Nie przerywajmy ciąży, a po 20 latach będziemy mogli się z zygotą spierać / Miłosz A. Kuziemka, „Kurier WNET” 81/2021

Ludzie, podejmując współżycie, muszą być świadomi wszystkich związanych z tym konsekwencji. Seks był i nadal powinien być dziedziną życia społecznego przewidzianego dla osób dojrzałych społecznie.

Miłosz Adam Kuziemka

Pandemia aborcji

Historia

Aborcja to największe w historii świata LUDOBÓJSTWO. Wprowadzony w Polsce prawny, jednoznaczny zakaz aborcji może być tą iskrą, która zmieni prawo na świecie. W ślad za tym zmieni jego obraz.

Dlaczego piszę o aborcji? Ponieważ to temat społecznie i ciekawy, i ważny. A jako karateka wiem, iż kodeksowo „sprawy wielkiej wagi powinny być traktowane lekko” i z „czystym umysłem”. Po chwili refleksji oraz analizie dostępnych powszechnie źródeł siadam i piszę. Piszę z właściwą uwagą, należytą starannością, jednak na tyle lekko, aby nie zanudzić odbiorcy.

Genezy aborcji w XX w. możemy upatrywać w antyrodzinnej polityce będącej częścią agendy władz bolszewickiej Rosji, komisarz ludowej ds. społecznych Aleksandry Kołłontaj oraz Gieorgija Batkinsa, odpowiedzialnego za wydanie broszury Rewolucja seksualna w Związku Sowieckim. Tworzone ówcześnie komuny oparte na wojennych, rewolucyjnych sierotach formowane były w ramach eksperymentu społecznego, gdzie systemowo forsowano programowe współżycie nieletnich, częste zmiany partnerów, a jego celem było wyekstrahowanie stosunku płciowego z kulturowych, głównie moralnych zależności, zredukowanie jego istoty do czystej fizjologii. Efektem ubocznym stała się zwiększona liczba niechcianych ciąż, a w konsekwencji i aborcji. Należy przy tym zauważyć, że Rosja jako pierwszy kraj zalegalizowała w 1920 r. aborcję; wcześniej, bo w 1917 r., również instytucję korespondencyjnego rozwodu, przy czym nie było obligatoryjne informowanie o tym fakcie współmałżonka. Był to więc swoisty delikt z punktu widzenia dzisiejszego prawa cywilnego, pozbawiano bowiem obywateli przysługującego im prawa weta, czy choćby instytucji mediacji. Koszt społeczny wynikający ze skali zabiegów przerywania ciąży doprowadził jednak Stalina w 1926 r. do zmiany decyzji i częściowego odstąpienia od pryncypiów rewolucji seksualnej. Jest to dziś przedmiotem badań i tematem powstających w Federacji Rosyjskiej naukowych opracowań.

Od początków ZSRR możemy mówić o ścisłej współpracy niemiecko-radzieckiej w sprawie rewolucji seksualnej. Specjaliści Republiki Weimarskiej szkolili bowiem bolszewickie kadry, a po dojściu Hitlera do władzy część z nich wyemigrowała na stałe do USA, tworząc – jako ambasadorzy zmiany – podwaliny pod projektowaną rewolucję obyczajową 1968 roku.

Przyczyniły się do tego: Sex-Pol Wilhelma Reicha, Instytut Seksuologiczny Magnusa Hirschfelda etc. Od tego momentu możemy mówić o globalnym „marszu przez instytucje” oraz o zseksualizowanym, wyemancypowanym z kulturowych paradygmatów proletariacie zastępczym, który w rewolucyjnym czynie zastąpił klasę robotniczą.

Aby lepiej zrozumieć problem, warto na kazus aborcji, poza kontekstem historycznym, spojrzeć także z perspektywy społecznej, a więc kulturowej, religijnej oraz prawnej.

Kultura i społeczeństwo

Krzysztof Karoń, osobowy fenomen społeczny zauważa, że „nawet jeśli do czegoś mamy prawo, nie oznacza z automatu, iż nam się to należy. Po prostu musi być nas na tę rzecz, usługę czy przywilej stać”. Nie dotyczy to wszakże procederu aborcji, wpisanego w postulowaną przez lewicę obronę tzw. praw człowieka. Nie rozumie tego cywilizacyjnego paradygmatu lewa strona sceny społecznej czy politycznej naszego społeczeństwa. Co gorsza, kwestia owych praw nie jest również przedmiotem wnikliwej analizy, czy nawet poszerzonej o wyczerpanie tematu debaty publicznej. Obie zantagonizowane względem siebie strony artykułują natomiast własne racje i… odwracają się na pięcie.

Z pomocą przychodzi amerykański psycholog, Jonathan Haidt. W ślad za jego badaniami społecznymi, w których analizował paradygmaty moralne różnych cywilizacji, zdefiniował on rodzaje i genezy linii społecznych podziałów. Haidt zauważył, iż umowną lewicę i prawicę między innymi dzieli kwestia postrzegania świata w kontekście moralności, rozumienie samej moralności.

Krótko mówiąc, amerykański naukowiec zauważył, iż moralność reguluje znakomicie szerszy zakres postępowania u osób o prawicowych poglądach niż u tych o poglądach lewicowych. Stanowi to nie tylko źródło rozbieżności w ocenach moralnych aborcji, ale i jest przyczyną innych „wojen kulturowych” toczonych w globalizującym się do niedawna świecie.

Przedmiotowy spór rozbija się o inną percepcję rzeczywistości, prawica bowiem postrzega aborcję jako moralnie naganną i dotyczącą wszystkich ludzi, lewica natomiast jako sferę prywatną, obszar jednostkowych, personalnych decyzji. W tym obszarze nie ma wspólnego mianownika i kwestia wypracowania konsensusu rozbija się u oponentów o brak ich wiedzy w tej dziedzinie, przede wszystkim o omówioną wyżej różnicę. Wykorzystują tę sytuację architekci destrukcji miru społecznego, działając na rzecz antagonizowania grup społecznych, a przeciwko konstruktywnej w tym obszarze edukacji, i służy zapewne osiąganiu ukrytych celów społecznych i politycznych.

Jak wygląda ten spór? Stawia się kwestię zasadniczą – ludzkie życie – obok kwestii drugorzędnych czy trzeciorzędnych, będących pochodnymi instytucjonalnych czy systemowych dysfunkcji państwa. Mowa o niewystarczającej w stosunku do oczekiwań poziomie prenatalnej opieki, wielkości państwowego, socjalnego wsparcia rodziców czy samotnych matek rodzących niepełnosprawne dziecko, etc. Prawica w tym wypadku mówi o mieszaniu porządków, braku standaryzacji, amoralności czynu aborcji, lewica natomiast o uzasadnionych okolicznościach i prawie do decydowania o własnym losie. Wszystko z uwagi na inaczej postrzeganą i rozumianą moralność.

Ten prowadzony dziś już na ulicy spór wpisany jest w demokratyczny ustrój, w którym co do zasady personalna odpowiedzialność za własne decyzje i czyny jest niejednokrotnie rozmywana w grupowej odpowiedzialności. Naszą budowaną od 2005 roku demokrację charakteryzuje ponadto socjalistyczny sznyt, który rozbudza chroniczne, nielimitowane zdrowym rozsądkiem oczekiwania.

Tak więc, wierząc w religię św. Demokracego oraz iluzję opiekuńczości socjalizmu, siły lewicowe, bazując na swym hedonistycznym punkcie widzenia, od chronicznie niewydolnego socjalnego państwa żądają więcej… socjalnych rozwiązań.

Problem w tym, iż kolejne zaciągane instytucjonalnie zobowiązania i realizacja postulatów wcale nie gwarantują, że lewica odstąpi od swoich roszczeń co do prawa do mordowania nienarodzonych. Widać to choćby po reakcji środowiska na makiaweliczną, bazującą zapewne na sondażach próbę znalezienia konsensusu przez Prezydenta RP czy dalszej obstrukcji elementarnej podstawy demokratycznego ustroju – debaty (choćby przez wypraszanie ze swych konferencji dziennikarzy państwowych mediów). To symptomatyczna sytuacja; znamy z historii kazusy upadłych socjalistycznych państw, powinniśmy widzieć z tej perspektywy determinizm sytuacji, w której się znaleźliśmy. Niestety, jak do tej pory stać nas jedynie na refleksję, ale nie na działanie. Jeśli już, to na reakcję post factum.

„Już w starożytności Platon zaobserwował istotną cechę ochlokracji: opinia mas NIE reprezentuje interesu wspólnoty, więc natrętne odwoływanie się do wyników sondaży może być niezgodne z jej interesem. Współczesny myśliciel Ortega Gasset rozwinął tę opinię: żądania mas nie odnoszą się do żadnego systemu wartości, a ich roszczenia zawsze są nieograniczone”. Tak o kuchni demokratycznego samostanowienia pisze Ryszard Okoń, ekspert KRRiT („Nadchodzi totalitaryzm!” R. Okoń, „Kurier WNET” 42/2017). Zauważa on, iż racjonalne, jednostkowe wybory, po ich zsumowaniu i wyciągnięciu wypadkowej nie muszą być racjonalnymi dla głosującej demokratycznie, czy jak w omawianym przypadku – protestującej gremialnie grupy. Widać to co do zasady po każdych parlamentarnych wyborach, widoczne jest także teraz w rozdźwięku populacji protestujących, jaki powstał po zdefiniowaniu politycznych w swym wyrazie postulatów liderek Strajku Kobiet. Grupa protestujących znacząco uszczuplała, jednocześnie przybierając formułę kilku instytucjonalnych centrów.

„W interesie wspólnoty jest, aby jej potrzeby były formułowane i realizowane z wykorzystaniem intelektu (aut. – logiki oraz wartości), poprzez umiejętność gromadzenia i kojarzenia faktów oraz przy zdolności wyciągania logicznych wniosków. Opinia zbiorowa w żaden sposób nie jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu.

Masy ludzkie samoistnie nie upomną się o jakikolwiek interes wspólnoty ani o pluralizm w przekazach medialnych, bo masy nie odnoszą się ani nie bronią żadnych systemów wartości. Co najwyżej potrafią artykułować żądania »chleba i igrzysk«” (jw.). Jak podkreśla Okoń, powyższe zauważył już Platon, a udowadniają dziś feministki, domagając się „wolnej aborcji, wolnej edukacji”. Finalnie – emancypacji z wszystkiego, co kojarzone jest z przez nie z patriarchatem, a więc odpowiedzialnością mężczyzny za potomstwo, formowaniem własnych dzieci poprzez przedstawienie siebie jako osoby stworzonej na obraz i podobieństwo Stwórcy, Boga OJCA.

Okoń zaznacza, iż „antyintelektualizm tłumu i nadmiar używania sondaży powoduje kolejny problem: deprecjonowanie, wypieranie z przestrzeni publicznej opinii autorytetu. Powstaje pustka nierealizowanej potrzeby społecznej, więc miejsce osoby rozumnej zajmuje celebryta. Mediom wystarcza popularność przekazu i celebryta ma dla nich jeszcze tę dodatkową »zaletę«, że jest łatwy do wykorzystywania do innych celów” (jw.). Media stanowiące w demokracji nieformalną swoistą „czwartą władzę” posługują się celebrytami instrumentalnie, forsując cele grup lobbystycznych czy właściciela. Wkładając w cały zafałszowany przekaz tak tworzonej publicystyki szczyptę obiektywnej prawdy, uwiarygadniają przekaz jako pluralistyczny, podczas gdy wciąż zalewa nas zmasowany, podprogowy przekaz będący czystą manipulacją. To tu ma swe źródło kreowanie agresywnej, wulgarnej lesbijki Lempart na samozwańczego przywódcę (za progresywną semantyką – przywódczynię), gołębia nowego pokoju, ambasadorkę zmiany.

W sukurs strategii architektów nowego porządku przychodzi nasz wrodzony, intelektualny hedonizm. Prof. Andrzej Zybertowicz określa go mianem „postawy skąpca poznawczego”, a cechuje się on naturalną potrzebą pozyskiwania informacji o świecie w bezrefleksyjny, w możliwie najniższy kosztowo, energetycznie sposób. Z kolei paradygmat inteligencji emocjonalnej mówi, iż przekaz okraszony emocjami jest trwale zapisywany w pamięci długotrwałej człowieka.

Media, kreując publicystykę opartą na antagonizmach, naprzemiennie z programami, gdzie wspólnym mianownikiem w programowaniu odbiorcy jest ośmieszanie oponentów, uzyskują efekt synergii. Nie będący świadomym swego behawioryzmu odbiorca medialnej treści jest nią permanentnie bombardowany, uzależnia się od tej formuły prezentacji, a w konsekwencji jest skutecznie indoktrynowany.

Nie jest w stanie precyzyjnie określić miejsca i czasu, w którym przemodelowano mu strefę wartości, w tym sposób postrzegania problemu aborcji.

Młodzież, która niespełna dekadę temu odkryła Niezłomnych, Żołnierzy Wyklętych, dziś zastępuje generacja „Julek”. Młodzież, która nie pamięta prześladowanego Kościoła, a kojarzy go jedynie jako instytucję charytatywną, uwikłaną w afery homoseksualne czy pedofilskie, widząc jego instytucjonalną dysfunkcję, słabsze dziś intelektualne zaplecze, podburzona wątpliwej jakości zarządczymi decyzjami władz państwowych – w tym MEN – jest łatwa do zmanipulowania. Młodzież, poprzez smartfony odseparowała się od pokolenia JPII, samego papieża Polaka traktuje jak postać historyczną, nie będąc poddaną elementarnej formacji z powodu dysfunkcji rodziny staje się – jeśli już nie stała – łupem cywilizacyjnych ludożerców. I tak oto na naszych oczach realizuje się wielopoziomowy strukturalny kryzys społeczny, dopina się jeden z kamieni milowych procesu transformacji obyczajowej. Tym razem w Polsce, w 2021 roku.

Skoro opinia mas NIE reprezentuje interesu wspólnoty, to natrętne przedstawianie protestujących w taki sposób, by u odbiorcy wzbudzić przeświadczenie, iż stanowią oni większość, może i zazwyczaj jest niezgodne z jej interesem. Mistyczna „opinia publiczna” za pomocą technik manipulacji – a nie perswazji – zaczyna działać stadnie, w przeciwnym do wcześniejszego kierunku. Tu już tylko krok do ochlokracji, sterowanej przez nielicznych, a realizowanej karnie przez zaprogramowaną większość.

Problem z odwróceniem procesu wydawać może się syzyfowym przedsięwzięciem. Najtrudniej bowiem przekonać zmanipulowaną osobę do tego, iż została poddana manipulacji. Cały problem polega więc na zastosowaniu odpowiedniej strategii i dobraniu taktyki, by u zwolenników aborcji efektywnie dokonać procesu zmiany postrzegania świata. Wybitny psycholog, wykładowca akademicki KUL oraz ALK, dr. Paweł Fortuna zauważa, iż „dialog ma sens wtedy, gdy chęci wymiany poglądów towarzyszy gotowość do ich zmiany”.

Ulica nie zapewnia nawet marginesu na negocjacje, a na debatę oksfordzką nie ma tam raczej co liczyć. Tu liczą się emocje i agresja, behawioryzm i techniki kontrolowania tłumu.

Proces zmiany muszą przeprowadzić specjaliści, solidnie oparci na „skale” wartości. «Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?» (J 18, 23).

Proces zmiany muszą przeprowadzić specjaliści, solidnie oparci na skale umiejętności. Trzeba, jak zauważa Krzysztof Karoń, zmierzyć się z „tolerancją represywną” szkoły frankfurckiej. Chodzi bowiem o to, by metodą białej perswazji udowodnić tezę dr. Fortuny, iż „nie ten jest dobrym handlowcem, kto sprzedał lód Eskimosom, lecz ten, którego Eskimosi rekomendują jako najlepszego dostawcę lodu”.

Prawo

Najczęstszy hedonistyczny argument potencjalnych matek, dziś strajkujących gremialnie nieletnich „kobiet”, to „wolność wyboru” do popełnienia czynu zabronionego.

W opozycji do tego postulatu stoi orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z dnia 21.09.2020 r. i ostatecznie definiuje kwestię spójności ustawy zasadniczej z innymi aktami prawnymi traktującymi o aborcji z przyczyn eugenicznych. Konstytucja w art. 38 (Zasada ochrony życia) stanowi: „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”.

Rozbieżność między prawem naturalnym – będącym w ujęciu tomistycznym pochodzenia Boskiego – a prawem pisanym co do zasady skutkuje konfuzją. Widzimy ją w setkach, jeśli nie tysiącach orzeczeń sądów, głównie w sprawach dotyczących kwestii zasadniczych, jak tu: ludzkiego życia w okresie od poczęcia do narodzin człowieka. Widzimy ją w problemie definiowania osoby „człowieka”, w gimnastyce intelektualnej różnych wykładni prawnych, niezależnie od ich rodzaju: celowościowej, literalnej, etc.

Pisząc swego czasu esej na temat mordu dokonanego na przełomie 1939 i 1940 r. przez Niemców na Polakach w Piaśnicy pod Wejherowem, skupiałem się na aspekcie ludobójstwa. Oparłem się w tym celu na Konwencji ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, a celem było uzasadnienie tezy, iż na dwa lata przed ostateczną kwestią żydowską Niemcy dopuścili się tam Holocaustu na Polakach narodowości polskiej. Ten mord spełnia bowiem kryteria prawne definiujące akt ludobójstwa; mało: Niemcy, mordując polską elitę Pomorza, próbowali zatrzeć ślady swej zbrodni poprzez spalenie ciał swych bezbronnych ofiar. Tak więc, z uwagi na wypełnienie znamion czynu zabronionego oraz kryteriów definiujących akt ludobójstwa (w tym międzynarodowym aktem prawnym) – przynależność do elity, a więc części społeczności – mord w Piaśnicy jest ludobójstwem. Z uwagi na całopalną ofiarę Polaków – spełniona jest druga z przesłanek, definiująca Shoah – Holocaust.

W przypadku omawianego tu aspektu aborcji po raz drugi chciałbym posłużyć się ww. dokumentem.

Uchwalona w 1948 r., a zatwierdzona przez ówczesnego Sekretarza Generalnego PZPR, Prezydenta RP Bolesława Bieruta (sic!) Konwencja ws. zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa stanowi, iż każdy akt służący przerywaniu ciąży, którego celem jest zniszczenie w całości lub części społeczeństwa, jest ludobójstwem.

Przytoczę tu brzmienie art. 2 punkt d Konwencji, aby rozwiać wątpliwości, iż w świetle nieprzestrzeganego do niedawna w Polsce prawa każda aborcja jest ludobójstwem. Artykuł II brzmi: „W rozumieniu Konwencji niniejszej ludobójstwem jest którykolwiek z następujących czynów, dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych jako takich”. Jego podpunkt d mówi o „stosowaniu środków, które mają na celu wstrzymanie urodzin w obrębie grupy”.

Kwestia całkowitego zakazu aborcji jest sprawą ważną, a zarazem arcyciekawą społecznie. Zadanie właściwej interpretacji oraz wykładni zapisów tego aktu prawnego zapewne stanie się niebawem przedmiotem wielu analiz prawnych. Zamierzam bowiem złożyć do Prokuratury Krajowej zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, stosownym organom władzy powierzyć sprawę zbadania jakości przestrzegania prawa w obszarze przewidzianym ww. konwencją.

Spoglądając na zapisy, widzę tu kilka istotnych kwestii, o które potencjalni oponenci takiej jak moja interpretacji zapisów Konwencji mogą próbować toczyć walkę. Po pierwsze kwestia intencji, a więc „zamiar zniszczenia grup”. W tym przypadku grupę stanowią nienarodzeni, córki lub synowie obywateli RP, podejrzewani w okresie prenatalnym o chorobę, często nieuleczalną. W tym kontekście ważny będzie rodzaj wykładni prawnej użyty do analizy prawnej. Jeżeli w miejsce wykładni celowościowej zastosowanie będzie miała wykładnia literalna, oponenci mogą szukać różnic pomiędzy pojęciem narodu i społeczeństwa, dając tym samym szansę nie urodzić się tym Polakom, których rodzice nie utożsamiają się z narodem, a jedynie z polskim społeczeństwem. Innym polem potencjalnej walki może być użyte w konwencji pojęcie „środków”, etc.

Nonszalanckie niestosowanie się do prawa międzynarodowego i zapobiegania ludobójstwu jest dla mnie sytuacją bez precedensu.

Od przeszło 30 lat, od początku przemian ustrojowych kolejne władze odsuwają od siebie niewygodny temat aborcji, traktując go jak swoisty „gorący kartofel”. O ile można postawić tezę badawczą, że czynią to z pobudek koniunkturalnych, pragmatycznego dążenia do celu, jakim jest utrzymanie się u władzy, o tyle jaskrawe nieprzestrzeganie prawa świadczy o jakości moralnej „elit” III Rzeczypospolitej.

Pomimo patetycznych deklaracji działań w obszarze prawa i sprawiedliwości, aktywność władz wolnej Polski wpisuje się przynajmniej częściowo w pryncypia „wolnego”, choć zindoktrynowanego i zniewolonego „ideologią śmierci” dzisiejszego Zachodu czy świata.

„Świat popada w zamęt nie z powodu głupoty intelektu, lecz z powodu wypaczenia woli. Wiemy wystarczająco dużo, to nasze wybory są złe”. Mając na względzie słowa abp. Fultona J. Sheena, na bazie psychologicznej empiryki i wniosków będących wynikiem analiz z obszaru neuronauki, wiedząc sporo o ludzkim behawioryzmie, nie powinniśmy odstępować od walki. W naszej cywilizacji cel nie uświęca środków, niemniej mając wypowiedzianą wojnę, nie powinniśmy rezygnować z przysługujących nam norm prawa stanowionego, a tym samym dezerterować, przedkładając i uznając za nadrzędną agendę tzw. praw człowieka, a odstępować od prawa naturalnego, praw Boga.

Konwencja ratyfikowana przez Bieruta nie utraciła statusu obowiązującego aktu prawnego, a dopuszczamy się jej łamania. Dopuszczamy samą aborcję, mało: pozwalamy na bezpośrednie i publiczne podżeganie do popełnienia ludobójstwa. Nie reagujemy też na daleki od merytoryki i kulturowego standardu argument: W(***)!

Religia

Mój tekst ukazuje się po lub w trakcie wciąż trwających protestów społecznych wywołanych aktywnością (a de facto wieloletnią biernością) organów państwa w obszarze ochrony życia poczętego, orzeczeniem TK w omawianej sprawie, po świętach Bożego Narodzenia i Nowym Roku. Tak więc batalia z aborcją, będąc społecznie ciekawą i zarazem ważną, pozostaje wciąż aktualną sprawą. Staje się w kontekście działań biblijnego Heroda również symboliczną.

U genezy protestów leży feminizacja mężczyzn, która jest procesem przebiegającym równolegle z emancypacją kobiet. Łączną emancypacją kobiet i mężczyzn z odpowiedzialności, grzechu, pokuty, pokory.

Życie w związkach niesakramentalnych, opartych jedynie na kredycie zaufania i kredycie w banku. Seks przed ślubem. Antykoncepcja kastrująca z odpowiedzialności z jednej strony, z drugiej zwiększająca niejednokrotnie statystykę ofiar przedmiotowego ludobójstwa.

Jednym z motorów obserwowanych protestów światopoglądowych jest więc strach przed społeczną dojrzałością, a stadna ich formuła wiele może powiedzieć o strukturalnym podziale, skali i kinetyce zmian w społeczeństwie. Innym motorem napędowym protestów jest zapewne strach i krzesana z niego energia na obronę swojego równoległego z rzeczywistością świata opartego na hedonizmie. Wymienione wyżej zmienne równania na życiową ścieżkę na skróty łącznie składają się na relacje, które budujemy w oparciu o wspomniany wyżej strach i własny hedonizm, a pierwsze wyzwania w jaskrawy sposób pokazują społeczną niedojrzałość metrykalnych mężczyzn, jak i kobiet. Alternatywnie – ich problemy psychiczne, niejednokrotnie będące efektem odstępstwa od Dekalogu; kiedyś i dziś. Prawo o zakazie aborcji dotyczy wszystkich obywateli, a więc i mężczyzn. O ile nie mają oni szans zajść w ciążę, o tyle, podejmując współżycie, muszą być świadomi wszystkich związanych z tym konsekwencji. Kobiety również. Seks był i nadal powinien być dziedziną życia społecznego przewidzianego dla osób dojrzałych społecznie.

W tym miejscu warto wspomnieć postać św. Józefa, jego cechy, które mogą stanowić remedium na wyemancypowany dziś z moralności i odpowiedzialności związek kobiety i mężczyzny. Przed kilkoma dniami miałem nieprzyjemność oglądać zdjęcia figury św. Józefa w Pile, sprofanowanej w trakcie wciąż trwających protestów feministek.

Komu może przeszkadzać mężczyzna, który nie sypiał z własną żoną, a opiekował się dzieckiem, chociaż wiedział, że nie jest jego? Zapewne jedynie upadłemu i tym ryczącym na ulicach ludziom, zniewolonym seksem.

Józef swą markę osobistą zbudował już 2000 lat temu i wydaje się wprost idealnym personalnym remedium na barbarzyńskie czasy i barbarzyńskich ludzi. Wiedział bowiem, że życie nie polega jedynie na przeżyciu, że jest warte złożenia go w ofierze w imię zasad. Choćby uczciwości, odpowiedzialności, opieki nad rodziną.

Jako przedsiębiorca przyglądam się, jak malujemy dziś własne spółki na turkus, we własnych etykach CSR odkrywamy Amerykę po raz n-ty, organizujemy też czy uczestniczymy w konferencjach i seminariach z zarządzania zaufaniem… A wystarczyłoby być jak Józef. W domu i w firmie. Stać wyprostowanym, pomimo pokusy pójścia na skróty.

Analizując problem aborcji w Polsce, warto spojrzeć z perspektywy warsztatu analitycznego naukowca, księdza, który stara się rozbudowywać go na kryteriach cywilizacyjnych. Definiuje je zwięźle ks. prof. Tadeusz Guz. Zauważa on, iż

polski system edukacji wciąż nie wyartykułował najważniejszych celów edukacji, jakimi są: w aspekcie rozumu – prawda, a w aspekcie wolności człowieka – dobro.

Mając na uwadze owe filary, wiedzę o świecie powinniśmy czerpać, bazując na logice, zbudowanym na jej bazie warsztacie analitycznym oraz regulujących go wartościach moralnych, które nie podlegają relatywizacji, a odstępstwo od nich – racjonalizacji. Brak takiego spojrzenia na analizowaną rzeczywistość wyrzuca poza orbitę cywilizacyjną, prowadzi do tego, co obserwujemy na Zachodzie – do stępienia sumień. Tam moralność stanowiącą komplementarną składową cywilizacyjnego spoiwa zastąpiono etyką, która występować może w tysiącach odmian. Każda wygodnie dobrana przez każdą osobę, grupę zawodową czy społeczną.

Konstytucja Rzeczypospolitej chroni życie wszystkich ludzi, niezależnie od tego, na jakim etapie rozwoju się oni znajdują. Warto tu podkreślić, że równanie na godność ludzką nie zawiera w sobie zmiennej czasowej.

Innymi słowy: człowiekiem się jest, czy od zapłodnienia minęła godzina, czy też jest się 100-letnim staruszkiem, który z uwagi na demencję nie jest w stanie wyartykułować choćby jednego zdania. Po prostu nie przerywajmy ciąży, a po dwudziestu latach będziemy mogli się z zygotą spierać na argumenty, niejednokrotnie dostając przy tej okazji merytoryczny wtedy łomot. A jeżeli będzie chora lub umrze – to nauczy nas prawdziwej miłości i pokory.

Polityka

Lata bierności po odejściu JPII skutkują starciem liberalnego Goliata z konserwatywnym Dawidem. Na naszych oczach ścierają się płyty tektoniczne postępowego i opartego na wartościach katolickich świata. Nie liczą się wartości, a cel. I ten rewolucyjny cel uświęca też środki. Łamane są więc traktaty, tylnymi drzwiami implementowane są sprzeczne z kanonami łacińskiej cywilizacji rozwiązania. W Europie widać to choćby w próbie narzucania rozbieżnego z traktatami akcesyjnymi redystrybuowania środków finansowych w oparciu o ocenę „praworządności”, łącznie z szantażem finansowym, wojną narracyjną, stosowaniem różnych socjotechnicznych tricków z najważniejszą: medialną manipulacją, prowadzącą do indoktrynacji mas. To właśnie temu służyły działania mające na celu zdyskredytowanie Polski i Polaków czy Węgier i Węgrów, ich suwerennych i legalnych wewnętrznych decyzji w ramach UE. Kamieniem milowym było odejście od nicejskiego porządku na rzecz lizbońskiego; teraz w ramach lizbońskiego większość lewicowa próbuje pozbawić zdania odrębnego te państwa, których rządy choćby deklarują prawicową zarządczą linię. Zmienia się też kinetyka tego procesu.

Nie chodzi o wartości, bo na płaszczyźnie merytorycznej wartości broniłyby się same. Chodzi o władzę i dominację, do której droga wiedzie poprzez skrzyknięcie się sił nurtu liberalnolewicowego, wspólną ich aktywność dla zainstalowania na miejscu niepokornych władz ich lewicowych homologów, skłonnych od ręki narzucić wszystkim swobodny dostęp do zabiegu aborcji jako komplementarnej wartości tzw. praw człowieka. Metodyka jest widoczna i można pokusić się o zgrubne jej opisanie jako metodę „ulica i zagranica” czy makiaweliczne fałszerstwa wyborcze w USA w celu utorowania drogi liberałom. Walka odbywa się na wielu płaszczyznach, bez poszanowania prawa. W związku z powyższym proces destrukcji miru społecznego należy postrzegać w kategoriach multidyscypliny, gdzie skoordynowane działania skutkują pojawieniem się efektu synergii, a dalej swoistej „masy krytycznej”, czyli przesilenia, anarchii, a w finale – cywilizacyjnego upadku.

Sporu o aborcję na płaszczyźnie wartości prowadzić nie ma sensu, bo choć wartości są przedmiotem sporu, oponentom przyświeca inny cel. Cel w postaci realizacji rewolucyjnej anihilacji oponentów i zastanego porządku.

Warto, walcząc w procederem aborcji, z całą stanowczością korzystać z instrumentów prawnych, pokusić się o przeniesienie sporu w obszar analizy prawnej tych aktów, które nakazują pełną ochronę nienarodzonych. Warto w tym samym czasie działać też na innych polach, szukając tu efektu synergii, przejmować inicjatywę, realizując szkicowane, wariantowe strategie, a w ich ramach wymiernie skuteczne taktyki. Nie chodzi bowiem o to, by prowadzić walkę, ale o wygraną. Wygranie sprawy aborcji bez moralnego faulu. Ma to taktyczne uzasadnienie: nie można, będąc laikiem sportowym, oczekiwać sukcesu i wchodzić do bokserskiej walki z zawodowym bokserem, ponadto każde użycie niedozwolonej prawem siły skutkuje natychmiastową dyskredytacją w oczach obserwatorów i sędziów. Dlatego z całą stanowczością należy rekomendować wzmożenie wysiłków i pracę na rzecz formowania młodych ludzi, aktywność w obszarze medialnego „marketingu prawdy”, a jednocześnie prowadzenie batalii prawnej i w miarę możliwości procesu zmiany u zindoktrynowanych ideologią śmierci zwolenników aborcji.

Gdy III Rzesza przegrała II wojnę światową, doszło do osądzenia niemieckich ludobójców i ich stronników przed trybunałem w Norymberdze. Gdy krwiożerczy reżim Pol Pota w Kambodży upadł w 1979 roku, Czerwonych Khmerów sądzono za ludobójstwo. Przegranego Slobodana Miloszewicia postawiono przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze. Kto oskarżał Hermana Goeringa i innych niemieckich masowych morderców podczas procesów norymberskich? Amerykanie, Brytyjczycy, ale i Sowieci. Tacy jak generał Roman Rudenko czy sowieccy prokuratorzy, których sumienia były wyemancypowane z moralności, a ręce zbrukane krwią większej ilości ofiar niż Goeringa. Historię piszą zwycięzcy – powiedział Józef Stalin. Miał rację. Na dziesięciolecia ustalił narrację, prawa. W Polsce po 1989 roku nie skazano żadnego z czołowych komunistycznych zbrodniarzy.

W Polsce na upadku ustroju najlepiej wyszli komuniści i zaakceptowani przez nich negocjatorzy, uwłaszczając się na narodowym majątku, podczas gdy oponentów „Magdalenki” spotykał ostracyzm, niekiedy wykonywane były „samobójstwa”. Zapewne dlatego, że w Polsce sukcesy święci ideologia materializmu, nihilizmu, ponieważ wciąż wykonuje się aborcje.

Konkluzja

Najnowsze badania społeczne prof. Piotra Świlińskiego pokazują hierarchię wartości dzisiejszych Polaków. O ile jeszcze dwie, trzy dekady temu za najważniejsze uznawano rodzinę, miłość czy przyjaźń, to dziś panuje, jak to określa prof. Marek Jan Chodakiewicz, dyktatura przyjemności. Piramida potrzeb Polaków wygląda następująco: 1. Zdrowie 2. Wygoda 3. Konsumpcja 4. Rozrywka.

Wygląda znajomo? Czy jest to dla Państwa przerażające, czy też naturalne?

Chrońmy prawdę opartą na piątym przykazaniu Dekalogu, to bowiem prawda najwyższa, bo Boska. Zadbajmy o spójność prawa stanowionego z prawem Boskim. Zadbajmy o dochowanie wieczystego ślubu: „Święta Boża Rodzicielko i Matko Dobrej Rady! Przyrzekamy Ci z oczyma utkwionymi w żłóbek betlejemski, że odtąd wszyscy staniemy na straży budzącego się życia. Walczyć będziemy w obronie każdego dziecięcia i każdej kołyski równie mężnie, jak ojcowie nasi walczyli o byt i wolność Narodu, płacąc obficie krwią własną. Gotowi jesteśmy raczej śmierć ponieść, aniżeli śmierć zadać bezbronnym. Dar życia uważać będziemy za największą łaskę Ojca Wszelkiego Życia i za najcenniejszy skarb Narodu. Lud mówi: Królowo Polski – przyrzekamy!”

Prawo Boskie nie ogranicza nas, a chroni. Widać to z perspektywy 2000 lat, nie widać natomiast z perspektywy 1948, 1997, 2020 roku, a więc czasu, odpowiednio: ratyfikowania przedmiotowej Konwencji, utworzenia konstytucji RP oraz przeprowadzonych szacunków co do skali rzezi nienarodzonych.

Liczba ofiar aborcji liczona od lat 50. ubiegłego wieku to już nie rzeka, nie morze, a ocean niewinnej krwi. Różne szacunki mówią o 1,514 do znacznie ponad 2,515 mld ofiar tego procederu. O biznesie handlu „mięsem” abortowanych ludzi, liczonym na miliony euro, mówi z kolei publicystka Małgorzata Wołczyk: o 100 tys. ofiar rocznie tego procederu, o 250 kg szacowanego w skali roku, wysyłanego producentom kosmetyków „mięsa” tylko z jednego centrum aborcyjnego.

„Na to Jezus mu rzekł: »Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. Tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie«” (Mt 17–19).

Powyższe wersety z Ewangelii Mateusza nie powinny dawać nam powodów do składania broni. Do projektowania zmiany świata w oparciu o słupki sondaży, o makiaweliczny, polityczny pragmatyzm. Skoro od dwóch tysięcy lat żyjemy w pełni, mało: posiadamy pisemną gwarancję zwycięstwa, nie powinniśmy grzeszyć głównym grzechem lenistwa, tylko czynnie zabrać się za obronę piątego przykazania Dekalogu. A o wsparcie prosić św. Józefa i miliardy abortowanych do tej pory DZIECI.

Artykuł Miłosza A. Kuziemki pt. „Pandemia aborcji” znajduje się na s. 12–13 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Miłosza A. Kuziemki pt. „Pandemia aborcji” na s. 12–13 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Konwikt oo. jezuitów w Chyrowie – jedna z najlepszych szkół w Europie / Tadeusz Loster, „Śląski Kurier WNET” 81/2021

Przez 53 lata przewinęło się przez konwikt 6170 uczniów. Stanowili elitę społeczną: wybitni duchowni, naukowcy, prawnicy, artyści, literaci oraz politycy – twórcy niepodległego państwa polskiego.

Tadeusz Loster

Chyrowiacy

Mało kto wie, że jedna z najlepszych szkół średnich przed I wojną światową i w okresie międzywojennym w Europie znajdowała się w ówczesnej Polsce. Było to Gimnazjum klasycystyczne ojców jezuitów w dawnej Galicji w Chyrowie pod Przemyślem, które istniało przez 53 lata.

Miasto Chyrów jest położone w malowniczej okolicy górskiej w przedgórzu Karpat, nad brzegami rzeki Strwiąż. Na południe od Chyrowa biegnie pasmo Beskidów, w niektórych źródłach określane jako Płaskowyż Chyrowski. W 1883 roku ojcowie jezuici zakupili w Bąkowicach pod Chyrowem majątek Franciszka Topolnickiego. W 1886 roku w obszernych budynkach szkolnych ze wspaniałymi warunkami socjalnymi, zaopatrzonych znakomicie w pomoce naukowe, bibliotekę (30 tys. książek), zbiory archeologiczne, numizmatyczne i przyrodnicze, sale gimnastyczne, 4 korty tenisowe i 8 boisk rozpoczął działalność Zakład Naukowo-Wychowawczy Ojców Jezuitów, uważany za jedną z najlepszych szkół w Polsce i w Europie.

Na początku XX wieku po rozbudowie zakładu było w nim 327 pokoi mieszkalnych i sal wykładowych, przeznaczonych dla 400 uczniów. Program nauczania w zakładzie był identyczny jak zalecany dla gimnazjów państwowych, jednak znacznie rozszerzony o przedmioty nadobowiązkowe, np. o prowadzenie zajęć w języku ukraińskim, rosyjskim, francuskim, angielskim, grę na różnych instrumentach czy ćwiczenia w różnych dyscyplinach sportowych. Zakład był elitarną szkołą męską, do której uczęszczali synowie ziemiaństwa, urzędników państwowych i samorządowych z ziem dawnej Rzeczypospolitej, a także z pruskiego i cieszyńskiego Śląska oraz Austrii, Czech i Węgier. Warunkiem przyjęcia do tej szkoły prywatnej, wyznaniowej, była wyznawana przez ucznia religia katolicka. Dzień zaczynał się od mszy świętej.

Znakomita organizacja rozsławiała imię konwiktu. Chyrów słynął m.in. z żelaznej dyscypliny panującej w szkole i internacie i dlatego rodzice upatrywali w nim szansę – czasem ratunek – żeby z synów wyrośli wykształceni, porządni ludzie.

Tak pobyt w chyrowskim gimnazjum wspomina jeden z wychowanków: „Na dwu piętrach były dwa kilometry korytarzy. Każda z klas miała oddzielną sypialnię, salę do nauki, salę do rekreacji. Przemarsze przez korytarze odbywały się w milczeniu w dwóch szeregach. W milczeniu wchodziło się do jadalni na 550 osób i dopiero na dzwonek prefekta generalnego wolno było rozmawiać. Pobudka była o szóstej rano, cisza nocna o pół do dziesiątej. Lekcje trwały od 9 rano do pierwszej, z trzema kwadransami dużej pauzy i od czwartej do pół do szóstej. Na rekreację poświęcano dwie i pół godziny w dwu ratach. We wtorki i czwartki zamiast poobiednich rekreacji i lekcji odbywały się wycieczki i spacery. Zimą: łyżwy, narty, sanki. Latem kąpiele w rzece”.

Chyrowiacy rocznik 1917/1918 | Fot. ze zbiorów autora

Przez okres istnienia chyrowskiego zakładu, to jest przez 53 lata, przewinęło się przez niego 6170 uczniów. Wychowankowie gimnazjum stanowili elitę społeczną w różnych dziedzinach: wybitni duchowni, naukowcy, prawnicy, artyści, literaci oraz politycy – twórcy niepodległego państwa polskiego. Do 1936 roku 70 byłych uczniów konwiktu zostało wojskowymi, 30 kapłanami, urzędników państwowych, ministerialnych i samorządowych było 118, przemysłowców i kupców 63, adwokatów, sędziów i notariuszy 73, lekarzy 40, ziemian i leśników 146. Absolwentów chyrowskiego gimnazjum zwano chyrowiakami.

Chyrowiakiem bardzo związanym z Chyrowem, uczestniczącym w wielu zjazdach wychowanków, był wicepremier Rządu Polskiego Eugeniusz Kwiatkowski (1888–1974) – w polskich dziejach postać wyjątkowa; polski chemik, wicepremier, minister przemysłu i handlu, minister skarbu. Reformator polskiej gospodarki, twórca COP i portu w Gdyni, z czasem największego nad Bałtykiem. Jedna z najbarwniejszych postaci II Rzeczypospolitej.

Do znanych polityków, wychowanków kolegium chyrowskiego, należeli: Jan Choiński-Dzieduszycki (1890–1971) – polski ziemianin, działacz społeczny, polityk, poseł Sejm w II RP; Leon Koppens (1890–1964) – polski dyplomata i urzędnik konsularny; Jerzy Teofil Marian Barthel de Weydenthal (1882–1960) – polski urzędnik konsularny, dyplomata.

Spośród innych znanych osób kolegium ukończyli:

pisarze: Jan Brzechwa, Franciszek Ksawery Pruszyński, Kazimierz Wierzyński, Józef Garliński, Andrzej Rostworowski, Kamil Giżycki, Mieczysław Orłowicz;

artyści malarze: Adam Styka, Antoni Wiwulski (twórca Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie);

aktorzy: Kazimierz Junosza-Stępowski, Włodzimierz Ziembiński;

naukowcy: Aleksander Birkenmajer, Mieczysław Jerzy Gamski, Stanisław Łoś, Paweł Siwek, Franciszek Tokarz;

lekarz Marian Garlicki;

działacze społeczni: ks. Mieczysław Kuznowicz, Mieczysław Chłapowski, Tadeusz Łubieński, Feliks Szymanowski, Roman Wajda, Marian Kawski;

nauczyciel Jan Radożycki oraz filozof Julian Edwin Zachariewicz.

Trudno nie wyliczyć tu wybitnych duchownych: kardynała Adama Kozłowieckiego (arcybiskupa Lusaki), biskupa Kazimierza Tomczaka, Edwarda O’Rourke (pierwszego biskupa gdańskiego), Mariana Morawskiego (bratanka założyciela, teologa, męczennika Oświęcimia), ks. Stanisława Starowieyskiego (zakonnika ze Zgromadzenia Kapłanów od Najświętszego Sakramentu, przyjaciela Karola Wojtyły, z którym wspólnie wyjechał na studia do Rzymu w 1946 r.), Stanisława Stysia (jezuitę, profesora biblistę), Brunona Wolnika (jezuitę, misjonarza).

Uczniem chyrowskiego konwiktu był także ks. Zdzisław Aleksander Peszkowski – doktor filozofii, kapelan Jana Pawła II, harcmistrz, podchorąży kawalerii Wojska Polskiego II RP, rotmistrz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, kapelan Rodzin Katyńskich i pomordowanych na Wschodzie, Kapelan Naczelny ZHP, patron honorowy Hufca ZHP Ziemi Sanockiej.

Byli również wybitni wojskowi. W 1909 roku maturę w Chyrowie zdał Roman Abraham, późniejszy generał WP. Generał Abraham był jedynym dowódcą związku kawalerii, który na całym szlaku bojowym w kampanii wrześniowej nie poniósł ani jednej porażki, nie przegrał ani jednej bitwy.

Do absolwentów należeli również: Kazimierz Rafał Chłapowski – oficer WP, działacz polityczny, urzędnik, poseł na Sejm I kadencji w II RP; Bolesław Dunikowski – pułkownik audytor Wojska Polskiego; Adam Epler, Jerzy Kirchmayer, Stefan Kopecki, Wawrzyniec Łobaczewski – pułkownik kawalerii Wojska Polskiego, ofiara zbrodni katyńskiej; Kazimierz Papara, Witold Scazighino, Władysław Śniadowski, Wiktor Kamieński – polski prawnik z tytułem doktora, podporucznik Wojska Polskiego; Leon Schnür-Pepłowski.

Podczas Wielkiej Wojny ponad 70 chyrowiaków z pobudek patriotycznych wstąpiło do Legionów Polskich.

O kilku z wielu pragnę wspomnieć. Do nich należeli legioniści – grono koleżeńskie chyrowiaków, którzy weszli w skład 2 Szwadronu Ułanów II Brygady Legionów Polskich. Należeli do nich: por. Jerzy Kisielnicki ps. Topór, komendant 2 szwadronu (poległ pod Rokitną); ułan Jan Chwalibóg, kapral Mieczysław Chwalibóg (ranny dostał się do niewoli pod Rokitną); ułan Eugeniusz Potok-Łada (poległ pod Rokitną); ułan Stanisław Kułakowski (ranny pod Rokitną) i jeszcze kilku „Chyrowskich Rycerzy”, uczestników słynnej szarży 2 szwadronu pod Rokitną 13 czerwca 1915 roku, zwanej nową Somosierrą. Było dużo wspólnych cech, które łączyły i upodobniały te dwie szarże. W jednej i w drugiej do szarży przystąpił tylko jeden szwadron. Mimo że dzieliła je odległość ponad stu lat, polskich żołnierzy łączył wspólny cel – wywalczenie wolnej Polski. Bili się przy boku obcych armii poza granicami byłej Rzeczypospolitej. Pod Somosierrą nastąpiło zwycięstwo, a pod Rokitną – podziw dla odwagi i waleczności bohaterów.

Konwikt widok współczesny | Fot. O. Malyon, CC A-S 4.0, Wikipedia

Warto wspomnieć, że w słynnej szarży pod Somosierrą brał udział szwoleżer Mikołaj Dunin-Wąsowicz. Jego w prostej linii prawnuk rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz poległ 13 czerwca 1915 roku pod Rokitną. Prowadził on do szarży 2 Szwadron Ułanów II Brygady Legionów Polskich.

Uczniem chyrowskiego konwiktu był również legionista Bolesław Wieniawa-Długoszowski, miłośnik kobiet, koni i hucznych zabaw, poeta, lekarz medycyny, generał, a także dziennikarz, bliski współpracownik Józefa Piłsudskiego. Trafił do słynącego z rygoru gimnazjum jezuitów na własną prośbę. Jednak szybko z niego uciekł.

Ci wybitni wychowankowie chyrowskiego gimnazjum mieli wspaniałych nauczycieli i wychowawców. Przez okres działalności konwiktu przewinęło się ich 353; byli to jezuici, a także nauczyciele świeccy. Wśród najważniejszych należy wymienić Aleksandra Gromadzkiego, który przez 26 lat wykładał w Chyrowie matematykę, fizykę, historię naturalną, mineralogię i język rosyjski. Romuald Koppens uczył przez 42 lata w klasach gimnazjalnych literatury, języka polskiego, łaciny i greki. Leon Kapaun przez 37 lat był nauczycielem łaciny i greki. Ignacy Gruszczyński przez 30 lat wykładał przedmioty ścisłe i opiekował się gabinetem fizycznym. Wiktor Hoppe przez 33 lata uczył języków nowożytnych – francuskiego, niemieckiego i angielskiego. Karol Kroszyński nauczał religii, języka francuskiego, propedeutyki filozofii i historii. Herman Libiński, który przez ćwierć wieku uczył historii i geografii oraz języków niemieckiego, francuskiego, greckiego, religii i matematyki, był nieprzeciętnym poliglotą. Zygmunt Wojtycha, architekt i ogrodnik, przez 36 lat nauczał rysunku, kaligrafii, prac ręcznych oraz geometrii wykreślnej. Śpiew i grę na instrumentach muzycznych prowadził Aleksander Piątkiewicz, który dla konwiktorów pisał i reżyserował sztuki teatralne.

Byli też wykładowcy, którzy nie mieli tak długiego stażu w nauczaniu konwiktorów, ale ich nieprzeciętność pozostawiła olbrzymi wkład w wychowanie młodzieży. Do takich nauczycieli należy zaliczyć Karola Zdenka Runda – muzyka i wojskowego pochodzenia czeskiego, kapitana kapelmistrza Wojska Polskiego, kompozytora i wykładowcę, Nikodema Biernackiego – polskiego skrzypka i kompozytora, Władysława Filara–polskiego nauczyciela, filozofa.

Do znaczących osób związanych z chyrowskim konwiktem należy także zaliczyć wybitnych duchownych: Adama Kozłowieckiego – polskiego duchownego rzymskokatolickiego, jezuitę, misjonarza, arcybiskupa metropolitę Lusaki w latach 1959–1969; księdza kardynała Jana Beyzyma – polskiego duchownego katolickiego, jezuitę, misjonarza, błogosławionego Kościoła katolickiego, czy Tadeusza Karyłowskiego – polskiego jezuitę, poetę i tłumacza. Studiował filozofię, teologię, literaturę polską i francuską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez szereg lat zajmował się hymnologią, tłumaczył hymny kościelne. Swoją twórczość literacką ogłaszał w wielu czasopismach jak „Nowe Wiadomości”, „Głos Ewangelii” oraz „Przegląd Powszechny”.

Warto wspomnieć wojenne losy chyrowskiego gimnazjum, które podczas Wielkiej Wojny w okresie inwazji wojsk rosyjskich Brusiłowa znalazło się w centrum działań wojennych. We wrześniu 1914 roku konwikt chyrowski znalazł się w pobliżu linii frontu.

Normalne życie do konwiktu zaczęło wracać dopiero pod koniec września 1915 roku. Przez ten czas dwa razy wojska austriackie założyły w pomieszczeniach gimnazjum szpital wojskowy, dwa raz taki sam szpital wojskowy zorganizowali Rosjanie, a ilość rannych żołnierzy przekraczała niekiedy pięć tysięcy.

Dwa razy główne pomieszczenia konwiktu zajmował naczelny wódz armii rosyjskiej wraz ze swoim sztabem, generał Brusiłow. Na początku 1916 roku w organie chyrowskiego gimnazjum, „Kwartalniku Konwiktowym”, można było przeczytać:

„Przybliżający się do Chyrowa lub zwiedzający jego okolice ujrzy z boleścią zburzone stacye czy to w Zagórzu, czy w Samborze, ruiny dworów w Grodowicach i Komorowicach, gruzy pałaców w Laszkach i Lisku, starożytny, gotycki kościół Herburtów w Felsztynie, z takim pietyzmem przez X. Watulewicza niedawno odnowiony, bez dachu i bez słynnej na całą okolicę baszty. Wita nas jednak z dala wieża Chyrowskiego Konwiktu, pocieszają całe, niezburzone obie chyrowskie stacye, choć najbliższe domki dróżników spalone. Konwikt ocalony, pomimo że i nad nim przelatywały granaty i szrapnele!”.

Konwikt oo. jezuitów | Rycina ze zbiorów autora

Jeszcze na przełomie 1918 i 1919 roku gimnazjum ojców jezuitów zawiesiło naukę swoich wychowanków, kiedy to Chyrów został opanowany przez Ukraińców. W okresie międzywojennym w 1929 roku utworzono w chyrowskim gimnazjum Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. Od marca 1933 roku w zakładzie był czynny oddział Ligi Morskiej i Kolonialnej, a w 1936 roku został utworzony szczep Związku Harcerstwa Polskiego.

Po upadku Polski po wrześniu 1939 r. jezuici musieli opuścić Chyrów. Collegium jezuickie stało się siedzibą garnizonu Armii Czerwonej. W 1941 roku biblioteka została całkowicie zniszczona, a całość zakładu naukowego zamienili Niemcy na koszary i więzienie. Po II wojnie światowej jezuicki konwikt i Collegium zostały zamienione na radzieckie koszary, a od 2004 r. – na koszary ukraińskie.

W lutym 1996 r. przyklasztorna kaplica Collegium została wyświęcona jako greckokatolicka cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja. W sierpniu 2013 roku Zakład Naukowo-Wychowawczy OO. Jezuitów został sprzedany na aukcji prywatnej firmie „Chyrów-rent-inwest” za 2231 tys. hrywien. Obecnie w części budynków mieści się hotel i zakład wodoleczniczy. W 2017 roku w odnowionym gmachu byłego kolegium zostało otwarte muzeum historii gimnazjum.

24 marca 2018 roku do polski dotarły niepokojące wieści. „Kresowy Przegląd Tygodnia” informował: „Około godziny 14 lokalnego czasu wybuchł pożar w XIX-wiecznym kompleksie dawnego zakładu wychowawczego jezuitów w Chyrowie (obwód lwowski na Ukrainie). Jak wynika z doniesień portalu zaxid.net oraz relacji internautów, ogień, który objął cały kompleks, jeszcze nie został ugaszony.

Jak pisze zaxid.net, z żywiołem walczy 11 wozów straży pożarnej i 68 strażaków. Ogień zajął cały dach kompleksu. Według mera Chyrowa całkowicie spłonęło także najwyższe, drugie piętro budynku, jednak jak wynika ze zdjęć publikowanych przez internautów w mediach społecznościowych, ogień rozprzestrzenił się na pozostałe piętra. Najmniej miał ucierpieć kościół przylegający do konwiktu, służący obecnie prawosławnym – według zaxid.net spłonęła jedynie jego kopuła”.

Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Chyrowiacy” znajduje się na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Chyrowiacy” na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zwolennicy postępu i tolerancji tropią trumpistów energiczniej niż czerezwyczajka / Rafał Brzeski, „Kurier WNET” 81/2021

Trwa czystka personalna. Nawet lubiane programy radiowe i telewizyjne są zdejmowane z anteny, jeśli ich twórcy i prowadzący nie poddają się ideologicznej presji i nie chcą odciąć się od Trumpa.

Rafał Brzeski

US-bolszewicy

Senat Stanów Zjednoczonych odrzucił wprawdzie kuriozalny wniosek demokratycznych kongresmenów o usunięcie Donalda Trumpa z prezydenckiego urzędu, chociaż oskarżony był już osobą prywatną, ale wrogość postępowej lewicy i pragnienie zemsty nie wygasa.

Były prezydent może optymistycznie uważać, że „polowanie na czarownice się zakończyło”, ale radykalna frakcja Partii Demokratycznej nadal zarzuca Trumpowi i jego zwolennikom organizowanie zbrojnej insurekcji oraz inspirowanie i udział w terrorystycznym szturmie na siedzibę Kongresu, który doprowadził do ofiar śmiertelnych.

Ziejąca nienawiścią, przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, która swego czasu rwała na kawałki za plecami Trumpa tekst jego przemówienia wygłaszanego w Kongresie, powołuje teraz specjalną komisję dla ustalenia, czy były prezydent jest, czy nie jest odpowiedzialny za „terrorystyczny atak na kompleks budynków Kapitolu”. Znacznie dalej poszedł ciemnoskóry demokratyczny kongresmen Bennie G. Thompson, który złożył w waszyngtońskim sądzie pozew zarzucający Trumpowi zawiązanie spisku ze skrajnie prawicowymi organizacjami Oath Keepers i Proud Boys, celem przerwania przemocą procesu przekazania władzy nowemu prezydentowi.

Pozew taki można byłoby uznać za przejaw swoistego folkloru politycznego, gdyby nie fakt, że kongresmen Thompson jest przewodniczącym komisji bezpieczeństwa wewnętrznego Izby Reprezentantów. Nadzorowani przez niego zagorzali zwolennicy postępu i tolerancji tropią „trumpistów” energiczniej niż bolszewicka „czerezwyczajka” Feliksa Dzierżyńskiego ścigała wrogów proletariackiej rewolucji.

Tydzień po zaprzysiężeniu Joego Bidena Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego (DHS) wydał ocenę sytuacji w kraju, w której podkreśla niebezpieczeństwo „mobilizacji do podżegania do aktów przemocy lub popełniania takich aktów” ze strony „motywowanych ideologicznie brutalnych ekstremistów, przeciwnych władzy aktualnej administracji i zmianie prezydenta”.

Urzędnicy DHS ostrzegają, że ludzie, zmamieni fałszywymi narracjami, „mogą nadal mobilizować do podżegania lub popełniania aktów przemocy”, a zatem obywatelska czujność jest konieczna.

Ogłoszone pogotowie obowiązuje do końca kwietnia i zawiera długą listę aktów terroru, jakich mogą (choć nie muszą) dopuścić się Skłonni do Przemocy Wewnętrzni Ekstremiści (Domestic Violent Extremists), ośmieleni atakiem na Kapitol i podjudzeni tweetami Donalda Trumpa. Na szczęście dla Stanów Zjednoczonych zarząd Twittera zamknął dożywotnio konto byłego prezydenta i nie będzie mógł on już dłużej podburzać milionów swoich zwolenników i prać mózgów 88 milionom śledzących jego wpisy. Inaczej mogłoby dojść do tragedii, twierdzi DHS, ponieważ w 2020 roku jak z worka sypały się groźby ataków przeciwko „krytycznej infrastrukturze państwa, w tym sektorom energetyki, telekomunikacji i służby zdrowia”, ze strony osobników „powołujących się na dezinformacje i teorie spiskowe”. Dlatego należy być czujnym i niezwłocznie zawiadamiać lokalne placówki FBI o każdej „podejrzanej działalności” zarówno w sieci, jak w życiu codziennym.

Równolegle z tropieniem zakamuflowanych „trumpistów” i propagowaniem donosicielstwa trwa czystka personalna. Przede wszystkim w mediach, gdzie nawet lubiane programy radiowe i telewizyjne są zdejmowane z anteny, jeśli ich twórcy i prowadzący nie poddają się ideologicznej presji i nie chcą odciąć się od Donalda Trumpa. W redakcjach pozostają zaciężni oportuniści oraz żurnaliści z awangardy postępu. Pełni płomiennych sloganów, jak bolszewiccy agitatorzy gotowi są reedukować „trumpistów” i wyrwać z nich „trumpizm” z korzeniami.

Eugene Robinson, opiniotwórczy komentator dziennika „Washington Post”, otwarcie stwierdził, że miliony Amerykanów „są zwolennikami trumpistycznego kultu i muszą zostać przeprogramowani”.

Jeszcze dalej poszła Alexandria Ocasio-Cortez, zasiadająca w Kongresie z ramienia Partii Demokratycznej. Radykalna aktywistka ugrupowania Demokratyczni Socjaliści Ameryki oświadczyła, że rząd federalny musi teraz „podwoić, potroić lub zwiększyć czterokrotnie ilość funduszy na programy naprawcze”, czyli „deradykalizację” ludzi, którzy głosowali na Donalda Trumpa i podważali uczciwość elekcji Joego Bidena. Fakt, że jest ich około 74 milionów, nie gra większej roli. Potrzebna jest tylko federalna strategia „przeprogramowania” ich przez liberalne elity demokratyczne.

Amerykańscy neobolszewicy nie wysunęli jeszcze projektu tworzenia obozów reedukacyjnych, ale wpływowy publicysta dziennika „New York Times”, Nicholas Kristof, zaapelował już do reklamodawców, aby bojkotowali sympatyzującą z Trumpem konserwatywną telewizję kablową i jej portal Newsmax. Bardziej radykalni komentatorzy telewizji CNN domagali się z ekranu cenzurowania, a jeszcze lepiej zamknięcia Newsmaxa, bo ich zdaniem zasłużył na usunięcie z sieci internetu oraz platform kablowych i satelitarnych, ponieważ w swoich programach powątpiewa w rzetelność wyborów prezydenckich. Takie argumenty wygłaszano przed kamerami, ale poza nimi kryje się inna przesłanka – notowania oglądalności CNN spadają, a Newsmax w ciągu kilku tygodni awansował na 4 miejsce w kablowych telewizjach informacyjnych. W rekordowym dniu przeszły do niego z innych kanałów ponad 4 miliony odbiorców i w połowie lutego Newsmax docierał już do ponad 70 milionów gospodarstw domowych w USA.

Wołanie o cenzurę, zwłaszcza mediów społecznościowych, nie ogranicza się do konkurujących ze sobą kanałów telewizyjnych. Zwolennicy postępu w swoisty bowiem sposób rozumieją wolność słowa, która dla nich oznacza wolność dla lewicy, a cenzurę dla prawicy. Common Cause, uważająca się za umiarkowanie liberalną organizację politycznego centrum, wystąpiła do komisji mędrców z całego świata nadzorujących decyzje administracji Facebooka, aby nie przywracano konta Donalda Trumpa. Na razie jego konto jest zamknięte bezterminowo, ale do końca marca komisja powinna zadecydować, czy decyzja ta była słuszna. Common Cause apeluje więc w sieci o podpisywanie petycji o odcięcie byłego prezydenta raz na zawsze, bowiem „mając szeroki dostęp do użytkowników mediów społecznościowych”, rozpowszechniał bezpodstawne kłamstwa o wyborach i „nie można dopuszczać go do Facebooka”.

Jak się wydaje, polityka nacisków na dziennikarzy i redakcje przynosi wyniki, gdyż wedle szanowanej za wiarygodność sondażowni Rasmussen, 55 procent potencjalnych wyborców uważa, że media stały się teraz mniej agresywne i traktują Joego Bidena oraz jego administrację ze znacznie większą sympatią niż kiedyś traktowały Donalda Trumpa i jego ekipę.

Niedobitki myślących inaczej niż radykalnie postępowa elita eliminowane są nie tylko z mediów, ale również z życia akademickiego, aby nie zatruwały prawdą mózgów młodzieży i nie wytykały jako aberracji pomysłów w rodzaju obsadzenia czarnoskórą aktorką roli Anny Boleyn, drugiej żony króla Anglii Henryka VIII. Troska o politycznie poprawną czystość programów szkolnych motywowała też demokratycznych kongresmenów, którzy usunęli z komisji edukacji Izby Reprezentantów republikańską koleżankę Marjorie Taylor Greene pod zarzutem dawania wiary i rozpowszechniania teorii spiskowych tworzonych w środowisku QAanon, anonimowej, ale wpływowej grupy głoszącej, że Donald Trump patronuje tajnej wojnie pomiędzy sprzysiężeniem patriotycznych wojskowych a ogólnoświatową grupą przestępczą przekrętników i dewiantów seksualnych korumpującą i podporządkowującą sobie urzędników państwowych w USA oraz innych państwach świata.

W opinii wielu komentatorów zajadłość, z jaką postępowi demokraci pod wodzą rozhisteryzowanej Nancy Pelosi chcą wdeptać Donalda Trumpa w błoto i zohydzić go szeregowym obywatelom, zwłaszcza na prowincji, rodzi się ze strachu przed jego powrotem do aktywnego życia politycznego. Strach ten nie jest pozbawiony podstaw. Zaraz po odrzuceniu przez Senat wniosku o impeachment, 45 prezydent Stanów Zjednoczonych wydał płomienne oświadczenie, w którym wezwał swoich sympatyków do zwarcia szeregów i działania na rzecz uczynienia Ameryki wielką. Zdaniem Trumpa „historyczny, patriotyczny i piękny ruch” pod hasłem MAGA dopiero rozpoczyna się na dobre. „Nie ma takiej rzeczy, której wspólnie nie damy rady zrobić” – zapewnił, kreśląc perspektywę wielkości Ameryki i pomyślności jej mieszkańców.

Natomiast dla opozycji Donald Trump miał tylko jedno zdanie:

„To smutne, że w naszych czasach jest w Ameryce taka partia, która pozwala sobie na poniżanie rządów prawa, oczernianie sił porządku, wychwalanie tłuszczy, wybielanie awanturników, przekształcanie wymiaru sprawiedliwości w narzędzie politycznej zemsty oraz na prześladowanie, wpisywanie na czarne listy, wykluczanie oraz tłumienie ludzi i poglądów, z którymi się nie zgadza”.

Oświadczenie byłego prezydenta wyraźnie zelektryzowało konserwatywną część społeczeństwa, a w mediach pojawiły się liczne wypowiedzi polityków, które można podsumować cytatem z wywiadu republikańskiego senatora Lindseya Grahama: „potrzebujemy ruchu Trump-plus”. W Partii Republikańskiej ruch ten kiełkuje oddolnym potępianiem senatorów, którzy razem z demokratami głosowali za impeachmentem Trumpa. Po takim oficjalnym potępieniu przez członków i lokalnych działaczy partii szanse senatora na reelekcję są bliskie zeru, a więc republikański aparat partyjny desperacko wzywa do jedności, usuwania podziałów i zasypywania rowów, bojąc się, że Donald Trump zmobilizuje swoich sympatyków i zacznie drenować „bagno”, czyli eliminować zawodowych polityków, lobbystów i prawników krążących po Waszyngtonie od dziesięcioleci i powiązanych ze sobą na wszelkie sposoby sekretne i jawne. Lider republikanów w Senacie, Mitch McConnell, to dla Trumpa „aparatczyk” i „ponury smutas”. Tym republikanom, co zamiast prawdy wybrali bolszewicką narrację o wyniku prezydenckich wyborów, zapowiedział, że „własnych wyborów ponownie nie wygrają”. Zaniepokojeni taką retoryką senatorowie nie kryją, że „trzeba dotrzeć” do zwolenników byłego prezydenta, bo to zgroza, żeby jeden człowiek „definiował naszą przyszłość”, zwłaszcza że wybory do 1/3 Senatu odbędą się w listopadzie 2022 roku i nieprzewidywalny Trump może zacząć realizować obietnicę wprowadzenia nowych ludzi na szczyty amerykańskiej polityki.

Wizja powrotu Trumpa na czele własnej ekipy konserwatystów prześladuje demokratów, którzy mają wprawdzie pełnię władzy, ale o ich nastrojach oraz mandacie ich społecznego poparcia świadczy najlepiej otaczające Kapitol ponad dwumetrowe ogrodzenie zwieńczone koncentriną ze specjalnego drutu kolczastego o ostrzach jak żyletki.

Postawione „tymczasowo”, zaraz po osławionym „szturmie”, stoi nadal i Policja Kapitolu wystąpiła, aby utrzymać je co najmniej do końca września z uwagi na niesprecyzowane „groźby pod adresem kongresmenów”. Kapitolu strzegą też nadal oddziały Gwardii Narodowej ściągnięte alarmowo na początku stycznia i wciąż nie wycofane.

Tymczasem na prowincji… Amerykanie zbroją się w rekordowym tempie. W styczniu sprzedano ponad 2 miliony sztuk broni. Najwięcej w stanach Michigan i New Jersey. Dziennik „Washington Post” wyliczył, że w styczniu sprzedaż broni i amunicji wzrosła o 80 procent w stosunku do stycznia ubiegłego roku, a był to rok wyjątkowy, w którym sprzedano przeszło 23 miliony sztuk broni długiej i krótkiej. Kupujący broń po raz pierwszy w życiu tłumaczą, że nie mają ochoty mieszkać w proklamowanych przez skrajną lewicę i zarządzanych kolektywnie anarcho-socjalistycznych komunach CHAZ (Autonomiczna Strefa Wzgórze Kapitolu) i przestali wierzyć w ochronę władz, widząc wandalizm i rabunki dziczy Antify na spółkę z Black Lives Matter, rozpasanej decyzjami postępowych burmistrzów oraz samorządów ograniczających finansowanie „rasistowskiej” ponoć policji.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „US-bolszewicy” znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „US-bolszewicy” na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak z Muzeum Historycznego w Warszawie skradziono obraz Elisabeth Vigée-Lebrun? / Piotr Witt, „Kurier WNET” 81/2021

Nawet jeżeli z powodu upływu lat wiele dowodów mogło zaginąć, a świadectwa ulec zniekształceniu, portret Izabeli Ogińskiej zasługuje na podjęcie najtrudniejszego nawet śledztwa celem jego odzyskania.

Piotr Witt

DO P. PROKURATORA GENERALNEGO RP
ZAWIADOMIENIE O PODEJRZENIU POPEŁNIENIA PRZESTĘPSTWA

Czuję się w przykrym obowiązku zawiadomić Pana o podejrzeniu kradzieży z Muzeum Historycznego w Warszawie portretu Izabeli z Lasockich Ogińskiej autorstwa Elisabeth Vigée-Lebrun.

UZASADNIENIE

Chodzi o pozycję najcenniejszą w zbiorach tej placówki i jedną z najcenniejszych w zbiorach polskich w ogóle zarówno pod względem wartości materialnej, jak i historycznej. Portret przedstawia Izabelę Ogińską, żonę twórcy hymnu polskiego – Michała Kleofasa Ogińskiego. Wartość materialną dzieła sztuki trudno określić, gdyż zależy ona od kaprysów rynku; w listopadzie 1984 roku, w mojej obecności, w paryskim domu aukcyjnym Hotel Drouot, za piękny i znany portret księżny de Caderousse jej autorstwa uzyskano tylko 1 milion 200 tys. franków (równowartość 1 mln 200 tys. obecnych euro.) Kupił go marszand nowojorski Mathiessen, obecnie w Muzeum Nelson-Atkins, Kansas City, USA. Ale w październiku 2016 roku znacznie mniej interesujący portret matki Ludwika Filipa został sprzedany za ponad 5 milionów euro (5 milionów 340 tys. 800). W każdym razie dzieła Elisabeth Vigée-Lebrun znajdują się w największych muzeach świata: w Luwrze, w Wersalu, w nowojorskim Metropolitan Museum, w petersburskim Ermitażu, w moskiewskim Muzeum Puszkina… Nadworna malarka Marii Antoniny uważana jest za najwybitniejszą portrecistkę XVIII wieku.

Portret księżny Izabeli Ogińskiej, prpd. autorstwa Czy z Muzeum Historycznego w Warszawie skradziono obraz Elisabeth Vigée-Lebrun? / Piotr Witt, „Kurier WNET” 81/2021 Elisabeth Vigée-Lebrun | Fot. ze zbiorów autora

Od stu lat portret Ogińskiej posiada bogatą literaturę w pracach historyków sztuki. Jeden z nich tak streścił dzieje obrazu (tłumaczę z francuskiego): „Księżna Michałowa Ogińska, urodzona Izabela Lasocka, pominięta w katalogu Mme Vigée-Lebrun, jest jednak, jak się wydaje, niezaprzeczalnie jej dziełem. Olej na płótnie 66 x 56 cm z pewnością malowany był w Petersburgu. Mycielski uważał ten portret za „niezwykły, pełen prostoty w ujęciu i realizmu w technice. Zupełnie, jak gdyby duch Davida powiał przez tę kompozycję” (J. Mycielski, St. Wasylewski, Portrety polskie Elżbiety Vigée-Lebrun 1755–1842, Lwów, Poznań 1927, s. 140). Przed pięćdziesięciu laty (tzn. ok. 1927 roku! PW) obraz należał do Aleksandra Horwatha. W 1941 r. jego następny właściciel, Józef Młodecki, sprzedał go za pośrednictwem salonu sztuki „Skarbiec” w Warszawie. Znajdował się następnie w posiadaniu Edmunda Mętlewicza, od którego około 1946 r. obraz był kupiony przez pediatrę warszawskiego, dr. Remigiusza Stankiewicza, który w testamencie zapisał swoje kolekcje Muzeum Historycznemu miasta Warszawy, gdzie stanowi część stałej ekspozycji” (A. Ryszkiewicz, „Bulletin du Musée National de Varsovie 1979” nr 1, s. 30).

Tylko z ostatnim twierdzeniem Ryszkiewicza nie można się zgodzić. Od kiedy dar dla miasta znalazł się w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy, przez blisko trzydzieści lat nikt obrazu nie oglądał, poza woźnym i sprzątaczkami. Wisiał w sali permanentnie zamkniętej na klucz. Mieszkając w pobliżu muzeum, wielokrotnie próbowałem go obejrzeć. Za każdym razem trafiałem na jakieś przeszkody; nie można było znaleźć klucza od sali, woźna chora, obraz jest od dłuższego czasu w konserwacji, p. kustosz oprowadza wycieczkę… itp. Kiedy wreszcie mnie dopuszczono, zobaczyłem, że przy arcydziele nie ma kartki z nazwiskiem ofiarodawcy – to może mniejsza – ale również ani dudu, kto namalował i kogo przedstawia. Obraz wydał mi się nieco inny od tego, który znałem tak dobrze. Położyłem to na karb figlów pamięci i brutalnej konserwacji.

Kiedy zmieniono wystawę, wyszło na jaw, że w pięknej ramie wisi, zamiast oryginału nadwornej malarki Marii Antoniny, jego świeża i wierna kopia. Gdzie podział się oryginał?!

Pytanie ma dla mnie charakter osobisty, ponieważ pod portretem Ogińskiej spędziłem dzieciństwo. Pozbawiony ojca, wychowywałem się częściowo u wujostwa Stankiewiczów. Małżeństwo starszej siostry mego ojca, Ludmiły, z doktorem Remigiuszem Stankiewiczem było bezdzietne. Wizerunek Izabeli Ogińskiej przez długie lata wisiał w salonie wujostwa nieoprawiony. Na fotografiach rodzinnych starano się go pomijać – wszyscy byli odświętnie wystrojeni, więc obraz „nieubrany” psułby całość kompozycji. Rama istniała; w testamencie wuja występuje jako „rama stalowa”, ale to nie ciężar ramy był przyczyną zaniedbania. Chodzi o błąd maszynistki („stylowa”) – po prostu nikt w domu nie miał nigdy siły ani czasu, żeby złożyć jedno z drugim. „Jutro oprawimy Ogińską” – mówiono.

Ludmiła Stankiewiczowa zmarła w 1954 roku. Profesor sześć lat później. Przed śmiercią podarował Warszawie portret pierwszego prezydenta stolicy z czasów Kościuszki – Ignacego Wyssogoty Zakrzewskiego autorstwa Józefa Peszkego. Pozostałą część kolekcji przed przekazaniem jej miastu zbadali i opisali po jego śmierci dwaj doświadczeni eksperci – historyk sztuki, znawca malarstwa profesor Jerzy Sienkiewicz i znany antykwariusz – Tadeusz Wierzejski, zresztą sam hojny ofiarodawca polskich muzeów.

Obaj znawcy nie mieli zastrzeżeń co do autorstwa Vigée-Lebrun, tak jak nie mieli ich wcześniej Mycielski i Wasylewski. Ich opinię potwierdził i rozwinął w latach 1978–1979 cytowany wyżej profesor Andrzej Ryszkiewicz, najlepszy w Polsce znawca malarstwa francuskiego.

Interesując się losami obrazu, mogłem stwierdzić kilka niepokojących faktów.

1° Brak dokumentacji fotograficznej oryginału. Pozwoliłaby ona na porównanie ze świeżą kopią, którą został zastąpiony w zbiorach muzeum. Biało-czarna reprodukcja heliograwiurowa w dziele Mycielskiego i Wasylewskiego jest nie dość wyraźna. Klisze do wydawnictwa wykonał zakład Paulussen & Co w Wiedniu. Ryszkiewicz, pod ilustracją w cytowanym „Bulletin” (s. 31), zamieszcza zdjęcie według kliszy w zbiorach Instytutu Sztuki PAN. Sprawdziłem. Katalog zbiorów ikonograficznych IS PAN w istocie odsyła do płyty szklanej z 1936 roku; a więc na pewno zdjętej z oryginału. Ten sam napis widnieje na kopercie ze zdjęciem. Niestety w kopercie nie ma szklanej płyty. Jest tylko współczesne zdjęcie na papierze. Kiedy, przez kogo i z jakiego powodu płyta została usunięta?

2° Dlaczego obraz poddano konserwacji, chociaż był w doskonałym stanie? Świeża kopia nie wymagała konserwacji. Dlaczego konserwowano tak długo?

3° Kiedy już stało się wiadome, że zamiast oryginału w muzeum znajduje się kopia, dlaczego muzeum nie podniosło alarmu? Personel muzeum, nieświadomy podmiany, ze względu na rangę dzieła nazywał przecież Ogińską „nasza Dama z łasiczką”.

4° Mam nadzieję, że żaden inny obraz w muzeum nie został wymieniony na kopię. Ale nie szkodziłoby sprawdzić. Można by przy okazji obejrzeć również Damę z łasiczką w Krakowie.

DOWODY

Mogę tylko wskazać na cytowaną powyżej literaturę przedmiotu oraz dowody, do których, mieszkając stale za granicą, nie mam dostępu, a które powinny znajdować się w muzeum:

  • opinie rzeczoznawców prof. Sienkiewicza i T. Wierzejskiego,
  • dokumentacja konserwatorska,
  • zapisy inwentarza muzealnego,
  • kopia w muzeum.

Obraz był wielokrotnie fotografowany do reprodukcji w prasie i w katalogach. Klisze fotografów mogą pomóc w ustaleniu prawdy.

Uwaga! Prof. Ryszkiewicz, którego znałem osobiście, wielokrotnie podkreślał, że nie można wydać opinii o obrazie na podstawie reprodukcji, bez oglądu bezpośredniego. Nie omieszkał więc obejrzeć opisywanego dzieła. Mieszkał przy ul. Długiej, kilkaset metrów od Muzeum Historycznego. W drugiej połowie lat 1970. stwierdził, że okazany mu obraz jest „niezaprzeczalnie jej dziełem”.

Mając na uwadze powyższe, zwracam się z wnioskiem o wszczęcie dochodzenia. Nawet jeżeli z powodu upływu lat od momentu dokonania przestępstwa wiele dowodów mogło zaginąć, a świadectwa ulec zniekształceniu, to portret Izabeli Ogińskiej zasługuje na podjęcie najtrudniejszego nawet śledztwa celem jego odzyskania.

(własnoręczny podpis, dane personalne identyfikacyjne do wiadomości władz)

Artykuł „Do Prokuratora Generalnego” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w marcowym „Kurierze WNET” nr 81/2021, s. 3 – „Wolna Europa”.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Witta pt. „Do Prokuratora Generalnego” na s. 3 „Wolna Europa” marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Świat chyba nie zamierza wyciągnąć wniosków z brutalnej lekcji pandemii / Adam Gniewecki, „Kurier WNET” nr 81/2021

Już nie ma mowy o przyczynach pandemii, konsekwencjach wobec winnych i solidarności w reformowaniu gospodarki świata. Za to UE triumfalnie informuje o porozumieniu ws. umowy inwestycyjnej z Chinami.

Adam Gniewecki

Kiedy rozum śpi, budzą się wirusy

Wokół pandemii covid-19. Kalendarium wybranych faktów

2019

§  30 grudnia. Li Wenliang, 34-letni lekarz ze szpitala w Wuhan, wszczął alarm z powodu nowego koronawirusa. Li wysłał komunikat do grupy innych lekarzy z opisem objawów i ostrzeżeniem. Policja w Wuhan udzieliła mu nagany i uciszyła, żądając, by podpisał list z przyznaniem się do „fałszywych komentarzy”.

§  31 grudnia. Po zbadaniu raportu Li, Tajwan skontaktował się z WHO ws. transmisji wirusa w Wuhan z człowieka na człowieka, ale WHO nie powiadomiła o tym nikogo.

2020

§  1 stycznia. Pracownik firmy badającej genomikę w Wuhan otrzymał telefon z Komisji Zdrowia Prowincji Hubei, nakazujący zaprzestanie testowania próbek z Wuhan i zniszczenie ich wszystkich.

§  3 stycznia. Narodowa Komisja Zdrowia (NHC) Chin zakazała publikowania informacji związanych z „nieznaną chorobą” i nakazała laboratoriom przekazanie wszystkich próbek do wyznaczonych instytucji lub zniszczenie ich.

§  9 stycznia. Chiny zidentyfikowały nowego koronawirusa jako przyczynę „tajemniczej choroby” w Wuhan.

§  14 stycznia. WHO podało na Twitterze: „Wstępne badania prowadzone przez chińskie władze nie znalazły wyraźnych dowodów na transmisję człowiek-człowiek nowego koronawirusa”. Dzień wcześniej WHO poinformowała o pierwszym przypadku choroby poza Chinami – w Tajlandii.

§  20 stycznia. Chiny potwierdziły transmisję koronawirusa człowiek–człowiek.

§  21 stycznia. US Center for Disease Control and Prevention (CDC) potwierdziło pierwszy przypadek koronawirusa w stanie Waszyngton, USA. Pacjent niedawno wrócił z Wuhan.

§  23 stycznia. Wuhan – 11 mln mieszkańców – zostało zamknięte. Chiny zakazały podróży z Wuhan do innych miast. Nie wstrzymano lotów międzynarodowych.

§  28 stycznia. Dyrektor WHO Tedros Ghebreyesus pochwalił „przejrzystość” Chin w sprawie wirusa.

§  30 stycznia. Tedros odwiedził Chiny i chwalił władze kraju za „ustanawianie nowych standardów reakcji na wybuch epidemii”. Ogłosił, że epidemia koronawirusa jest zagrożeniem zdrowia publicznego o znaczeniu międzynarodowym.

§  31 stycznia. Władze USA ogłosiły od 2 lutego ograniczenie podróży z i do Chin.

§  1 lutego. Z powodu epidemii koronawirusa Włochy wprowadziły stan wyjątkowy.

§  4 lutego. Tedros skrytykował ograniczenia wprowadzone przez USA, mówiąc, że „mogą spowodować wzrost paniki bez korzyści dla zdrowia publicznego”.

§  7 lutego. Wspomniany na początku doktor Li Wenliang umarł w Wuhan po zarażeniu się wirusem. Jego śmierć wywołała oburzenie w Chińskim internecie.

§  14 lutego. Tedros powiedział, że WHO „poszukuje sposobu stawiania klinicznych diagnoz, tak by inne choroby układu oddechowego, włącznie z grypą, nie mieszały się z danymi o covid-19”. Ostrzegł także przed krytykowaniem Chin: „To jest czas na solidarność, nie na piętnowanie”.

§  28 lutego. WHO w raporcie pochwaliła reakcję Chin na covid-19: „Zdecydowane działanie Chin, by zatrzymać szybkie szerzenie się tego nowego patogenu układu oddechowego, zmieniło kurs szybko eskalującej i śmiertelnej epidemii”.

§  11 marca. Tedros nazwał wybuch choroby pandemią: „Spodziewamy się, że liczba przypadków, liczba zgonów i liczba dotkniętych krajów będzie jeszcze wyższa”.

§  18 marca. Dyrektor wykonawczy WHO, Mike Ryan, skrytykował prezydenta Trumpa: „Musimy uważać, jakiego języka używamy, bo może to prowadzić do piętnowania. Pandemia grypy w 2009 roku zaczęła się w Ameryce Północnej, ale nie nazwaliśmy grypy północnoamerykańską. To jest czas na marsz do przodu i wspólną walkę z wirusem. Wirusy nie znają granic i nie dbają o twoje pochodzenie etniczne, kolor skóry ani o to, ile pieniędzy masz w banku”.

§  20 marca. Tedros powiedział, że według raportów z Wuhan nie ma tam żadnych nowych przypadków koronawirusa.

§  29 marca. Ai Fen, lekarka z Wuhan, która jako jedna do pierwszych lekarzy alarmowała kolegów o szerzeniu się koronawirusa, zniknęła. Jej los jest nieznany.

§  8 kwietnia. Dzień po tym, jak Donald Trump oskarżył WHO o „wielki chinocentryzm” i zagroził obcięciem funduszy dla WHO, Tedros odpowiedział: „Proszę odesłać na kwarantannę upolitycznianie covida. Będziemy mieli wiele zwłok, jeśli nie zachowamy się porządnie”. Powiedział także, że krytyka jego działania w sprawie pandemii koronawirusa jest motywowana rasizmem.

§  16 kwietnia. Druga fala covid-19 wybuchła w mieście Harbin na północy Chin.

§  28 kwietnia. Dr Li-Meng Yan uciekła z Hongkongu do USA. Chciała ujawnić prawdę o koronawirusie, a w Chinach mogłaby za to trafić do więzienia lub zginąć. Pracowała w Hongkong School of Public Health jako ekspert w dziedzinie wirusologii i immunologii. Oświadczyła, że jej przełożeni zignorowali badania, które przeprowadziła na początku pandemii, a chiński rząd wiedział o wybuchu epidemii na długo przed jej ogłoszeniem.

§  Początek września. Przez Europę zaczyna przetaczać się druga fala epidemii covid-19.

§  9 listopada. 5 dni po przegranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich firma Pfizer ogłasza, że wyprodukowała szczepionkę przeciw covid-19.

§  26 grudnia. Na 4 lata pozbawienia wolności skazano Chińską dziennikarkę Zhang Zhan, która relacjonowała początki pandemii w Wuhan. Zarzucono jej „wysyłanie fałszywych informacji poprzez wiadomości wideo i inne internetowe media, takie jak WeChat, Twitter i YouTube” oraz „złośliwe spekulowanie na temat epidemii covid-19 w Wuhan”. Skazana to jedna z wielu osób represjonowanych w Chinach z podobnych powodów.

2021

§  9 lutego. Zakończyła się misja ekspertów WHO w Wuhan. Jej członkowie skarżyli się na ograniczenia swobody działań oraz doboru materiałów i osób do badań. Działano w oparciu o cztery scenariusze rozprzestrzeniania się wirusa. Trzy z nich, zakładające różne możliwości zakażenia człowieka od zwierząt, nie przyniosły rozstrzygnięć ani konkretnych wniosków, ograniczając się do przypuszczeń. Czwarty scenariusz, przyjmujący, że wirus wydostał się z chińskiego laboratorium, został odrzucony i nie będzie dalej sprawdzany.

§  15 lutego. Dochodzenie Associated Press i Atlantic Council wykazało, że na polecenie chińskiego rządu w mediach społecznościowych, takich jak Twitter czy Facebook, tworzono fikcyjne konta w celu dezinformowania opinii publicznej świata co do źródła koronawirusa i przerzucania winy za epidemię covid-19 na tajne laboratoria w USA, np. w Fort Detrick.

Opracowanie autora

Właśnie mija rok od rozpoczęcia światowej „ery wielkiej izolacji”. Według WHO, czyli Światowej Organizacji Zdrowia, dotychczas na covid-19 zmarło na świecie ok. 2,5 mln osób, a w naszym kraju 41 tys. Można dyskutować, czy przyczyną zgonów był tylko koronawirus, a dokładniej – jego odmiana nazwana SARS-CoV-2, czy też jego kombinacje z tzw. chorobami współistniejącymi i czy to dużo, czy nie. Statystyki i interpretacje danych mogą być obarczone błędami, a liczby niedokładne, ale biorąc pod uwagę lawinowy charakter przyrostu zakażeń – co charakteryzuje pandemię – i puszczając wodze wyobraźni, można, a nawet trzeba się przestraszyć. Niektórzy twierdzą, że covid-19 to wymysł. Niestety nie, a niejeden z wątpiących przekonał się na własnej skórze albo na przykładzie bliskich, że się mylił.

O wirusie, który chorobę wywołuje, jego genezie, drodze wniknięcia w populację ludzką, możliwych mutacjach itd. opinia publiczna, czyli zbiór potencjalnych ofiar, wie niewiele. Informacje do niej docierające bywają wzajemnie sprzeczne, niewiarygodne albo oszlifowane oficjalnymi dwuznacznościami, przypuszczeniami i skażone niedomówieniami, przemilczeniami albo wręcz kłamstwami. Jeśli do tej kakofonii dodać nielepsze publikacje tzw. poważnych mediów i wodospady internetowego bełkotu, mamy pandemię dezorientacji i braku zaufania do kogokolwiek. Po roku ludzie mają już dosyć tzw. obostrzeń, kwarantanny, zdalnej pracy i nauki, samotności i niepewności jutra. Stąd krok do paniki, buntu, chaosu oraz wymknięcia się sytuacji spod i tak słabej kontroli.

Epidemie i pandemie są znane od zarania dziejów. Na przykład „czarna śmierć”, czyli dżuma, w XIV-wiecznej Europie zredukowała populację z 450 do 350 mln. Ludzkość potrzebowała 150 lat, by dojść do stanu liczebnego sprzed pandemii. Dżuma powracała jeszcze sporadycznie do Europy do XIX w. Wirus grypy hiszpanki w latach 1918–1920 pochłonął na całym świecie, zależnie od cytowanego źródła, od 25 do aż 100 mln istnień ludzkich. Wirus ebola (gorączka krwotoczna) od 1976 do 2015 r. zabił ponad 8 tys. osób.

Po raz pierwszy odnotowana 16. 11. 2002 r. w Chińskim Foshan, spowodowana koronawirusem epidemia SARS, wywołująca ciężki, ostry zespół oddechowy, zabiła 774 osoby w latach 2002–2004. Zareagowano profesjonalnie i merytorycznie, uznając koronawirus SARS za poważne zagrożenie na całym świecie i aby zapobiec kolejnemu wybuchowi epidemii, postanowiono opracować czułe metody diagnostyczne i skuteczne sposoby leczenia. Stworzono finansowany ze środków unijnych „Chińsko-europejski projekt Sepsda na rzecz diagnostyki SARS i badań nad lekami przeciwwirusowymi do walki z SARS”. Trwał on od 1.05. 2004 do 30.04. 2008 r. i kosztował 3,3 mln euro, a wyniki prac rzuciły światło na biologię koronawirusa SARS, choć nie do końca wiadomo, gdzie owo światło padło i w którym kierunku się odbiło.

Nawrót epidemii, czy też wybuch nowej nastąpił w chińskim mieście Wuhan i jest datowany, zależnie od pochodzenia źródła, na przełom lat 2019 i 2020. Spowodował go wirus obecnie znany jako SARS-CoV-2, wywołujący chorobę covid-19. Wuhan to 11-milionowe miasto, będące siedzibą największego w Azji Instytutu Wirusologii – Wuhan Institute of Virology (WIV), pierwszego i jedynego w Chinach ośrodka bezpieczeństwa biologicznego patogenów, oficjalnie na poziomie bezpieczeństwa BSL-4. Od czasu pierwszego wybuchu epidemii SARS w roku 2002, ośrodek gromadził duże ilości koronawirusów pochodzących z próbek nietoperzy.

Naukowcy z WIV opublikowali opisy eksperymentów, w których żywe koronawirusy nietoperzy wprowadzano do komórek ludzkich. Ponadto, według „Washington Post”, „pracownicy ambasady USA, którzy odwiedzili WIV w 2018 roku, mieli poważne obawy dotyczące bezpieczeństwa”.

WIV znajduje się o 12 km od targu żywych zwierząt w Huanan, który początkowo uważano za miejsce pochodzenia pandemii covid-19. W Wuhan znajduje się także laboratorium Wuhan Center for Disease Prevention and Control (WCDPC), o poziomie bezpieczeństwa BSL-2, oddalone zaledwie o 250 m od tego samego targu. W przeszłości koronawirusy nietoperzy były w tym laboratorium przechowywane.

Znając czas i miejsce rozpoczęcia akcji, należałoby teraz zająć się jej uczestnikami i rolą każdego z nich.

Tedros Adhanom Ghebreyesus, urodzony w 1965 r. w Asmarze w Cesarstwie Etiopskim (obecnie Erytrea), ósmy Dyrektor Generalny Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), posiada doktorat z filozofii i magisterium w dziedzinie immunologii chorób zakaźnych. W okresie panowania w Etiopii reżimu autokratycznego był ministrem zdrowia i ministrem spraw zagranicznych. Za kadencji Tedrosa jako ministra spraw zagranicznych jego kraj zaciągnął w Chinach ogromne pożyczki, w tym jedną na ponad 13 miliardów dolarów. Chiny zostały największym partnerem handlowym Etiopii, także dzięki swoim inwestycjom w tym kraju, który stał się ich przyczółkiem w regionie. Etiopię zwie się obecnie „małymi Chinami” Afryki Wschodniej. Zorientowani utrzymują, że w 2017 r. Pekin poparł kandydaturę Ghebreysusa na stanowisko szefa WHO.

Prześledźmy, zgodnie z naszym „kalendarium”, rolę i działania podległej Tedrosowi organizacji międzynarodowej, w trakcie wybuchu epidemii covid-19 i w początkach jej rozwoju.

Jako dyrektor WHO Tedros już 31 grudnia 2019 r. został zaalarmowany przez Tajwan, że w Wuhan wirus przenosi się z człowieka na człowieka, lecz nikogo o tym nie powiadomił. Dwa tygodnie później WHO podała, że „chińskie władze nie znalazły wyraźnych dowodów na transmisję nowego koronawirusa drogą człowiek–człowiek choć dzień wcześniej ta sama organizacja informowała o pierwszym przypadku choroby poza Chinami – w Tajlandii.

Po upływie następnych dwóch tygodni Tedros pochwalił „przejrzystość” Chin w sprawie wirusa, by tydzień później zganić ograniczenia podróży z i do Chin, wprowadzone przez prezydenta Trumpa, mówiąc, że „mogą spowodować wzrost paniki i piętnowania, bez korzyści dla zdrowia publicznego”. W połowie lutego Tedros ostrzegł przed krytykowaniem Chin: „To jest czas na solidarność, nie zaś na piętnowanie” i dodał, że WHO „poszukuje jasności co do sposobu stawiania klinicznych diagnoz, żeby inne choroby układu oddechowego, włącznie z grypą, nie mieszały się z danymi dotyczącymi covid-19”. Dwa tygodnie później w 40-stronicowym raporcie WHO chwaliła reakcję Chin na covid-19: „Zdecydowane działanie Chin, by zatrzymać szybkie szerzenie się tego nowego patogenu układu oddechowego, zmieniło kurs szybko eskalującej i śmiertelnej epidemii”.

Wreszcie 11 marca Tedros ogłosił wybuch pandemii koronawirusa, jednocześnie oświadczając: „Spodziewamy się, że liczba zakażeń, liczba zgonów i liczba dotkniętych krajów będzie jeszcze wyższa”, by niecałe 10 dni później oświadczyć, że według raportów, w Wuhan nie ma nowych przypadków koronawirusa.

Tydzień później dyrektor wykonawczy WHO, Mike Ryan, skrytykował prezydenta Trumpa, mówiąc: „Musimy uważać, jakiego języka używamy, bo może to prowadzić do piętnowania. Pandemia grypy w 2009 roku zaczęła się w Ameryce Północnej, ale nie nazwaliśmy jej północnoamerykańską grypą. To jest czas na pójście do przodu i wspólną walkę z wirusem. Wirusy nie znają granic i nie dbają o twoje pochodzenie etniczne, kolor skóry ani to, ile pieniędzy masz w banku”.

7 kwietnia prezydent USA Donald Trump oskarżył WHO o „wielki chinocentryzm” i zagroził obcięciem funduszy dla WHO, a dzień później Tedros odpowiedział: „Proszę odesłać na kwarantannę upolitycznianie covida. Będziemy mieli wiele zwłok, jeśli nie zachowamy się porządnie”, dodając, że krytyka jego działania w sprawie pandemii koronawirusa jest motywowana rasizmem.

Czy tak, jak wynika z podanych wyżej faktów, wyobrażamy sobie działania szefa międzynarodowej organizacji sprawującej pieczę nad zdrowiem populacji świata?

Trzeba jednak przyznać, że WHO stworzyła międzynarodowy zespół do zbadania pochodzenia pandemii, którego członkami zostali: prof. dr Thea Fisher, MD, DMSc (PhD) (Szpital Nordsjællands, Dania), prof. John Watson (Public Health England, Wielka Brytania), prof. dr Marion Koopmans, DVM PhD (Erasmus MC, Holandia), prof. dr Dominic Dwyer, MD (Westmead Hospital, Australia), dr Vladimir Dedkov (Institute Pasteur, Rosja), dr Hung Nguyen-Viet (International Livestock Research Institute (ILRI), Wietnam), PD dr med vet. Fabian Leendertz (Robert Koch-Institute, Niemcy), dr Peter Daszak (EcoHealth Alliance, USA), dr Farag El Moubasher, PhD (Ministerstwo Zdrowia Publicznego Kataru), prof. dr Ken Maeda, DVM (National Institute of Infectious Diseases, Japonia). W skład zespołu WHO wchodzi również dwóch przedstawicieli Organizacji ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) oraz dwóch przedstawicieli Światowej Organizacji Zdrowia Zwierząt (OIE), a także pięciu ekspertów WHO pod kierownictwem dr Petera Bena Embarka, duńskiego naukowca specjalizującego się w bezpieczeństwie żywności i chorobach odzwierzęcych. Dr Peter Ben Embark, laureat nagrody Scientific Spirit Award Chińskiego Instytutu Nauk o Żywności i Technologii w 2017 r., został szefem 13-osobowej misji WHO zajmującej się dochodzeniem w sprawie pochodzenia covid-19.

9 lutego 2021 r., po 28 dniach utrudnianych przez gospodarzy prac, misja zakończyła kontrolę w Wuhan. Jej członkowie skarżyli się na przetrzymywanie w izolacji, ograniczenia swobody działań oraz doboru obiektów, materiałów i osób do badań. Dociekania zakładające różne możliwości zakażenia człowieka od zwierząt nie przyniosły rozstrzygnięć ani konkretnych wniosków, ograniczając się do przypuszczeń.

Jedynym „twardym” wynikiem prac kontrolnych było odrzucenie hipotezy, że wirus wydostał się z chińskiego laboratorium i komunikat, że ten wątek nie będzie dalej sprawdzany. Można zastanawiać się, na ile śledztwo było prowadzone w sposób niezależny – zwłaszcza po tym, jak drugiego dnia naukowcy odwiedzili propagandowe muzeum, opisujące walkę Wuhan z covid-19. – Nie ma dowodów, aby koronawirus wydostał się z laboratorium – powiedział na tydzień przed końcem prac, cytowany przez agencję Reutera, uczestnik misji Peter Daszak.

Znowu dr Peter Daszak, którego nazwisko pojawia się prawie zawsze w kontekście koronawirusa i covid-19. Czyżby nowy Batman? Niewykluczone. Mamy przecież też Batwoman, czyli dr Shi Zhengli, kierującą Center for Emerging Infectious Diseases w wuhańskim Instytucie Wirusologii (WIV), a przedtem pracującą nad koronawirusami podobnymi do SARS w University of North Carolina. Shi Zhengli i Peter Daszak współpracują od ponad 15 lat.

Dr Peter Daszak to człowiek o swojsko brzmiącym nazwisku, którego rodowodu i korzeni nie sposób się doszukać w powszechnie dostępnych źródłach. Urodził się w Manchesterze 18.11. 1965 r. Ukończył University of East London i Bangor University. Pracował naukowo na dwóch angielskich uniwersytetach, a pod koniec lat 90. XX w. przeniósł się do USA, gdzie zajmuje liczne stanowiska w instytucjach naukowo-badawczych. Jest zoologiem i znawcą ekologii chorób, w szczególności odzwierzęcych, oraz badaczem, konsultantem i ekspertem publicznym w zakresie przyczyn i rozprzestrzeniania się epidemii chorób odzwierzęcych takich jak covid-19, ebola, nipah i inne. Należy do Partii Demokratycznej. We wrześniu 2020 r. został powołany na przewodniczącego komisji WHO ds. początków pandemii. Daszak jest również członkiem komitetu WHO do zbadania pochodzenia pandemii. Jest jedyną osobą zasiadającą w obu komisjach. Poza tym uczestniczył w ostatniej komisji kontrolującej laboratorium w Wuhan.

Peter Daszak jest prezesem EcoHealth Alliance (EHA), z siedzibą w Nowym Jorku, organizacji pozarządowej non profit, która ma wspierać programy dotyczące zdrowia na świecie i zapobiegania pandemiom. W latach 2013–2020 EHA była zasilana funduszami rządowymi USA, a suma dotacji osiągnęła 123 mln USD, z czego około jedna trzecia pochodzi z Pentagonu. Jednym z „doradców politycznych” EHA jest David Franz, były dowódca Fort Detrick – głównego ośrodka obrony biologicznej USA.

Daszak wielokrotnie pojawiał się obok Billa Gatesa, aby promować zoonotyczną (zoonoza to choroba odzwierzęca) teorię covid-19, a EHA współpracuje z amerykańską agencją rządową USAID oraz Bill & Melinda Gates Foundation w niebezpiecznych eksperymentach na superwirusach „chimerowych”, zbudowanych z koronawirusów chińskich nietoperzy podkowiastych. To właśnie Bill Gates, już w 2018 r., prorokował epidemię „groźnej infekcji dróg oddechowych”, akcentując potrzebę nowego „porządku świata”, „aby stawić jej czoła”. Ten sam Bill Gates sfinansował ćwiczenie „Event 201”, które odbyło się w Nowojorskim hotelu The Pierre, A Taj Hotel 19 października 2019 r.

Były to 3,5-godzinne warsztaty, podczas których symulowano serię dramatycznych zdarzeń opartych na wcześniej przygotowanych scenariuszach epidemii wywołanej przez nowego koronawirusa, który pojawia się w Ameryce Południowej. W ćwiczeniach wzięło udział 15 liderów światowego biznesu, władz i sektora zdrowia publicznego. Scenariusz symulacji kończył się w punkcie, w którym ginie 65 milionów ludzi na całym świecie.

Od 2014 roku, czyli od czasów prezydentury Obamy, który nałożył moratorium na federalne finansowanie niebezpiecznych badań – „gain-of-function” (badania medyczne seryjnego pasażowania bakterii lub wirusów in vitro i przyspieszania procesów mutacji, w celu dostosowania do oczekiwań ich zdolności przenoszenia, zjadliwości i antygenowości), to National Institutes of Health (NIH) finansował badania EHA w Chinach, zaś WIV był pośrednim beneficjentem amerykańskich dotacji. W kwietniu 2020 r., kilka dni po tym, jak prezydent USA Donald Trump dowiedział się, że Stany Zjednoczone opłacają prace nad koronawirusem nietoperzy w WIV, grant w wysokości 3,7 mln USD od (NIH) – jednej z wielu amerykańskich instytucji finansujących EHA, został wstrzymany. Jako warunek odmrożenia dotacji NIH postawił siedem wymagań. Między innymi zażądał pozyskania fiolki z próbką SARS-CoV-2, która została wykorzystana przez WIV do określenia sekwencji genetycznej wirusa, a także zorganizowania inspekcji urzędników federalnych USA w chińskim instytucie.

Daszak i Shi (czyli Batwoman) nazwali żądania NIH „haniebnymi” i wyrazili obawę, że zamrożenie funduszy opóźni prace nad zapobieżeniem kolejnej pandemii, odmawiając innych komentarzy. Nie ogłaszając przyczyn, NIH przywrócił w sierpniu 2020 r. grant na badania sposobu, w jaki koronawirusy przenoszą się z nietoperzy na ludzi, podwyższając go do 7,5 mln USD. Jednak „przeoczono” fakt, że znacznie więcej funduszy EHA otrzymuje z Pentagonu niż z NIH. Poza tym EHA przyznaje, że jest „odbiorcą grantów od innych agencji federalnych, w tym National Science Foundation, US Fish and Wildlife Service oraz Amerykańskiej Agencji ds. Rozwoju Międzynarodowego. Niestety adres e-mail, który podała EHA jako odpowiedni do uzyskiwania informacji w sprawie jej finansowania, okazał się „martwy”. Listy tam wysyłane pozostają bez odpowiedzi.

To wszystko wydaje się enigmatyczne i niejasne, dopóki nie założymy, że Peter Daszak i jego organizacja non profit – EcoHealth Alliance – współpracują z wojskiem oraz wpleceni są w złożone powiązania międzynarodowe, co starają się ukryć. Z drugiej strony, niektóre amerykańskie media obwołały Daszaka zdrajcą oraz szpiegiem chińskim. I znowu obraz mętnieje, chyba że przyjąć, iż Chiny i USA współpracują (współpracowały?) w dziedzinie szeroko rozumianej wirusologii „obosiecznej”, czyli broni biologicznej.

Jeśli w grę wchodzą wywiady, armia i giganci finansów, to mętny obraz już takim pozostanie, a nawet bardziej straci na ostrości, gdy do grona dramatis personae wprowadzimy następną wpływową osobę.

Dr Anthony Stephen Fauci, 80-letni Amerykanin pochodzenia włoskiego, uznawany jest za jednego z najwybitniejszych ekspertów ds. chorób zakaźnych na świecie. To doradca ds. zdrowia publicznego wszystkich kolejnych prezydentów USA od czasów Ronalda Reagana. Od lat 80. XX w. pracuje w strukturach amerykańskich Narodowych Instytutów Zdrowia. Odegrał kluczową rolę w badaniach nad patogenezą AIDS. Podczas pandemii koronawirusa doradzał Donaldowi Trumpowi w opracowaniu strategii walki z covid-19.

Od momentu wybuchu pandemii dr Fauci i dyrektor WHO Tedros zgodnie minimalizowali stopień zagrożenia, co przyczyniło się do opóźnienia obronnej reakcji świata i, wskutek utrzymania międzynarodowej komunikacji lotniczej, ułatwienia rozprzestrzeniania się wirusa.

Stojąc obok Trumpa na briefingu, Fauci pozwolił sobie na podważanie krytycznych słów prezydenta dotyczących postępowania Tedrosa i władz chińskich. Opinie i postawa Fauciego w sprawie zwalczania epidemii spotkały się z krytyką Republikanów i silnym oporem społecznym. Wśród zwolenników Trumpa powstało hasło „Fire Fauci” (wyrzucić Fauciego). Konflikt między Faucim i prezydentem oraz jego administracją pogłębiał się i trwał do końca kadencji. Obecnie Anthony Fauci doradza Joemu Bidenowi.

18 września 2020 r. czworo naukowców, na czele z Li-Meng Yan (MD, PhD.), która niedawno musiała uciekać z Chin, opublikowało raport omówiony przez Jima Claytona na stronach CDN („Conservative Daily News”). Autorzy dokumentu twierdzą, iż istnieją bezpośrednie relacje między Faucim, finansowaniem badań w Wuhan i zdolnością Chin do tworzenia wirusa SARS-CoV-2. Instytut w Wuhan już w latach 2012/2013 prowadził prace nad wirusami bardzo podobnymi do SARS-CoV-2, pochodzącymi z kopalń w chińskiej prowincji Yunnan. Zatem WIV posiadał kompetencje potrzebne do kontynuacji badań w tym zakresie. Twórcy raportu utrzymują, iż w celu przeniesienia z USA do Chin badań nad niebezpiecznymi wirusami, Fauci bezpodstawnie potwierdził najwyższy, 4 poziom bezpieczeństwa Laboratorium Wirusologii w Wuhan, choć wiedział, że Instytut nie spełnia odpowiednich wymagań oraz że wszystkie tego typu obiekty w Chinach nadzorowane są przez wojsko w ramach programu „biowarfare”. W ten sposób Fauci miał przyczynić się, ich zdaniem, do stworzenia dwóch bardzo poważnych zagrożeń, tj. możliwości przypadkowego uwolnienia koronawirusa i/ lub jego użycia jako broni.

Autorzy raportu twierdzą, że dr Fauci wspierał i wspiera nadal finansowanie badań „gain-of-function” nad koronawirusem. Prace te mają na celu przekształcanie łagodnych wirusów zwierzęcych w patogeny ludzkie zdolne do wywoływania pandemii, choć ich celem deklarowanym jest zapobieganie i zwalczanie przyszłych ognisk epidemii

Anthony Fauci jednocześnie współdziała z globalnymi gigantami farmaceutycznymi, Fundacją Billa i Melindy Gatesów oraz współpracuje z WHO. W 2017 r. Fauci oznajmił, że „ta administracja zostanie dotknięta poważną pandemią”. Nie wiadomo, jak to przewidział, chyba żeby sobie przypomnieć doniesienia o współpracy Fauciego z zespołem, który w 2015 r. stworzył wirusa w Chinach.

Zbiegła z Chin wspomniana Li-Meng Yan utrzymuje, że w Chinach i na świecie to laboratoria badawcze są najczęstszym źródłem ognisk niebezpiecznych patogenów, w tym SARS-CoV-2, czego przykładem mogą być dwie wcześniejsze przypadkowe ucieczki wirusów SARS w 2004 roku z ośrodka badawczego w Pekinie. Można tu przytoczyć jeszcze inne takie wypadki, jak „ucieczkę” w 1977 r., z rosyjskiego lub chińskiego laboratorium, już „wymarłego” wirusa grypy H1N1, który wywołał epidemię. Na szczęście niegroźną, ponieważ ludzie w wieku powyżej 20 lat byli na ten typ wirusa odporni. Pandemia N1H1 wybuchła ponownie w latach 2009/2010 jako świńska grypa, tym razem powodując poważną liczbę zgonów.

Do przykładów laboratoryjnych ucieczek prowadzących do śmierci ludzi i zwierząt można dodać ospę w Wielkiej Brytanii i końskie zapalenie mózgu w Ameryce Południowej. Te przypadki zostały formalnie uznane w literaturze naukowej, choć wirusolodzy mówią o nich niechętnie.

Trwa tak zacięta wojna z pandemią, że już się zapomina albo nie chce pamiętać o istotnym pytaniu, skąd się wziął wróg. Czy to dzika horda jaskiniowych zbójów – naturalnych degeneratów, czy też armia, którą ktoś stworzył i uzbroił w konkretnych celach strategicznych? Stanowcze zapowiedzi wyjaśnienia tej ważnej kwestii ucichły, choć ich tłumione echa jeszcze krążą. Oficjalna poprawność wymaga wyznawania poglądu o naturalnej degeneracji jaskiniowej z udziałem nietoperzy albo bezradnego milczenia. Coraz rzadziej, ale pojawiają się jeszcze trzeźwe, choć coraz bardziej stłumione głosy, jak ten amerykańskiego sekretarza stanu Mike’a Pompeo, który wiosną 2020 r. powiedział, że ma „poważne dowody” na to, że covid-19 pochodzi z laboratorium w Chinach, po czym prawie natychmiast z tego twierdzenia się wycofał.

Miesiąc później, w wywiadzie dla „The Telegraph”, były szef MI6 sir Richard Dearlove powołał się na „ważny raport naukowy”, sugerujący, że nowy koronawirus nie pojawił się w sposób naturalny, ale został stworzony przez chińskich naukowców. Dearlove powiedział, że wierzy, iż pandemia „zaczęła się jako wypadek” po tym, jak wirus „uciekł” z laboratorium. Nikołaj Pietrowski, profesor medycyny na Uniwersytecie we Flinders w Australii, jednocześnie m.in. wiceprezes i sekretarz generalny międzynarodowego stowarzyszenia immunologicznego oraz twórca COVAX – 19 – australijskiej szczepionki na covid-19 – wiosną 2020 r. stwierdził, że „w naturze nie znaleziono żadnego wirusa pasującego do covid-19, pomimo intensywnych poszukiwań jego pochodzenia”.

Pietrowski zauważył, iż biorąc pod uwagę fakt, że Chiny liczą 1,3 mld mieszkańców, a miasto Wuhan ma ich 11 mln, to prawdopodobieństwo wybuchu pandemii na skutek handlu dzikimi zwierzętami w Wuhan jest niższe od 1%.

Poza wymienionymi, dużo więcej osób kompetentnych wyraża pogląd, że wirus odpowiedzialny za obecną pandemię powstał w wyniku laboratoryjnych manipulacji i „uciekł z klatki”. A może został z niej „wypuszczony”? Wyjaśnienie tej bardzo ważnej kwestii nie leży w sferze naszych kompetencji ani możliwości. Mamy jednak sporo informacji co do wciąż formalnie nierozstrzygniętej spornej sprawy dotyczącej laboratoryjnego czy naturalnego pochodzenia wirusa oraz miejsca wybuchu pandemii. Powołajmy więc sąd, w którym orzekać będzie Zdrowy Rozsądek – jako przewodniczący, a w składzie znajdą się jeszcze: Logika i Doświadczenie Życiowe. Sformułujmy podejrzenie: Wirus, który wywołał pandemię covid-19, pochodził z laboratorium w Wuhan, gdzie pandemia się rozpoczęła. Przedstawmy poszlaki:

1. Wybuch epidemii nastąpił w Chinach, w mieście Wuhan. 2. Badania nad wirusem, który wywołał pandemię, prowadzono w Instytucie Wirusologii właśnie w Wuhan. 3. Wymieniony instytut nie spełniał wymaganych warunków bezpieczeństwa. 4. Prawdopodobieństwo wybuchu pandemii na skutek handlu dzikimi zwierzętami akurat w Wuhan jest niższe od 1%. 5. Władze chińskie miałyby interes w ukryciu faktu manipulacji nad naturą wirusa i jego „ucieczki”. 6. W skład Komisji WHO wchodziła co najmniej jedna wpływowa i kompetentna osoba, która mogła być zainteresowana ukryciem wersji laboratoryjnego źródła pandemii – dr Peter Daszak. 7. Komisja WHO nie była niezależna, ponieważ podlegała zainteresowanemu w sprawie dyrektorowi delegującej instytucji. 8. sposób i zasięg działań Komisji był ograniczany przez władze kraju-gospodarza. 9. Liczne źródła miarodajne i naukowe utrzymują, że natura i budowa wirusa wskazują na brak możliwości jego powstania w sposób naturalny, czyli miejscem jego pochodzenia było laboratorium.

Po przeanalizowaniu poszlak, sąd jednomyślnie wydał orzeczenie o pełnej, graniczącej z pewnością zasadności podejrzenia, iż wirus, który wywołał pandemię covid-19, pochodził z laboratorium w Wuhan. W uzasadnieniu podkreślił dużą liczbę silnych poszlak wskazujących na powyższe. Sąd nie rozpatrywał kwestii, czy rzeczone wydarzenia były wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, czy rozmyślnego działania. Sędzia Zdrowy Rozsądek zwrócił uwagę, że współwinnym, przez zaniedbanie, może być także rozum ludzkości, który zasnął na służbie. Zalecił szybkie dobudzenie, a prewencyjnie – zakup globalnego budzika.

Spraw opisanych wcześniej ani orzeczenia wydanego wspólnymi siłami zdrowego rozsądku, logiki i doświadczenia życiowego nie można zlekceważyć, a wynikają z nich zatrważające wnioski.

Badania w zakresie inżynierii genetycznej i biotechniki, prowadzone w celu podniesienia bezpieczeństwa, służą jednocześnie wytwarzaniu bardzo niebezpiecznych patogenów. Prace w większości finansowane są przez wojsko i prowadzone pod jego nadzorem, a ich wyniki są, według terminologii używanej w handlu bronią, „wyrobami podwójnego przeznaczenia” – cywilnego oraz wojskowego – defensywnego i ofensywnego. Te działania, z natury niebezpieczne i mogące wymknąć się spod kontroli, są tajne, a opinia publiczna zwykle nie ma pojęcia o ich pełnym zakresie. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czyli wypadek, może przynieść poważne, bardzo poważne albo tragiczne dla świata konsekwencje, a w ekstremalnym przypadku groźniejsze niż zabawa odbezpieczoną bombą termojądrową.

Jeśli tego typu badania ze względów prawnych nie mogą być prowadzone w USA, a wyda się, że są prowadzone, wtedy oddaje się robotę do chińskiego, doświadczonego już w tej materii „podwykonawcy”, dosyłając pieniądze i swoich „majstrów” do pomocy.

Jak to możliwe? Możliwe, jeśli wziąć pod uwagę istnienie tzw. deep state, które dyskretnie i różnymi metodami finansuje oraz kontynuuje zakazane działania. Działa kombinacja wpływów i możliwości urzędników państwowych, naukowców, sił zagranicznych, zainteresowanych bogaczy oraz ideologów itd., którym „laboratoryjny wypadek” może być na rękę. Czy rządy na to pozwalają? Wystarczy wpaść na Forum do Davos, by się przekonać, kto rządzi naprawdę.

Ping-pong przerzucania się winą trwa, ale wydaje się oczywiste, że USA finansowały badania nad koronawirusem w chińskim WIV oraz z nim współpracowały.

Tymczasem liczba tylko odnotowanych (!) na świecie zachorowań osiągnęła już 111 mln. Światowa gospodarka jest w stanie katastrofalnym. Na przykład Wielka Brytania naliczyła najwyższy od 300 lat spadek PKB. Mamy dwie mutacje wirusa – brytyjską i południowoafrykańską. U nas już zaczęła się trzecia fala pandemii oraz świadczące o bezradności zamykanie i otwieranie różnych stref aktywności, apelowanie o dyscyplinę społeczną, debaty w sprawie „dookreślenia” rozporządzenia co do obowiązujących modeli maseczek i temu podobne bezskuteczne pozory działań. A co mogą zrobić rządzący? Nic więcej!

Władza rządzi ludem, a nie wirusami. Wirusami rządzi biologia i badacze, którzy spontanicznie i na zlecenie robią rzeczy uczone, ale bez myśli o tym, ile zła mogą wyrządzić rezultaty ich uczonej roboty – przypadkowo albo w nieodpowiednich rękach. Nadzieja w szczepieniach i naturze, która zapewne spowoduje powolne wygaśnięcie epidemii. Chyba, że wirus będzie rósł w siłę, bo tak już ma.

W początkowym okresie pandemii mówiono o śledztwie w sprawie jej przyczyn, wyciąganiu konsekwencji wobec ewentualnych winnych i solidarności w reformowaniu światowego systemu gospodarczego. Te tony już ucichły, Unia Europejska zaś triumfalnie informuje, że właśnie osiągnęła porozumienie polityczne w sprawie umowy inwestycyjnej z Chinami i przyspiesza działania w celu jej zawarcia. Zaczynam wątpić, by świat wyciągnął z tej brutalnej lekcji wnioski. Kto miałby tego dokonać? ONZ, WHO? Przepraszam, nie chciałem Państwa rozśmieszać. Politycy – sterowani ideologiami i pieniądzem, skupieni na własnych karierach dziejowi krótkowidze? Poważnie wątpię. Lekcje historii są dla ludu, a nie dla nich. Więc kto? Może przebudzony rozum? Ale czyj? Bo mądrość zbiorowa nie ma wystarczającej mocy sprawczej.

Cały artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Kiedy rozum śpi, budzą się wirusy” znajduje się na s. 1, 8–9 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Kiedy rozum śpi, budzą się wirusy” na s. 8–9 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ideologia LGBT nie może narzucać Kościołowi interpretacji nauki Chrystusa / ks. Zygmunt Zieliński, „Kurier WNET” 81/2021

LGBT czyni z seksualności pole walki ideologicznej. Homoseksualizmowi przynosi szkody, gdyż wywleka na zewnątrz intymną sferę człowieka, nie dając mu możliwości sprzeciwu, co najwyżej wyobcowania się.

Zygmunt Zieliński

Problem postawiony na głowie

Homoseksualizm jest stary jak ludzkość. Bywał, i w wielu miejscach jest nadal, traktowany jako dewiacja. W jakim sensie? Najłagodniej rzecz ujmując – jako zboczenie z drogi właściwej ogółowi ludzkości.

Można powiedzieć: ogółowi, bo to, że homoseksualizm jest sytuacją wyjątkową, nie ulega wątpliwości i twierdzenie przeciwne nie ma najmniejszego uzasadnienia. Nie znaczy to wcale, że człowiek obarczony taką właściwością – nie wzdragajmy się na słowo „obarczony”, gdyż nie ma on łatwego życia – godny jest potępienia lub ma być poddany ostracyzmowi. Zresztą homoseksualizm jest przypadłością, rzec by trzeba, prywatną i kojarzy się z jednostką. Podobnie zresztą orientacja seksualna kobieta–mężczyzna.

Ani homoseksualizm, ani przeciwna mu orientacja nie stwarzają przesłanki dla tworzenia na zasadzie opcji seksualnej jakichś organizacji stanowiących podbudowę dla innych celów: politycznych, społecznych, ideologicznych.

W ostatnich latach LGBT czyni z seksualności pole walki o cele ideologiczne. Homoseksualizmowi przynosi szkody, gdyż wywleka na zewnątrz intymną sferę człowieka, nie dając mu w zasadzie możliwości sprzeciwu, co najwyżej wyobcowanie się, co też wielu homoseksualistów czyni.

Oczywiste jest, że żaden człowiek poważnie traktujący siebie samego nie zjawi się na tzw. marszu równości. Politycy tam obecni bardziej cenią wątpliwą popularność niż szacunek dla samych siebie.

Sięgam do około 80 lat wstecz, odkąd zacząłem postrzegać świat jeśli nie w pełnych, to w zasadniczych jego realiach. Pierwszy raz zetknąłem się z homoseksualistą, mają 18 lat; zresztą był to ojciec rodziny. To był szok, ale mimo zdumienia, nigdy tego człowieka nie potępiałem. Z biegiem czasu dowiedziałem się, że o jego przypadłości wiedziało pół miasta, a on funkcjonował w swoim zawodzie bez przeszkód. Z biegiem czasu poznałem co najmniej kilka dziesiątków osób o skłonnościach homoseksualnych. Wielu z nich kosztem wielkiego wysiłku panowało nad nimi i oni zawsze budzili we mnie szacunek, nawet swego rodzaju podziw. Jeśli zauważało się niechęć do ludzi wspomnianej opcji seksualnej, to prawie zawsze podłoże tego było inne. Chodziło głównie o uwodzenie osób młodocianych, nie orientujących się w istocie problemu, z czego zazwyczaj wynikały tragiczne konsekwencje.

Z tego, co wyżej napisano, wynika, że homoseksualizm traktowano powszechnie jako skłonność naturalną i dopóki nie rzutowała ona negatywnie na otoczenie, spotykała się z tolerancją. Gdy chodzi o stronę religijną, to był to casus conscientiae – sprawa sumienia – i jeśli ci ludzie gdzieś znajdowali zrozumienie, to zwłaszcza w konfesjonale. Na przekór ideologom LGBT zapewniam, że wiem dokładnie, o czym piszę.

Wywiad o. Jamesa Martina, jezuity amerykańskiego, w 2017 roku mianowanego przez papieża Franciszka konsultantem w Watykańskim Sekretariacie ds. Komunikacji, przeprowadzony przez Zuzannę Radzik dla „Tygodnika Powszechnego” (nr 17/2019), nie wywołał sensacji, choć treść jego skądinąd jest sensacyjna. Ale jest to zakonnik znany ze swej sympatii dla LGBT.

Bardziej może szokować jego ostatnia wypowiedź. „Wolność religijna nie powinna być używana jako pozór dla homofobii. Czy katolickie ośrodki adopcyjne będą też wykluczać pary, które są żydowskie albo protestanckie?” – napisał na Twitterze. Ten wpis mówi o jezuicie Jamesie Martinie w zasadzie wszystko. Jak zwykle – na co zwrócimy w dalszym ciągu baczniejszą uwagę – używa on czegoś w rodzaju skrótów myślowych, co mu pozwala na majstrowanie dwuznaczności. W tej mętnej wodzie nie wiadomo nigdy, co się złowi. Tak więc tzw. związki homoseksualne stawia on na równi z małżeństwami żydowskimi i protestanckimi. Można dopowiedzieć, że nie tylko z nimi, ale z każdym małżeństwem. Wymienione przez niego związki są jednak rzeczywistymi małżeństwami – nieważne jakiego wyznania czy religii – i tworzą normalne rodziny, toteż dziecko przez nie adoptowane może w nich znaleźć zdrową, rodzinną atmosferę, nie zagrażającą jego osobowości ani psychice. Tego nie można powiedzieć o związkach, gdzie jest dwóch tatusiów czy dwie mamusie, czego dziecko nie pojmie, a dorastając, staje bezradne wobec zjawiska, które trudno mu zaakceptować, zwłaszcza kiedy w szkole i na każdym kroku spotyka rodziny, gdzie tatuś jest tatusiem, a mamusia mamusią. Kto jak kto, ale kapłan nie powinien takich spraw traktować fałszywie, gdyż jego autorytet ma swe źródło w Ewangelii, a przynajmniej tak być powinno. Nauka zaś ewangeliczna o małżeństwie jest jednoznaczna.

Zatem salva reverentia, ale coś się o. Martinowi pomyliło, a przy okazji także dostojnikom watykańskim – nie śmiem wymienić papieża Franciszka – skoro takiego „eksperta” powołano do znanej dykasterii watykańskiej.

Wracając do jego wywiadu udzielonego „Tygodnikowi Powszechnemu”: pojechał ojciec jezuita, jak to się mówi, po bandzie – także w wymiarze teologicznym. W sensie metodologicznym pomylił dwa pojęcia: LGBT i homoseksualizm. Ciekawe byłoby, gdyby zapytać homoseksualistę traktującego tę opcję jako swą sprawę osobistą, bez dostępu do niej ideologii i interesów osób trzecich, czy by się na takie utożsamienie zgodził. Bardzo w to wątpię. Ale tego nie wiem tak naprawdę ani ja, ani o. Martin. Dlatego, stawiając tu znak równości, popełnia on co najmniej nadużycie metodologiczne. LGBT bowiem jest ideologią, czego dowodzi na każdym kroku. Choćby hucpiarskie i rozwydrzone wybryki tzw. Strajku Kobiet, gdzie symbole LGBT były na porządku dziennym. To środowisko podpisywało się pod atakami wandalizmu wobec obiektów sakralnych. To nie Kościół ich wykluczył, bo nawet nie miał ku temu okazji, ale oni zajęli wobec niego wrogie stanowisko. Zatem LGBT to ideologia lewacko-libertyńska mająca na celu doprowadzenie do zmian cywilizacyjnych, które pozwoliłyby temu środowisku dyktować zasady życia społecznego, obyczajowego, stosując przy tym naciski mające na celu zamknięcie ust każdemu, kto w tej materii miałby inne zdanie.

Czego więc broni o. Martin? Odpowiedź daje zachowanie środowisk LGBT, które stosują terror psychiczny, a wobec Kościoła także fizyczny, by wymusić podporządkowanie wszystkich sfer życia swojej ideologii. Ludzie, którzy manifestują w tej materii inne zdanie, często są wykluczani, tracą pracę, tak jak w komunizmie ci, którzy sprzeciwiali się totalitaryzmowi i partii. Czymże różni się od tamtego totalitaryzmu totalitaryzm lobby LGBT?

Tymczasem w wywiadzie ojciec jezuita sugeruje, że „gdyby Jezus chodził teraz po świecie, stałby właśnie z osobami LGBT, bo to one są najbardziej marginalizowane”. Na pytanie: „Czemu zwykły ksiądz miałby się zająć duszpasterstwem osób LGBT?” – odpowiada: „Odpowiedź jest prosta: bo są ochrzczonymi katolikami. Są częścią twojej parafii, nie mniej niż inni”. Pomijając to, że teolog Martin wyraźnie wykrzywia przekaz ewangeliczny, gdyż zdaje się twierdzić, że Pan Jezus zaakceptowałby LGBT, co jest właśnie przejawem dwuznaczności widocznej we wszystkich wypowiedziach tego zakonnika, należy zapytać, na jakiej podstawie uważa on, że osoby należące do kategorii LGBT mogą uchodzić za członków Kościoła, skoro na każdym kroku one same temu zaprzeczają i to w sposób wyjątkowo odrażający?

Św. Paweł w I liście do Koryntian, w rozdziale 6, wersie 9 pisze: „Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego”.

Pan Jezus obcował z grzesznikami, ale zawsze żądał od nich nawrócenia. Ale to nie odpowiada sposobowi myślenia o. Martina. Oczywiście ma on rację, że każdemu, także osobom wyznającym ideologię LGBT, należy pomagać, ale nigdzie ani słówkiem nie wspomina on o tym, jakie obowiązki na tych osobach ciążą.

Po prostu z jego, jak już zaznaczono, dwuznacznej wypowiedzi wynika, że należy ich opcję przyjąć jak każdą inną. Bo jak inaczej rozumieć jego słowa: „Mamy skłonność do redukowania spraw osób LGBT do ich związków i seksualności, a przecież ich życie jest o wiele bogatsze. Chcą się spotkać z Bogiem w Eucharystii, doświadczyć Ducha Świętego we wspólnocie czy ojcowskiej miłości w Kościele. To nie tak, że większość z nich głównie szuka sposobu, jak zmienić nauczanie Kościoła. One chciałyby po prostu poczuć się w domu”.

Trudno zrozumieć, o co właściwie o. Martinowi chodzi. Najprościej byłoby przyjąć, że z całym bagażem, z jakim kroczą oni przez życie, jako pary pseudomałżeńskie, unieszczęśliwiające adoptowane dzieci, jako osoby akceptujące aborcję, powinni korzystać ze wszystkiego, co daje Kościół tym, którzy trudzą się wokół Królestwa Bożego tak, jak to nakazuje Ewangelia. Przecież środowiska LGBT walczą także o aborcję, i to na życzenie. Kodeks Prawa Kanonicznego z 1983 r. stanowi: „Zgodnie z kanonem 1398, »kto powoduje przerwanie ciąży, po zaistnieniu skutku, podlega ekskomunice wiążącej mocą samego prawa«. W praktyce oznacza to, że taka osoba nie może dłużej uczestniczyć w życiu sakramentalnym, zostać świadkiem na ślubie czy rodzicem chrzestnym, sprawować posługi ani należeć do organizacji katolickich”.

Można, a nawet trzeba zapytać o. Martina, sprowadzając problem przezeń poruszony na grunt logicznego myślenia, ku czemu zmierzają jego wywody i czy zasady obowiązujące w Kościele można w kontekście jego wypowiedzi w ogóle brać poważnie? Analogiczna jest sprawa protestu pewnych środowisk w Polsce wobec żądania od kandydatów do bierzmowania oświadczenia, że nie akceptują aborcji. Przecież jest to nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek każdego duszpasterza. Czy ekskomunikowany wierny może uczestniczyć w życiu sakramentalnym? Jest tu pewna zawiniona niejasność, gdyż powinno być jasno powiedziane, że osoba akceptująca czy żądająca aborcji nie może być w Kościele.

Kościół katolicki modyfikował na przestrzeni swych dziejów środki duszpasterskie, jakimi się posługiwał. Nic w tym dziwnego, bo i człowiek ewoluował w swoim myśleniu i sposobie postrzegania świata, w tym siebie samego. Ilekroć jednak usiłowano rozwadniać treści ewangeliczne lub dostosowywać je do danej współczesności, dochodziło do rozbieżności, a jej rezultatem było odłączenie od Kościoła mającego sukcesję apostolską.

Nazywamy te grupy „braćmi odłączonymi”. I są oni rzeczywiście braćmi. Podobnie nie przestają nimi być ci, którzy znaleźli się poza Kościołem z takich powodów, o których tu mowa. Ale nie Kościół ich wyobcował. Uczynili i czynią to oni sami. I to bynajmniej nie dlatego, że obrzucają nieczystościami mury świątyń, nawet nie dlatego, że obscenicznie znieważają służbę Bożą, ale dlatego, że kwestionują to, co zastrzeżone tylko Bogu – decydowanie o życiu i śmierci, świadomie odrzucają przykazania Boże. Kościół na tych braci czeka, ale do nich należy pierwszy krok – nawrócenie. Tego wymagał Chrystus.

Jeśli ktoś mieniący się teologiem katolickim, nawet jeśli ma atest papieski, tego nie pojmuje, to pozostaje jeszcze zwykła ludzka uczciwość – a ta wzbrania mącenia ludziom w głowach. Sprawy, o których wypowiada się o. Martin, nie znoszą dwuznaczników i teologii kleconej na jakiś użytek. „Niech mowa wasza będzie: tak, tak, nie, nie. A co nadto jest od Złego pochodzi” (Mt 5,37).

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Problem postawiony na głowie” znajduje się na s. 10 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Problem postawiony na głowie” na s. 10 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolność słowa w Polsce, luty 2021. Dobrze, że w dobie pandemii nie jesteśmy skazani tylko na przekaz stacji komercyjnych

Rywalizacja, stałe ściganie się o to, kto informuje szybciej i dokładniej, podnosi poziom merytoryczny wszystkich mediów – czy komuś się to podoba, czy nie. Nie dajmy sobie tego odebrać.

Jolanta Hajdasz

Luty 2021 w Polsce dla wolności słowa ma co najmniej trzy ważne i różne wydarzenia – zablokowanie przez YouTube oficjalnego anglojęzycznego kanału Instytutu Pamięci Narodowej po publikacji na temat akcji germanizacji polskich dzieci w czasie II wojny światowej, akcję największych mediów w Polsce przeciwko podatkowi od reklam, pt. „Media bez wyboru”, oraz ogłoszony na konwencji Platformy Obywatelskiej pomysł zbiórki podpisów pod inicjatywą ustawodawczą w sprawie likwidacji abonamentu RTV i likwidacji… TVP Info.

To jeden z najbardziej absurdalnych pomysłów, jakie zgłosiła Platforma Obywatelska nie tylko w ostatnim czasie, ale w ogóle. Oznacza lekceważenie przez to ugrupowanie prawa i ignorowanie zasady wolności słowa, wolności wypowiedzi. Likwidację abonamentu zostawmy na razie bez komentarza, Platforma zgłaszała ten pomysł także w czasie swoich rządów i nie potrafiła go zrealizować, teraz więc, gdy jest w opozycji, też zapewne nie da rady.

Zastanówmy się nad drugim postulatem – likwidacją TVP Info. W tej sprawie Platforma rozpoczęła zbiórkę podpisów pod projektem ustawy i tym samym zmusza nas do zajmowania się tym naprawdę groteskowym pomysłem na poważnie. Pomysł jest jednak bardzo niebezpieczny, bez względu bowiem na ocenę oferty programowej tej anteny, jedno jest pewne – współczesna telewizja musi mieć poważną informację i poważną publicystykę.

W dobie cyfrowych multipleksów telewizja, która dociera codziennie do milionów widzów, musi mieć kanał informacyjny nadawany na żywo, z transmisją nagłych wydarzeń, wystąpień najważniejszych osób w państwie, czy dyskusją, czy debatą w studiu. Bez tego jest jedynie najprostszym sposobem spędzania wolnego czasu, co samo w sobie nie musi być czymś nagannym, ale jeśli chcemy, by telewizja pełniła funkcję informacyjną i kontrolną w stosunku do przedstawicieli władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, to oczywiste – musi mieć miejsce i czas antenowy na informację, na komentarz, na wywiady i reporterskie relacje. Musi mieć kanał informacyjny. Nie wierzę, że nikt w Platformie tego nie rozumie, dlatego wytłumaczenie jest jedno – szukają sposobu na uciszenie niewygodnych dla siebie mediów.

Realnej konkurencji dla liberalnej informacji nie było w Polsce przez wiele lat. Wystarczy porównać daty uruchomienia głównych całodobowych programów informacyjnych w naszym kraju – pierwszy wystartował TVN, uruchamiając swój kanał już w 2001 roku, w czasie ataku terrorystycznego na wieże World Trade Center w Nowym Jorku. Kanał był dostępny tylko na platformie cyfrowej, ale przez całe 6 lat nie miał żadnej konkurencji, co m.in. pozwoliło mu stać się najpoważniejszym źródłem szybkich informacji przekazywanych w Polsce, w tym czasie bowiem nie było jeszcze ogólnodostępnego internetu. Jedynym podmiotem, który na tym polu mógł nawiązać rywalizację z tą stacją, była telewizja publiczna, niestety jej decydenci działali tak, jakby chcieli nie przeszkadzać konkurentowi w umacnianiu swojej pozycji. W 2007 roku udało się utworzyć TVP Info, ale po 2010 roku, gdy telewizją publiczną kierowali prezesi związani z Platformą Obywatelską – poziom infantylizmu i liczba tematów tabu w tej stacji była naprawdę spora. Katastrofa smoleńska, podniesienie wieku emerytalnego, chęć prywatyzacji lasów państwowych, emigracja zarobkowa, obowiązek szkolny dla sześciolatków, afery gospodarcze i postępujące ubóstwo polskich rodzin – to tematy, których wówczas w TVP Info nie poruszano prawie wcale, a przecież były to najważniejsze kwestie obchodzące chyba każdego z nas. Po dojściu do władzy Zjednoczonej Prawicy i zmianach w mediach publicznych TVP Info stało się jednym z ważniejszych źródeł informacji dla Polaków.

Rozumiem irytację tych, którzy uważają, że ta antena za bardzo eksponuje i promuje polityków rządzącej partii, bo transmituje wystąpienia urzędującego prezydenta, premiera, ministrów itd. Może komuś to bardzo przeszkadza, ale wielu osobom te informacje są przydatne i potrzebne, bo chcą wiedzieć, co robi i myśli głowa państwa, co planują sprawujący władzę.

Postulat likwidacji kanału informacyjnego telewizji publicznej dowodzi przede wszystkim tego, jak ważną rolę pełni ona rolę w naszej rzeczywistości i jak bardzo głównej partii opozycyjnej przeszkadza to, że ktoś nadaje program, w którym nie wyśmiewa się nieustannie prawicy, a do którego zaprasza się także polityków partii konserwatywnych i publicystów mających prawicowe, a nawet katolickie poglądy. W sytuacji wręcz wojny gospodarczej i kulturowej, w jakiej obecnie się znajdujemy, to bardzo ważne, by mieć narzędzie do błyskawicznego przekazywania informacji, które mogą dotrzeć w każdej chwili praktycznie do każdego. W ostatnim roku przekonaliśmy się o tym wielokrotnie, pandemia covid-19 zmusiła nas przecież do niewychodzenia z domów, do szukania najprostszych, najbardziej praktycznych i potrzebnych informacji. Telewizja informacyjna z całą pewnością przydała się wielu i dobrze, że nie byliśmy skazani tylko na przekaz stacji komercyjnych.

Kto wie, co i jak długo by nam reklamowano i promowano, gdyby nie konkurencja w eterze, gdyby nie to, że na swoich telewizorach mamy wybór i za pomocą jednego przycisku możemy decydować o tym, co chcemy oglądać. Bez tej konkurencji liczba fake newsów byłaby jeszcze większa niż jest teraz.

Bo ta rywalizacja, to stałe ściganie się o to, kto informuje szybciej i dokładniej, podnosi poziom merytoryczny wszystkich mediów – czy komuś się to podoba, czy nie. Nie dajmy sobie tego odebrać.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2021. Luty” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2021. Luty” na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Oryginalny średniowieczny kościół będzie Pomnikiem Historii/ Fundacja „Dla Dziedzictwa”, „Śląski Kurier WNET” 81/2021

Największy podziw budzi wnętrze świątyni, które pokryte zostało w średniowieczu polichromiami. Zajmują one ponad 1000 m2 powierzchni, co sprawia, że są one największe i najbogatsze w Polsce.

Kościół pw. św. Jakuba Apostoła w Małujowicach
siódmym Pomnikiem Historii w województwie opolskim?

Zdjęcia Paweł Uchorczak

Wniosek o wpis kościoła pw. św. Jakuba Apostoła w Małujowicach (powiat brzeski, woj. opolskie) od około roku jest już gotowy i czeka w kolejce na wpis na prezydencką listę Pomników Historii, czyli szczególnie ważnych obiektów zabytkowych w kraju. Wpis ten popierają władze samorządowe z Marszałkiem Wojewodztwa Opolskiego na czele, dziekan Wydziału Konserwacji dzieł Sztuki na Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie, władze powiatu brzeskiego oraz społeczność Małujowic.

Kościół pw. św. Jakuba Apostoła w Małujowicach jest wyjątkowym zabytkiem na mapie Polski oraz historycznego Dolnego Śląska. Został zbudowany jako fundacja księcia śląskiego Henryka III z dynastii Piastów. To wyjątkowy obiekt sztuki, ale także przystanek pątników na międzynarodowej, legendarnej Drodze św. Jakuba.

Największy podziw budzi wnętrze świątyni, które pokryte zostało w średniowieczu polichromiami. Zajmują one ponad tysiąc metrów kwadratowych powierzchni, co sprawia, że są one największe i najbogatsze w Polsce.

Anonimowi średniowieczni twórcy przez 150 lat zostawiali swój ślad we wnętrzu małujowickiej świątyni, pokrywając wszystkie ściany dekoracją malarską. W latach 2010–2012, po pracach konserwatorskich prowadzonych (w prezbiterium i nawie) przez ekspertów z Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie pod kierunkiem prof. Jarosława Adamowicza, malowidła te odzyskały dawny blask.

W prezbiterium możemy wyróżnić jako odrębne gatunki malarstwa: polichromię architektoniczną, polichromię pokrywającą rzeźbę, dekoracje ornamentalne oraz kompozycje figuralne.

Dekoracja malarska pokrywa ściany prezbiterium, wysklepki, konsole, służki z kapitolami, żebra i zworniki, glify wewnętrznych okien oraz podłucze tęczy. Pierwszą dekorację malarską datuje się na okres po 1319 r., kiedy to patronat na kościołem przejął klasztor dominikanek we Wrocławiu. Jest nią wizerunek św. Tomasza Apostoła, patrona m.in. budowniczych, cieśli, kamieniarzy i teologów. Znajduje się on w prezbiterium, na ścianie południowej w przęśle ołtarzowym, po zachodniej stronie okna. Fragment tego dzieła (w formie medalionu) został odkryty przez zespół dra J. Adamowicza podczas konserwacji w latach 2010–2012. Zdaniem krakowskich konserwatorów zabytków, formę tego malowidła należy wywodzić ze ściennego malarstwa czeskiego, które w 2 ćwierćwieczu XIV w. wywierało silny wpływ na sztukę śląską.

Nadal jednak część malowideł w tym obiekcie wymaga dalszych prac – w tym zwłaszcza oryginalne, XIV-wieczne polichromie, znajdujące się powyżej stropu, na strychu świątyni! W 2 połowie XIV w. powstała dekoracja figuralna nawy kościoła. Malowidła objęły zachodnią i wschodnią ścianę korpusu wraz z częścią polichromii znajdujących się ponad obecnym stropem. Ściana wschodnia ukazuje: Pokłon Trzech Króli i Zwiastowanie pasterzom; zachodnia: Stworzenie Ewy, Grzech pierworodny, Wygnanie z Raju oraz fragment przedstawienia Boga Ojca z aniołami. Malowidła wykonał w 1365 r. uczeń mistrza Teodoryka z Pragi. Obecnie ta część kościoła nie jest dostępna dla zwiedzających.

Wyjątkowy jest również strop patronowy z ok. 1480 r. To 258 metrów kwadratowych malowideł na około 640 deskach różnej długości i szerokości. Strop ten jest jednym z najstarszych i największych stropów patronowych w Polsce. Obecnie wymaga podjęcia pilnych prac konserwatorskich.

Ogromną wartość mają również detale architektoniczne i monumentalna bryła kościoła, który jako fundacja książęca pośród włości należących do możnych rodów rycerskich od samego zarania miał pełnić dwojaką funkcję – był świadectwem dominacji dynastii Piastowskiej na tym terenie, a poprzez sceny biblijne wypełniające wnętrze świątyni pełnił rolę Biblii pauperum.

Kościół w Małujowicach jest również popularnym sanktuarium św. Jakuba Apostoła w Archidiecezji Wrocławskiej, położonym na międzynarodowej Drodze św. Jakuba. Jest też najbardziej charakterystycznym obiektem na tzw. Szlaku Polichromii Brzeskich – unikalnym w skali kraju zespole średniowiecznych polichromii w kościołach rozmieszczonych na niewielkim obszarze wokół miasta Brzegu. Ten kościół-perła architektury może być kołem zamachowym rozwoju wsi, ale też rozwoju turystyki w powiecie brzeskim, który jest wyjątkowy pod tym względem, gdyż niemal w każdej wsi są cenne, sięgające gotyku zabytki, których wartość dopiero poznajemy.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że tyle mówimy ostatnio o odkłamywaniu historii Polski i pokazywaniu pięknych momentów w naszych dziejach narodowych. Ustanowienie tego wyjątkowego kościoła, reprezentującego piastowskie dziedzictwo na historycznym Dolnym Śląsku (nie tylko w województwie opolskim), daje nam możliwości lepszej promocji wszystkich gotyckich kościołów w regionie, a także pokazywania wybitnych i wyjątkowych śladów z piastowskiej przeszłości Śląska.

Wpis na prestiżową listę zabytków w Polsce nie tylko ułatwi remont zabytku, jego promocję, ale także będzie kołem zamachowym do badań i konserwacji innych gotyckich kościołów leżących na tzw. szlaku Polichromii Brzeskich, który – niestety – jest obecnie tylko pojęciem teoretycznym. Być może też – dzięki edukacji i promocji – sama miejscowość nie będzie się już Polakom kojarzyć wyłącznie z pruską dominacją po bitwie pod Małujowicami 10 kwietnia 1741 r. podczas I wojny śląskiej.

Fundacja „Dla Dziedzictwa”

Artykuł Fundacji „Dla Dziedzictwa” pt. „Kościół pw. św. Jakuba Apostoła w Małujowicach” znajduje się na s. 11 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Fundacji „Dla Dziedzictwa” pt. „Kościół pw. św. Jakuba Apostoła w Małujowicach” na s. 2 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Tzw. wolne media w obronie monopolu na niepłacenie podatków / Stanisław Florian (opr.), „Śląski Kurier WNET” 81/2021

Pomysł, by prywatne, działające dla zysku, utrzymywane przez wielki kapitał media odpowiadały w demokratycznym państwie za dostęp do informacji i kształtowanie debaty publicznej, to kwadratura koła.

W obronie monopolu niepłacenia podatków

10 lutego 2021 r. odbył się protest mediów głównego nurtu, rzekomo w obronie wolności słowa i prawa wyboru czwartej władzy, więc każdy szanujący się obywatel miał okazję zobaczyć, że istnieje życie poza mediami powszechnego rażenia umysłów.

Istnieją wolne media, które pozwalają uwolnić się od dyktatu nachalnej propagandy tzw. „wolnych mediów” – neokolonialnej korpokracji spod znaku neoliberalizmu. Chyba najtrafniej ujął to w swoich wpisach na fb Remigiusz Okraska, redaktor naczelny niezależnego ogólnopolskiego kwartalnika o tematyce społecznej „Nowy Obywatel”: „Niektórzy z was może pamiętają, że całkiem niedawno pisałem tutaj o planach rządu, na mocy których media mają zapłacić większy podatek od reklam, szczególnie od reklam branży farmaceutycznej, im większe media, tym większy podatek, a środki z tego tytułu mają trafić m.in. do NFZ. Te same media, które lubią pozować na wrażliwość, a czasami nawet napiszą, jak to ochrona zdrowia się wali, jakie to są straszliwe kolejki i inne przejawy »zapaści systemu« itp. Tak, zgadliście, dzisiaj te wszystkie wrażliwe, demokratyczne i antyreżymowe media wystosowały do decydentów apel o rezygnację z tegoż podatku, nazwanego przez owe media haraczem.

Wśród sygnatariuszy m.in. Agora SA, Eurozet, RMF, Polityka, Axel Springer, TVN, sama biedota, w tym ta niezwykle wrażliwa społecznie. Obawiam się, że rząd może być nadmiernie miłościwy. Bo ja bym im ten podatek jeszcze podniósł.

Dodatkowe 10 punktów procentowych za bełkot o »haraczu«, czyli o dodatkowych środkach na leczenie”. I dalej, ironicznie, w reakcji na tweet Rafała Wosia: „Ale jak to, strajkiem nie jest to, że Agora SA unika opodatkowania i nie chce się z wielkich zysków dorzucić do finansowania ochrony zdrowia? Panie Rafale, to niemożliwe, sprzedał się pan PiS-owi, proszę się opamiętać, jest jeszcze szansa dla pana, proszę już nie oglądać TVPiS, posypać głowę popiołem, przez dekadę kajać się za źle i lekkomyślnie pojmowane wolne słowo, a może wybaczymy i znowu dla wszystkich starczy miejsca pod wielkim dachem demokracji! Podpisano: Lewica Klasy Średniej”.

A w reakcji na popierające protest wpisy z tzw. lewicy red. Okraska komentuje krótko: „No cóż, lepszego zaorania klasośrednich libko-lewaków chyba już nie zobaczymy, to jest metr z Sevres”. W tym samym środowisku „Nowego Obywatela” dr Łukasz Moll uzupełnił komentarz w następujący sposób: „Zapamiętajcie ten dzień jako decydujący dla mediów, jakie znamy. Medialna oligarchia, która od lat tworzy oligopol w dostępie do informacji, właśnie pokazuje działanie wolnych mediów w praktyce. Ludzie, którzy zawodowo zajmowali się promocją neoliberalnej propagandy, ludzie, którzy ustami »ekspertów« ordynarnie kłamali, wieszcząc upadek polskiej gospodarki przy nawet najmniejszej próbie redystrybucji kapitału, właśnie blokują dostęp do informacji w imię własnego ekonomicznego interesu. Tak się w Polsce unika opodatkowania, tak nadużywa się władzy. Dosyć tej ściemy. Media w Polsce są skorumpowane, rządzi w nich kolesiostwo i propaganda. Nie tylko w TVP, w każdym większym koncernie medialnym. Wolne to są w Polsce media od mówienia prawdy i opodatkowania. Na tym się kończy nasza wolność mediów”. (…)

„Pomysł, by prywatne, działające dla zysku, utrzymywane przez wielki kapitał media odpowiadały w demokratycznym państwie za dostęp do informacji i kształtowanie debaty publicznej, to jest kwadratura koła.

Kwik, jaki wywołał planowany podatek reklamowy, obnaża to, czym te media są i komu służą: są słupami reklamowymi, podporządkowanymi interesom reklamodawców. Trochę słaby pomysł na bycie wolnymi. Gdzieś mam intencje Kaczyńskiego, stojące za tym podatkiem. Wiem jedynie, że demokracja nie ma nic wspólnego z oligarchicznymi mediami.

Jeżeli opozycja chce mnie przekonać, niech przestanie być reaktywna, histeryczna i stworzy program przebudowy mediów w duchu obywatelskim, na miarę cyfrowego XXI wieku”.

I tak spuentował wrzaski monopolistów medialnych: „W latach 2012–2016 TVN zapłacił 70 tysięcy złotych podatku dochodowego przy łącznym przychodzie ponad 9 miliardów złotych. Nie wiem, jak Wy, ale jak TVN chce płacić Olejnik, Kuźniarowi, Omenie i Pirógowi bajońskie gaże, to nie z naszych pieniędzy. Niech zaciskają pasa”.

Moll nie poprzestał na ciętych replikach. Prześledził, jakie są światowe tendencje w podatku od reklam w mediach: „Podatek od reklam w mediach to po prostu wprowadzenie europejskich standardów. Jako że w Polsce nie ma wolnych mediów, które organizowałyby jakościową debatę publiczną – są grupy interesu, które troszczą się o swój portfel i dorabiają do tego kłamliwe opowieści o »cenzurze« i »końcu demokracji« – przez manipulacje musimy przedzierać się samodzielnie. W tym wypadku nie jest to specjalnie trudne zadanie. Przejrzałem to, co o planowanym podatku od reklam mają do powiedzenia gremia eksperckie.

Czołowy think tank zajmujący się integracją europejską, założony w 1983 roku Centre for European Policy Studies, w grudniu 2019 pisał o konieczności zwiększenia opodatkowania sektora cyfrowego, który rozwija się w oszałamiającym tempie (prognozowany wzrost w kolejnej dekadzie – 35% rocznie). Jednak istniejące rozwiązania podatkowe nie odpowiadają realiom ponadnarodowych sieci medialnych, które z łatwością unikają łożenia do budżetu.

To dlatego od 2018 roku Komisja Europejska proponuje nowe inicjatywy w tym zakresie, a część państw członkowskich zajęła się tematem na własną rękę. CEPS chwali w tym kontekście… Orbanowskie Węgry, ale przywołuje także inne przypadki z Europy i świata: Indie, Francję czy Włochy. Trend ten potwierdza amerykański think tank Tax Foundation, który zajmuje się monitorowaniem sytuacji podatkowej na świecie. Co ważne, jest to think tank centroprawicowy, przyjazny biznesowi, a nie żaden krwiożerczy klub lewaków. Organizacja podaje, że »około połowy europejskich państw grupy OECD albo ogłosiło, albo zaproponowało, albo wdrożyło podatek od usług cyfrowych, który jest podatkiem nałożonym na wybrane strumienie przychodów brutto dużych firm cyfrowych«.

W załączonym przeglądzie rozwiązań widzimy, że w wielu krajach rozwiązania te obejmuję opodatkowanie reklam, i to nie tylko tych cyfrowych (Austria, Czechy, Francja, Węgry, Włochy, Słowacja, Hiszpania, Turcja). Również polski rząd w uzasadnieniu ustawy o podatku od reklam powołuje się na europejskie wzorce:

Wprowadzając składkę od reklam, Polska wzoruje się na szeregu państw OECD i Unii Europejskiej, które wdrożyły do swojego prawa podobne rozwiązania.

Funkcjonują one m.in. we Francji, w Austrii, w Grecji i na Węgrzech, w których już od wielu lat intencją ustawodawcy jest zaangażowanie w proces zaspokajania szczególnych, często nadzwyczajnych potrzeb publicznych, największych beneficjentów przyspieszającego procesu cyfrowej transformacji gospodarki. Szczególnie bogate doświadczenie w stosowaniu danin reklamowych posiada Austria, gdzie od 2000 r. pobierany jest podatek od reklam w telewizji, radiu, prasie i na plakatach. We Francji dodatkowemu obciążeniu podlega emitowanie i transmisja reklam za pośrednictwem radia i telewizji, a w Grecji – reklama telewizyjna. Daniny reklamowe znajdują zastosowanie w państwach na całym świecie. Największymi pozaeuropejskimi krajami, które wdrożyły ten typ opodatkowania, są Indie i Malezja.

Wysokość składki w Polsce nie będzie odbiegać od poziomu stosowanego w innych krajach naszego regionu (w Czechach i na Węgrzech) i będzie uzależniona od reklamowanego towaru, rodzaju medium oraz wielkości nadawcy. Wyższymi stawkami objęte zostaną przychody z reklam towarów szkodliwych dla zdrowia, w szczególności napojów słodzonych, ale także od suplementów diety. Szereg państw Unii Europejskiej wprowadziło lub rozważa wprowadzenie przepisów wdrażających na ich obszarze opodatkowanie gospodarki cyfrowej (digital economy tax), obejmując daninami, obok reklamy konwencjonalnej, także reklamę udostępnianą online. Należą do nich zarówno kraje zachodniej Europy (m. in. Francja, Belgia, Hiszpania, Włochy i Wielka Brytania), jak i państwa naszego regionu (Czechy i Węgry). W podobnym kierunku pójdzie Polska. Stawka składki od reklamy internetowej wyniesie 5%. Jej zakresem objęci zostaną giganci cyfrowi, których globalne przychody sięgają 750 mln euro, a przychody z tytułu reklamy internetowej w Polsce 5 mln euro.

Możemy oczywiście dyskutować o tym, czy szczegółowe rozwiązania zaproponowane w Polsce są sprawiedliwe, czy nie są pozbawione technicznych wad. Ale taka dyskusja nie będzie możliwa, gdy prywatne media odgrywają żałobny spektakl i zwyczajnie manipulują czytelnikami, widzami, słuchaczami, użytkownikami, że dzieją się w Polsce rzeczy niesłychane”.

Ocena protestu monopolistów medialnych przez Molla jest, niestety, pesymistyczna: „Drodzy liberałowie, najlepsze w tym wszystkim jest to, że można z Wami seryjnie wygrywać wybory, obnażać tym samym absolutną niemoc Waszych strategii i zawstydzającą głuchotę społeczną po Waszej stronie, a na koniec i tak okazuje się, że w tym znienawidzonym przez Was, tak bardzo zamordystycznym rządzie, że nawet tam siedzą Wasi ludzie, którzy pilnują Waszego kompradorskiego interesu – jak nie liberałowie od Gowina, to obrońcy narodowej burżuazji od Ziobry. I dlatego ten podatek od reklam najprawdopodobniej nie przejdzie. To pokazuje, kto tu ma rzeczywistą hegemonię – nie tylko przez ambasadę amerykańską, instytucje unijne, sędziwe autorytety moralne, »wolne« prywatne media i »niezależne« NGO-sy finansowane z zagranicy – czyli instancje władzy, których nie wybraliśmy.

Podkreślmy: niedemokratyczne instancje, które bronią demokracji. Czy chodzi o opodatkowanie koncernów medialnych, czy o prawa zwierząt hodowlanych, czy o podwyżkę składek emerytalnych krezusom – przerabialiśmy to wielokrotnie – macie swoich obrońców już na poziomie koalicji rządzącej.

Ale nie pasuje to do pięknej fantazji prześladowanych obrońców demokracji, zabarykadowanych w ostatniej wiosce Galów, jaką macie na swój temat. Fantazji w tym kraju tak potężnej po trzydziestu latach neoliberalnego prania mózgów, że nie wierzę, że kiedykolwiek uda się z nią wygrać”…

A na koniec – zaserwował nieco optymizmu dla medioholików:

„Spokojnie, bez paniki, serwisy medialne nie zamkną się, bo nie zrezygnują łatwo z wartości, jaką generujemy dla nich jako użytkownicy poprzez oglądanie reklam, udostępnianie zawartości, komentowanie artykułów, zakładanie kont, a nawet wyrażanie naszego oburzenia wobec prezentowanych treści.

I od tej naszej nieopłaconej pracy reprodukcyjnej – nazywanej czasem przez teoretyków kapitalizmu cyfrowego praco-zabawą (ang. playbour: play + labour), powinny co najmniej płacić podatki. Bo to nie sama reklama ma wartość, a nasza »obróbka« tej reklamy. Reklama w szczerym polu nie ma żadnej wartości, tak jak i na portalu-widmie. To Wy, my jesteśmy kurą znoszącą mediom złote jajka. A jeśli media mają obiekcje co do rządowej propozycji, to niech przedstawią własną pod dyskusję, zamiast zachowywać się jak przedszkolak, któremu Pani chce zabrać lizaka”.

I to by było na tyle, o proteście tzw. wolnych mediów – bynajmniej nie w obronie wolności informacji, a w obronie monopolu na niepłacenie podatków.

Zebrał i opracował Stanisław Florian

Opracowanie Stanisława Floriana pt. „W obronie monopolu niepłacenia podatków” znajduje się na s. 2 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Opracowanie Stanisława Floriana pt. „W obronie monopolu niepłacenia podatków” na s. 2 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ukraina zawstydziła Polskę w reakcji na kompromitującą wypowiedź prezydenta Niemiec/ Jan Bogatko, „Kurier WNET” 81/2021

Steinmeier przyznaje zasadność roszczenia w zakresie reparacji wojennych od Niemiec. Uczynił to omyłkowo, ale w historii nie takie rzeczy się zdarzały: Gorbaczow np. obalił komunizm, chcąc go ratować.

Jan Bogatko

Wojna o prawdę

Na sensacyjne oświadczenie Franka-Waltera Steinmeiera chyba nikt nie zareagował poza mną w Radiu Wnet. Polityk SPD, prezydent Republiki Federalnej Niemiec chciał zapewne, zabierając głos w obronie najcenniejszego dla Niemiec i Rosji projektu, jakim jest druga nitka gazociągu z Rosji do Niemiec na dnie Bałtyku, wyrazić coś całkiem innego. Wbrew oświadczeniom Berlina, czynionym dla uspokojenia mniej zorientowanych mieszkańców Unii Europejskiej (i nie tylko), Nord Stream 2 to wcale nie projekt gospodarczy, lecz polityczny. I to bardzo polityczny! Steinmeier, wielki przyjaciel Rosji, jak cała SPD zresztą, przez pomyłkę powiedział to, co myśli, a więc dla ratowania wątpliwego projektu zachował się niedyplomatycznie. Prezydent Niemiec, udzielając wywiadu gazecie „Rheinische Post”, podkreślił w nim znaczenie projektu Nord Stream 2 dla relacji niemiecko-rosyjskich.

Frank-Walter Steinmeier wyraził w rozmowie filozoficzną myśl, iż relacje energetyczne to „niemal ostatni most między Rosją a Europą” (zdradził przy okazji, czym jest Europa), podkreślając, iż Niemcy muszą mieć na uwadze historyczny wymiar relacji niemiecko-rosyjskich i wskazując w tym kontekście na napaść Niemiec na Związek Sowiecki podczas II wojny światowej, której to 80 rocznica wypada 22 czerwca tego roku.

Prezydent Niemiec oczywiście dodał standardowe zdanie, że nie usprawiedliwia to błędów w dzisiejszej polityce Rosji, ale – dodał – „nie powinniśmy tracić z oczu szerszego kontekstu. „Tak, aktualnie relacje są trudne, ale istnieje przeszłość je poprzedzająca i przyszłość po nich”. Słowa te wywołały oburzenie głównie w Kijowie, w Warszawie raczej niewielkie. A powinno być przecież odwrotnie!

To jasne, że Berlin nie dostrzega innych państw (tu mówi się nawet „krajów”, a nie „państw”, czyli używa się pojęcia geograficznego, a nie politycznego). I tak mówi się tutaj w Niemczech o Rosji jako o sąsiedzie. Dla każdego Niemca to oczywiste, bowiem Rosja „zawsze” graniczyła z Niemcami. To, że „zawsze” trwało w latach rozbiorów Polski (pomijając fakt, że Niemcy powstały dopiero w 1871 roku, więc są państwem nowym na mapie Europy), wymyka się jakoś uwadze nawet wykształconego mieszkańca Republiki Federalnej. Czasami bywa to nawet śmieszne: to tak, jakby rząd w Warszawie mówił o swym chińskim sąsiedzie, ale przeważnie śmieszne to nie jest i budzi ponure reminiscencje. Przeciętny Niemiec (mimo Stalingradu, a może przez ten Stalingrad) lubi Rosję, jej sztukę, literaturę i wspomina o „rosyjskiej duszy”. Polska to nadal enfant terrible, ot, Przywiślański Kraj, który „prześladował w przeszłości Żydów, Niemców i Rosjan (prawosławni to rzecz jasna Rosjanie) bez szczególnej kultury – wystarczy poczytać listy z kampanii wrześniowej bohatera narodowego, pułkownika Clausa Philippa Marii Schenk Graf von Stauffenberga.

Pewien lekarz, po studiach w Leningradzie, zapytał mnie wprost: czego Polacy chcą od Rosjan?

Jedno jest pewne – wszystkie partie polityczne w Niemczech, zarówno te rządzące, jak i opozycyjne, mają sympatie prorosyjskie. Uważam, że Polska wyglądałaby kiepsko, gdyby nie było NATO, aczkolwiek wiele sobie po tym sojuszu nie obiecuję, zwłaszcza w obliczu ostrego skrętu w lewo w USA. Na razie jednak Waszyngton nadal sprzeciwia się budowie Nord Stream 2, uzależniającego Niemcy od Rosji, ale to wszystko może się zmienić nagle i niespodziewanie. Sankcje, wprowadzone przez odsądzanego od czci i wiary prezydenta Donalda Trumpa, zaczynają dopiero przynosi skutki. Aktualnie – jak informują niemieckie media – co najmniej 18 europejskich firm wycofało się ze współpracy przy realizacji tego kontrowersyjnego projektu. Co prezydenta Steinmeiera na pewno bardzo boli, to fakt, że wśród nich znajdują się takie potęgi, jak Bilfinger z Mannheim czy należący do Muenchener Rueck zakład ubezpieczeń Munich Re Syndicate Limited.

Wracając do słów Franka-Waltera Steinmaiera, jakie z jego ust padły w rozmowie opublikowanej na łamach „Rheinische Post”, nie popełnię błędu pisząc, że Niemcy historii nie znają, a raczej kierują się jej własną wersją. Kiedy ambasador Republiki Ukraińskiej w Berlinie, Andrij Melnyk, zareagował z oburzeniem na słowa prezydenta Niemiec w oświadczeniu, kolportowanym przez Deutsche Presse Agentur („wypowiedzi prezydenta Steinmeiera były ciosem w serca Ukraińców”, posłużono się „wątpliwymi argumentami historycznymi”), początkowe milczenie kryło powszechne zdziwienie. Potem rozszalała się (jak na tutejsze warunki) prawdziwa burza. Szczególnie nieprawdziwe jest uznanie mieszkańców ZSSR za Rosjan (podobnie, jak dawniej wiernych Kościoła prawosławnego).

Steinmeier w 2021 roku użył stalinowskiego argumentu, jakoby ofiarami wojny padło ponad 20 milionów mieszkańców Związku Sowieckiego i używa go dla usprawiedliwienia kontrowersyjnego projektu z Rosją, który uderza w państwa, jakie ucierpiały wskutek wojny, a jakie Nord Stream starannie omija!

Mogłoby uchodzić za zabawne, gdyby nie było obrzydliwe, kiedy Steinmeier pomija fakt, że II wojna światowa nie rozpoczęła się od napaści Niemiec na swego byłego sojusznika – Związek Sowiecki (tego dnia, 20 czerwca 1941 roku, rozpoczęła się, wedle terminologii stalinowskiej, wojna ojczyźniana), lecz od wspólnej napaści Niemiec i Związku Sowieckiego na Polskę (pomijam tu wyjątkowo Słowację, trzeciego agresora)! O tym prezydent Steinmeier, gdyby chciał, mógł przeczytać nawet w Wikipedii. A może nawet przeczytał, ale nie pasowało to do publicznego przekazu! Dokonując przeskoku z 17 września 1939 roku (a właściwie od chwili ustalenia innej niż w tajnym protokole, niemiecko-rosyjskiej „granicy przyjaźni”) do dnia napaści Niemiec na Sowiety, zauważyć trzeba (czego nie dostrzegł chyba rząd w Warszawie), że zachodnie ziemie Związku Sowieckiego to w pierwszym rzędzie okupowane zimie polskie.

Mówimy tu o wielkim terytorium, liczącym około 200 tysięcy kilometrów kwadratowych, zamieszkałych przez miliony obywateli RP (stalinowski „plebiscyt” i nadanie sowieckiego obywatelstwa mieszkańcom tej skrwawionej ziemi należy uznać za fasę). To na nich poszła pierwsza, miażdżąca fala niemieckiego ataku i to powinien rząd polski podkreślić w oświadczeniu, jakiego nie wydał, a wielka szkoda. Na tym tle dyplomacja ukraińska sprawia wrażenie dojrzalszej, a w każdym razie nie lękliwej.

Podniesiona przez Stalina, a cytowana przez Steinmaiera liczba 20 milionów „sowieckich” ofiar jest o tyle wątpliwa, że obejmuje także ofiary polskie, zarówno ze strony niemieckich, jak i sowieckich okupantów, i jest to właściwie skandal, że w Polsce, podobno tak dbającej o wizerunek historyczny i historyczną prawdę, politycy, publicyści i nawet historycy nabrali wody w usta.

Rosjanie do ofiar „nazizmu” na obszarze ZSSR zaliczyli nawet polskich oficerów, zamordowanych przez nich w Katyniu!

Pozostaje to w bolesnym kontraście do wypowiedzi ambasadora Melnyka dla agencji DPA. Zarzuca on prezydentowi Steinmaierowi, że nie wymienił on w wywiadzie dla „Rheinische Post” milionów ofiar „nazistowskiej dyktatury” na Ukrainie, należącej wówczas do stalinowskiej Rosji. Ambasador Ukrainy pominięcie to uważa za „groźne zafałszowanie historii”. To prawda. Ale w Ukraińskiej SSR na ziemiach polskich pod sowiecką okupacją mieszkały miliony Polaków, których powinno się uwzględnić w tej statystyce, a które były ofiarami zarówno Niemców, jak Rosjan i Ukraińców. A jak uwzględnić tutaj ofiary ukraińskich czy rosyjskich członków SS? Bo polskich nie było! Na czyje konto zapisać ich zbrodnie? Podziwiam odwagę ukraińskiego dyplomaty, a może liczył on na niewiedzę i brak reakcji ze strony Warszawy? Jeśli tak, to się nie przeliczył.

Melnyk stwierdził wobec DPA, że Nord Stream 2 jest projektem geopolitycznym prezydenta Rosji, Władimira Putina, wymierzonym w interesy Ukrainy – „stąd to cynizm, kiedy akurat w tej debacie posługuje się argumentem strasznego nazistowskiego terroru, przypisując do tego miliony sowieckich ofiar niemieckiej wojny na rzecz zagłady i niewolnictwa wyłącznie Rosji”. A jak zareagował Berlin na krytykę Steinmeiera ze strony Ukrainy? Urząd Prezydenta, ewidentnie poirytowany, stwierdził, że tekst wywiadu mówi sam za siebie i przed zarzutami się broni. „Zarzut spotyka się ze strony Urzędu z pełnym niezrozumieniem”, utrzymują niemieckie media. Niemieccy politycy unikają krytyki prezydenta Steinmeiera po jego wypowiedzi. Do nielicznych należy wypowiedź rzecznika klubu poselskiego opozycyjnej partii FDP, Bijana Djir-Saraia, który wypowiedzi prezydenta Niemiec uznał za niesmaczne: „To, że teraz na domiar wszystkiego nawet prezydent Steinmeier usprawiedliwia projekt Gazpromu historyczną odpowiedzialnością wobec Związku Sowieckiego, koronuje obłudę”.

Prezydent Steinmeier otworzył puszkę Pandory. Teraz w zasadzie Polska powinna przystąpić do dyskusji (na razie z Niemcami) na temat reparacji wojennych. W każdym razie powinno dojść do debaty na ten temat w polskich mediach.

Artykuł Jana Bogatki pt. „Wojna o prawdę” znajduje się na s. 3 marcowego „Kuriera WNET” numer 81/2021.

Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Bogatki pt. „Wojna o prawdę” na s. 3 marcowego „Kuriera WNET” nr 81/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego