do tego następne pokolenie. (…)

Konieczne jest, aby ludzkość uświadomiła sobie, że obrona praw człowieka jest w istocie kwestią ochrony fundamentalnych zasad naszego człowieczeństwa. Biorąc pod uwagę to, co KPCh czyniła przez dekady, stanowi ona dziś największe zagrożenie dla ludzkości. Dzisiejsze rozszalałe represje w Chinach są rzeczywiście niepokojące, ale może jest to najczarniejsza godzina przed świtem. Podczas swojego ostatniego wystąpienia na Uniwersytecie Chińskim w Hongkongu powszechnie lubiany i znany ze swej szczerości Chan Kin-man, profesor nadzwyczajny w dziedzinie socjologii, od niedawna emeryt, zakończył wykład, mówiąc do wypełnionej sali wykładowej wypełnionej setkami studentów i zwolenników ruchu żółtych parasolek: „Tylko będąc otoczeni ciemnością, możemy zobaczyć gwiazdy”.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Pekin: najczarniejsza godzina przed świtem” znajduje się na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 



  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego