Opracujmy „Strategię tożsamości” – program krzewienia prawicowej świadomości, nowoczesny system edukacji społecznej

Chcemy błyszczeć, pokazywać, jacy jesteśmy silni, wygrywać mięsistymi frazami w gazetach, telewizji, na Facebooku. Nie działamy strategicznie. A lewica to robi od lat. Urabia ludzi, zwłaszcza młodych.

Marcin Niewalda

Wzywam więc do opracowania „Strategii tożsamości” – programu, który stworzy podwaliny pod nowy system edukacji społecznej, wzbogacający każdego o dobre społeczne wartości, oparte na sprawdzonych źródłach. Strategia ta musi przełożyć się po pierwsze na świadomość polityków, po drugie na konkretne programy, również finansowe, a także zaowocować zbudowaniem systemu szkoleniowego, wykorzystującego nie naukowców i gwiazdy prawicowych mediów, ale w pierwszym rzędzie ludzi z organizacji społecznych, którzy potrafią być skuteczni jak Siłaczka i krzewić „u podstaw” prawicową świadomość.

Poniżej omawiam 5 rodzajów działań. Ostatnie z nich jest nieużywanym przez nas lekarstwem na deprawację, przedostatnie zaś przyczyną naszej przyszłej klęski.

1. Działania prawicowe skierowane do prawicy

To budowanie pozytywnych skojarzeń wokół elementów prawicowych. Działania te, takie jak np. marsze, wiece, media prawicowe, działania Caritasu, Różaniec dokoła Polski, pomniki, festiwale patriotyczne, ordery – są wzmocnieniem myśli prawicowej. Wspierają rozwój postaw osób o świadomości prawicowej. Są one jednak zbyt widoczne. Takimi metodami nikogo się nie zmieni. Lewak jest nastawiony wobec nich negatywnie i ironicznie, i dlatego od razu je skrytykuje i wykpi.

Działania te są słuszne, mobilizujące, lecz skuteczne jedynie w środowiskach prawicowych.

2. Działania lewicowe skierowane do lewicy

Zjawiska odwrotne od powyższych. To wszelkie pucze, protesty i hucpy KOD-u, czarne marsze, parady równości, pedagogika steinerowska, patoinfluencerzy. Jesteśmy na nie uodpornieni. Są dla nas zbyt jaskrawe i oczywiste. Odrzucamy je, protestujemy przeciwko nim. Poświęcamy na to jednak ogromną ilość czasu i energii, tracimy siły. 90% postów prawicowych na Twitterze to kpiny z jawnych działań lewackich. W wojsku mówi się na taką sytuację „związani walką” – z przeciwnikiem, który jest bardzo dobrze widoczny, a strategiczne działania prowadzi po kryjomu, na boku.

3. Działania neutralne

To wszelkie aktywności niezwiązane z polityką, światopoglądem – zbieranie znaczków, chodzenie po górach, gry, wycieczki, sport, edukacja, codzienność życia, promocja dzielnicy, miasta, zdrowia. To działania normalne, powszednie, nie krytykowane, bo nie budzące skrajnych emocji.

Wydawać by się mogło, że nie mają wartości, jeśli idzie o światopogląd, dlatego właśnie stanowią dla lewicy niezwykle łakomy kąsek i klucz do wygranej. Za ich pomocą prowadzi ona działania „strategiczne”.

4. Działania strategiczne na korzyść lewicy

To rodzaj trucizny opakowanej w szczytny, łatwy do połknięcia cel. To ziarna chwastów zapuszczające korzenie, budujące lewackie skojarzenia. Działania te dotyczą obszaru neutralnego, jednak związane są z wartościami deprawującymi.

Będzie to na przykład akcja WOŚP, która zawiera neutralną formę ratowania chorych, buduje jednak cały szereg skojarzeń lewicowych typu „róbta co chceta”. (…) Chwytające za serce programy adopcji porzuconych piesków, budzące emocje rywalizacji programy typu Top Model, ekologia, style ubierania, żywienia, gry pełne agresji i przemocy, programy kulinarne o zwierzętach – wszystkie one są tak przygotowane, aby wykorzystując neutralne zjawiska, budzić aktywne skojarzenia deprawujące, wykorzeniające chrześcijaństwo, polskość, prawicowość. Niewinną, emocjonującą zabawę wiążą z mentalnością lewacką. Wiedzę o codziennym życiu formują w atmosferze wykoślawionego światopoglądu.

Tak samo działa nowoczesna sztuka deformująca piękno, proponowane style zachowania, czesania, pokazywania się w mediach społecznościowych. Paskudne, w krzykliwych kolorach bajki dla najmniejszych dzieci przyciągają ich wzrok, budują modele stylu bycia. (…)

Pozostawiamy dzieci w sytuacji wyboru tylko zła i dziwimy się, że schodzą na złą drogę. Pytamy potem: jak to się mogło stać? Jak on mógł wyrosnąć na zwolennika skrajnej lewicy, skoro tyle razy mówiliśmy mu, że zło jest złe? Tymczasem po prostu zabrakło uczciwego wyboru.

Obecnie w Polsce dzieci, młodzież, poszukujący dorośli nie mają praktycznie żadnych szans na skorzystanie z oferty neutralnej, ale związanej z dobrymi wartościami. Takie działania to nieliczne wyjątki, prowadzone najczęściej przez organizacje pozarządowe, w dodatku całkowicie lekceważone w programach grantowego wsparcia.

5. Działania strategiczne na korzyść prawicy

Wstydzimy się mieć styl prawicowy, chrześcijański, ojczyźniany.

Koszulki z orłem zakładają tylko „twardzi bojownicy” – my, powszedni ludzie, nawet kolorów patriotycznych nie założymy w święto państwowe – bo to będzie wyglądało „głupio”. Boimy się tego tak bardzo, że działania strategiczne na korzyść prawicy, filmy czy projekty wydają się nam naiwne, niewarte zachodu.

Rezygnujemy z nich. Rząd nie wspiera takich działań praktycznie w ogóle. Nie ma programów budowy skojarzeń na styku „zjawisko neutralne – wartość prawicowa”. Nie robi tego szkoła – neutralna światopoglądowo. Jeśli już ktokolwiek prowadzi programy religijne – to są one skierowane tylko do osób wierzących. Jeśli ktoś prowadzi programy prawicowe – to robi wszystko, aby zgromadzić widzów prawicowych. (…)

Jeśli pozostawimy mu wolny i sprawiedliwy wybór – człowiek pójdzie dobrą drogą. Ale ten wybór musi istnieć.

Jeśli nie podejmiemy działań strategicznych, liczba bojowników prawicowych będzie powoli maleć, a lewicowych – rosnąć. (…) Trzeba zmienić społeczną świadomość w zakresie tego, jak działać skutecznie. Nie zawsze wielkie działa są najskuteczniejsze. Nie pokona się za pomocą armat broni biologicznej czy trujących gazów rozpylanych przez wroga. Trzeba zacząć domagać się zmiany form działania, uruchomienia programów, w których liczą się nie działania twarde i jaskrawe, wielkie i potężne, ale miękkie, o dużej wartości dodanej. Gdzie celem nie jest nie popisywanie się i błyszczenie, ale kształtowanie charakteru i dobra propozycja światopoglądowa.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasze dziedzictwo należy rozwijać w rzeczywistości takiej, jaka jest – między umarłym Zachodem a niebezpiecznym Wschodem

Państwa zachodniej części Europy przypominają ulokowanego w szafie trupa. Wszyscy wiedzą, że on tam jest, ale boją się otworzyć drzwi już to ze strachu przed prawdą, już to z obawy przed fetorem.

Piotr Sutowicz

Jestem Europejczykiem, ale ważniejsze dla mnie jest bycie Polakiem. Oczywiście, ta tzw. europejskość ukształtowała moją tożsamość narodową. Nie można mówić o polskości w kontekście innych niż europejskie korzeni kulturowych, choć te miały swoją genezę również w kulturach pozaeuropejskich. (…)

Ta cywilizacja wpłynęła znakomicie na kształt etnosu, który wyłonił się w średniowieczu na obszarze obecnej Polski. Elity, które budowały tutejsze państwo i społeczeństwo, tak się ową łacińskością przejęły, że uznały się za spadkobierców starożytnych Rzymian, choć z czasem spodobało im się również bycie Sarmatami, a więc ludem o genezie irańskiej. Dziś, w dobie całkowitej deprecjacji wszystkiego, co było, uważa się te nawiązania za skrajnie nieodpowiedzialną mitomanię. Czy słusznie? Kiedyś się okaże. Ja bym takich tradycji do kosza nie wyrzucał, mogą się one jeszcze okazać potrzebne, szczególnie w sytuacji, w której Europa ginie. (…)

Opór Chrobrego, Krzywoustego i im podobnych wobec zakusów cesarzy nie da się wytłumaczyć inaczej, jak ich poczuciem rzymskości i przynależności do wspólnoty europejskiej na równych zasadach.

Władca w Polsce czuł się jakby cesarzem i tej zasady suwerenności swojej i swoich poddanych bronił. Jest to ciekawa sprawa, będąca ważnym elementem naszej tożsamości. Być może i dzisiaj polska niechęć do unijnych regulacji i sposobu patrzenia na wolność państw narodowych i obywatelskich tam ma swoje źródło. Ten mechanizm obronny może okazać się bardzo ważny dzisiaj, kiedy Zachód, jak wspomniałem, umiera, a właściwie już umarł. Kraje i ich społeczeństwa w zachodniej części Europy przypominają ulokowanego w szafie trupa. Wszyscy wiedzą, że on tam jest, ale boją się otworzyć drzwi już to ze strachu przed prawdą, już to z obawy przed fetorem.

Polskie pojmowanie cywilizacji wyrastało z Zachodu, ale politycznie zawsze było trochę inne. Dla naszych przodków cywilizacyjny dorobek, z którego czerpano, symbolizowały zachodnioeuropejskie katedry i uniwersytety, kult świętych i uniwersalizująca Europę od wczesnego średniowiecza cześć dla Matki Bożej. To tu budowano państwo oparte na rzymskim i pewnie greckim rozumieniu obywatelskości i na pojęciu wolności, jakie niosło chrześcijaństwo. Owszem, z czasem nie ustrzeżono się błędów, nadmiernie przejęto się okołofeudalną strukturą społeczną, a wraz z narastającymi problemami i wpływami Wschodu ograniczano godność ludności pracującej na roli. Nie uniknięto też prymitywizacji ładu społecznego, korzystając przy tym z dorobku absolutyzmów oświeconych Zachodu.

Mimo tego ‘Zachód’ w rozumieniu ośrodka cywilizacyjnego istniał i przez wieki miał się dobrze. Tu rozwijała się filozofia i nauka, kwitła myśl techniczna, stąd szerzyło się chrześcijaństwo i dopóki nie nastała epoka narodów i państw imperialnych opartych na liberalnym kapitalizmie, wiele rzeczy można było naprawić. W końcu wieku XIX było to już naprawdę trudne.

Zaczęła się epoka pesymizmu, a wraz z nią permisywizmu, prowadzącego do wspomnianej śmierci Zachodu.

Wojny i ustroje totalitarne XX wieku przypieczętowały dzieło zniszczenia. Europa próbowała się podnieść, ale jej elity nie chciały tego. Wolały trwający ponad 1000 lat rozdział historii zamknąć i zacząć nowy, a zaczęły od tworzenia nowych ideologii i ładu, który miał zastąpić dotychczasową cywilizację łacińską. Ostatni czas tym działaniom nadał nowe symbole.

W zeszłym roku wstrząsnęły nami obrazy płonącej katedry Notre Dame. Spłonęła świątynia, która przetrwała barbarzyńskie czasy rewolucji francuskiej, przetrzymała różne pomysły mające spowodować jej zniszczenie. Nadszedł jednak jej kres. W roku bieżącym podpalona została katedra w Nantes, której budowę rozpoczęto w 1434 roku. Podpalaczem okazał się sfrustrowany imigrant z czarnej Afryki, ponoć wcale nie muzułmanin. Muzułmanami bez wątpienia byli mordercy księdza Jacquesa Hamela, staruszka, który przeżył kilka przepoczwarzeń francuskiej republiki, w ramach ducha nowych czasów zaangażował się w ruch międzyreligijny, by zginąć z ręki młodego wyznawcy Allacha w 2016 roku. (…)

Tymczasem obecne elity kulturalne i polityczne Unii Europejskiej ochoczo stanęły po stronie niszczenia – im bardziej ktoś jest radykalny w swoim laicyzmie, tym bardziej popiera ekscesy przybyszów.

(…) Jeżeli instytucje polityczne i gospodarcze dalej działają, a zasobność społeczna wydaje się wystarczająca, to dzieje się tak dzięki sile rozpędu i nowoczesnym technologiom. (…)

Słowa wypowiedziane, a właściwie wypisane ponad 100 lat temu przez Romana Dmowskiego w jego Myślach nowoczesnego Polaka [„Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”], dziś brzmią klasycznie, a zdaje się, że przed nimi druga młodość. Powoli dochodzimy do rzeczywistości, w której słowa ‘Polak’ i ‘Europejczyk’ nie będą wzajemnym uzupełnieniem, a w każdym razie nie da się ich w taki sposób zrozumieć. Polskość dla Dmowskiego była szczególną formą bycia Europejczykiem: naród polski widział on jako równorzędnego członka wspólnoty państw Europy. Pokazał to jako dyplomata i polityk, tak był postrzegany na konferencji w Paryżu, gdzie, co warto pamiętać, jego największym sojusznikiem był Georges Clemenceau, Francuz, wolnomyśliciel, mason i… Europejczyk. Może on chyba śmiało być uważany za jednego z ojców naszej niepodległości.

Przynależność do Europy oznaczała dla Dmowskiego dumę z dziedzictwa, z którego się korzysta, z własnej kultury i z rzeczonych katedr.

W tych samych Myślach zwrócił on uwagę, że z bycia Polakiem należy być dumnym, ale trzeba się też wstydzić rzeczy wstydliwych, tego, co było niegodziwe i złe; te bolesne kawałki naszej historii powinny nam służyć za naukę na przyszłość.

(…) Uważam, że naszego dziedzictwa nie należy się pozbywać, trzeba je rozwijać w rzeczywistości takiej, jaka jest między umarłym Zachodem a niebezpiecznym Wschodem. Być może nadszedł czas, w którym powinniśmy dać świadectwo. (…) Tak jak wtedy trzeba było dalej iść własną drogą, tak też trzeba robić i dzisiaj. Zachód umarł, my chyba jeszcze żyjemy, choć czasu mamy coraz mniej.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Symboliczna śmierć Zachodu” znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Symboliczna śmierć Zachodu” na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demokracja szlachecka w I Rzeczypospolitej: ustrój nie idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie

Dla pokolenia Polaków, którzy wykształcenie zdobyli w okresie reżimu komunistycznego, szlachta charakteryzowała się głupotą, łakomstwem, korupcją, uciskaniem chłopów pańszczyźnianych i liberum veto.

Mirosław Matyja

Postkomunistycznej generacji Polaków szlachta jest albo nieznana, albo kojarzy się jedynie z Panem Wołodyjowskim i restauracjami, nazwanymi przez ich właścicieli „szlacheckimi”. Krótko mówiąc, Polacy z reguły nie uznają szlachty, jej obyczajów i tradycji i odcinają się od jej historii. Szkoda, bo szlachta to kilka wieków historii Rzeczypospolitej.

Od końca XIV wieku pozycja szlachty polskiej rosła, co związane było z przywilejem koszyckim z 1374 roku, na mocy którego szlachta zyskiwała wpływ na wybór następcy tronu. W zamian władca zobowiązywał się, poprzez nienadawanie żadnej z istotnych godności i zaszczytów „przybyszom i obcym, lecz tylko mieszkańcom ziem królestwa”, do zagwarantowania niepodległości i całości królestwa nie tylko samej szlachcie, ale również całemu narodowi polskiemu. (…)

Po dojściu do skutku unii polsko-litewskiej w 1569 r. ogólna liczba szlachty wynosiła około pół miliona osób. Było to ok. 7% całego społeczeństwa polskiego i litewskiego. Odsetek szlachty sięgnął w XVIII wieku nawet 10%, co było ewenementem w ówczesnej Europie. Obiektywnie wydaje się, że to niewielka liczba, niemniej jednak była ona wystarczająca, aby poważnie ograniczyć władzę królewską. Stąd też znane jest kolejne powiedzenie, określające monarchę nie jako kogoś „ponadziemskiego”, lecz tylko „pierwszego między równymi”.

Porównajmy sytuację Rzeczypospolitej w XVI i XVII wieku z resztą Europy tamtego okresu.

W innych państwach europejskich wykształciły się w tym czasie rządy monarchistyczno-absolutystyczne. Polska jawiła się na tym tle jako sfera demokracji i wolności. Demokracji, która w innych państwach była wówczas zupełnie nieznana.

(…_ Sejmiki przedsejmowe zwoływane były na niecałe 2 miesiące przed sejmem walnym i wybierano na nich bezpośrednio-demokratycznie od 2 do 6 posłów na sejm i opracowywano instrukcje poselskie. Na sejmikach relacyjnych wysłuchiwano sprawozdań posłów z obrad sejmu walnego i decydowano o przyłączeniu się do jego decyzji. Z kolei na sejmikach deputackich wybierano deputatów/przedstawicieli szlachty do Trybunału Koronnego i Litewskiego. Kwestie podatkowe, ekonomiczne, ale nawet ustrojowe omawiane były na sejmikach gospodarczych. Sejmik elekcyjny wybierał kandydatów na wakujące urzędy państwowe w Królestwie Polskim i w Wielkim Księstwie Litewskim. I wreszcie sejmiki kapturowe, zwoływane od 1572 r., zawiązywały konfederacje i powoływały sądy kapturowe podczas bezkrólewia.

(…) Szlachta wywarła więc piętno na rozwój i tradycję Państwa Polskiego – przez kilka wieków była jego nośnikiem i kształtowała system polityczno-społeczny i gospodarczy Rzeczypospolitej. Państwa ościenne spoglądały z podziwem na kształt polskiego ustroju politycznego.

Jest prawdopodobne, że polskie tradycje szlacheckie wpłynęły na światopogląd polityczny szwajcarskiego filozofa Jacquesa Rousseau – orędownika polskich zasad ustrojowych. Rousseau twierdził, że ustrój polityczny kształtuje cechy moralne obywateli i w tym kontekście wysoko oceniał charakter Polaków.

Ten sam Rousseau przyczynił się do rozwoju demokracji bezpośredniej w Szwajcarii, przyglądając się między innymi polskim doświadczeniom w demokracji szlacheckiej. Ustrój demokracji szlacheckiej w Polsce nie był idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie. (…)

Ciekawe, że inne państwa europejskie nawiązują konsekwentnie do swoich tradycji. Austriacy tęsknią za Habsburgami, Francuzi i Hiszpanie kultywują tradycje dynastii Bourbonów, Włosi są dumni ze swoich tradycji rzymskich itd. A Polacy? No cóż, Stanisław Jachowicz miał niestety rację, pisząc: „cudze chwalicie, swego nie znacie – sami nie wiecie, co posiadacie”.

Prof. Mirosław Matyja jest dyrektorem Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Męstwo, męczeństwo, dzielność etyczna – czym są, do czego i dlaczego są potrzebne? Od Arysotelesa do Jana Pawła II

Cnota męstwa wymaga kształtowania od najmłodszych lat życia, lecz nie każdy ją w dostatecznym stopniu posiądzie. Nie zwalnia to jednak nikogo od gotowości do podejmowania czynów mężnych,

Teresa Grabińska

Obrona dobra wymaga mężnego trwania w prawdzie, czasem aż do męczeństwa. Jan Paweł II tak pisał: „W męczeństwie, jako potwierdzeniu nienaruszalności porządku moralnego, jaśnieje świętość prawa Bożego, a zarazem nietykalność osobowej godności człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga. Godności tej nie wolno nigdy zbrukać ani działać wbrew niej, nawet w dobrej intencji i niezależnie od trudności”.

Męczeństwo jest najwyższym poświęceniem się w cierpieniu, jak i w oddaniu życia za prawdę i dobro bliźniego lub wspólnoty. Jest radykalną obroną granicy „między dobrem a złem” i „staje się wyrzutem dla tych wszystkich, którzy łamią prawo”.

Chrześcijanin zaś jest zobowiązany tak w czasie wojny, jak i pokoju, „do heroicznego nieraz zaangażowania, wzmocniony cnotą męstwa, dzięki której – jak uczy św. Grzegorz Wielki – może nawet »kochać trudności tego świata w nadziei wiecznej nagrody«”. (…)

Zaraz po zakończeniu II wojny światowej Melchior Wańkowicz pierwszy przybliżył Polakom i światu mężną obronę Westerplatte w pierwszych siedmiu dniach września 1939 r. Zdążył jeszcze spisać bezpośrednią relację mjr. Henryka Sucharskiego (zmarłego w 1946 r.) – w 1939 r. dowódcy garnizonu Wojska Polskiego, stacjonującego tam na cyplu wydzielonym z Wolnego Miasta Gdańska. Potem do Wańkowicza dochodziły głosy innych uczestników obrony, którzy podnosili sprawę konfliktu między mjr. Sucharskim a jego zastępcą – kpt. Franciszkiem Dąbrowskim. Chodziło o podjęcie decyzji o zakończeniu obrony, czyli o poddaniu się Niemcom.

Mjr Sucharski w obronie życia walczących żołnierzy, kiedy już stwierdził, że po 24 godzinach nie nadejdzie wsparcie z zewnątrz, miał zdecydować o wywieszeniu białej flagi. Kpt. Dąbrowski (prawdopodobnie potomek gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, uwiecznionego w słowach polskiego hymnu) wyrażał potrzebę dalszej heroicznej walki.

W drugim dniu obrony zwyciężyła opcja Kapitana (i dużej części obrońców), a załoga poddała się po ponad 6 dniach walki, gdy już po prostu nie było czym walczyć.

Konflikt postaw Majora i Kapitana zdiagnozował Wańkowicz w jednym z tekstów w 2. tomie zbioru Anoda i katoda. Pokazał dwa oblicza męstwa nakierowanego na ochronę dobra (wartości), ale inaczej mającego się realizować w konkretnym czynie, tu – przerwania albo kontynuowania obrony. Wańkowicz nazwał to konfrontacją postawy realistycznej (pochodnej chłopskiego pochodzenia Majora) i postawy romantycznej (pochodnej szlacheckiej tradycji rodu Dąbrowskich).

Konfrontacja postaw Majora i Kapitana jest dobrą ilustracją poszukiwania owego Arystotelesowskiego umiaru. Postawa zwana przez Wańkowicza realistyczną uzasadniona była wykonaniem rozkazu obrony przez 24 godziny, racjonalną analizą ryzyka walki i odpowiedzialnością za ok. 200, najczęściej bardzo młodych mężczyzn broniących Westerplatte. Postawa zwana przez Wańkowicza romantyczną przedkładała bezwzględne przeciwstawienie się złu i graniczne poświęcenie w imię obrony Ojczyzny. Postawa zw. realistyczną moderowała jednak ową romantyczną namiętność. A obrona Westerplatte ukazała zarówno przykładne męstwo walczących z najeźdźcą, gotowych na poświęcenie życia (na męczeństwo), ale i męstwo końcowej decyzji o poddaniu się, naznaczone odpowiedzialnością dowództwa za powierzone im zdrowie i życie podwładnych.

A jak w obliczu tego szkicowego opisu heroizmu obrońców Westerplatte jawi się treść homilii Jana Pawła II, skierowanej do młodzieży zgromadzonej na Westerplatte 12 czerwca 1987 r.? Ojciec Święty powiedział wtedy, że młodzi obrońcy Westerplatte powinni być wzorem dla współczesnej młodzieży w okazywaniu męstwa w obronie najcenniejszych wartości.

„Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie.

Tak, obronić – dla siebie i dla innych. (…) I dobrze będzie chyba, jeżeli po tylu latach, które dzielą nas od wydarzeń na Westerplatte, każdy młody Polak, każda młoda Polka rozważy w sercu, że każdy i każda ma w swoim życiu podobne Westerplatte, może mniej sławne, mniej historyczne, powiedzmy, na mniejszą skalę zewnętrzną, ale czasem może na większą jeszcze skalę wewnętrzną, i że tego swojego Westerplatte nie może oddać!”. [Jan Paweł II, Westerplatte, 12 czerwca 1987 r.]

Słowa te są nawoływaniem do kształtowania cnoty męstwa w obronie wartości, czyli do działania kierowanego wyważeniem racji rozumu i porywów woli (emocji), w proporcjach odpowiednich do sytuacji. Owa odpowiedniość sytuacji – podobnie jak w konfrontacji postaw dowódców obrony Westerplatte – wymaga czasem przesunięcia wskazówki umiaru w stronę spowolnienia lub nawet zaniechania działań w godny sposób (choć mogący być z zewnątrz powierzchownie ocenianym jako przejaw bojaźliwości), a czasem przesunięcia jej w kierunku brawurowej akcji w potrzebie natychmiastowej ochrony i obrony jakiegoś dobra (zwykle ocenianej z zewnątrz jako akt odwagi).

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Męstwo a męczeństwo. Obrona własnego »Westerplatte« według Jana Pawła II” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Męstwo a męczeństwo. Obrona własnego »Westerplatte« wg Jana Pawła II” na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak nazwać jednostkę miary infantylizmu religijnego? „Celebryt” / Sławomir Zatwardnicki, „Kurier WNET” nr 75/2020

U współczesnych wiedza religijna nie nadąża za świecką: świecka to wiedza człowieka wykształconego; religijna pozostała na poziomie dziecka. Za tę dysproporcję płaci się często porzuceniem wiary.

Sławomir Zatwardnicki

Celebryt infantylizmu religijnego

Gdyby w podparyskim Sèvres znalazła się miara infantylizmu religijnego, zapewne nosiłaby nazwę „celebryt”. Wiadomo, że celebryci znają się niemal na wszystkim, od medycyny przez politykę, aż do kwestii religijnych. Na pewno stanowią ostateczną wyrocznię w tych właśnie sprawach. Przynajmniej dla swoich małoletnich dzieci.

Pojawiły się w czasie wakacji informacje o rodzimych gwiazdach, które nie ochrzciły swoich dzieci. Swoją drogą, wciąż jeszcze żyjemy w kraju siłą bezwładności katolickim, skoro plotkuje się nie o tych, którzy poprosili Kościół o chrzest, lecz o tych, którzy propozycję sakramentu odrzucili. Mogłoby to napawać jakąś nadzieją, ale nie napawa, gdy się człek zapozna z powodami, jakie podaje się dla uzasadnienia decyzji odroczenia chrztu na „święty nigdy”. Chodzi o to, żeby mała gwiazdka mogła w przyszłości na rynku przekonań wybrać sama. Ten argument o nienarzucaniu „Zosi samosi” nie jest wyjątkiem od reguły, raczej regułą, od której coraz mniej wyjątków.

Śp. Maciej Rybiński napisał kiedyś: „Wstydzę się tego, że byłem dzieckiem, i dziękuję Bogu, że mi to jakoś przeszło”. Niestety nasi rodacy nie wstydzą się tego, że religijny infantylizm im nie przeszedł.

Spróbujmy wyobrazić sobie przyszłe wydarzenia, do których zresztą w ogóle nie dojdzie. Celebrytek, gdy dorośnie, wejdzie do hipermarketu światopoglądowego i sam sobie wybierze. Załóżmy na chwilę optymistycznie, że półka uginająca się od krzykliwych propozycji ateistycznych nie przykuje jego uwagi. Że minie następnie sto kolejnych regałów z towarami rzekomo neutralnymi światopoglądowo, a mocno reklamowanymi w dobie sekularyzmu, i w końcu dojdzie do tej jednej, znajdującej się na szarym końcu, z produktami religijnymi. Tam w oparciu o swoje kryterium dokona wyboru, sięgnie ręką i ściągnie z półki kieszonkowego bożka, by ten odtąd mu się kłaniał. Uczyni go na swoją miarę, a przede wszystkim zabroni wtrącania się w życie, boć przecież od berbecia wychowywany był na samowystarczalnego. Jego życie jest jego, czyż nie?

Dlaczego ta, w gruncie rzeczy surrealistyczna, sytuacja się nie wydarzy? Po pierwsze, dorastający wychowanek ominie światopoglądowy hipermarket z daleka – wybór już się dokonał za jego plecami, gdy on sam był jeszcze niezdolny do samodzielnych wyborów. Całe późniejsze życie przeszedł w butach rodziców, zupełnie tego nieświadomy. Dlaczego miałby teraz dokonywać trudnego wyboru, od którego rodzice uciekli? Po drugie, po co komu bożek wybierany jak towar marketingowy, krojony na ludzki obraz i oczekiwania? Po trzecie w końcu i najważniejsze, młodemu człowiekowi jedynie wydaje się, że ma wolność wyboru. W istocie, jeśli poważnie potraktować Objawienie, naukę Kościoła i doświadczenie chrześcijan, rzeczywista wolność jest możliwa dopiero dzięki Bogu. W tym cały szkopuł, że to nie co innego jak chrzest gładzący skutki grzechu pierworodnego – przywraca człowiekowi wolną wolę, bo przywraca człowieka Bogu.

Jak się okazuje, neutralność rodziców lekce sobie ważących wagę sakramentu jest jedynie pozorna. W istocie ich poglądy budują się na fundamencie tej postawy duchowej, w której się znajdują: co w sercu, to na języku, co w duchu, to projektowane na pudelkowe poglądy.

Jako potomkowie Adama i Ewy Rajskich – żyją poza Bogiem, który jest źródłem prawdziwej wolności. Wydają się sobie sami sterem, żeglarzem i okrętem, ale w istocie płyną miotani falami, a okrętem porusza sternik o kosmatych łapach. To dlatego wszelkie poddanie się Bogu jawi im się w opozycji do wolności człowieka. Nie ma bardziej oczywistego dowodu na zniewolenie człowieka niż właśnie ta śmiertelnie poważna zabawa w przeciąganie liny: im więcej mnie, tym mniej ciebie. Im mniej Boga, tym więcej człowieka, im więcej rodzica, tym mniej dziecka. Sequel wydarzeń z raju, z tym samym, wcale nie happy, endem.

Jako alternatywę dla tego kłamstwa Kościół wskazuje na Chrystusa – Drugiego Adama: Jego życie nie jest Jego. Nikt bardziej wolny jako człowiek, a zarazem nikt bardziej poddany Bogu niż On. Jedno idzie w parze z drugim, także w naszym życiu: wolność stworzenia jest wprost proporcjonalna do uległości Stwórcy. Posłuszeństwo Bogu to drugie imię synostwa, czyli dziecięctwa Bożego. Właśnie to przybrane synostwo zostaje zaaplikowane człowiekowi w sakramencie chrztu. Dopiero sakrament jest otwarciem drzwi do właściwych wyborów. Można by zaryzykować stwierdzenie, że również opowiedzenie się za Bogiem jest możliwe jedynie dzięki Bogu; paradoksalnie – kto chce dobrowolnego wyboru piekła na ziemi i po śmierci, nie może tego dokonać nie odnosząc się do Boga.

Henri de Lubac w książce Najnowsze paradoksy wskazywał na występujący u współczesnych ludzi kontrast między ich wiedzą świecką a religijną; ten ceniony teolog przestrzegał: „ta pierwsza to wiedza człowieka dojrzałego, który długo studiował, który wyspecjalizował się w jakiejś profesjonalnej technice, który zna życie, który się wykształcił; ta druga natomiast pozostała wykształceniem dziecka, zupełnie podstawowym, rudymentarnym, mozaiką dziecięcych wyobrażeń, źle przyswojonych abstrakcyjnych pojęć, strzępów mętnych i wyrywkowych informacji uzbieranych przypadkowo z biegiem czasu. Dysproporcja jest tak wielka, że często płaci się za nią porzuceniem wiary”.

Być może celebrytom brakuje wiary; na pewno zaś szwankuje u nich podstawowa wiedza religijna.

Co w takim razie stanie się z naszą małą nieochrzczoną gwiazdką i jej rodzicami? Czy drzwi zamknęły się dla nich ostatecznie? Na szczęście „Bozia” nie mieszka w hipermarkecie; a ponieważ w odróżnieniu od bożków lepionych na modłę człowieka, Bóg naprawdę ma coś do powiedzenia, jest i dla naszych antybohaterów jeszcze szansa nawrócenia, prawdziwej wolności, no i wyzwolenia z infantylizmu religijnego, którego miarą jest, przypomnijmy, celebryt.

Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Celebryt infantylizmu religijnego” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Zatwardnickiego pt. „Celebryt infantylizmu religijnego” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak walczyć z fake newsami i manipulacją w mediach? Ważna propozycja Reduty Dobrego Imienia nowelizacji prawa prasowego

W Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem tzw. tygodniówek. Media biorą na cel osobę albo jakąś instytucję – i przez tydzień jest wałkowana informacja na jej temat, będąca kompilacją faktów i zmyśleń.

Grzegorz Janikowski, Maciej Świrski

Niemiecko-szwajcarski portal Onet.pl w 100 rocznicę Bitwy Warszawskiej 15 sierpnia obarczył Polaków winą za śmierć sowieckich jeńców po wojnie 1920 r., czyli powtórzył tezy sowieckiej propagandy antypolskiej, mające równoważyć sowiecką winę za Katyń. Na podstawie obecnie obowiązującego prawa prasowego nie można było zażądać od Onet.pl sprostowania tych kłamstw. Dlatego potrzebne jest rozszerzenie katalogu podmiotów uprawnionych, żeby tego rodzaju kłamstwa mogły być błyskawicznie w ciągu 24 godzin prostowane – wyjaśnia Maciej Świrski, prezes Reduty Dobrego Imienia, która zaproponowała nowelizację prawa prasowego, by to zmienić.

Jakie były powody przygotowania przez Redutę Dobrego Imienia projektu nowelizacji prawa prasowego?

Pomysł na nowelizację wziął się z obserwacji sytuacji w mediach. Mamy do czynienia z zasadniczą zmianą w funkcjonowaniu mediów, jaka dokonała się na przestrzeni ponad 30 lat od ustanowienia obowiązującej dzisiaj ustawy o prawie prasowym. Dodam, że ona weszła w życie w 1984 r., ale główne jego zręby powstawały w specyficznej sytuacji stanu wojennego. Wtedy prasa i dziennikarze byli elementem „frontu ideologicznego” i w tej ustawie chodziło o wzmocnienie kontroli partii komunistycznej nad całą branżą i mediami. Po 1989 r. nastąpiło kilka nowelizacji, które wyznaczyły ramy prawne dla zawodu dziennikarza i funkcjonowania mediów w wolnej Polsce. (…) Mamy teraz do czynienia w Polsce z dosyć nienormalną, patrząc na stosunki europejskie, sytuacją właścicielską, bo większa część mediów jest w rękach zagranicznych. Z tego wynikają dwojakiego rodzaju konsekwencje. Po pierwsze, po 2015 r. okazało się, że zdecydowana większość mediów, które należą do zagranicznych inwestorów lub firm, jest nieprzychylnie nastawiona do zmian dokonywanych przez wybrane w demokratycznych wyborach polskie władze. Okazało się, że media są aktywnym uczestnikiem gry politycznej i w bardzo znacznym stopniu odeszły od swojej funkcji informowania. To zjawisko miało miejsce również przed 2015 r., ale na znacznie mniejszą skalę. (…) No i wreszcie – nie ma zahamowań przed publikacją informacji niepotwierdzonych, czy w ogóle zmyśleń lub inscenizacji. Okazuje się po jakimś czasie, że są to wrzutki, które mają wywołać jakiś efekt polityczny, informacje nieoparte na faktach, niepotwierdzone źródłowo, zainscenizowane, ale za to mające swoje konsekwencje. Tu oczywiście przypomina się informacja o „leśnych faszystach” sprzed kilku lat, wykorzystywana później w międzynarodowych mediach do atakowania Polski.

Mocno podkreślają Państwo w uzasadnieniu projektu nowelizacji prawa prasowego negatywną rolę fake newsów i nowego zjawiska tzw. kampanii character assassination.

Tak, opisujemy dwa zjawiska, które się pojawiły po 1989 r. Pierwszym są fake newsy, które stały się trwałą częścią nie tylko polskiego krajobrazu medialnego. Niektóre agendy Unii Europejskiej zaznaczają, że fake newsy stały się również elementem wpływu politycznego Rosji czy Chin na państwa europejskie. Specjalnie są publikowane takie informacje, będące kompilacją prawd i fałszu – aby publiczności wydawało się, że coś jest prawdziwe. I później te „fałszywki” dalej rozprzestrzeniają się bardzo szybko i szeroko w Internecie i poprzez media społecznościowe.

Drugim zjawiskiem są kampanie „character assassination”, czyli tzw. zabójstwa postaci. Tym terminem nazywa się niszczenie rozmaitych osób za pomocą fake newsów przez rozmaite ośrodki medialne, które wzięły te osoby na swój celownik.

To niszczenie polega na podawaniu o tych osobach informacji będących kompilacją prawdy i fałszu, w dodatku w złośliwym i wykrzywionym ujęciu. Takie mieszaniny informacyjne podawane są w atrakcyjnej i sensacyjnej formie i bardzo szybko się rozprzestrzeniają, a opinia publiczna zaczyna temu wierzyć – i do opisywanego człowieka przylegają pomówienia i kalumnie. Używa się konkretnego faktu z życia danego człowieka, miesza się to ze zmyśloną sytuacją lub mylnym kontekstem, a potem następuje bardzo intensywne i regularne powielanie tej nieprawdziwej informacji w ramach podjętej nagonki. W efekcie dany człowiek znika z życia publicznego, bo jest przez prawie wszystkich uważany za osobę skompromitowaną.

Daleko nie trzeba w Polsce szukać, chyba pierwszą taką operacją „zabójstwa postaci” w sferze publicznej była akcja wymierzona w wicemarszałka Sejmu Andrzeja Kerna, a w czasach nam bliższych tzw. sprawa wiceministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa.

W artykule na łamach dziennika „Rzeczpospolita” został fałszywie oskarżony w 2001 r. przez dwoje tzw. dziennikarzy śledczych. Skompilowali oni fikcyjne śledztwo dziennikarskie, obciążając Szeremietiewa zarzutami o łapówkarstwo, o ujawnianie tajemnic państwowych itd. W konsekwencji Romuald Szeremietiew zniknął z życia politycznego. Dopiero po 15 latach okazało się, że był on całkowicie niewinny, ale do życia politycznego już nie wrócił. To typowy przykład operacji „zabójstwa postaci”. Po 2015 r. takich akcji można naliczyć dziesiątki, i jakoś się tak składa, że atakowane są osoby, które coś ważnego dla Polski robią.

W Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem tzw. tygodniówek. Media biorą na cel osobę albo jakąś instytucję – i przez tydzień jest wałkowana informacja na jej temat, będąca kompilacją faktów i zmyśleń. Jeśli faktów, to tak prezentowanych, żeby opinia publiczna była przekonana, że osoba albo instytucja nie działa poprawnie, że coś zostało źle zrobione, że są jakieś nadużycia itd. W konsekwencji instytucja lub osoba nie zajmuje się niczym innym tylko zarządzaniem kryzysem wywoływanym przez takie publikacje.

Opinia publiczna otrzymuje informacje wypaczone, generujące przekonanie, że opisywane osoby nie zasługują na szacunek i w ogóle są czarnymi charakterami, podczas gdy są to – powtarzam – kompilacje faktów i zmyśleń, często okraszone komentarzami mającymi nie tyle wyjaśnić czytelnikom czy widzom, jak było naprawdę, ile wywołać wrogość odbiorcy w stosunku do opisywanych osób czy instytucji.

Przewaga mediów nad opisywanymi osobami i instytucjami jest miażdżąca, głosy protestu i polemiki są praktycznie niesłyszalne. Oczywiście istnieje możliwość sprostowania w dzisiejszym stanie prawnym. Tylko że, ze względu na długotrwałość procedur i uznaniowość, jest ona niewydolna.

Nawet jeśli komuś uda się wygrać w sądzie i sprostowanie fałszów czy przekłamań po wyroku sądowym się ukaże, to po takim czasie, że nikt już nie pamięta, o co chodziło. Wiadomo tylko, że ten ktoś, kogo zaatakowały media, był w coś zamieszany. A przecież niczego takiego nie było. Był atak na osobę albo instytucję, po to, żeby usunąć tę osobę ze stanowiska czy funkcji, zablokować jej możliwość działania, albo żeby skompromitować instytucję. (…)

Te procedury są tak długotrwałe i tak niejednoznaczne, uznaniowe ze strony niektórych mediów, że po prostu stały się niewydolne. Redakcje często odmawiają publikacji sprostowań. Sam się kilkakrotnie spotkałem z odmową publikacji mojego sprostowania, m.in. ze strony „Gazety Wyborczej”, mimo że wszystkie wymogi formalne były spełnione.

Zaproponowali Państwo tzw. szybką ścieżkę sądową, prawie jak w przypadku wyborów.

Tak. W polskim prawie przewidziany jest tzw. tryb wyborczy i podobną ścieżkę proponujemy w naszej nowelizacji w odniesieniu do sprostowań. Proponujemy, by każdy mógł zażądać sprostowania albo tradycyjną drogą, czyli list, sąd etc. – albo zeskanować swoje podpisane żądanie sprostowania i poświadczenie wysłania go listem poleconym do redaktora naczelnego, i te dokumenty wysłać pocztą elektroniczną na publicznie znany adres e-mail redakcji. Od tego momentu redaktor naczelny ma 24 godziny na zamieszczenie sprostowania. Jeżeli go nie zamieści – już nie czekamy na jego odmowę, tylko idziemy do sądu, a ściślej mówiąc, wysyłamy pocztą elektroniczną do sądu pozew przeciwko redaktorowi naczelnemu o sprostowanie informacji nieprawdziwych i nieścisłych. Sąd w pierwszej instancji ma 48 godzin na rozpatrzenie tej sprawy. Jeśli nie nakaże sprostowania i odrzuci nasz wniosek – to mamy prawo do apelacji w sądzie drugiej instancji. Na apelację strony mają również 24 godziny i też będzie można ją złożyć drogą elektroniczną. Sąd II instancji rozstrzyga apelację w terminie 24 godzin. Wtedy nie przysługuje już kasacja i jeżeli sąd nakaże sprostowanie – redaktor naczelny ma 24 godziny na realizację wyroku. Jak widać, jest to procedura efektywna, która może się zamknąć w obrębie 4 do 7 dni. (…)

Na ewentualne zarzuty wobec naszego projektu, że chcemy wprowadzać jakąś cenzurę, mamy prostą odpowiedź, iż zależy nam na czymś wręcz odwrotnym. Jeżeli ten projekt nowelizacji prawa prasowego byłby wprowadzony, mielibyśmy w Polsce większą wolność słowa niż do tej pory, a także zwiększenie dostępu do informacji. Bo czytelnik, który jest przecież obywatelem mającym swoje konstytucyjne prawa do informacji, będzie mógł zobaczyć sprawę naświetloną ze wszystkich stron – od strony autorów publikujących w jakimś medium, ale też od strony osoby lub instytucji, która jest opisywana. Uważam, że to będzie rozszerzenie wolności słowa i wolności dostępu do informacji

Cały wywiad ukazał się na portalu Reduty Dobrego Imienia www.anti-defamation.org.

Cały wywiad Grzegorza Janikowskiego (PAP) z Maciejem Świrskim pt. „Jak walczyć z fake newsami? Ważna propozycja Reduty Dobrego Imienia” znajduje się na s. 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Grzegorza Janikowskiego z Maciejem Świrskim pt. „Jak walczyć z fake newsami? Ważna propozycja Reduty Dobrego Imienia” na s. 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Walka Niezależnego Zrzeszenia Studentów o przyszłość i godność nauki. Uwagi na marginesie wystawy z okazji 40-lecia NZS

Strajkujący 40 lat temu studenci to dzisiejsi 60-latkowie – czyli osoby w wieku decydenckim w domenie akademickiej. Dobrze by było poznać ich późniejsze dokonania i obecne działania.

Józef Wieczorek

Na okoliczność 40-lecia Niezależnego Zrzeszenia Studentów, antykomunistycznej organizacji o zasięgu ogólnopolskim, zorganizowano wystawę w holu dworca PKP w Krakowie. Warto ją obejrzeć i zastanowić się nad historią tego ruchu i dniem dzisiejszym.

Zainteresowała mnie szczególnie informacja – uzasadnienie strajku NZS w listopadzie 1981 roku w Białymstoku.

Studenci demonstrowali w pobliżu ówczesnej siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR, na placu noszącym obecnie nazwę NZS, domagając się m.in. uwolnienia więźniów politycznych. Podnosili również, że jest to strajk o przyszłość polskiej nauki i kultury, uzasadniając, że rdzeniem polskiej pracy jest polska nauka i walczą o to, aby uniwersytet był uniwersytetem, a nauka nauką.

W czasach PRL naukę w niemałym stopniu zastępowała ideologia, a uniwersytety pozostawały pod nadzorem przewodniej siły narodu, aby posłuszne ideologii komunistycznej kadry akademickie formowały kolejne, posłuszne kadry budowniczych najlepszego z ustrojów.

Wówczas w Białymstoku nie było nawet lokalnego uniwersytetu, a jedynie filia Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie na wykłady zsyłano niezbyt spolegliwych akademików uczelni-matki. Tym bardziej stan umysłów tamtejszych studentów budzi po latach uznanie, a i Białystok doczekał się samodzielnego uniwersytetu, zwanego bardziej opisowo Uniwersytetem w Białymstoku (UwB), aby jego skrót nie budził niepożądanych skojarzeń. Odkomunizowany pomnik, pod którym odbywał się strajk, po latach został zaopatrzony – nie bez walki – w napis „Bóg, Honor, Ojczyzna” nawiązujący jasno do deklaracji studenckich i robotniczych.

Strajkujący studenci uznali, że ciąży na nich odpowiedzialność za godność polskiej nauki, tak jak robotnicy w tamtym czasie wzięli na siebie odpowiedzialność za godność polskiej pracy.

(…) Wystawa nosi nazwę „NZS – pokolenia przemian 1980–2020”. Widać, że pokolenie NZS tak się przemieniło, że już nie protestuje! Skoro nie ma nic przeciwko temu, aby w historiach ich uczelni nie było omówienia czasów komunizmu, PZPR, stanu wojennego – to jego walka po latach staje się niezrozumiała.

Piękne deklaracje studenckie z tamtych gorących dni, po latach skłaniają do gorzkich refleksji. Walka o przyszłość i godność nauki w Polsce się nie powiodła. Strajkujący wówczas studenci to dzisiejsi 60-latkowie – czyli osoby w wieku decydenckim w domenie. Dobrze by było poznać ich późniejsze dokonania i obecne działania, bo godność w tej domenie jakby zanikła, a przyszłości też nie widać.

Uniwersytet miał być uniwersytetem, a nauka nauką – a jak się stało? Uniwersytetami zostały wcześniejsze szkoły nie za bardzo wyższe, a nawet te nazywane Wyższymi Szkołami Podstawowymi.

Nauka jak była zastępowana ideologią, tak i pozostała, tyle że ideologia czerwona została wymieniona na tęczową, a nauki na uniwersytetach zostało tyle, co kot napłakał.

Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Walka NZS o przyszłość i godność nauki po 40 latach” znajduje się na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Walka NZS o przyszłość i godność nauki po 40 latach” na s. 10 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wprawdzie zmienił się ustrój, komuna się skompromitowała i upadła, ale hanys i gorol to jednak wciąż nie to samo

Śląsk z wypłukaną śląskością, czyli ze zniszczoną tożsamością – gdyby do tego, nie daj Panie Boże, doszło – byłby kolejnym gwoździem do trumny cywilizacji zachodniej, potwierdzającym jej samobójstwo.

Herbert Kopiec

Tym, co sie choć kapka znają na poprawności politycznej, nie trzeba dużo łonaczyć, czamu hanysy z gorolami nie za bardzo sztimują.

Hanys – wyjaśnijmy tym, co nie bardzo wiedzą – to określenie rdzennego mieszkańca dawnej pruskiej części Górnego Śląska. Hanys to autochton. Nie określa się tak osób spoza Śląska, które na Śląsku mieszkają i przyjęły śląską kulturę. Hanys pochodzi od niemieckiego imienia Hans jako odpowiednika polskiego imienia Jan. Słowo to miało sugerować niemieckie pochodzenie Ślązaków. Słowami bliskimi znaczeniowo do hanysa są ‘miejscowy’ i ‘tutejszy’, w znaczeniu ‘stąd’ (a nie zza rzeki, czyli z Zagłębia i reszty Polski).

Ślązacy ze Śląska określeniem gorol nazywają mieszkańców sąsiadującego Zagłębia i pozostałych części Polski oraz Polaków mieszkających na Śląsku.

Wracamy do wątku: dlaczego hanysom i gorolom nie zawsze jest po drodze, o czym świadczą chociażby kąśliwe wice. Obserwacje wskazują, że wprawdzie zmienił się ustrój, komuna się skompromitowała i upadła, ale hanys i gorol to jednak wciąż nie to samo.

Przypomniała o tym ostatnio „Gazeta Wyborcza” (5 sierpnia 2020 r.) w związku z inicjatywą Iwony Świętochowskiej – wdowy po Kazimierzu Kutzu (1929–2018), która przekazała do Muzeum Śląskiego pamiątki po swoim zmarłym mężu. I zaczęły się schody, bo otrzymała wiadomość, że Muzeum nie ma pieniędzy ani miejsca na ich eksponowanie. Na krytyczne uwagi pod swoim adresem kierownictwo Muzeum Śląskiego zareagowało pojednawczo zapewnieniem (ale czy szczerze?), że jest otwarte na upamiętnienie Kutza i czuje się niezmiernie wyróżnione przekazaniem w darze pamiątek po wybitnym reżyserze/popularyzatorze śląskiej kultury. Jakoż jednoznaczne oczekiwanie, że Muzeum odtworzy dwupokojowy gabinet reżysera w formie wystawy stałej, nie jest możliwe do zrealizowania, natomiast zaplanowana jest wystawa czasowa poświęcona reżyserowi – oświadczyło kierownictwo Muzeum Śląskiego. Można odnieść wrażenie, że jest w tej przepychance jakaś nutka niechęci/obstrukcji Muzeum Śląskiego wobec upamiętnienia Kazimierza Kutza.

Niewykluczone, że zagnieździł się w Muzeum Śląskim jakiś zacofany prawicowy konserwatysta, który mógł się przestraszyć oczekiwań wdowy po K. Kutzu, które nie ograniczają się wyłącznie do stałej wystawy pamiątek.

Świętochowskiej-Kutz marzy się bowiem, aby w Muzeum Śląskim „było takie miejsce, do którego każdy będzie mógł przyjść, gdzie będzie można spotkać się z drugim człowiekiem. Miejsce, w którym będą mogli działać młodzi artyści i aktywiści. Miejsce tętniące życiem, wolnością słowa, nieskrępowaną niczym wolnością artystyczną. Mój mąż – przypominała wdowa – nigdy nie dał na sobie niczego wymusić, nawet krawata. Pozwólmy młodym ludziom działać tak samo. To wymarzone miejsce ma służyć wymianie myśli artystycznej bez żadnych ograniczeń. Nie będzie tam czegoś takiego, że coś wypada, a coś nie. Wypadać to mogą zęby albo macica – sugestywnie dowodziła Świętochowska – ale nic innego”.

Widać, że wdowa po Kutzu poszła na całość. Można odnieść wrażenie, że wyszło na to, iż marzy jej się, aby w Muzeum Śląskim było miejsce przypominające przystanek Woodstock…

Tak oto wkroczyliśmy w sferę problemów, które, zwłaszcza dla młodych ludzi nie znających historii, są zazwyczaj niezrozumiałe. Mam bowiem poczucie, że niewielu z nich wie, gdzie leży przyczyna dość powszechnie znanych (przybierających zróżnicowane konfiguracje) animozji między hanysami i gorolami. W moim pokoleniu – przykładowo – istniało i nadal istnieje przekonanie, że przyczyna leży w zaszłościach historycznych. O co chodzi? Otóż podkreśla się, że Katowice znajdowały się na terenie państwa niemieckiego, natomiast Sosnowiec najpierw należał do zaboru pruskiego, a później rosyjskiego.

Tak więc Zagłębie i Śląsk różni odmienny kod kulturowy. Zagłębiacy, w większości wyłącznie ludność napływowa, nie wytworzyli tak odrębnej i wyrazistej kultury jak Ślązacy.

(…) Czy Kazimierz Kutz nadaje się na edukatora Ślązaków? Pisałem już („Kurier WNET” nr 15/2015) w tekście Prorocy nowej Śląskiej tożsamości i dwa lata później (nr 33/2017) w tekście Oswajanie „Świra”, że odpowiedź na to pytanie musi być zdecydowanie negatywna. Dziś, powodowany imperatywem śląskiej solidności, uważam za swój święty obowiązek dopowiedzieć, że Kazimierz Kutz, owszem, nadaje się (i to bardzo) wyłącznie do tytułowego wypłukiwania ze Śląska śląskości właśnie. Pomaga mu w tym m.in. „Gazeta Wyborcza”, która konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy od lat (ale zawsze zgodnie ze swoją lewacką, postmodernistyczną i antykatolicką linią) kreuje fałszywy obraz Kazimierza Kutza jako niedościgły wzór Ślązaka i wielkiego edukatora Ślązaków.

W sukurs „Wyborczej” idzie śląska gazeta „Dziennik Zachodni”. Z okazji zbliżającej się pierwszej rocznicy śmierci Kutza można w niej było przeczytać, że „straciliśmy najwybitniejszego Ślązaka od czasów Korfantego, (…) człowieka, który całą Polskę uczył Śląska”. Manipulatorzy z „Wyborczej” alarmują i ostrzegają przed współczesną Polską, przywołując te słowa Kazimierza Kutza: „Kaczyński nie zajmuje się rządzeniem, tylko poszerzaniem swojej władzy, a Polska staje się na naszych oczach państwem wyznaniowym”.

Manipulatorzy z „Wyborczej” za nic mają fakty, z których przecież wynika, że ten – skądinąd wybitny – reżyser skumulował w sobie wszystko, co każe go traktować jako anty-Ślązaka, bo np. chełpił się swoimi inklinacjami do lewackiego/antykatolickiego postępu i nie miał nic wspólnego ze śląską solidnością i szacunkiem dla tradycji. K. Kutz – przypomnijmy – nawoływał w 2004 roku: „Mamy prawo żyć w lepszym społeczeństwie – tolerancyjnym i stwarzającym równe szanse wszystkim – Polakom, Ślązakom, homoseksualistom”. (…)

Lewackie siły postępu z uporem godnym lepszej sprawy propagandowo nadymają wybitnego artystę/reżysera Kazimierza Kutza jako wybitnego/wzorcowego Ślązaka. Mają w głębokiej pogardzie to, że w rzeczywistości Kazimierz Kutz pod nieomal każdym względem jest zaprzeczeniem Ślązaka/hanysa.

Trudno o większą głupotę niż ta, z którą mamy do czynienia. Oto mamy Ślązaka, i to rzekomo wybitnego, który jest zdeklarowanym bezbożnikiem. (…)

Warto przywołać intuicje Adama Mickiewicza, odnoszące się do patriotyzmu i wiary, z Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: „Cywilizacja to nie modne i wykwintne ubiory, smaczna kuchnia, wygodne karczmy, piękne teatra i szerokie drogi – cywilizacja to obywatelstwo, oparte na zdolności poświęcenia się dla ojczyzny. Więcej: cywilizacja, prawdziwie godna człowieka musi być chrześcijańska. Nie Wy macie – wskazywał wieszcz – uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej”.

Narzuca się pytanie: czy my, Polacy, jesteśmy do tak pojętej działalności edukacyjnej wobec cudzoziemców przygotowani i zdolni? Czy aby nie oddaliśmy już Polski siłom lewackiej rewolucji kulturowej? Polecając te pytania uwadze moich Czytelników, jedno uważam za pewne: Śląsk z wypłukaną śląskością, czyli ze zniszczoną tożsamością – gdyby do tego, nie daj Panie Boże, doszło – byłby kolejnym gwoździem do trumny cywilizacji zachodniej, znacząco potwierdzającym jej samobójstwo.

Refleksja końcowa. W przeszłości intelektualiści, artyści swym akcesem do komunizmu wywoływali złudzenie drugiego dna ideologii komunistycznej, jakiejś głębszej warstwy mądrości, tkwiącej niczym skarb pod ohydą komunistycznej codzienności. W ten sposób mącono w umysłach ludzi, siano wątpliwości i zdołano chyba zachwiać elementarnym rozeznaniem, co jest złem, a co dobrem. Tacy intelektualiści i artyści odbierali też ludziom (i nadal odbierają) nadzieję płynącą z wiary, że zło nie może mieć po swojej stronie rzeczników tak solidnych wartości, jak: mądrość prawda, dobro i piękno. Również dzisiaj wynajęci do mącenia w głowach artyści i intelektualiści kreowani są przez media na nosicieli prawd moralnych.

Warto jednak pamiętać, że nawet najwspanialsze osiągnięcia artystyczne (vide K. Kutz) nie gwarantują słuszności wyborów moralnych czy intelektualnych, a także nie stanowią skutecznej zapory przed manipulacją.

Ta konstatacja dotyczy nie tylko naszej polskiej rzeczywistości, lecz także światowych areopagów. I jest trafna zarówno wobec sfer artystyczno-literackich, jak i przedstawicieli nauk empirycznych – w końcu bywa przecież, że „paraliż postępowy także ścisłe trafia głowy”.

PS

Ryzykując zarzut obsesji (a niechta bydzie!) odniosę się jeszcze do faktu, że K. Kutz lubił się żenić, skoro trzy razy się hajtnął. Był więc w tym względzie jakby dwukrotnie mało solidny. Jak na hanysa, Kutz się ożenił o dwa razy za dużo.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Śląsk wypłukany ze śląskości” znajduje się na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Herberta Kopca pt. „Śląsk wypłukany ze śląskości” na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Warto przeciwstawiać się kłamstwu. Janusz Kawecki przekonuje, że jedynym imperium o. Rydzyka są jego sympatycy

Kłamliwą etykietę o »imperium ojca Rydzyka« wylansował Jerzy Morawski w filmie z 2002 roku. Niemal natychmiast po jego upublicznieniu przeciwnicy rozgłośni zaczęli upowszechniać to określenie.

Stefania Mąsiorska

Janusz Kawecki tytuł swojej najnowszej książki Prawda o „imperium” ojca Rydzyka wyjaśnia następująco: „Kłamliwą etykietę o »imperium ojca Rydzyka« wylansował Jerzy Morawski w swoim filmie wyemitowanym w 2002 roku. Jego tytuł brzmiał właśnie Imperium ojca Rydzyka i niemal natychmiast po jego upublicznieniu przeciwnicy rozgłośni zaczęli upowszechniać to określenie, wiążąc je z o. Tadeuszem Rydzykiem i własnością instytucji powstających z jego inspiracji”.

Tymczasem Janusz Kawecki przekonuje, że jedynym imperium o. Rydzyka są jego sympatycy. Zamysł książki oparł na konfrontacji rzeczywistości z głównymi elementami czarnego PR skierowanego przeciwko ojcu Tadeuszowi Rydzykowi, jego inicjatywom i dokonaniom.

Zestawiając twarde dane dotyczące polskich mediów wykazał też, że toruńskie „imperium” to zaledwie jedna ogólnopolska radiostacja i jeden telewizyjny program społeczno-religijny o nastawieniu katolickim na multipleksie, a Agora, TVN i Polsat pod względem przychodów, zysków, widowni oraz słuchaczy biją na głowę TV Trwam, Radio Maryja i „Nasz Dziennik”.

W kolejnych rozdziałach autor przedstawia metody walki z Radiem Maryja, rozpowszechnianie o mediach o. Rydzyka kłamliwych etykiet, czyli np. oskarżeń o lżenie naczelnych organów państwa, antysemityzm, a także pokazuje sposoby poniżania środowiska radiomaryjnego („moherowe berety” itp.).

Spora część książki poświęcona jest początkom Radia Maryja oraz kolejnym etapom długiej i trudnej walki mediów założonych przez o. Rydzyka o przyznanie im częstotliwości i koncesji. Autor rozprawia się też z mitem „publicznych pieniędzy na imperium”, wyjaśniając, że „dopiero od 2016 r. zespoły naukowe i dydaktyczne tej uczelni mogą zgłaszać – i czynią to z powodzeniem – wnioski dotyczące różnych konkursów na projekty i granty, wiedząc, że nie będą przez gremia oceniające dyskryminowane ze względów pozamerytorycznych”.

Geotermia toruńska natomiast, w głośnym sporze o cofniętą (za czasów rządu Donalda Tuska) dotację na wiercenia geotermalne, otrzymała w końcu wysokie (26 mln) odszkodowanie, przyznane przez sąd w 2016 roku. Dostała też na ten cel kolejne miliony z Unii Europejskiej.

Profesor Kawecki ucina też medialne spekulacje i przedstawia fakty, którym trudno było przedostać się do opinii publicznej: o. Rydzyk nie miał luksusowego maybacha ani helikoptera i nie ma milionów na swoim koncie, a Radio Maryja przez wiele miesięcy prowadziło akcję zwrotu sum wpłaconych na ratowanie Stoczni Gdańskiej po tym, jak sprzedano ją przed ukończeniem zbiórki na ten cel.

Dowiemy się też z tej książki, że współpracownicy o. Rydzyka rocznie odnotowują około 3 tys. atakujących go komentarzy i artykułów.

Janusz Kawecki (ur. 21 stycznia 1943 r. w Grodnie) jest inżynierem, nauczycielem akademickim i publicystą, profesorem nauk technicznych, członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w kadencji 2016–2022.

Janusz Kawecki, Prawda o „imperium” ojca Rydzyka, Fundacja „Nasza Przyszłość”, Kraków-Warszawa 2019. Książka jest bezpłatnie udostępniona przez wydawcę pod adresem https://www.radiomaryja.pl/wp-content/uploads/2019/12/ksiazka-prawda-o-imperium-prof-j-kawecki.pdf.

Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Warto dzielić się prawdą z bliźnimi i należy przeciwstawiać się kłamstwu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefanii Mąsiorskiej pt. „Warto dzielić się prawdą z bliźnimi i należy przeciwstawiać się kłamstwu” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Koronawirus jest groźny, gdy powietrze wcześniej przeszło przez cudze płuca!/ Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 75/2020

Ta sama porcja powietrza opływa po kolei każdego górnika w wielokilometrowym systemie tuneli, a prawdopodobieństwo wdychania tego, co wykichał poprzednik, jest tysiące razy większe niż na ulicy.

Andrzej Jarczewski

Nie wdychać wydychanego!

Końcowe miesiące roku 2020 przyniosą istotne zmiany w globalnym stanie zdrowia, wstrząśniętym przez koronawirusa. Warto o nich zawczasu porozmawiać bez trwogi czy lekceważenia. I nie chodzi tu tylko o COVID-19. Zmieni się cały świat. Proponuję zjechać najpierw do kopalni, a następnie obejrzeć różne strony globusa. Zaczynam od rozdziału o wentylacji z cytowanej już na tych łamach Szychtownicy. Pomoże to uzasadnić – mam nadzieję – pożyteczny wniosek, wyrażony tytułem.

WENTYLACJA

Wiele jest w kopalni spraw dziwnych i ciekawych. Opowiadam o nich każdemu, kto chce słuchać, i nieodmiennie największe zaskoczenie słuchaczy obserwuję, gdy mówię o rzeczy tak prostej jak ściana. Na ogół wyobrażamy sobie, że na dole drąży się długie tunele, a ściana jest chyba przodkiem takiego tunelu. Natomiast moja definicja: „ściana to chodnik, który przesuwa się w poprzek” zawsze szokuje, a po chwili wywołuje – ukrywającą zaskoczenie – wypowiedź: „oczywiście, zawsze tak myślałem, przecież inaczej nie miałoby sensu”.

Konsternacja pojawia się dopiero, gdy dodaję, że typowa ściana, czyli chodnik, miewa zwykle 200 metrów długości i 2–3 metry wysokości, a w ciągu miesiąca przejeżdża w bok pod powierzchnią kilku boisk piłkarskich. Przy metodzie „na zawał” umożliwia to takim miastom, jak np. Bytom, obniżenie poziomu całych dzielnic o 30 metrów na stulecie i proporcjonalne obniżenie ich szans rozwojowych na następny wiek, który trzeba poświęcić likwidacji szkód górniczych. Kto nie wie, jak w takich miejscach działa sieć wodociągowa, gazownicza, a zwłaszcza kanalizacyjna, niech teraz popuści wodze fantazji.

Podobnie bywa z opowieścią o wentylacji. Czyż nie sądziliśmy kiedyś, że powietrze wtłacza się do podziemi wielkimi dmuchawami, albo że przesyła się je pod ciśnieniem rurociągami? Tymczasem wystarczy się chwilę zastanowić, by dojść do rozwiązania znacznie lepszego, stosowanego powszechnie. Niech motywem na to zastanowienie będą dwa zdania z niesłusznie zapomnianej powieści Gustawa Morcinka Wyrąbany chodnik.

„Przystąpili do skrzydeł. Osadzone na grubym wale wirowały ogromnym, szarym, krzyczącym koliskiem, prały powietrze żelaznymi łopatami, pruły je na strzępy, szarpały, miętosiły i znów rozbijały, na wyjący szum zmieniały, ssały je zachłannie z szybowej studni, wydzierały z podziemnego kretowiska i wyrzucały szerokim, rozchylającym się kominem”.

Ot i problem wentylacji rozwiązany. Każda kopalnia ma dodatkowy szyb, u wylotu którego pracuje gigantyczny odkurzacz, wyciągający z dołu zużyte, tzn. gorące, zanieczyszczone i zagazowane powietrze. Nie tłoczenie, lecz ssanie jest zasadą działania wentylacji! Szybami wydobywczymi powietrze pędzi na dół z siłą huraganu, a szybami wentylacyjnymi – jeszcze szybciej – wylatuje. Tłoczenie powietrza jest niewykonalne i wręcz niewyobrażalne. Jakież ciśnienie musiałoby panować kilometr pod powierzchnią? Gdzież gromadziłyby się gazy trujące i wybuchające?

Tam, gdzie pracują ludzie, musi być czym oddychać. Normy wymagają, by w kopalnianym powietrzu było nie mniej niż 19% tlenu (na górze: 21%), co najwyżej 1% dwutlenku węgla i do 2% metanu. Z kolejnych warstw geologicznych i ze starych wyrobisk stale wydobywają się różne gazy, więc dopuszcza się też ściśle określone stężenia tlenku węgla, siarkowodoru i innych spodziewanych urozmaiceń. Normy normami, a życie płynie wydobyciem. Sam raz przeszedłem na skróty przez strefę z 15 procentami tlenu w powietrzu, ale później wolałem już nadrobić kilka kilometrów innymi chodnikami, żeby podobnych przygód nie doświadczać. Gdy nie masz czym oddychać, czujesz, że powoli umierasz.

Obecnie fedrujemy w kopalniach głębokich, a tam substancji lotnych jest dużo więcej niż w płytkich. Gdyby wentylacja ustała na parę godzin, nastąpiłoby zagazowanie kopalni. W roku 1985 zdarzył się taki wypadek na Węgrzech; zginęło 35 górników. Przyczyną była awaria sieci zasilającej wentylatory. Polskie przepisy każą zapewnić zakładom górniczym co najmniej dwa niezależne zasilania i wentylatory główne (niekiedy rezerwowe) działają bez przerwy.

Wirus w kopalni

Opowiedziałem o metodzie wentylacji w podziemnych zakładach górniczych, bo ma to bezpośredni związek z kopalnianymi ogniskami zachorowań. Łatwo zrozumieć rozwój epidemii w kopalni, gdy uświadomimy sobie, że całe powietrze dostarczane jest na dół jednym szybem i jednym szybem jest wydalane do atmosfery. Pomijam tu fakt, że każda kopalnia ma kilka szybów, bo wentylacja jest zawsze prowadzona z punktu A do punktu B.

Innymi słowy – WAŻNE – ten sam nurt powietrza przepływa przez płuca dokładnie wszystkich pracowników znajdujących się między punktami A i B.

W poprzednim zdaniu celowo przerysowałem cały obraz, bo przecież większa część powietrza przepływa obok, a tylko niewielką część wdychamy, niemniej mamy tu do czynienia ze zjawiskiem niewystępującym na powierzchni: ta sama porcja powietrza opływa po kolei dokładnie każdego górnika w wielokilometrowym systemie tuneli, a prawdopodobieństwo wdychania tego, co wykichał poprzednik, jest tysiące razy większe niż na ulicy.

Akurat ten wirus, z którym się teraz borykamy (SARS-2), powoduje niewielką śmiertelność, ale cechuje się wysoką zaraźliwością. Wystarczy, by niewielka liczba pojedynczych wirusów dotarła do naszej śluzówki i choroba gotowa, bo z tym akurat paskudztwem nasz organizm na razie walczy nieumiejętnie.

Wirus w sklepie

Na każde zagrożenie reagujemy albo z przesadą, albo z niedowierzaniem. Rzadko trafiamy za pierwszym razem.

Ot, gdy dowiedzieliśmy się o wirusie w kopalni, natychmiast anatemą obłożono wentylatory i klimatyzatory. Tymczasem, gdy poznajemy prawdziwe przyczyny rozprzestrzeniania się wirusa akurat w kopalniach, dochodzimy do wniosku, że klimatyzator jest niewinny.

Owszem, może tam jakiś grzybek się rozwija, ale nie SARS. Rozpatrywany teraz wirus jest groźny tylko wtedy, gdy wdychane przez nas powietrze mogło wcześniej przejść przez cudze płuca! Poziomy przeciąg, owiewający kolejno różne osoby, jest znacznie groźniejszy od klimatyzacji.

Tak więc na ulicy wystarczy w zasadzie dystans, natomiast w sklepie czy w samolocie konieczna jest maseczka. I znów: jeżeli wirus krąży w powietrzu, to moja maseczka za bardzo mnie nie ochroni. Wirus wlezie przez dowolną szczelinę i zrobi swoje. Chodzi o to, żeby we wdychanym powietrzu wirusa było jak najmniej, bo z pewną niewielką ilością patogenu mój organizm jakoś sobie poradzi.

Czyli maseczki w sklepie jak najbardziej tak, ale nie jako moja ochrona osobista, lecz jako ochrona całego pawilonu przez moimi wyziewami, bo jednak ta maseczka zatrzyma większość kropelek wody, które dla wirusa są wehikułami, umożliwiającymi atak. Wielką antywirusową pomocą jest również – wbrew pozorom – klimatyzacja, ale nie taka, która miesza powietrze, lecz taka, która wciąga wydychane przez nas powietrze do góry i wysyła je na zewnątrz. Tam już zjawiska fizyczne samoistnie doprowadzą do zmniejszenia stężenia wirusa w powietrzu poniżej zagrażającej człowiekowi granicy.

Synektyka

A teraz proponuję eksperyment myślowy, stosowany często na polu bitwy, a także w projektowaniu inżynierskim, gdy rozwiązujemy zupełnie nowy problem. Korzystam w tym celu z jednej z metod synektycznych, która polega na wyobrażeniu siebie samego w ciele naszego wroga lub w kawałku czegoś, co ma być przeprojektowane. Stańmy się więc na chwilę pojedynczym egzemplarzem koronawirusa.

Jestem teraz (wyposażonym w świadomość) wirusem SARS. Moim celem jest dotarcie do nosa dowolnego człowieka. Niestety, nie żyję, nie mam skrzydeł ani nóg i nic nie mogę zrobić sam. Mogę tylko – w długim ciągu pokoleń – tak przekształcać swój kształt i fizykochemiczną strukturę zewnętrzną, by zabrać się na gapę z drobną kropelką wody. Ale „drobną” nie znaczy „bardzo małą”, bo sam nic nie zdziałam. Muszę zebrać spory oddział podobnych mi wojowników, bo jak już dobrze trafimy, to nawet jeżeli napadnięty organizm zniszczy naszą awangardę, zabraknie mu armat dla oddziału głównego. Musimy więc opanować transport na większych kroplach, o średnicy np. dziesiątej części milimetra. Tam już pomieści się nas sporo.

Pierwszy punkt wykonany. Gromadzimy się w płucach chorego i czekamy na wydech, a najlepiej na odkaszlnięcie lub – to nam sprzyja najbardziej – na kichnięcie. Właśnie nasz gospodarz i nieświadomy producent (bo przecież z jego ciała powstaliśmy) kichnął potężnie, rozsiewając nasze oddziały w wodnych czołgach na odległość kilku metrów. Niestety – właśnie widzę, że część już opada na ziemię, niektóre unoszą się dość długo, ale woda w słońcu paruje i kropelki stają się coraz mniejsze albo wiatr unosi je w górę i lądują w liściach drzew. Trudno – nic z nich nie będzie.

Spoglądam więc na armię z drugiego kichnięcia. Milion napastników nieubłaganie zbliża się do ludzkiej postaci. Niestety, dziewięćset tysięcy trafia w plecy, a z pozostałej części – dziewięćdziesiąt tysięcy wylądowało na spodniach i rękawach. Lipa! Ale właśnie widzę, że dziesięć tysięcy zakręciło się koło twarzy… Co za pech. Gość ma maseczkę! Jeszcze kilka tysięcy miota się we włosach i na policzkach, ale człowiek ma ręce w kieszeniach i nie dotyka twarzy. Wszystko na nic!

Szukamy sojuszników!

Nie wierzcie bajarzom, którzy twierdzą, że łatwo się zarazić koronawirusem. Z mojego punktu widzenia (nadal tu jestem obiektem synektycznym) dotarcie do śluzówki ofiary jest zadaniem niezmiernie trudnym.

Ileż milionów moich pobratymców poległo na najprostszych środkach ochronnych! Ci ludzie są naprawdę okropni. Wystarczy jakakolwiek przeszkoda, ot dziesięć centymetrów dalej lub gumowa rękawiczka i cały wysiłek na nic. Ulica to nie kopalnia. Tu się trzeba solidnie napracować!

Na razie tracimy punkty. Ludzie chronią się coraz skuteczniej, ale i my nie próżnujemy. Z każdym pokoleniem stajemy się trochę inni. Nie wiem, czy bardziej, czy mniej skuteczni, ale czas zrobi swoje. Kumple niezbyt agresywni zajmowali się najchętniej staruszkami z chorobami współistniejącymi, ale po wyeliminowaniu starców stracili animusz. Teraz czekamy na mutację, która wykończy trzydziestolatków i dzieci. To dopiero zapewni nam panowanie nad światem! Tylko ktoś nam musi pomóc.

Niestety – na bezinteresownych idiotów za bardzo nie możemy liczyć. Jedni za szybko wymarli, inni po przejściu choroby zmienili zdanie i na każdym kroku utrudniają nam pracę.

Kto przechorował COVID, opowiada innym, że nie miał czym oddychać. Że cały czas cierpiał i umierał, a teraz nie wie, jakie spustoszenia pozostały w płucach i w innych organach. Nie muszę chyba dodawać, że takie opowieści strasznie nam psują robotę.

A już z pozycji czysto dywersyjnych wyskoczył tygodnik „Science” w numerze z 14 sierpnia 2020 r. Pojawiła się tam mała tabelka, która może kompletnie załamać nasze szyki. Warto ją zacytować, bo takiej podłości nie zna historia cywilizowanej ludzkości, nie mówiąc o wirusowości. Tabelka obejmuje bowiem tylko półkulę południową i tylko wybrane miesiące (od kwietnia do połowy sierpnia). Operując na tendencyjnie wyselekcjonowanym materiale, „Science” usiłuje dowodzić, że „środki kontroli COVID-19 radykalnie ograniczyły przenoszenie się grypy w wielu krajach półkuli południowej w tym sezonie”.

Udokumentowane przypadki grypy od kwietnia do połowy sierpnia
Kraj\rok     2018   2019  2020
Argentyna  1517    4623      53
Chile           2439   5007      12
Australia      925   9933      33
RPA               711    1094        6

Na dole globusa kończy się zima. Był tam niby sezon grypowy, którego nie było, więc podają liczby chorych, w które nikt nie wierzy. Gdyby to się powtórzyło w nadchodzącym sezonie grypowym na półkuli północnej… Strach pomyśleć. Nie byłoby COVID-u ani nawet grypy! Ludzie sami będą musieli się zabijać.

Kreujący się na najmądrzejszy na świecie tygodnik „Science” oraz inne imperialistyczne media pseudonaukowe, pozostające na usługach soldateski afroamerykańskiej i każdej innej, piszą też o gwałtownym spadku zachorowalności na malarię, a o przedśmiertnych drgawkach chorób „brudnych rąk” donoszą nawet brukowce z całego podstępnego świata. I jak tu z taką zarazą walczyć?! Nawet dzieci nie dotykają już poręczy na schodach, a windę uruchamiają łokciem i coraz szybciej zapominają, jak smakują lizaki. Jeszcze trochę, a higiena osobista podniesie się na całym świecie do tego stopnia, że nie zdążymy na to zareagować i wyginiemy. Podobnie było z bliską naszemu sercu cholerą, którą w XIX wieku praktycznie wyeliminowały… ustępy spłukiwane. A nie mogło to być, jak było?

Na szczęście mamy jeszcze sprawdzony środek panowania nad światem: ideologię. Wszędzie tam, gdzie trzeba było wprowadzić głód, wojnę, biedę lub dowolną destabilizację, zawsze pomagał wywar z ruskiej onucy. Wlewano do mózgów jedynie słuszne poglądy i wystarczyło poczekać.

Teraz trzeba się skupić na wytłumaczeniu całej postępowej ludzkości, że wirusa nie ma. Tak więc: antyszczepionkowcy, covidowcy, filowiry, mądre świry, tępe młoty, mizantropy, wszelkie trole i głupole z wszystkich krajów łączcie się! W nagrodę dostaniecie… onuce na zmianę.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Nie wdychać wydychanego!” znajduje się na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Nie wdychać wydychanego!” na s. 9 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego