Wiele hałasu o nic. Spotkanie niemieckiej czerwonej lewicy z brunatną. Więcej policjantów niż uczestników manifestacji

Kiedy tłumaczyłem pewnemu aktywiście kościelnemu z Rychbachu, że neonaziści to lewica, ten otwarł szeroko usta ze zdziwienia. Oficjalnie bowiem w Niemczech uważa się nazizm za ideologię prawicową.

Jan Bogatko

Miasteczko na Łużycach, maleńki Wostrow, u zbiegu granic polskiej, czeskiej i niemieckiej, gdzie zazwyczaj diabeł mówi dobranoc, przeżywało w weekend z 21 na 22 kwietnia tę chwilę, tę jedyną, na jaką się czeka się czasem nadaremnie całe życie: medialną sławę. (…)

Lewicowo-liberalne (czytaj: neokomunistyczne) media z Polski na wiele dni przed zaplanowanym w tym miasteczku występem kilku grup propagujących nazistowski hałas rozpisywały się (jak GW) o tym, jak to „polscy naziści” wybierają się do swych nazistowskich przyjaciół za Nysę.

Niemieckie media podchwyciły tę informację, zamieściła ją cała tutejsza prasa. I rzeczywiście Polacy przyjechali: polska policja była tutaj obecna, pomagając swym niemieckim kolegom utrzymać porządek (i oczywiście czeskim, zgodnie z nadgranicznymi umowami).

Dzięki enuncjacjom prasowym w niemieckich gazetach oczekiwano wielkiej bitwy na lewym brzegu Nysy. W zasadzie, czuło się podskórnie, liczono na awantury. Określone media w Niemczech, a także i w Polsce, wietrzyły krew. Wiele na to zresztą mogło wskazywać – miejscowa Antifa (terroryści ze skrajnej czerwonej lewicy stalinowskiej) cieszyła się na spotkanie towarzyskie z brunatną lewicą. Pamiętam szarżę Antify na grupę rekonstrukcyjną wojska Księstwa Warszawskiego w Warszawie na marszu Niepodległości w 2011 roku. Kiedy w rozmowie tłumaczyłem pewnemu aktywiście kościelnemu z Rychbachu (miasteczko nieopodal Żytawy, po niemiecku Reichenbach), że neonaziści to lewica, ten otwarł szeroko usta ze zdziwienia. Oficjalnie bowiem w Niemczech uważa się nazizm za prawicową ideologię; tak o tym uczy się dzieci w szkołach, jak gdyby socjalizm w jakiejkolwiek formie mógłby być ideologią prawicy. (…)

Jak zwykle dane o tym, ilu było w Wostrowie brunatnych, a ilu czerwonych, różnią się ewidentnie. Zwyczajowo ci pierwsi, jak i ci drudzy, zawyżają liczbę swych towarzyszy. Ale mimo wszystko to wiele hałasu o nic – wydaje się, że więcej było policjantów niż uczestników imprez po obu stronach

Jak donoszą lokalne media, jeden brunatny zalał się krwią po tym, jak otrzymał w głowę butelką od uczestnika pokojowej imprezy. Ale to za mało krwi przelanej – do tego po „niewłaściwej” stronie, by kamery telewizyjne poszły w ruch. (…)

Burmistrz miasteczka, Marion Prange (bezpartyjna), w niedzielę przed ekumenicznym nabożeństwem (brak informacji o tym, czy aktywiści Antify brali z nim udział) wyraziła wobec dziennikarzy radość z powodu imprezy komunistów (Die Linke) oraz zadowolenie z faktu, że nie doszło do zamieszek (Antifa zbiera zapewne siły na „rewolucyjny 1 Maja” – stałą chuligańską imprezę w Berlinie).

Oczywiście przeciwko komunistom nie protestuje żadna prawica czy umiarkowane centrum, bo nie wypada. A nazistów jest za mało, by byli w stanie zaistnieć.

Tolerowana przez państwo niemieckie ekstrema odreaguje na wystawach i samochodach. Lewacki stołeczny „Der Tagesspiegel”, informując o wydarzeniu, zaprasza do udziału w nim. Pokojowi podpalacze liczą na udział 15 tysięcy uczestników. Można powiedzieć, że jak na stołeczne, wielomilionowe miasto, to garstka. A ponieważ lewacy mają gdzieś państwo, które im dłoń ściska, to nawet nie zamierzają oficjalnie zgłosić swej „pokojowej” demonstracji. Zresztą to już tradycja. Szef resortu spraw wewnętrznych w berlińskim ratuszu, Andreas Geisel (SPD), obiecał „tolerowanie” nielegalnej demonstracji. Pokojowego festynu, jak w Wostrowie, przeciwko stalinowcom w Berlinie nie będzie.

Cały felieton Jana Bogatki, pt. „Na lewo marsz !” – jak co miesiąc, na stronie „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr majowy 47/2018, s. 3, wnet.webbook.pl.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Na lewo marsz!” na s. 3 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Odchodzi pokolenie pamiętające II wojnę światową, żołnierzy AK, podziemia antykomunistycznego i niepodległościowego

Doczekali się wolnej Polski, ale nie uhonorowania, na jakie zasłużyli. III RP, w przeciwieństwie do II RP, nie zadbała o ich spokojny byt. Bardzo często nieznani byli nawet w najbliższym otoczeniu.

Jadwiga Chmielowska

W środę 11 kwietnia 2018 r. zmarł Włodzimierz Kapczyński. Urodził się 22 stycznia 1929 r. w Sosnowcu. Choć notka biograficzna Encyklopedii Solidarności o tym nie wspomina, wiem, że jako kilkunastoletni chłopak był żołnierzem AK. Wiele godzin spędzaliśmy w Zarządzie Regionu Solidarności, gdzie opowiadał o początkach konspiracji na Śląsku. Najpierw powstała organizacja Orzeł Biały, potem Związek Walki Zbrojnej (ZWZ) i AK. Warto wspomnieć, że w Sosnowcu bardzo silna była od początku Gwardia Ludowa Polskiej Partii Socjalistycznej. Potem, gdy komuniści ukradli nazwę i stworzyli swoją Gwardię Ludową, ta z PPS zmieniła nazwę na Gwardia Ludowa WRN. Konia z rzędem temu, kto się w tym połapał, więc polscy patrioci z PPS przyłączyli się do AK.

Po wojnie w 1956 r. Włodzimierz Kapczyński skończył elitarne Technikum Energetyczne w Sosnowcu.

W 1947 r. zorganizował grupę: Związek Walki z Komunizmem. Takich grup młodzieżowych w obecnym województwie śląskim było bardzo dużo. Rodzice siedzieli w powojennych komunistycznych łagrach bądź byli wywiezieni na roboty do Związku Sowieckiego.

Liczy się, że około 150 tys. górników znalazło się w Donbasie i innych kopalniach ZSRR.W 1948 r. Włodzimierz Kapczyński został aresztowany. Wojskowy Sąd Rejonowy w Katowicach skazał go na 7 lat. Rozpoczęła się jego tułaczka po więzieniach w Sosnowcu-Radosze, Wronkach, Potulicach, Raciborzu, a w końcu trafił do Obozu Pracy Więźniów w Jelczu. Na mocy amnestii wyszedł na wolność w 1953 r. (…)

Włodzimierz Kapczyński. Fot. z archiwum rodzinnego

We wrześniu 1980 r. zaangażował się w budowę struktur NSZZ Solidarność. Warto tutaj wspomnieć, że zakłady związane z Hutą Katowice jako pierwsze organizowały niezależne samorządne związki zawodowe, a niektóre z nich prowadziły nawet strajki, wspierając Hutę Katowice, która strajkowała już od 28 sierpnia. Włodzimierz Kapczyński był Przewodniczącym Komisji Zakładowej Solidarności w Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego Budostal-4, działającej na terenie Huty Katowice w Dąbrowie Górniczej.

Komisja ta wchodziła w skład MKZ Katowice, jednego z najbardziej niepokornych, antykomunistycznych i niepodległościowych regionów w Polsce. Przewodniczącym Zarządu Regionu był Andrzej Rozpłochowski, a wiceprzewodniczącym Jacek Jagiełka, były współpracownik Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO). W. Kapczyński był delegatem na I i II Walne Zebranie Delegatów Solidarności Województwa Katowickiego, członkiem Zarządu Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ Solidarność, delegatem na I Krajowy Zjazd Delegatów związku.

Jako członek Zarządu Regionu sprawował nadzór nad poligrafią. Pracował bowiem w pionie informacji, którym kierował wiceprzewodniczący Andrzej Gorczyca. W 1981 r. zaangażował się w działalność Związku Solidarności Polskich Kombatantów. Współtworzył też Związek Więźniów Politycznych PRL. To właśnie w czasach Pierwszej Solidarności zaprzyjaźniliśmy się. Byliśmy oboje członkami Zarządu Regionu i pracowaliśmy w tym samym pionie informacji – on zajmował się drukiem, a ja kolportażem i łącznością.

W stanie wojennym został internowany. Po wyjściu na wolność zaangażował się w działalność podziemnych struktur śląsko-dąbrowskiej Solidarności. Był m.in. członkiem Regionalnej Komisji Wykonawczej Regionu Śląsko-Dąbrowskiego NSZZ Solidarność (RKW) i organizował podziemną poligrafię. W warunkach konspiracji nasze drogi się nieco rozeszły. Ja kierowałam powstałą wcześniej strukturą Regionalnej Komisji Koordynacyjnej Regionu. Śląsko-Dąbrowskiego. Byłam jedynym członkiem Zarządu Regionu, który nie dał się internować i był poszukiwany listem gończym. Nie chcieliśmy też komunizmu z ludzką twarzą. Byliśmy, jak cała niepodległościówka, przeciwni obradom w Magdalence i przy okrągłym stole. Struktura RKK kierowana przez Jerzego Buzka nas ledwie tolerowała. (…)

Z dokumentów IPN wynika, że UB rozpracowywał go jeszcze jako ucznia technikum. Od 26 X 1953 do 16 II 1955 rozpracowywał go MUBP Sosnowiec. SB zajmowała się Kapczyńskim w latach 1984–1989 w V-1 MUSW w Dąbrowie Górniczej w ramach SOR krypt. Jędrek.

W 2007 r. Włodzimierz Kapczyński otrzymał z rąk Prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskigo Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a Prezydent Andrzej Duda w 2016 r. przyznał Mu Krzyż Wolności i Solidarności.

Jego pogrzeb odbył się 16 kwietnia 2018 r. w kaplicy cmentarnej parafii pod wezwaniem św. Tomasza w Będzinie. Spoczął na cmentarzu parafialnym na wzgórzu zamku w Będzinie.

Całe wspomnienie Jadwigi Chmielowskiej o Włodzimierzu Kapczyńskim znajduje się na s. 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wspomnienie Jadwigi Chmielowskiej o Włodzimierzu Kapczyńskim na s. 2 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

 

Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy gospodarką peryferyjną i montownią dla gospodarki niemieckiej…

Komisarz Gdyni Franciszek Sokół, gdy Stocznia Gdyńska upadła, natychmiast pojechał do Warszawy, szukać ratunku dla zakładu, a głównie dla miejsc pracy. Podtrzymał produkcję aż do wojny. Można było?

Tomasz Hutyra

„Kiedy Niemcy wypowiedzieli nam traktat handlowy, odmówili przyjmowania na ich rynki węgla górnośląskiego i usiłowali zadusić nas węglem i uzależnić gospodarczo, aby następnie, jak to tylekroć im się udawało, uzależnić od siebie i politycznie”.

Ze zdumieniem czyta się powyższe słowa, odnoszące się do politycznej sytuacji z 1925 roku, czyli prawie sto lat temu. Obecnie wydźwięk tych słów jest nam jakoś dziwnie bliski.

O tym, że jesteśmy gospodarką peryferyjną dla gospodarki niemieckiej, może świadczyć szereg dowodów i źródeł. Dowód podstawowy tkwi jak drzazga w traktatach przedakcesyjnych, w których to Polska zobowiązała się jednostronnie do redukcji przemysłu ciężkiego i lekkiego wraz z przemysłem okrętowym w zamian za przyjęcie do Unii Europejskiej. A potem zostaliśmy montownią…

Na Pomorskim Forum Gospodarczym w 2016 roku, zorganizowanym przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową w Gdańsku, można było usłyszeć, że Polska gospodarka to tylko montownia. Taką diagnozę postawił ówczesny wicepremier, a obecnie premier Mateusz Morawiecki. Na tym samym forum słowa Morawieckiego potwierdził również przedstawiciel poprzedniej partii rządzącej, obecny Marszałek Województwa Pomorskiego Mieczysław Struk. Powiedział dosłownie tak: „Jesteśmy montownią; zaczynamy od zera.” A gdzie byliście, wy wszyscy eksperci, politycy, samorządowcy przez ostatnie dwadzieścia pięć lat? Teraz mówicie otwarcie, że zaczynamy od zera…? Co to ma znaczyć?

Kiedyś Gdynią zarządzał Komisarz Franciszek Sokół. To on właśnie wypowiedział cytowane na początku słowa. Niemcy nie mogli w dwudziestoleciu międzywojennym dać sobie rady z gospodarką polską, prowadząc wojnę ekonomiczną, to najechali nasz kraj. Wymordowali elitę. Samorządowca Franciszka Sokoła przeciągnęli przez piekło obozów koncentracyjnych. On cudem przeżył, ale większości się nie udało. Zostali wymordowani w Piaśnicy i w wielu innych miejscach kaźni. (…)

Komisarz Gdyni Franciszek Sokół, gdy Stocznia Gdyńska upadła, natychmiast pojechał do Warszawy, szukać ratunku dla zakładu, a głównie dla miejsc pracy. Dopiął swego. Miasto Gdynia wykupiło akcje upadłej Spółki. Sokół uratował stocznię. Podtrzymał produkcję aż do wojny. Można było? A co robili obecni samorządowcy? Jeden z nich, z naszego województwa, ten najważniejszy, bo marszałek sejmiku przecież, już się przyznał: zaczynamy od zera! (…)

Obecnie personel pracowniczy nazywamy ludzkimi zasobami. Taki materiał do obróbki skrawaniem. Jak widać brak szacunku do robotniczego znoju jest u nas jakimś rakiem, który toczy nasz kraj od dawna. Był ten brak szacunku, jak widać, przed wojną, był za komuny i jest teraz. Młodzi nie wyjechaliby za chlebem, gdyby mieli tutaj perspektywy. No, ale jak mamy znów zaczynać od zera, to nie ma czemu się dziwić, że według klasyka, kraj nasz to członek, cztery litery i kamieni kupa. (…)

W czerwcu 2016 roku mięło osiemdziesiąt lat od próby niemieckiej próby likwidacji Stoczni Gdyńskiej w drodze licytacji. Hitlerowcy nie dali rady opanować stoczni poprzez wojnę ekonomiczną. Dopiero gdy wjechali czołgami, zapanowali nad polskim przemysłem.

Franciszek Sokół pisał: „Wyrobiłem sobie pogląd, że tu grają nieczyste siły, że tu zorganizowany kapitał przechodzi do porządku dziennego nad wszelkimi innymi względami czy argumentami”. I dalej: „Rada Miejska w Gdyni na specjalnym posiedzeniu jednogłośnie zdecydowała kupić Stocznię Gdyńską przed licytacją, a ja otrzymałem nieograniczone upoważnienie do przeprowadzenia wszelkich kroków niezbędnych do wykonania tej uchwały”.

W tej sprawie doszło do ciekawych negocjacji z profesorem Noem w sprawie wykupienia udziałów Stoczni Gdynia od Stoczni Gdańsk. Konferencje oraz negocjacje odbywały się w sali Rady Miejskiej. Franciszek Sokół pisał: „Rozmawiamy z Gdańskiem przez tłumacza Tannenbauma, adwokata ze Lwowa”. Komisarz bardzo trafnie zauważył, mówiąc do Noego – „Niechaj pan w szacunku swoim weźmie pod uwagę tylko maszyny i urządzenia, bo ani pracownik stoczni, ani teren stoczni do pana, a więc do Stoczni Gdańskiej od dzisiaj nie należą”.

Po długich, burzliwych pertraktacjach profesor Noe zszedł ze swojej oferty zbycia udziałów z kwoty milion dwieście tysięcy ówczesnych złotych polskich do kwoty stu pięćdziesięciu tysięcy złotych płatnych w trzech miesięcznych ratach.

„Właściwie stocznia to nie są mury ani hale, ani maszyny i w ogóle wszelkie urządzenia, ale stocznia, tak jak każdy warsztat pracy, to przede wszystkim ludzie i jeszcze raz ludzie”.

Cały artykuł Tomasza Hutyry pt. „Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy montownią” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Hutyry pt. „Franciszek Sokół uratował Gdynię. Ale teraz jesteśmy montownią” na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Telegraf WNET – niezawodnie informuje o tym, co ciekawego wydarzyło się w poprzednim miesiącu Polsce i na świecie

Prezes Kaczyński zapowiedział ustawowe obniżki uposażeń posłów, senatorów i samorządowców, a premier Morawiecki: obniżki CIT i ZUS dla firm, 300 zł wyprawki dla uczniów oraz kolejne programy socjalne.

Maciej Drzazga

Pierwszych 20 poszkodowanych przez Amber Gold odzyskało część utraconych pieniędzy.

Kandydat Platformy Obywatelskiej na prezydenta Wrocławia, Kazimierz Michał Ujazdowski (UD, PK, KLD, KK, AWS, SK-L, PP, PiS, Polska XXI i ponownie PiS) zaprzeczył, że wstąpi do PO.

Viktor Orbán znowu wygrał wybory.

„W 1939 roku Moskwa nalegała na zgodę Polski na przepuszczenie Armii Czerwonej do granic Niemiec w razie konfliktu, jednak bez skutku. W rezultacie ZSRR, nie zdoławszy zapewnić bezpieczeństwa swoich obywateli, 23 sierpnia 1939 roku zawarł pakt o nieagresji z Niemcami” – napisano w rosyjskim muzeum w Katyniu, uroczyście otwartym w asyście polskiego ambasadora Włodzimierza Marciniaka.

Syryjski parlament znacjonalizował majątki wojennych uchodźców, aby w ten sposób utrudnić im ewentualny powrót do kraju.

„W 2019 roku będę tutaj i niech nikt nie myśli, że będę tylko oglądał telewizję czy grał w piłkę z wnukami” – uprzedził rodaków w Wielki Piątek polityk, który przed Bożym Narodzeniem 2014 roku zapewniał: „Odpowiadam już po raz sto pięćdziesiąty na to pytanie. Nie wybieram się do Brukseli i to podtrzymuję!”

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Telegraf Macieja Drzazgi na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Tadeusz Dziuba: oczekujemy, że przyszły prezydent Poznania przewietrzy miasto i będzie inspirować, a nie oszwabiać

Największe szanse ma ta osoba, która współbrzmi z profilem PiS, ale jest autonomiczna. Swoim życiem musi poświadczać, że pasuje do roli gospodarza Poznania. Dr Tadeusz Zysk spełnia te oczekiwania.

Jolanta Hajdasz
Tadeusz Dziuba

Z posłem PiS Tadeuszem Dziubą, wojewodą wielkopolskim w latach 2005–2007, dziś szefem poznańskich struktur PiS, o oczekiwaniach wobec przyszłego prezydenta Poznania rozmawia Jolanta Hajdasz.

Tadeusz Zysk, poznański przedsiębiorca i wydawca, jest oficjalnym kandydatem Zjednoczonej Prawicy na prezydenta Poznania. Potwierdził to Jarosław Kaczyński, przedstawiając go wśród kandydatów na prezydentów największych polskich miast.

Tak, dr Tadeusz Zysk jest już oficjalnie potwierdzonym kandydatem na prezydenta Poznania. Ale wszelkie informacje wskazywały na niego już od grubo ponad roku. Jesienią 2016 r. odbyły się wybory do władz okręgowych PiS i pierwsze trzy posiedzenia poznańskiego zarządu – w listopadzie i grudniu 2016 r. oraz w styczniu 2017 r. – były poświęcone jednej tylko kwestii: wskazaniu kandydata na prezydenta stolicy Wielkopolski. Na tym ostatni posiedzeniu zarząd postawił jednogłośnie na dr. Tadeusza Zyska. Zgodnie z naszym statutem kandydatura ta winna uzyskać akceptację naszych władz krajowych. Nastąpiło to w kwietniu tego roku wraz z akceptacją kandydatów wielu innych miast polskich. Warto dodać, że już w styczniu 2017 r. mieliśmy opracowany program wyborczy PiS dla Poznania, przygotowany przez poznańskich radnych PiS. (…)

Dlaczego Tadeusz Zysk ma Państwa poparcie? Czego Pan oczekuje po jego kandydaturze, jego programie? Będzie musiał pokonać Jacka Jaśkowiaka, wspieranego nie tylko przez PO, ale i przez Nowoczesną.

Warto zauważyć, że nasza poznańska formacja miała do dyspozycji kilku kompetentnych kandydatów na funkcję prezydenta Poznania. Wskazanie jednego spośród nich wymagało, moim zdaniem, odpowiedzi na pytanie o to, który z nich najskuteczniej przemówi do elektoratu dotąd zdystansowanego do PiS albo też obojętnego na PiS. Wydaje się, iż największe na to szanse ma ta osoba z naszego środowiska społecznego, która nie jest wprost organizacyjnie związana z PiS. Osoba, która – można powiedzieć – współbrzmi z naszym profilem społecznym i publicznym, ale jest względem nas autonomiczna. I będzie autonomiczna po wyborach. Oczywiście całym swoim życiem musi poświadczać, że pasuje do roli gospodarza jednego z największych miast Polski. Dr Tadeusz Zysk spełnia te oczekiwania.

Jest on człowiekiem gruntownie wykształconym, i to w dziedzinach pożytecznych dla pełnienia publicznych funkcji. Jest bowiem socjologiem i psychologiem społecznym. Jakiś czas pracował naukowo, więc ma opanowany warsztat analityczny. Wykazał się sporym talentem gospodarczym i organizacyjnym. Stworzył od zera przedsiębiorstwo, i to na niełatwym rynku wydawniczym. Dziś jego wydawnictwo należy do najbardziej rozpoznawalnych w Polsce. Tadeusz Zysk ma intuicję biznesową. Jako jeden z pierwszych popularyzował literaturę science fiction. Udanie promował polskich autorów, dziś bardzo poczytnych. Jest filantropem i fundatorem licznych nagród, w tym prestiżowego medalu Przemysła II. Nie bez znaczenia jest i to, że ma żywe i liczne kontakty w wielu środowiskach Poznaniu i poza Poznaniem.

Krótko mówiąc, to człowiek utalentowany i gospodarz mający szczęśliwą rękę. Nie pozostaje więc nam nic innego jak powiedzieć po prostu: Zysk dla Poznania. (…)

Ocenia Pan krytycznie prezydenturę Jacka Jaśkowiaka. Które z jego działań wskazałby Pan jako szczególnie szkodliwe dla nas, mieszkańców?

Tadeusz Dziuba | Fot. archiwum WKW

(…) Epoka pierwszych Piastów – tak pięknie opisywana przez Elżbietę Cherezińską, autorkę wypromowaną przez Tadeusza Zyska – to tylko punkt wyjścia do eksploatacji zasobu poznańskiej historii. Równolegle warto byłoby eksploatować inne wątki, np. ożywić i udostępnić zachowane jeszcze obiekty militarnego budownictwa dziewiętnastowiecznego, którego miłośników w Europie jest co niemiara. Masowa turystyka przyniosłaby poznaniakom i Poznaniowi przyzwoite dochody i renomę.

Niewykorzystanym zasobem niematerialnym jest to, że Poznań jest największym i najbogatszym miastem Wielkopolski. Jego władze mogłyby więc być np. promotorem porozumienia gmin nadwarciańskich i nadnoteckich w celu utworzenia zorganizowanego szlaku wodnego wzdłuż t.zw. Wielkiej Pętli Warciańskiej, która byłaby wyjątkową atrakcją poznawczą i turystyczną środkowo-zachodniej Polski. Ale dotychczasowe władze Poznania myślały raczej o tym, jak inne wspólnoty samorządowe oszwabić, a nie o tym, by je inspirować. (…)

Czego powinniśmy oczekiwać od prezydenta Poznania w nadchodzących latach? Na jakie elementy ich kampanii wyborcy powinni zwracać uwagę?

Nowy prezydent miasta powinien zaprezentować długofalowy program rozwiązania głównych problemów poznańskiej wspólnoty samorządowej, zresztą ze sobą splecionych. W szczególności zaliczam do nich wyludnianie się Poznania, niewystarczająca jakość życia w mieście, zbyt małą siłę przyciągającą młodych ludzi do stolicy Wielkopolski, fasadowość życia obywatelskiego i związane z tym wyobcowanie władz samorządowych, oczywiście niewykorzystywanie, czy też niewłaściwe wykorzystywanie materialnych, osobowych i niematerialnych zasobów miasta… To nie jest pełne wyliczenie.

Zarządzający miastem mają do dyspozycji bardzo szeroką gamę środków wpływania na otoczenie. Rzecz w tym, by dla osiągnięcia określonych celów zastosować odpowiednią ich kombinację. Prosty przykład: jeśli chcemy zapewnić w miarę czyste powietrze w mieście, to w pierwszej kolejności tak należy kształtować – przez lata i konsekwentnie – jego urbanistykę, by w jak najmniejszym stopniu ograniczać naturalny ruch mas powietrza w obszarze miasta. Jeśli się w ten sposób nie zapewni przewietrzania terenów zabudowanych, to można wydawać miliony na inne działania pomocnicze, a efekt i tak będzie mizerny.

Najbardziej skrótowo mówiąc: zasygnalizowane wyżej problemy nie zostaną pokonane w szczególności bez dostępnych i tanich mieszkań, sprawnej i taniej komunikacji publicznej, szkolnictwa zapewniającego nowoczesną edukację, bogatego życia kulturalnego, licznych terenów rekreacyjnych i wypoczynkowych w mieście oraz przejrzystego i życzliwego działania urzędników miejskich wszystkich szczebli.

Cały wywiad Jolanty Hajdasz z posłem PiS Tadeuszem Dziubą pt. „Zysk dla Poznania” znajduje się na s. 1 i 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Jolanty Hajdasz z posłem PiS Tadeuszem Dziubą pt. „Zysk dla Poznania” na s. 1 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Patriotyzm gospodarczy. W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju to pojęcie nie zostało użyte ani razu!

Powinniśmy wreszcie doprecyzować pojęcie patriotyzmu gospodarczego. To przede wszystkim dbałość o stabilność i rozwój gospodarki krajowej poprzez rozwój i racjonalne wykorzystanie kapitału krajowego.

Jan Parczewski

Działania tworzące wartość dodaną

W krajach rozwiniętych obserwowana jest tendencja do koncentrowania się na działaniach o wysokiej wartości dodanej, podczas gdy kraje rozwijające się koncentrują się generalnie na działaniach o wartości niższej:

Źródło: Rada Gospodarcza Strefy Wolnego Słowa, za: Karina Fernandez-Stark, Stacey Frederick and Gary Gereffi (2011), „The Apparel Global Value Chain: Economic Upgrading and Workforce Development”. In G. Gereffi, K. Fernandez-Stark & P. Psilos (Eds.), Skills for Upgrading: Workforce Development and Global Value Chains in Developing Countries. Durham: Center on Globalization Governqance &Competitiveness and RTI International.

Tym samym, koncentrowanie się w danym kraju na produkcji, z zaniedbaniem priorytetu komplementarnego i synergicznego rozwoju przed- i poprodukcji, konserwuje w tymże kraju model gospodarki zależnej.

Specyfika łańcuchów wartości dodanej w Polsce

W Polsce przeważają inwestycje na bazie kapitału obcego w fazę produkcyjną (fabryki). Powstają w ten sposób polskie firmy z kapitałem obcym, zorientowane na wytwarzanie. Zdarza się także tworzenie podobnych firm zajmujących się projektowaniem – tworzeniem cyfrowych modeli produktów na bazie założeń wypracowanych w fazie R&D oraz firm/centrów logistycznych.

Skądinąd wsparcie dla obcych inwestycji jest zgodne z polityką premiera Morawieckiego, wg której polityka greenfield dla obcych inwestycji to najważniejszy element naszego planu rozwoju (Źródło: TVP1, Wiadomości wydanie główne, 31 grudnia 2017). MSP z polskim kapitałem są tu głównie dostawcami komplementarnych produktów i usług o niskiej wartości dodanej dla łańcuchów, zarządzanych przez kapitał obcy. (…)

Polski patriotyzm gospodarczy

Czytelne zintegrowanie patriotyzmu gospodarczego z polską racją stanu wydaje się być zadaniem pilnym. Należy wskazać, w jaki sposób oraz na ile określony model patriotyzmu gospodarczego może pomóc w budowie stabilności oraz rozwoju polskiej gospodarki. Oczywiście bez uporządkowania stajni Augiasza, jaką tworzą definicje w gospodarce (por. poprzednia część artykułu, kwietniowy „Kurier WNET” 46/2018), zadanie to jest fantasmagorią.

Powinniśmy wreszcie doprecyzować pojęcie patriotyzmu gospodarczego w kierunku jego mierzalności i wprowadzić go w sposób jawny do strategii polskich przeobrażeń. Bez mierzalności i budowy wskaźników efektywności nie można mierzyć i monitorować takich działań. Skądinąd brak jest, jak dotąd, w obecnej strategii rządu jakichkolwiek realnych odniesień do takiego patriotyzmu. W Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju pojęcie „patriotyzm gospodarczy” nie zostało użyte ani razu! Jedną z przyczyn jest zapewne fakt, że patriotyzm gospodarczy wciąż traktowany jest w polskiej retoryce jako twór niewymierny (w kategoriach niemierzalnych). Jeśli tak, to wypadałoby powołać inicjatywę i/lub organ, który podjąłby się takiego sformułowania, równolegle z uporządkowaniem definicji, stosowanych w retoryce gospodarczej.

Patriotyzm gospodarczy w prezentowanym ujęciu to przede wszystkim dbałość o stabilność i rozwój gospodarki krajowej poprzez rozwój i racjonalne wykorzystanie kapitału krajowego. Kapitał krajowy jest podstawą, w oparciu o którą nie tylko my, lecz także nasze dzieci i wnuki powinny dostać szansę niezależnego i podmiotowego bytu gospodarczego.

Tym samym działania na rzecz wzrostu dochodu narodowego wytwarzanego przez polskie czynniki produkcji, w tym kapitał krajowy, uznajemy za istotę racjonalnego patriotyzmu gospodarczego. Niezbywalnym jego elementem jest wspieranie tworzenia i funkcjonowania polskich VAC, a co za tym idzie, konkurencyjności polskich produktów zarówno globalnie, jak i w Polsce. Tworzona wartość dodana, zasilająca kapitał polski oraz zarobki naszych obywateli, będzie zwiększać podmiotowość polskiej gospodarki, pomagając jej w ucieczce z pułapki braku równowagi, (por. część pierwsza artykułu, lutowy „Kurier WNET” 44/2018).

Utożsamianie patriotyzmu gospodarczego z konsumenckimi zakupami „polskich produktów”, definiowanych skądinąd w bardzo różny i nie zawsze precyzyjny sposób, nie rozwiązuje problemu. Krytyczne znaczenie ma tu polityka gospodarcza państwa, przy czym należy pamiętać, że ryba psuje się od głowy i same apele, bez dobrego przykładu z góry, nie bardzo mają sens. Apele takie skądinąd przypominają nawoływania w okresie PRL do wyłączania prądu w domach, podczas gdy rzeczywistą przyczyną blackoutów była gigantyczna konsumpcja energii elektrycznej przez nieracjonalnie energochłonny przemysł.

Już Adam Smith, pragmatyczny ojciec współczesnej ekonomii podkreślał, że motorem działania jednostek jest interes własny. Podobny wniosek można wysnuć także w oparciu o piramidę potrzeb Maslowa.

Tym samym nie można systemowo liczyć na realne wzmacnianie polskiej gospodarki poprzez zakupy konsumenckie produktów krajowych, jeśli nie będą one tańsze i lepsze od zagranicznych.

Główną siłą sprawczą wzrostu konkurencyjności gospodarki opartej na polskim kapitale powinno być zatem konsekwentne, systemowe tworzenie przez państwo i organizacje pozarządowe warunków dla takiego wzrostu. Nie można liczyć na to, że firmy z kapitałem polskim, na dziś w swojej większości gorzej zorganizowane, z gorszym know-how oraz z mniejszymi pieniędzmi, w cudowny sposób poradzą sobie same.

Cały artykuł Jana Parczewskiego pt. „Nie strzelać do pianisty. Gra nie tylko dla idiotów cz. 3” znajduje się na s. 12 i 13 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Parczewskiego pt. „Nie strzelać do pianisty. Gra nie tylko dla idiotów cz. 3” na s. 12 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Demografia pozytywnie reaguje na prorodzinne działania rządu / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” 47/2018

Warto mieć dzieci, a państwo podzieli się z rodzicami stale rosnącą częścią kosztów ich wychowania. Zapłaci za to naszymi podatkami, ale po to płacimy podatki, żeby zagwarantować Polsce istnienie.

Andrzej Jarczewski

Demografia reaguje prawidłowo

To już trzeci doroczny raport demograficzny, publikowany w „Kurierze WNET” na podstawie danych, udostępnianych przez GUS (poprzednie ukazały się w lipcu 2016 i w czerwcu 2017). Zamieszczony na tej stronie wykres jest demograficzną fotografią naszego kraju z pierwszej godziny roku 2018.

Spór o demograficzną skuteczność Programu 500+ został w zasadzie rozstrzygnięty. To naprawdę działa! W roku 2014 Główny Urząd Statystyczny opublikował prognozę na kolejne lata przy założeniu, że polityka demograficzna państwa będzie taka sama, jak za czasów PO-PSL. Prognozy GUS są bardzo dokładne i wiarygodne: jeżeli nic nadzwyczajnego w rozpatrywanej polityce się nie zmieni, trendy demograficzne utrzymają się również bez zmian.

Zgodnie z tym założeniem GUS wyliczył wtedy, że w roku 2017 urodzi się 346 tys. dzieci. Pomyłka w tak krótkookresowym prognozowaniu nie mogła przekroczyć kilku procent, czyli kilkunastu tysięcy „urodzeń żywych”. Bo skoro wiadomo, ile jest kobiet w wieku rozrodczym, wiadomo, jaki jest wskaźnik dzietności i znane są ogólniejsze trendy, kształtujące ten współczynnik – trudno pobłądzić w rachunkach.

Jak już wiemy – w roku 2017 urodziło się jednak 403 tys. dzieci, czyli o 57 tys. więcej niż przewidywano zaledwie trzy lata wcześniej. Różnica wynosi aż 16%. A to oznacza, że o pomyłce nie może być mowy. Musiało stać się coś nadzwyczajnego. I to właśnie się stało: „500+”!

Polityka pronatalistyczna

Różni szydercy wyśmiewają „500+”, że to niby „socjalizm”, że rezultaty mizerne, a zwłaszcza że sami na to w porę nie wpadli i przegrali wybory. Tak już musi być.

Doktrynerzy, którzy dali sobie wbić do głowy, że istnieje tylko liberalizm i socjalizm, nie wiedzą, że poza tymi abstrakcjami mieści się bardzo wiele rozwiązań inspirowanych zupełnie innymi wartościami, na przykład solidarnością, na przykład odpowiedzialnością, na przykład znajomością historii. A w historii wielokrotnie ci, których było niewielu, ginęli całkowicie lub roztapiali się wśród mocnych i licznych. Libertarian, którzy żądają: „minimum podatków i minimum socjalu”, pytam: „czy również minimum… Polaków?”.

Gdyby zebrać wszystkie formy wsparcia rodziny, obowiązujące w Polsce w roku 2018, wyszłoby nam coś około kopy. Trudno to dokładnie policzyć, bo niektóre opcje istnieją w ramach większych programów, a znów z innych prawie nikt nie korzysta. Liczba nie jest ważna. Ważne jest to, że wszystkie opcje działają krótko i wybiórczo. Na tym tle Program 500+ prezentuje się wyjątkowo okazale, ale i on spowszednieje. Konieczne będą nowe działania, np. uelastycznienie warunków pracy kobiet.

Co prawda premier nie zapowiedział wyraźnie, że co roku pojawiać się będą jakieś nowe propozycje, ale – dorzucając (w kwietniu 2018) do obowiązującego pakietu wyprawkę dla uczniów, a zwłaszcza emeryturę dla matek wielodzietnych – dał wyraźny sygnał, że polityka pronatalistyczna będzie prowadzona systematycznie. Że warto mieć dzieci, a państwo podzieli się z rodzicami stale rosnącą częścią kosztów ich wychowania. Oczywiście: zapłaci za to naszymi podatkami, ale właśnie po to płacimy podatki, żeby zagwarantować Polsce istnienie. Część budżetu musi iść na infrastrukturę i obronę, a część na to, by nie zabrakło… obrońców.

Bezzębny starzec

Spójrzmy teraz z oddali na nasz demograficzny portret: idealny profil bezzębnego starca! Te straszne oczodoły, wybite przez II wojnę światową (roczniki 1941-45). I ten okazały nos, odpowiadający powojennemu wyżowi (dziś już w połowie na emeryturze lub rencie). A pod nosem pierwszy niż, dla którego zabrakło rodziców, nieurodzonych w czasie wojny lub zabitych w kołysce. Wystający podbródek naszego starca rysuje wyż z maksimum w czasach stanu wojennego, a potem szyja z wyraźnie zarysowaną grdyką małego wyżyku, który się wyczerpał już w roku 2010.

Rysunek odzwierciedla główne zjawiska demograficzne XX wieku. Liczby mówią nie o tym, ile dzieci rodziło się w poszczególnych latach, ale: ilu obywateli Polski z każdego rocznika nadal żyje i mieszka w naszym kraju. Nie są to liczby zbyt dokładne, bo codziennie sytuacja się zmienia, ponadto GUS nie zlicza każdego obywatela z osobna, ale operuje pewną metodologią, która opiera się na szacunkach, uściślanych co pewien czas spisami powszechnymi. Suma tych wszystkich nieścisłości bywa dość znaczna, ale rozkłada się równomiernie na wszystkie roczniki. Błędy nie kumulują się punktowo, co sprawia, że cały obraz jest bardzo wierny, choć – również w całości – może być troszkę chudszy lub troszkę obfitszy niż oryginał. Spójrzmy np. na rocznik 2017. Urodziło się wtedy 403 100 dzieci, natomiast na wykresie mamy liczbę 394 247. Brakuje niemal 9 tysięcy. Czyżby te dzieci poumierały lub wyjechały za granicę? Oczywiście nie. Za część tego braku odpowiada metodologia GUS, a dla nas ważne jest tylko to, że podobne różnice widać we wszystkich rocznikach.

Polityka antycykliczna

Te wszystkie tragiczne i chwalebne wydarzenia, przez które nasz naród przechodził w minionym stuleciu, wyrysowały profil, którego cechą najwyraźniejszą jest naprzemienne występowanie wyżów i niżów. Jakież to było kosztowne dla państwa, jakież powodowało napięcia społeczne i stresy osobiste! Kto żyje długo, pamięta doskonale, że przez całe lata z największym trudem udawało się zapisać dziecko do przedszkola, a potem nagle przyszły czasy takie, że – poczynając od właśnie przedszkoli – musieliśmy zamykać tysiące placówek wychowawczych i oświatowych w całej Polsce.

Powstawały całe fabryki, produkujące artykuły dla niemowląt, a po chwili już te fabryki likwidowano lub przebranżawiano, bo rodziło się coraz mniej dzieci. To samo dotyczy zatrudnienia wielkich grup społecznych, np. nauczycieli, którzy najpierw musieli zdobywać wykształcenie na przyśpieszonych kursach, a później nawet doktoraty nie chroniły ich przed redukcjami miejsc pracy, postępującymi za malejącą liczbą uczniów.

Te cykle są niezmiernie kosztowne. Prawidłowa polityka państwa rozumiejącego te zjawiska polega na intensywnym wspieraniu rozrodczości w czasach pogłębiającego się niżu i nieingerencji w demografię, gdy nadciąga kolejny naturalny wyż. Przy całym krytycyzmie wobec PRL-u nie można nie odnotować, że podejmowano wtedy wiele działań, pomagających jakoś w wychowaniu dzieci, a przez to przyczyniających się do wzrostu populacji. Ale wszystko to wliczało się do polityki socjalnej, okazyjnie pronatalistycznej. Nie była to jednak polityka antycykliczna, bo czynniki rządowe nie rozumiały powagi sytuacji.

Lekceważono te sprawy również po roku 1989. Pojawiały się kolejne formy wsparcia rodziny, ale wszystkie okazywały się niewystarczające i nieskuteczne w konfrontacji z propagandą depopulacyjną, sączącą się z niepolskich mediów dla Polek. Osiągnęliśmy najniższe w świecie wskaźniki zastępowalności pokoleń i wyglądało na to, że nierównymi skokami zmierzamy do samounicestwienia.

Lekceważenie cykliczności

Najdłuższy, trwający aż 20 lat (1983–2003) spadek liczby urodzin musiał się kiedyś skończyć, bo jednak dorastało już pokolenie wyżu z roczników 1970–90. Naturalne odbicie opóźniało się, ale jednak widzimy jego ślady w latach 2004–2012. Teraz przypomnę o dwóch faktach, świadczących o nieporadności demograficznej rządów wywodzących się z różnych opcji światopoglądowych. Pomijam tu nieskuteczne rządy koalicji AWS i UW (1997–2001) oraz recydywę postkomuny w latach 2001–2005.

Otóż w roku 2006 zaczyna obowiązywać ustawa o jednorazowej zapomodze z tytułu urodzenia dziecka („becikowe”). To był ważny element polityki prorodzinnej, który najprawdopodobniej przyczynił się wzrostu liczby urodzeń w następnych dwóch latach. Ale – zauważmy – „becikowe” przyszło w momencie, gdy już od dwóch lat wyraźnie zaczynał kształtować się naturalny wyż. Był to więc element polityki pronatalistycznej i… procyklicznej!

„Becikowe” okazało się falstartem. Pojawiło się wtedy, kiedy było niepotrzebne, szybko straciło skuteczność, a w latach 2009–2010, gdy naturalna tendencja uległa przedwczesnemu wyczerpaniu, zabrakło środków i pomysłów na wsparcie słabnącego trendu. Co więcej – kolejny rząd przeprowadził ustawę, która od początku roku 2013 uzależniała wypłatę „becikowego” od kryterium dochodowego. Zwróćmy uwagę: ustawę przyjęto w roku 2012, gdy było oczywiste, że wspomniany poprzednio wyżyk już się skończył. Skutki widzimy na wykresie: nienaturalny spadek w roku 2013. Był to więc również przykład polityki procyklicznej, choć tym razem – antynatalistycznej.

Zarówno dobre, jak i złe bodźce działają krótko. Już w następnym roku (2014) nastąpiło lekkie odreagowanie, ale kolejny, 2015 rok pokazał, że jednak spadek będzie się pogłębiał jako trzecie echo skutków II wojny światowej. Zauważmy, że pierwsze echo miało swoje minimum w roku 1967, a drugie – w 2003. Wiedząc o tym wszystkim, Główny Urząd Statystyczny opracował prognozy, o których była mowa na początku artykułu. Miało już – z coraz słabszymi „grdykami” – spadać i spadać aż do zera za niewiele pokoleń.

Sterowanie drobnymi zmianami

Tymczasem jednak pojawia się dobra zmiana: coś, czego GUS nie mógł przewidzieć. W momencie, gdy już wyraźnie zjeżdżaliśmy na demograficznej równi pochyłej, pojawia się Program 500+, który nagle, i to radykalnie, odwraca trendy. Zamiast nam spadać – rośnie. Ale za wcześnie na triumfalne fanfary. Gdyby 500+ miało być jednorazowym bodźcem, skuteczność programu wyczerpałaby się po dwóch, trzech latach. To już wiemy z własnego doświadczenia. Potrzebne są nie tyle następne bodźce, co trwała polityka, dająca długofalowe gwarancje młodym rodzicom.

W tym kontekście radykalnie popieram – wydawałoby się dziwną – propozycję szczególnego premiowania matki, która urodzi kolejne dziecko przed upływem 30 miesięcy od poprzedniego porodu. Ktoś, kto to wymyślił, musiał najpierw popatrzeć na polską piramidę ludnościową. Przecież to jest wyraźnie zaadresowane do matek z drugiego powojennego wyżu (1970-1990)! Jeszcze wiele z nich może z tego skorzystać. Jeżeli się nie zdecydują na dziecko szybko – za chwilę nie będą miały o czym decydować z racji wieku.

To jest przykład rozwiązania niby marginalnego, które przejdzie niezauważalnie, ale z takich drobiazgów składa się życie narodu. Nie stać nas na taki socjal, jaki zapewniają kraje skandynawskie czy Wielka Brytania, musimy więc dobrze trafiać. Ale główne kryterium nie może mieć charakteru dochodowego! To tylko powiększa biurokrację i generuje patologię.

Dlaczego np. nauczycielki i lekarki należą do grupy kobiet o najniższej dzietności? Ano również dlatego, że ich zarobki, choć skromne, wraz z najmarniejszą pensją męża nie pozwalają im załapać się na jakikolwiek socjal, uzależniony od dochodu. Decydując się na urodzenie dziecka, nauczycielka niejako automatycznie musi pogodzić się ze znacznym obniżeniem standardu życiowego.

Łatwo powiedzieć, że pomoc państwa należy się tylko najbiedniejszym. W różnych dziedzinach jest to nawet słuszne. Ale w demografii skutkuje tym, że więcej dzieci urodzi się w rodzinach ekonomicznie słabych, często niezapewniających wartościowego wychowania. Z kolei rodzice z wyższym wykształceniem, ale z marnymi początkowo zarobkami, doskonale wiedzą, a przynajmniej w to wierzą, że za kilka lat ich sytuacja materialna znacznie się poprawi. Czekają więc z przychówkiem. I przyzwyczajają się do czekania, bo wciąż czegoś brakuje itd. Wiele kobiet czeka… za długo.

Zmiana paradygmatu

Nasze żołnierskie i powstańcze tradycje najpiękniej wyrażają pieśni. W latach trzydziestych kpt. Adam Kowalski ułożył znany nam wszystkim hymn polskiej floty wojennej, zawierający takie oto przesłanie: Mamy rozkaz cię utrzymać, albo (…)  na dnie z honorem lec. Wyraża się w tym straszny polski paradygmat: „albo wszystko, albo nic”. Męski punkt widzenia: honor rycerza jest najważniejszy!

Tymczasem kobiety myślą inaczej. Wiedzą, że „wszystko” to jednak za dużo, że tego nie da się osiągnąć. Wiedzą też, że „nic” – to za mało. Wynoszą więc z każdej naszej klęski postrzępione ubrania, nadpalone fotografie, rozdarte pierzyny i pogięte garnki. Bo trzeba żyć! A tylko tyle zostało po bitwie.

Nie istnieją rozwiązania doskonałe i wiecznotrwałe. Nie przyjedzie rycerz na białym koniu, a nawet jak przyjedzie, to… czego dokona? Zapewni nam „wszystko”? Nie. Musimy zmienić paradygmat. Zapomnieć o decydujących bitwach i doskonałych reformach. Codzienną drobną krzątaniną wokół stale naprawianych ustaw dostosowywać to, co mamy, do tego, czego potrzebujemy. A jak przyjdzie czas na bitwę – walczyć. Nie wcześniej.

Niepodległość to Matka Polka

Niebawem będziemy uczestniczyli w różnych uroczystościach rocznicowych. Będzie mowa o Piłsudskim, Dmowskim, Rozwadowskim… Ciekawe, czy ktoś zauważy, że ci wielcy mężowie nic by nie zdziałali, gdyby nie Matka Polka. To ona odnowiła naród pod zaborami. W pół wieku od powstania styczniowego do I wojny światowej ludność Polski zwiększyła się dwukrotnie!

Dokładnych liczb nikt nie zna, zwłaszcza że nawet o przynależności do narodu polskiego nie wszyscy byli przekonani. Można jednak szacować, że z 12–13 milionów doszliśmy wtedy do 24 milionów, a jeszcze w tamtym półwieczu wyemigrowały z naszych ziem ponad 4 miliony głównie młodych mężczyzn. Pewnie drugie tyle ugrzęzło na długie lata w obcych armiach, skąd rzadko wracało się zdrowym, jeśli się wracało.

Matka Polka wystawiła milionową armię przeciwko bolszewikowi i Matka Polka zwyciężyła! O przetrwaniu państwa decyduje, rzecz jasna, zdrowa gospodarka, silna armia, mądry rząd i poprawne relacje z innymi państwami. Ale o przetrwaniu narodu decyduje wyłącznie demografia! Stąd tak wielką wagę musimy przykładać do działań, które poprawiają nasz stan posiadania… samych siebie.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Demografia reaguje prawidłowo” znajduje się na s. 5 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Demografia reaguje prawidłowo” na s. 5 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Terror jako środek polityki ZSRR w stosunkach z narodami państw Europy Środkowo-Wschodniej. Spotkanie „okrągłego stołu”

Narody pod wpływem ZSRS były objęte całkowitym terrorem. Te tragiczne strony historii wymagają nawet dzisiaj szczegółowej analizy i oceny zarówno ekspertów, jak i wspólnoty demokratycznej w Europie.

Eugeniusz Bilonożko

31 marca 2018 r. na Czerniowieckim Uniwersytecie Narodowym im. Jurija Fedkowycza odbył się międzynarodowy „okrągły stół” na temat: „Terror jako środek polityki ZSRR w stosunkach z narodami państw Europy Środkowo-Wschodniej”. Impreza została zorganizowana przez Instytut Demokratyzacji i Rozwoju wraz z partnerami: Centrum Studiów Rumuńskich (Czerniowiecki Uniwersytet Narodowy im. Jurija Fedkowycza), organizacją pozarządową „Asociatia Convergente Europene” (Rumunia), Katedrą Stosunków Międzynarodowych Czerniowieckiego Uniwersytetu Narodowego im. Jurija Fedkowycza, organizacjami pozarządowymi: „Media Center BukPres”, Centrum Integracji Euroatlantyckiej, „Centrum Dyplomatycznym” i „Obwodowym Towarzystwem Kultury Polskiej im. Adama Mickiewicza”. (…)

Eksperci i politycy z Ukrainy, Rumunii i Polski spotkali się w celu prezentacji nowoczesnych badań i oceny faktów radzieckiego terroru skierowanego przeciwko narodom Europy Środkowo-Wschodniej w różnych okresach historycznych. Dyskusja dotyczyła nie tylko studiów historycznych, ale także aktualnej sytuacji politycznej w Europie, powiązanej z renesansem polityki neoimperialnej Federacji Rosyjskiej i zagrożeniami dla cywilizowanego świata ze strony Rosji. (…)

Uczestnicy „okrągłego stołu” w wyniku konstruktywnych dyskusji doszli do następujących wniosków:

  •  Ofiarami polityki terroru Kremla zostały niewinne pokolenia narodów postsowieckiego obszaru i Europy Środkowo-Wschodniej. Te wydarzenia wymagają przeprowadzenia fundamentalnych badań z udziałem czołowych fachowców szczebla światowego i ogłoszenia tych badań narodom, które były ofiarami radzieckiego terroru i całej społeczności międzynarodowej.
  • Polityka oparta na terrorze i lekceważąca ludzkie życie jako najwyższą wartość przynosi masowe ofiary i tragedie całych pokoleń.
  • Obserwujemy unikanie potępienia przez cywilizowany świat wojskowej agresji dokonywanej przez niektóre państwa o imperialnych ambicjach, co może doprowadzić do powtórzenia się tragicznego doświadczenia z historii narodów Europy Środkowo-Wschodniej.
  • Biorąc pod uwagę obecną sytuację geopolityczną, w celu zapobieżenia powtórzeniu tragedii, jakie miały miejsce w historii narodów Europy Środkowo-Wschodniej, odpowiedzialna polityka krajów regionu musi powstrzymać się od stosowania przemocy i dążyć do rozwiązywania problemów wyłącznie na płaszczyźnie pokojowej.

Cały artykuł Eugeniusza Bilonożki pt. „Rosja nie wierzy łzom” znajduje się na s. 3 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Eugeniusza Bilonożki pt. „Rosja nie wierzy łzom” na s. 3 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Wielkanoc na froncie ukraińskim. Nadzieja na zmartwychwstanie i wolną Ukrainę / Paweł Bobołowicz, „Kurier WNET” 47/2018

W ojcu Serhiju jego posługa na froncie nie budzi wątpliwości: „Zmartwychwstanie dokonuje się w każdym z nas. Jest też symbolem dla naszej Ukrainy, która po ciężkim czasie również zmartwychwstanie”.

Paweł Bobołowicz

Zmartwychwstanie na froncie

W okresie Wielkanocy obchodzonej według kalendarza juliańskiego, na wschodzie Ukrainy teoretycznie obowiązywał rozejm. Każdego dnia jednak rozlegały się strzały. Pomimo tego na pierwszej linii frontu żołnierzom towarzyszył z modlitwą i darami kapelan ojciec Serhij Dmitriejew. Prawosławny duchowny z polskimi korzeniami.

Marjinka to ostatnie miasto kontrolowane przez Ukrainę na granicy z tzw. Doniecką Republiką Ludową, czyli terenami okupowanymi przez Rosję i jej popleczników. Z centrum Marjinki do pl. Lenina w Doniecku jest 28 km. A granice administracyjne miast praktycznie się stykają. Marjinka bowiem sąsiaduje z Petriwskim Rejonem Doniecka. Kilkaset metrów od jej centrum kończy się teren kontrolowany przez Ukrainę. Przez miasto przebiega pierwsza linia ukraińskiej obrony. W wielu budynkach są rozlokowane poszczególne struktury wojskowe i stanowiska ogniowe. Okna wielu gmachów publicznych, przede wszystkim szkół i przedszkoli, są zabezpieczone workami z piaskiem. Choć większość okien jest nowych, łatwo zobaczyć świeże ślady po przestrzeleniach i odłamkach.

Marinka. Fot. P. Bobołowicz

Miasto przeżyło największe walki w latach 2014–2015. Mieszkańcy musieli uciekać ze swoich domów. Do wojny mieszkało w Marjince niecałe 10 tys. osób. Wielu spośród uciekinierów wróciło, mimo ryzyka, na które zapewne z naszej, polskiej perspektywy, mało kto by się zdecydował. W czerwcu 2015 r. doszło do bezpośredniego ataku na miasto wojsk tzw. separatystów. Miasto ostrzeliwano przy pomocy rakiet grad, ciężkiej artylerii, czołgów. Walki miały charakter bezpośrednich starć. Obydwie strony zrzucały wzajemnie na siebie odpowiedzialność za eskalację działań. Wojskom prorosyjskich formacji początkowo udało się przebić przez ukraińską linię obrony i wedrzeć do miasta. Według ukraińskich źródeł wojskowych, w operacji brało udział ponad 1,5 tys. wrogich żołnierzy dysponujących 30–40 czołgami. Walki były prowadzone nie tylko w Marjince, ale na całym zachodnim kierunku od Doniecka poprzez Krasnohoriwkę, Awdijwkę i Piski. Brali w nich udział kadrowi żołnierze armii rosyjskiej.

Sprawa ataku na Marjinkę była przedmiotem wystąpienia przedstawicielki USA Samanthy Power na forum ONZ 5 czerwca 2015 r. Amerykańska dyplomatka stwierdziła, że ataku na miasto dokonały rosyjskie wojska i separatyści. Poinformowała o stratach wśród ukraińskich wojskowych – 5 zabitych i 35 rannych. Według źródeł związanych z ukraińskim sztabem generalnym straty przeciwnika wyniosły 156 zabitych i kilkuset rannych (w Rosji na podstawie dekretu Putina informacje o stratach wojskowych są objęte tajemnicą). W czasie walk ofiarami byli również cywile. Starcia w czerwcu 2015 r. były najcięższymi od 4 sierpnia 2014 r., kiedy to miasto zostało wyzwolone z rąk prorosyjskich separatystów. Separatyści jednak cały czas podtrzymują napięcie i atakują, także przy użyciu grup dywersyjnych. Na miasto rzadziej, ale wciąż spadają pociski artyleryjskie. Dalej giną tam ukraińscy żołnierze. W ciągu trzech dni spędzonych w Marjince podczas tzw. rozejmu świątecznego, 8 ukraińskich żołnierzy zostało rannych, głównie w wyniku postrzałów snajperskich. Część z nich odniosła rany na pozycjach, które odwiedziłem w Marjince i Krasnohoriwce.

Marjinka dzisiaj na pozór wydaje się zwyczajnym miastem, jakich wiele na wschodzie Ukrainy. Duża część uszkodzonych budynków mieszkalnych została odnowiona. Swoistymi bliznami na nich są wstawki z nowych cegieł, odróżniające się świeżością na tle tych starych, mocno zszarzałych od wszechobecnego pokopalnianego pyłu. Nie brakuje jednak i doszczętnie zrujnowanych budowli. Część z nich zieje pustką potężnych otworów, świadczących o ostrzałach artyleryjskich i czołgowych. Przez trzy dni mojego pobytu wielokrotnie było słychać eksplozje.

Gdy rozmawiałem z jedną z mieszkanek na placu zabaw w centrum Marjinki w środku dnia, wybuchy stały się bardziej intensywne. Moja rozmówczyni jednak spokojnie stwierdziła, że to tylko pociski moździerzowe, i to daleko. Jej kilkuletnia córeczka nie przerwała nawet zabawy na huśtawce. Miałem wrażenie, że jestem jedyną osobą, która te eksplozje słyszała.

Obserwuję tę wojnę od początku. Na froncie przez te cztery lata byłem kilkanaście razy, a w pierwszym roku spędziłem tam łącznie ponad dwa miesiące. Mimo to zawsze zaskakuje mnie, jak szybko do wojny przyzwyczajają się nie tylko żołnierze, ale też cywile, a szczególnie dzieci. Z tego wyjazdu utkwił mi w pamięci obraz dziewczynki na rolkach, która jeździła wokół żołnierzy wracających z jakichś wysuniętych pozycji. Oni w hełmach, kamizelkach kuloodpornych, z karabinami, w pełnym rynsztunku, z twarzami brudnymi od kurzu, pozbawionymi emocji, a ona w niebieskim skafanderku w kolorowe plamki, z warkoczykiem z wplecioną motylkową kokardką i na różowych rolkach.

Do Marjinki dotarłem 5 kwietnia, czyli w Wielki Czwartek, obchodzony w prawosławiu zgodnie z tradycją juliańską. Data nie była przypadkowa. Tym razem na front wybrałem się, towarzysząc ojcu Serhijowi Dmitriejewowi – kapelanowi wojskowemu Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego. Kapłanowi, który nie tylko ma polskie korzenie, ale z chęcią o nich opowiada i szczyci się posiadaniem Karty Polaka. Ojciec Serhij każde święta od 4 lat spędza wśród żołnierzy I Batalionu Zmechanizowanego 30 Brygady z Nowogradu Wołyńskiego: „To moja brygada. Jestem tu kapelanem, znam żołnierzy, oni mnie znają. A I Batalion jest najlepszy”. Z żołnierzami spędza nie tylko święta. Przyjeżdża na front co najmniej raz w miesiącu. Oprócz modlitwy przywozi wszystko, co może żołnierzom przypomnieć dom, rodzinę, czas normalności i pokoju.

Czuwanie paschalne. Fot. P. Bobołowicz

Tym razem ojciec Sierhij przyjechał w towarzystwie psychologa wojskowego, zresztą byłego uczestnika walk z Rosją i jej najemnikami na Donbasie w 2014 i 2015 r., Andrijem Kozinczukiem (o Andriju materiał wkrótce na wnet.fm). Obydwaj stale łamali moje stereotypowe wyobrażenie o pracy i kapelana, i psychologa. Stanowili duet, który do żołnierzy docierał z dobrem, radością, uśmiechem. Bez zadęcia i patosu. I chociaż zawsze kulminacją spotkań była modlitwa, to poprzedzały ją zwyczajne rozmowy, żarty, wspominanie, dzielenie się opowieściami o doli kompanów – tych, co w cywilu, tych, co w szpitalu i tych, co zginęli.

I nieodłączna kawa, a właściwie litry kawy, bez której zdaje się niemożliwe funkcjonowanie ukraińskiej armii. Na każdym posterunku można było usłyszeć to samo zdanie: „U nas kawa jest najlepsza”. Oczywiście kawa parzona. Jeden z żołnierzy tłumaczył, że na froncie w ostateczności można wypić rozpuszczalną, ale to przecież nie kawa. A do kawy może być „zguszczonka”, czyli zagęszczone, słodkie mleko. „Zguszczonka zawsze była, nawet jak kawy nie było. Była i będzie”. Kawa w chatynce na przedmieściach Marjinki, zabawa z psem – to wszystko bardziej przypominało piknik niż front. Podczas pobytu na tym posterunku nie słyszałem żadnego wystrzału. Gdy kilka godzin później piliśmy kolejną kawę w bazie kompanii medycznej, dotarł komunikat:

„Potrzebna pomoc medyczna. Jest 300”. „300” to jeszcze sowieckie kodowe oznaczenie rannego, „200” – zabitego. Tym razem ranny. Snajper trafił jednego z żołnierzy na posterunku, gdzie dopiero co bawiliśmy się z młodym rottweilerem i roztrząsaliśmy przewagi kawy parzonej nad rozpuszczalną.

Snajperzy stali się w ostatnim czasie bardzo aktywni i skuteczni. Według opinii ukraińskiego zwiadowcy, obecnie też szkoleniowca ukraińskiej armii o pseudonimie Said, żołnierze zbyt się rozluźniają na froncie, a ta dziwna forma walk, wojny pozycyjnej, ciągłego ogłaszania rozejmów – usypia czujność. „Snajper poluje. Godzinami albo nawet dniami obserwuje miejsce. Wybiera ofiarę. Nie strzela przypadkowo, chyba, że akurat wzięli kogoś na szkolenie. Dobrze wie, kto jest na posterunku”. Said to rasowy żołnierz, mający za sobą Irak, Afganistan, Bałkany i służbę w polsko-ukraińskim batalionie. Dziś uczy ukraińskich żołnierzy, jak zwalczać snajperów i jak im się nie wystawiać na cel.

Świadomość, że można być obserwowanym przez snajpera, nie nastraja optymistycznie. Zwłaszcza, że przed takim ostrzałem ciężko jest się ukryć bez odpowiedniego przygotowania. „Teraz strzelają głównie w pachwiny i szyje. Hełm chroni głowę, kamizelka tors i przede wszystkim serce. Snajper wybiera zatem inne miejsca, których ranienie może nieść śmierć: tam, gdzie przebiegają tętnice. Na szczęście wiele tych postrzałów nie jest tak dokładnych” – mówi dowódca medyków. Następnego dnia dowiadujemy się o kolejnym rannym z pozycji, którą odwiedzaliśmy. Dostał postrzał w pośladek. To oczywiście temat żartów: „Taką raną się nie pochwalisz, a jak dziewczyna zobaczy – wstyd”. Nie ma jednak wątpliwości, że żołnierz miał olbrzymie szczęście, a zapewne przypadkowym ruchem uniemożliwił snajperowi przestrzelenie właśnie tętnicy. Ale bez żartów, czasem dosadnych, życie na froncie byłoby jeszcze bardziej trudne.

Wielkanocna świeczka symbolizująca światło Chrystusa. Fot. P. Bobołowicz

W Wielką Sobotę rano wybieram się sam do centrum Marjinki. Towarzystwo mundurowych utrudnia kontakt z ludnością cywilną. Samo skojarzenie z żołnierzami powoduje zazwyczaj większą nieufność cywilów. Miasto przed świętem wręcz tętni życiem. Na głównej ulicy zjawił się duży targ. Można na nim kupić ubrania, mięso, wędliny, słodycze. Ceny nie odbiegają od tych w innych miejscach Ukrainy.

Wszędzie króluje język rosyjski. I mocno rosyjskie, a właściwie putinowskie spojrzenie na świat. Mieszkańcy Marjinki są rozgoryczeni. Narzekają, że nie działają zakłady przemysłowe – przed wojną była tu fabryka opon, piekarnia zaopatrująca Donieck i wszechobecne kopalnie. Dziś widać jedynie ich szyby i hałdy świadczące o wieloletniej eksploatacji. Hałdy dzisiaj mają przede wszystkim znaczenie militarne – są świetnymi miejscami obserwacyjnymi i ogniowymi. W miasteczku, jak i w całym zagłębiu donieckim, panuje kult górnika. Rozmawiam z dwoma mężczyznami handlującymi metalowymi częściami. Jeden jest górniczym emerytem, drugi byłby nim za 3 lata, ale jego kopalnia jest zamknięta i nie wie, co z nim będzie. Obydwaj opowiadają, jak to węgiel z Donbasu zabezpieczał dobrobyt całej Ukrainy, a właściwie jest go tak wiele, że mógłby ogrzać cały świat. Całemu złu wojny, według nich, winne są władze w Kijowie.

W końcu, gdy dowiadują się, że jestem z Polski, pada wielokrotnie już przeze mnie słyszane zdanie: „Wy, my – Polacy, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini – jesteśmy Słowianami. Rozumiemy się. Nam niepotrzebny cały ten Zachód”. To jedno z kluczowych założeń propagandy, która stale leje się z putinowskich mediów – tych sygnowanych przez Rosję i przez prorosyjskich separatystów. Przekaz jest ten sam. Moi rozmówcy, zapewne przez grzeczność dla mnie, dorzucili do niego Polaków. Założenie o Słowianach i ich wspólnocie kulturowej pod światłym przewodnictwem Rosji, od lat jest narzędziem do budowania niechęci wobec zachodniego modelu cywilizacji i zbliżenia Ukrainy do świata łacińskiego. Ważnym elementem tej narracji jest prawosławie – oczywiście moskiewskie – albo kulty przedchrześcijańskie.

W czasie kilkudziesięciu rozmów starałem się dowiedzieć, jakich stacji słuchają i co oglądają moi rozmówcy. Oczywiście wskazywane były media rosyjskie i separatystyczne. W sklepach oficjalnie, publicznie słuchane są właśnie te rozgłośnie radiowe. Korzystają z nich nawet ukraińscy żołnierze. Media ukraińskie nie są dostępne w nadawaniu naziemnym. Za to bez problemów są dostępne media wroga. „Noworossja TV” nadaje komunikaty o rzekomych ukraińskich atakach na Donieck, emitowane są dokumentalne filmy o zimnej wojnie z przesłaniem: „Amerykanie chcieli nas zniszczyć i dzisiaj znów chcą”.

W ciągu dnia wylewają się rosyjskie seriale o skutecznej moskiewskiej policji i całkowicie „przypadkowo” w kadrach pojawiają się portrety Putina, wiszące u dobrych i światłych naczelników milicji. Jeden z ukraińskich żołnierzy stwierdził, że właśnie rosyjski serial był im prezentowany w szkole policyjnej jako wzorowy przykład śledztwa. Żołnierz mówił o ukraińskiej rzeczywistości sprzed dwóch lat, a nie czasach Janukowycza.

Tym bardziej nie może zaskoczyć opinia sprzedawczyni wielkanocnych babek, która mówiła, że nie dziwi się Putinowi, że walczy o Ukrainę, bo przecież Amerykanie mu chcieli postawić pod nosem wojska NATO. Na oko 55-letnia kobieta opowiadała mi dalej, jak jej dorosłe dzieci już w tym roku zdążyły odwiedzić Krym i Petersburg, Na Krymie, według niej, ludzie już zapomnieli o Ukrainie i żyje im się dobrze, a w Petersburgu właściwie jest raj na ziemi: „A ludzie pracę mają, nie to, co w Marjince”.

Z jakiegoś powodu jednak jej dorosłe dzieci wróciły do Marjinki i nie zamierzają z niej wyjeżdżać. Z jakiegoś powodu tysiące emerytów i rencistów przyjeżdżają po te „niechciane” ukraińskie pensje i emerytury, co powoduje gigantyczne kolejki pod bankomatami w całej strefie przyfrontowej i permanentny brak w nich gotówki. Trzeba jednak przyznać, że w styczniu, gdy byłem w Stanicy Ługańskiej – 8 km od okupowanego Ługańska – właśnie emeryci stojący w kolejkach do bankomatów najgłośniej krytykowali tzw. Ługańską Republikę Ludową i jej porządki.

Wpływ rosyjskiej propagandy oczywiście nie zaczął się wraz z wojną. Jest on wieloletnim, trwałym elementem wpływania na świadomość mieszkańców Ukrainy, głównie jej wschodnich obwodów. Zaskakuje jednak nieskuteczne jej przeciwdziałanie. Moje uwagi o wszechobecności rosyjskich mediów, rosyjskiej produkcji filmowej skwitował z uśmiechem ojciec Serhij: „Ale zobacz, wieczorem puszczają amerykańskie filmy, w których zawsze jakiś Amerykanin ratuje świat od zagłady. To chyba nie jest tak źle”.

Liturgia wielkosobotnia na froncie. Fot. P. Bobołowicz

W godzinach popołudniowych w Wielką Sobotę kapelan ruszył po kolejnych posterunkach. Spotykając się z żołnierzami, modląc się, święcąc pokarmy i głosząc dobrą nowinę o Zmartwychwstaniu. Na modlitwę przychodzili nie tylko prawosławni, a nawet nie tylko wierzący. A może ci, którzy wierzą, ale nie chcą się do tego przyznać. Niektórzy trzymali się z dala, inni zaś prosili, by kapłan nie szczędził wody święconej do ich kropienia, a właściwie polewania, bo nie miało to charakteru symbolicznego, lecz raczej dosłowny. Woda leciała strumieniami, a wojskowi z radością to przyjmowali, zgodnie z prawosławną tradycją trzykrotnie się żegnając. Niektórzy przynosili do poświęcenia koty, inni prosili, by kapelan pokropił także ich psa. Zwierzę na tych często oddalonych od ludzi placówkach staje się najwierniejszym przyjacielem.

Po zachodzie słońca docieraliśmy do posterunku w kopalni na skraju Marjinki, jadąc polną drogą w kierunku pozycji separatystów. W naszym samochodzie działały automatyczne światła, których nie można wyłączyć po zmroku. Co chwilę rozlegał się dzwonek telefonu z prośbą czy ponagleniem: „Wyłączcie światła, widzą was na kilometry! To nie Kijów!”. Ojciec Serhij w miarę spokojnie odpowiadał: „Koreańczycy nie przewidzieli, że tym samochodem ktoś będzie jeździć po linii frontu w Europie. Nie ma wyłącznika”.

Ponure ruiny hal kopalnianych na tle ciemniejącego nieba sprawiały wrażenie planu gry „Stalker”. Dowódca batalionu uprzedził kapelana, że modlitwa tutaj musi być wyjątkowo krótka. Przebiegając między kolejnymi gmachami, ściankami i wszystkim, co mogło nas osłonić przed okiem snajpera, dotarliśmy do stołu ustawionego na dworze, pod siatką maskującą. Z ciemnej nicości wychodzili żołnierze. Z karabinami, tylko co opuściwszy swoje pozycje. W jednej chwili zebrało się ich kilkunastu. Po cichu powtarzali za kapłanem „Ojcze nasz”.

Jeden z żołnierzy w milczeniu przesunął mnie z miejsca, w którym filmowałem. Gestem pokazał fragment muru, o który się opierałem, cały poznaczony postrzałami. Miejsce było widoczne na przestrzeni kilkuset metrów. Co jakiś czas na nieostrożnych, którzy tam się znajdą, czyhał snajper.

Gdy kapłan odmawiał modlitwę, w oddali było słychać pojedyncze strzały. Wyobraźnia podpowiadała, że to wystrzelone w naszą stronę pociski. Jednak nic nie zakłóciło modlitwy. O. Serhij zakończył ją słowami: „Chrystus Zmartwychwstał!”, a żołnierze, może nawet głośniej niż w tej sytuacji należałoby, odpowiedzieli zgodnie: „Prawdziwie Zmartwychwstał!”.

Kilka kilometrów dalej dojechaliśmy do żołnierzy schowanych w okopach pośród pola. Wokół miny i droga dostępna tylko dla tych, którzy wiedzą, jak ominąć pułapki. Do ostatniej chwili nie mogłem się zorientować, gdzie jesteśmy. Jedynym światłem było rozgwieżdżone niebo. Trzeba było uważać, by nie zejść na bok – to mógłby być śmiertelny krok. To jedna z pozycji, o których wie niewielu. Żołnierze spędzają tam po kilkanaście dni w okopach. Bez dostępu do bieżącej wody, telefonów, śpiąc w ziemiankach ogrzewanych piecykami na drewno. Z dala od zwykłego świata, w sytuacji stałego zagrożenia. Gdy skończyła się modlitwa, rozgwieżdżone niebo akurat przecinała Międzynarodowa Stacja Kosmiczna. Z rosyjskimi i amerykańskimi astronautami na pokładzie. Któryś z żołnierzy po cichu retorycznie zapytał: „Ciekawe, czy oni nas widzą?…”.

Czuwanie paschalne. Fot. P. Bobołowicz

Kulminacją obchodów Wielkanocy było nabożeństwo o północy w sztabie batalionu. Dotarło na nie kilkadziesiąt żołnierek i żołnierzy. Z koszykami pełnymi jedzenia. Niektóre twarze poznawałem z odwiedzanych posterunków, część osób dopiero teraz mogła dotrzeć na spotkanie z kapłanem. W niektórych koszykach były kartki z życzeniami z domu, od wolontariuszy. Rysunki malowane dziecięcymi rękami. Na ramionach wojskowych przewieszone automaty, w dłoniach zapalone świeczki. „Chrystus Zmartwychwstał!” – „Prawdziwie Zmartwychwstał!”. Po nabożeństwie ojciec Serhij schował Biblię w futerał z nadrukowanym kamuflażem i krzyżem.

W Serhiju jego posługa nie budzi wątpliwości. Oprócz oczywistego znaczenia religijnego podkreśla wymiar patriotyczny: „Zmartwychwstanie dokonuje się w każdym z nas. Jest też symbolem dla naszej Ukrainy, która po ciężkim czasie również zmartwychwstanie”.

Wracając z frontu, zabraliśmy jednego z żołnierzy do domu na urlop. Jego żona za kilka dni miała rodzić. On sam jest na wojnie od 2014 roku. Trzy razy był ranny. Za każdym razem wraca na front. Wierzy, że Ukraina wygra tę wojnę. Ale uważa, że lata jeszcze zajmą zmiany w mentalności olbrzymiej części mieszkańców wschodu Ukrainy.

Zapytałem go, jakie znaczenie ma dla niego obecność kapelana na froncie: „Ja nie znam ładnych słów, jestem prostym chłopakiem ze wsi. Ale powiem ci tak: nie każdy jest takim samym kapelanem. Ojciec Serhij jest nasz, był od początku z nami, był ranny. On jest żołnierzem i nas rozumie. To dobry człowiek, a modlitwy takiego człowieka Pan Bóg wysłucha. A my bez tej modlitwy nic nie zrobimy”.

Artykuł Pawła Bobołowicza pt. „Zmartwychwstanie na froncie” znajduje się na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Bobołowicza pt. „Zmartwychwstanie na froncie” na s. 6 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Brytyjski sąd wydał wyrok śmierci w imię… praw człowieka / Małgorzata Szewczyk, „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Czy w imię wolności, praworządności i solidarności z chorym, priorytetem staje się dziś nie podstawowe prawo człowieka do życia, ale do zabijania? Bo jak inaczej nazwać wyrok sądu i trybunału?

Małgorzata Szewczyk

Sprawa niespełna dwuletniego Alfiego Evansa pokazuje, że Wielka Brytania jest krajem wyzutym z wszelkich wartości, pustynią aksjologiczną, swoistym melanżem, na którym opiera się system prawna brytyjskiego. Rodzice ciężko chorego na niezdiagnozowaną dotąd chorobę neurologiczną chłopca, przebywającego od grudnia 2016 roku w szpitalu Alder Hey w Liverpoolu, natrafili na mur nie do przebicia: absurd prawny. Oto zespół medyczny, który zgodnie z brytyjskim prawem występuje jako reprezentant interesów dziecka, ocenił, że dalsza terapia Alfiego „nie jest w jego najlepszym interesie” i może być nie tylko „daremna”, ale także „nieludzka”. Decyzję podjął brytyjski sąd, a podtrzymał trybunał w Strasburgu, wbrew woli rodziców chłopca, którzy nagłośnili sprawę, szukając pomocy, gdzie tylko było można.

Sekwencja wydarzeń była piorunująca. Na oczach rodziców chłopca odłączono od aparatury utrzymującej go przy życiu, bo zgodnie z „medyczną diagnozą” miał umrzeć w ciągu kilku minut, a przeżył… 9 godzin. Ponieważ „diagnoza” okazała się chybiona i dziecko, i jego rodzice (ojciec podejmował resuscytację) walczyli o życie, Alfiego… znowu podłączono do aparatury. W nierówną walkę z prawem włączył się papież Franciszek i włoskie ministerstwo spraw zagranicznych, które przyznało chłopcu włoskie obywatelstwo, a watykański szpital Bambino Gesu zapewnił o gotowości podjęcia leczenia chłopca, wysyłając po małego pacjenta helikopter.

Kiedy piszę te słowa, w internecie pojawiła się informacja, że sąd rodzinny w Manchesterze odrzucił wniosek rodziców Alfiego o zgodę na przewiezienie dziecka do Włoch w celu dalszego podtrzymywania jego życia. Sędzia przychylił się do opinii lekarzy, że taki ruch byłby… zbyt niebezpieczny dla zdrowia dziecka.

Cisną się na usta pytania, w jakich czasach żyjemy? Czy o zdrowiu i życiu dziecka nie mogą decydować już jego rodzice, tylko bezduszne sądy?

Czy obowiązkiem lekarzy na całym świecie, składających przysięgę Hipokratesa, nie jest walka o życie człowieka? Także, a może przede wszystkim, tego najmniejszego i bezbronnego? Czy w imię wolności, praworządności i solidarności z chorym, priorytetem staje się dziś nie podstawowe prawo człowieka do życia, ale do zabijania? Bo jak inaczej nazwać wyrok sądu i trybunału?

Dlaczego podeptano autonomiczne prawa pacjenta? Czy lepsze dla chłopca było umieranie z braku tlenu i płynów, czy jednak przelot specjalistycznym helikopterem do ośrodka, który oferował Alfiemu alternatywną terapię? A jeśli taka była, to czy można zasłaniać się uporczywą terapią? Dlaczego milczą najważniejsze europejskie instytucje, tak bardzo zatroskane o dobro norek, słoni czy traszek?

Brytyjski sąd przekroczył Rubikon, wydał wyrok śmierci w imię praw człowieka. Szkoda, że zapomniał o prawniczej maksymie: Nullum scelus rationem habet – żadna zbrodnia nie ma uzasadnienia.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Alfie Evans bez prawa do życia” znajduje się na s. 2 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Małgorzaty Szewczyk pt. „Alfie Evans bez prawa do życia” na s. 2 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl