„Brzydko rzecz ujmując: nowe nabory jakościowo były coraz niższe”. Dzieje dziennika „Nowiny Rzeszowskie”

Pod zarządem dwóch poprzednich właścicieli (Orkla, Mecom) nie czuło się światopoglądowej presji wywieranej na dziennikarzy, ich myślenie nie było jeszcze formatowane tak jak pod zarządem Polska Press.

Andrzej Klimczak

(…) Dziennik „Nowiny Rzeszowskie” ukazał się po raz pierwszy we wrześniu 1949 r. jako organ prasowy Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Rzeszowie. Na stronie tytułowej widniało hasło: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!”. Po raz ostatni z tym sloganem ukazało się wydanie z 27–28 stycznia 1990 r., redaktorem naczelnym był do tego czasu Henryk Pasławski. Następnego dnia dziennik ukazał się jako „Nowiny” – gazeta codzienna, a p.o. redaktora naczelnego został w tym dniu Jan Filipowicz. Pierwszy numer pisma ukazał się w nakładzie 8100 egzemplarzy, w ciągu trzech kolejnych miesięcy osiągając nakład 53 000. Do roku 1956 gazeta ukazywała się siedem razy w tygodniu. Dopiero od roku 1975 drukowano pięć wydań tygodniowo. W roku 1980 „Nowiny” mogły się pochwalić już 200 tysiącami egzemplarzy.

Przełomowy dla „Nowin” był rok 1989, gdy rozpoczęły się procesy transformacji ustrojowej. (…) Udziałowcami spółki R-press zostali: zarząd Regionu NSZZ Solidarność (30%), PSL Solidarność (25%) Editions „Spotkania” (20%), Spółka Dziennikarz (20%), Jan Kopka (3%) i Andrzej Przybyło (2%). (…)

W roku 1993 jednym z udziałowców „Nowin” została norweska Orkla Press International, holding przemysłowy, działający głównie w Skandynawii, przede wszystkim w branży chemikaliów oraz na rynku finansowym, a do roku 2006 także na mediowym. Swoje udziały sprzedał Orkli Jan Kopka – chyba nieświadomie inicjując proces przejmowania gazety przez obcy kapitał. W 2001 r. Orkla stała się największym udziałowcem spółki wydającej „Nowiny”, odkupując udziały Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. W roku 2001 Orkla posiadała 65% udziałów, a właścicielem 35% był Zarząd Regionu NSZZ Solidarność w Rzeszowie. W roku 2005 Orkla została jedynym właścicielem „Nowin”, kupując udziały od „Solidarności”, która uznała, że jako udziałowiec mniejszościowy ma coraz mniejszy wpływ na kierunek rozwoju gazety. Ponadto plany inwestycyjne przedstawione przez Orklę wymagałyby podobno od związku zaangażowania dodatkowych funduszy.

Sprzedaż udziałów przez Solidarność skomentował w rozmowie z Jaromirem Kwiatkowskim z „Forum Dziennikarzy” Wojciech Buczak, ówczesny szef Zarządu Regionu tego związku:

(…) Zanim tak się stało, próbowaliśmy wykupić udziały od Spółki Dziennikarz i SKL-u – mówi Wojciech Buczak. – „Dziennikarze” powiedzieli, że choćbyśmy nie wiem jakie pieniądze oferowali, to oni „solidaruchom” swoich udziałów nie sprzedadzą (w Spółce Dziennikarz zdecydowanie dominowali dziennikarze jeszcze z epoki PRL i blokowano wejście do niej niemal wszystkim, którzy przyszli do „Nowin” w latach 90. – przyp. aut.).

– Jeżeli chodzi o udziały SKL-u – dodaje Buczak – Orkla powiedziała nam: bez względu na to, jaką przedstawicie kwotę, my zaproponujemy wyższą. I możemy tak w nieskończoność. Wobec naszej firmy jesteście „krasnoludkiem” i nie macie żadnych szans.

Jan Musiał, były dziennikarz „Nowin”, redaktor naczelny w latach 1993–1994 i przez pewien czas prezes R-Press, ma odmienne zdanie na temat sprzedaży „Nowin”. – Kondycja finansowa wydawnictwa i gazety była wówczas dobra – twierdzi – Wiem, o czym mówię. Wcale nie było przymusu, aby się tego pozbywać.

W 2006 r. „Nowiny” ponownie zmieniły właściciela. Grupę Orkla Media kupił brytyjski fundusz inwestycyjny Mecom z siedzibą w Londynie, notowany na Alternative Investment Market (londyńskiej części giełdy), działający głównie na rynku mediów. (…) Mecom sprzedał Media Regionalne grupie Polskapresse, która w ten sposób została właścicielem m.in Gazety Codziennej „Nowiny”. (…)

Proszący o anonimowość dziennikarz „Nowin” tak wspomina moment zakupu ich gazety przez Niemców:

„Kiedy właścicielem gazety została Verlagsgruppe Passau, wśród większości dziennikarzy zapanowały optymistyczne nastroje. Wiadomo, właścicielem stała się grupa o mocnych finansach, na dodatek Niemcy słynący z solidności, więc będą pozytywne zmiany! Rozczarowanie przyszło szybko.

Zderzaliśmy się za to z coraz większymi wymaganiami, ze zwolnieniami dziennikarzy w ramach oszczędności i coraz większą liczbą obcych tekstów na łamach naszej gazety. To powodowało osłabianie redakcji, samej gazety i coraz większą frustrację zespołu. Atmosfera w redakcji bywała nie do wytrzymania. To dotyczyło większości zespołu z wyłączeniem kilku osób stanowiących najbliższe otoczenie redaktora naczelnego i jego zastępcy”. (…)

„Palącym problemem było uśmieciowienie umów o pracę. Część dziennikarzy pracowała na umowie wydawniczej, która była odmianą umowy o dzieło. Umowa ta nie zapewniała ubezpieczenia zdrowotnego, o emerytalnym nie mówiąc. Dziennikarze w różny sposób radzili sobie z tym problemem. Niektórzy byli ubezpieczani przez pracującego współmałżonka, inni ubezpieczali się w KRUS, gdzie sami opłacali składki. Wynagrodzenie było tylko wypłatą wierszówki za napisane artykuły. Taka pensja była bardzo niska – czasami nie pozwalała nawet na przetrwanie miesiąca. Dziennikarze zatrudnieni na podstawie umowy wydawniczej pracowali de facto na pełny etat. Niektórzy funkcjonowali w ten sposób nawet przez kilka lat”.

Inny z ankietowanych dziennikarzy pogorszenie się sytuacji żurnalistów wiąże m.in. z pozbawianiem gazety kontaktu z czytelnikami oraz z malejącą liczbą tekstów dotyczących regionu podkarpackiego. (…)

Oceny czytelników przełożyły się na spadek nakładu. W regionie istniało od dziesięcioleci przyzwyczajenie do „Nowin”, które tak jak świeże bułeczki, każdego ranka towarzyszyły w sposób naturalny mieszkańcom. Konsekwentne pozbawianie gazety treści i regionalnego charakteru spowodowało, że wierni czytelnicy przestali kupować „Nowiny”, a zaczęli kupować inne tytuły dostępne na Podkarpaciu. Ci, którzy jeszcze są nabywcami „Nowin”, stwierdzają, że kupują je z przyzwyczajenia, bo tak naprawdę niewiele treści można w nich znaleźć. Inni kupują dlatego, że są zainteresowani ogłoszeniami, a jeszcze inni wyznają, że czytają tylko publikowane w gazecie wyniki sportowe.

(…) „Siłą takiej gazety jak »Nowiny« jest umiejscowienie w regionie na poziomie zarówno informacji, jak i publicystyki, w której debatuje się o ważnych sprawach. Taka debata powinna nadawać ton takiej dyskusji w skali województwa. Niestety rzeczywistość tej gazety zdominowała przewaga myślenia biznesowego nad prawdziwym dziennikarstwem”.

(…) „Jeżeli na początku było jeszcze pod tym względem nie najgorzej, to z biegiem czasu sytuacja zmieniała się na gorsze. Priorytet miały poglądy politycznie poprawne (gołym okiem było widać, że mają one pełne wsparcie kierownictwa), a inne były zaledwie tolerowane, a później to już nawet o tym nie było mowy. Podobnie było z widzeniem Kościoła – z biegiem lat coraz wyraźniej dochodziły do głosu tendencje antyklerykalne”. (…)

„Jeśli za dwóch poprzednich właścicieli grupy (Orkla, Mecom) można mówić o otwartości łamów gazety na wielość poglądów, tak po przejęciu przez Polska Press ta otwartość się skurczyła na rzecz polityków partii rządzących (PO, PSL przyp. aut.). (…) Coraz częściej zaczęła pojawiać się także retoryka antyklerykalna oraz szukano skandalizujących tematów w tym obszarze. Jeśli chodzi o politykę miejską, faworyzowany był urzędujący prezydent miasta. (…) Oczywiście można mówić o zapotrzebowaniu społecznym na takie teksty, ale nie sposób było pozbyć się wrażenia, że wiele z nich pokrywało się z polityką informacyjną Ratusza”.

(…) „Na początku mojej pracy pozycja płacowo-socjalna dziennikarza była nie najgorsza. Z biegiem lat zmieniała się na gorsze: płace coraz bardziej traciły siłę nabywczą, zatrudniano ludzi niemal z ulicy, by płacić im mniej, na śmieciówkach.

Pewnych rzeczy ze sfery socjalnej – trzeba przyznać – pilnowano: nie było problemów z urlopami płatnymi, istniała komisja socjalna, która udzielała nieoprocentowanych pożyczek remontowych itd.

Ubezpieczenie zdrowotne, składka emerytalna, płatne urlopy były określone prawem pracy, niezależne od polityki kadrowej spółki. Natomiast określone w umowie o pracę warunki płacy nie zmieniały się latami. Mimo podnoszonej w ostatnich latach tzw. najniższej krajowej, mimo corocznej inflacji średnio 3,5 proc. każdego roku. Przykład: umowa o pracę podpisana w 2014 r. mówiła o poziomie wynagrodzenia rzędu 3,6 tys. zł brutto, włączając w to pensję zasadniczą i ryczałt honorariów autorskich. Wówczas tzw. najniższa krajowa wynosiła niespełna 1,5 tys. zł brutto. W 2021 r. wynagrodzenie dziennikarza pozostało na poziomie 3,6 tys. zł, podczas gdy płaca minimalna wynosiła 2,8 tys. zł. Wzrost wynagrodzeń w innych branżach gospodarki, w innych sektorach zatrudniania, zupełnie ominął dziennikarzy PPG.

Efekt takiej polityki był katastrofalny dla jakości tytułu i warunków pracy. Chętnych do pracy w redakcji nie było, niemal każda inna branża na niemal każdym stanowisku oferowała atrakcyjniejsze warunki płacowe. Brzydko rzecz ujmując: nowe nabory jakościowo były coraz niższe, bo nikt o wysokich kwalifikacjach nie chciał pracować za stawki, które wydawały się (i były) niegodne”.

(…) „Nie przypominam sobie, aby w ostatnich latach ktoś odmówił wykonania polecenia służbowego – część dziennikarzy przyjmowała punkt widzenia kierownictwa, na dodatek czuła się spętana np. kredytami, więc wszystkie polecenia skwapliwie wykonywała. O mnie kierownictwo wiedziało, że mam poglądy odbiegające od politycznie poprawnych, ale moja pozycja w redakcji była wtedy na tyle mocna, że pewnie nawet kierownictwo nie zaryzykowałoby zaproponować mi temat, który łamałby moje sumienie. Oprócz mnie było jeszcze kilka takich osób. W redakcji miał miejsce podział na tych, którzy mieli swoje poglądy i potrafili je artykułować w dyskusjach (nie zawsze pozwalano im to robić na łamach), bo ich pozycja w redakcji była mocna, i na tych, którzy swoich poglądów nie artykułowali, bo albo ich nie mieli, albo nie musieli, bo mieli poglądy takie same jak kierownictwo, albo bali się to robić”.

„Wolność słowa ograniczała się do tolerancji, jeśli poglądy głoszone przez dziennikarza były zbieżne z poglądami redaktora naczelnego i jego świty. Odmienne zdania nie były tolerowane, a dziennikarz, który odważył się na dyskusję, natychmiast odczuwał to w dostępie do publikacji, w wycenie tekstów i wadze zlecanych materiałów”.

Andrzej Klimczak jest byłym dziennikarzem Gazety Codziennej „Nowiny”, obecnie pełni funkcję redaktora naczelnego „Forum Dziennikarzy”.

Cały artykuł Andrzeja Klimczaka pt. „»Nowiny« (od)nowa” znajduje się na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Klimczaka pt. „»Nowiny« (od)nowa” na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wolność słowa dla dziennikarzy w Polsce. Sąd odmówił przyjęcia opinii CMWP SDP ws. nabycia Polska Press przez Orlen

CMWP SDP wielokrotnie przedstawiało swoje stanowisko w licznych sprawach przed różnymi sądami. Nigdy jednak nie zostało potraktowane tak, jak przez sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie.

Jolanta Hajdasz

Wybrane sprawy z działalności CMWP SDP w czerwcu 2021 r.

1 czerwca 2021

„Ukochana praca stała się największym koszmarem w moim życiu” – raport CMWP SDP i „Kuriera WNET” na temat pracy dziennikarzy w Polska Press w cytatach z mediów

– Pomyśleliśmy, że trzeba zrobić coś w rodzaju bilansu zamknięcia Polska Press. Nie przypuszczaliśmy, że warunki pracy były aż tak złe. Oto pierwsza wypowiedź z ankiety: „Ukochana praca w czasie, gdy gazeta została sprzedana, stała się największym koszmarem w moim życiu. Miałam myśli samobójcze”. Takie cytaty pokazują, jak była stosowana zasada pluralizmu i w jakich warunkach pracowali dziennikarze. W raporcie udało się pokazać mechanizm sterowania dziennikarzami w wolnej Polsce – powiedziała dr Jolanta Hajdasz w audycji na żywo z telefonicznym udziałem widzów i słuchaczy, pt. Rozmowy niedokończone na antenie TV Trwam (1 godz. 15’) i w Radiu Maryja (2 godziny). Audycja odbyła się 29 maja 2021 r. W sumie na przełomie maja i czerwca raport cytowany był m.in. przez Polskie Radio, TVP Info, Radio Maryja, Radio Szczecin i Radio Poznań, telewizję Wpolsce.pl i TV Republika oraz portale wpolityce.pl, wirtualnemedia.pl i press.pl oraz sdp.pl. Obszernie jego fragmenty opublikował „Kurier WNET”. „Porażający raport! Jak wyglądały media Polska Press za niemieckiego kapitału?” „Dziennikarz stał się niewolnikiem za coraz mniejsze pieniądze”, „Bezdyskusyjna wartość raportu”, „To, o czym dziennikarze mówili po cichu, zostało powiedziane głośno” – to nagłówki informacji w mediach tradycyjnych i społecznościowych na temat raportu z projektu badawczego dotyczącego warunków pracy dziennikarzy, wolności słowa oraz stosunków redakcyjnych w grupie medialnej Polska Press przygotowanego przez CMWP SDP i „Kurier WNET”. (…)

23 czerwca 2021

Zaskakująca decyzja Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie – CMWP SDP odmówiono prawa do wystąpienia przed sądem w charakterze amicus curiae w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen. Zapowiedź odwołania

Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (Sąd Okręgowy w Warszawie, XVII Wydział) przesłał do CMWP SDP pismo, w którym odmawia Centrum prawa do występowania przed sądem w charakterze amicus curiae w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen. W ciągu 25 lat istnienia i działalności CMWP SDP nie zdarzyło się jeszcze, by odmówiono Centrum prawa do przedstawienia swojej opinii w sprawach dotyczących mediów i dziennikarzy.

24 czerwca 2021

Odpowiedź CMWP SDP na odmowę przyjęcia opinii amicus curiae przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w sprawie Polska Press

W odpowiedzi na odmowę przyjęcia opinii Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP jako amicus curiae przez Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie w sprawie dotyczącej nabycia spółki Polska Press przez PKN Orlen, CMWP SDP ponownie przesłało tę opinię z wnioskiem o pozostawienie jej w aktach sprawy.

CMWP SDP przedstawia swoją opinię w tej sprawie ze względu na jej wagę dla ładu medialnego w Polsce. Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP nie domagało się przystąpienia do toczącego się postępowania, jak wskazuje przepis art. 61 kpc, czym ww. sąd uzasadnił swoją decyzję. CMWP SDP przedstawiło jedynie opinię prawną, mając nadzieję, że może być ona przydatna przy wydawaniu końcowego orzeczenia w sprawie. Nie domagano się i nie wskazywano, że taka opinia ma być dla sądu wiążąca. Decyzja Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów w Warszawie jest więc niezrozumiała i całkowicie sprzeczna z dotychczasową praktyką sądów w Polsce. (…)

2 lipca 2021

Początek procesu Watchdog Polska przeciwko Fundacji Lux Veritatis, nadawcy TV Trwam. Sprawa objęta jest monitoringiem CMWP SDP

30 czerwca przed Sądem Rejonowym Warszawa-Wola formalnie ruszył proces karny, który Stowarzyszenie Watchdog Polska wytoczyło Fundacji Lux Veritatis w związku z rzekomym nieujawnieniem informacji publicznej. Sąd postanowił, iż nie będzie przeszukania Fundacji Lux Veritatis, zabezpieczenia dokumentów, odebrania telefonów komórkowych i odebrania umów o obsługę prawną. Wciąż nie wiadomo, czy sąd zażąda dostępu do korespondencji e-elektronicznej Fundacji oraz nie zrealizuje innych, obszernych i szczegółowych żądań Stowarzyszenia Watchdog Polska w stosunku do Fundacji Lux Veritatis. Zeznania w sprawie absurdalnych zarzutów o rzekome nieudostępnienie informacji publicznej złożyli założyciel i dyrektor Radia Maryja, o. Tadeusz Rydzyk CSsR, oraz zasiadający w zarządzie Fundacji Lux Veritatis o. Jan Król CSsR i Lidia Kochanowicz-Mańk. Sprawa ma charakter karny, a nie cywilny, co jest ewenementem w tego typu sprawach.

W ocenie CMWP SDP w tej sprawie zachodzi zagrożenie naruszenia praw obywatelskich o. Tadeusza Rydzyka, o. Jana Króla i dyr. Lidii Kochanowicz-Mańk. W związku z powyższym CMWP podjęło monitoring sprawy w celu obrony wolności słowa zgodnie z art. 10 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i innymi przepisami prawa.

27 lipca 2021

Bezterminowe zawieszenie wykonania kary więzienia dla red. Sławomira Matusza z Sosnowca. Postanowienie Sądu zbieżne ze stanowiskiem CMWP SDP

Sąd Rejonowy w Sosnowcu zawiesił bezterminowo wykonanie kary wyroku więzienia dla red. Sławomira Matusza i jednocześnie zarządził, iż red. Matusz będzie podlegał systematycznym badaniom zdrowotnym, by stwierdzić, czy jest w stanie odbyć tę karę. Obecnie skazany red. Matusz przedstawił zaświadczenie lekarskie, iż nie jest w stanie odbyć kary więzienia. Redaktorowi Matuszowi grozi kara bezwzględnego więzienia, ponieważ nie stać go było na zapłacenie zasądzonej prawomocnie w procesie z art. 212 kk grzywny, a stan zdrowia nie pozwalał mu na odbycie zastępczych prac społecznych. CMWP SDP wspierało dziennikarza w tym procesie, apelując do sądu o powstrzymanie wykonywania tak drastycznej kary za publikacje opinii, oraz poprzez apel do Prezydenta RP o ułaskawienie red. Matusza. Stosowne pismo do Kancelarii Prezydenta RP w tej sprawie zostało wysłane w kwietniu br.

Pan Sławomir Matusz procesował się z władzami i instytucjami samorządowymi Sosnowca od 2016 roku. Sprawy przed Sądem Rejonowym w Sosnowcu toczyły się w trybie karnym o zniesławienia (art. 212 kk), których p. Matusz rzekomo dopuszczał się w pismach oraz w e-mailach kierowanych wyłącznie do tych instytucji i ich przedstawicieli. W inkryminowanych pismach i e-mailach p. Matusz zwracał uwagę na nieprawidłowości w działaniach instytucji, do których pisał. Przykładowo zarzucał wady prawne statutów instytucji kultury w Sosnowcu. Mimo że Wojewódzki Sąd Administracyjny wydał 5 wyroków, w których potwierdził błędy w ww. statutach, przyznając tym samym rację p. Matuszowi, wyrok skazujący dla p. Matusza został utrzymany.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2021. Czerwiec-lipiec” znajduje się na s. 3 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2021. Czerwiec-lipiec” na s. 3 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Szokujące wyniki przyjęć kandydatów na studia w Poznaniu / Aleksandra Tabaczyńska, „Wielkopolski Kurier WNET” 86/2021

W dniu ogłoszenia tzw. pierwszych list na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, okazało się, że liczba przyjętych na studia cudzoziemców w porównaniu do Polaków jest nieproporcjonalnie wysoka.

Aleksandra Tabaczyńska

Punkty za pochodzenie?

Fakt studiowania na polskich uczelniach obcokrajowców nie powinien być dla nikogo problemem, jednak sytuacja się zmienia, gdy 60 czy nawet 80 proc. przyszłych studentów to obcokrajowcy. Pozwolił na to mechanizm rekrutacji na poznańskim UAM, gdyż ciężko uwierzyć, by jedynym problemem były kiepskie wyniki matur polskich licealistów.

Tegoroczni maturzyści udowodnili, i to w zdecydowanej większości, że aby zdać maturę, nie trzeba nawet chodzić do szkoły. Trzy ostatnie lata nauki w liceum ogólnokształcącym – przypominam, że jeszcze trzyklasowym – można przyrównać do sera szwajcarskiego. I nie tyle mam tu na myśli walory smakowe, co wielkie dziury.

Te z kolei symbolizują przerwy w nauce stacjonarnej. Pierwszy rok w szkole średniej to również pierwsza wielotygodniowa przerwa spowodowana strajkami nauczycieli. Materiał edukacyjny, który wtedy przepadł licealistom, nigdy nie został uzupełniony. To wysiłki rodziców, mających świadomość, że nie będzie powrotu do zagadnień, które zostały utracone podczas strajków, bo nikt nie zdąży nadrobić przed maturą zaległości z pierwszej klasy, sprawiły, że matura 2021 wypadła nie gorzej niż w poprzednich latach. Ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, wysłali swoje dzieci na prywatne lekcje, gdzie uzupełniano liczne braki z wielu przedmiotów.

Kolejne dwa lata, a więc klasa druga i trzecia, maturalna, to czas pandemii i zajęć online. Mamy to wszyscy na świeżo w pamięci i wiadomo, że nie jest to wydajny system edukacji, a wręcz przeciwnie, powoduje rozprężenie, rozmamłanie, opieszałość w planowaniu i zmobilizowaniu się do samodzielnej nauki, szczególnie tej do matury. I znów z pomocą swoim dzieciom przyszli rodzice. Maturzyści chętnie chodzili na korepetycje, bo godzina czy dwie z nauczycielem była 10 razy wydajniejsza od domowego samokształcenia, a także szkolnego „online”.

W zasadzie można by odtrąbić sukces, bo zwieńczenie obowiązkowej edukacji egzaminami maturalnymi kończyło koszmar całych rodzin, a więc trzyletniej samodzielnej nauki nastolatka w domu, na poziomie liceum ogólnokształcącego. Wydanych pieniędzy też nikt nie żałował, przecież trzeba pomóc dzieciakowi, to nie jego wina.

Wyniki matur w przypadku liceów ogólnokształcących prezentują się następująco: pozytywny wynik osiągnęło 81 proc. zdających., jednego egzaminu nie zdało 17,7 proc. uczniów, dwóch – 6,1 proc. i trzech – 1,7 procent. Prawo do poprawki ma 13,2 proc. uczniów. Najsłabiej wypadł egzamin z matematyki. Zdało go 79 proc. uczniów. W przypadku uczniów liceów ogólnokształcących było to 84 procent. Pełne wyniki tegorocznego egzaminu maturalnego, uwzględniające również wyniki zdających w terminie dodatkowym (w czerwcu) oraz w terminie poprawkowym (w sierpniu), będą udostępnione 10 września 2021 roku. Moim zdaniem, biorąc pod uwagę trudy ostatnich trzech lat nauki, są powody do radości i można pogratulować maturzystom. Teraz już tylko najdłuższe wakacje w życiu szkolnym, składanie papierów na uniwersytety i oczekiwanie, czy uda się dostać na wymarzony kierunek na wymarzonej uczelni.

Już 19 lipca, w dniu ogłoszenia tak zwanych pierwszych list na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, okazało się, że liczba przyjętych na studia cudzoziemców w porównaniu do polskich kandydatów na studentów jest nieproporcjonalnie wysoka.

Poznański uniwersytet znalazł sposób na poprawę swojej pozycji w międzynarodowych rankingach dzięki obcokrajowcom, których obecność jest premiowana i nie obejmują ich limity przyjęć.

Tu warto dodać, że uniwersytety w innych naszych miastach podobnie jak Poznań notują wzrost zainteresowania chętnych, głównie z Ukrainy i Białorusi, jednak tam prowadzona jest osobna rekrutacja dla osób z Polski i zagranicy oraz obowiązują limity przyjęć.

Na stronie UAM można przeczytać następujące wyjaśnienie rektor UAM, prof. Bogumiły Kaniewskiej: „Zwiększenie liczby kandydatów z zagranicy jest wynikiem wieloletnich starań o umiędzynarodowienie Uniwersytetu, w tym naszej aktywności w ramach programu ERASMUS+, zwiększenia liczby umów bilateralnych, statusu uczelni badawczej i uniwersytetu europejskiego – wszystkie te działania zakładają wzrost mobilności oraz liczby studiujących i pracujących na UAM cudzoziemców”. Poznański uniwersytet, dzięki tak rozumianej polityce przyjęć na studia, zyskuje po pierwsze – lepsze miejsca w światowych rankingach, po drugie – dostaje więcej pieniędzy, bo wysokość subwencji ministerialnej zależy również od wskaźnika umiędzynarodowienia.

Bulwersuje także fakt, że większość z pierwszej pięćdziesiątki osób na listach zakwalifikowanych – 80 procent – to obcokrajowcy. Na tym nie koniec. Osoby te uzyskały powyżej 90 punktów (na 100), gdyż matury chętnych ze Wschodu przelicza się tak samo jak polskie.

Ponadto podstawą prawną do uznawania świadectw, dyplomów i tytułów naukowych jest obecnie obowiązująca umowa między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Gabinetem Ministrów Ukrainy o wzajemnym uznawaniu akademickim dokumentów o wykształceniu i równoważności stopni, podpisana w 2005 r. Gwarantuje ona osobom, które uzyskały wykształcenie w jednym z państw stron tej umowy, możliwość kontynuacji kształcenia w placówkach drugiego państwa (jest to tzw. uznanie do celów akademickich).

Cudzoziemcy podejmujący kształcenie na studiach stacjonarnych w języku polskim, rozpoczętych w roku akademickim 2021/2022, mają wnosić opłatę semestralną w wysokości 3 tys. zł. Istnieje jednak wiele przypadków, kiedy nie pobiera się opłat za studia stacjonarne w języku polskim od cudzoziemców. Te wyjątki to m.in.: obywatele państw członkowskich UE, a także posiadający Kartę Pobytu, Kartę Polaka czy certyfikat poświadczający znajomość języka polskiego jako obcego.

Jednym słowem, wszystko sprzyja naszym sąsiadom, a tegoroczni absolwenci polskich liceów wylądują najprawdopodobniej na prywatnych, płatnych uczelniach. I tak polscy rodzice zmuszeni są wziąć na siebie finansowy ciężar wyedukowania na poziomie uniwersyteckim swoich dzieci, a z naszych podatków skorzystają cudzoziemcy.

Masowa imigracja do Polski, zwłaszcza zza granicy wschodniej, staje się poważnym problemem w ostatnich latach. Podobne proporcje narodowościowe są już faktem w przyznawaniu akademików. Przydziału miejsca w domu studenckim mogą być pewni studenci pochodzący z Ukrainy, Afryki czy Wschodu, a rozmów po polsku praktycznie w nich nie słychać. Tego typu działania na polskich uczelniach wyższych powodują nie tylko bardzo kosztowne kształcenie nie naszych obywateli, ale w tym roku można wręcz mówić o wyparciu z uczelni polskiej młodzieży.

Jako kraj nie zyskamy – przez takie podejście do kształcenia władz uczelni – tak oczekiwanych na rynku pracy fachowców z wielu dziedzin, którzy będą pracowali dla wspólnego dobra naszej Ojczyzny.

I nie ma się co dziwić, że baner z hasłem „UAM dla Polaków” pojawił się w tym tygodniu w centrum miasta, przy gmachu Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zdjęcie z banerem opublikowała Młodzież Wszechpolska w Poznaniu, która w mediach społecznościowych wyraziła także „ogromne zaniepokojenie po ogłoszeniu wyników rekrutacji na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza”. Ta grupa młodzieży jako pierwsza zwróciła uwagę na tę bolesną dyskryminację tegorocznych maturzystów i nagłośniła sprawę.

Pewną otuchą są słowa ministra szkolnictwa i nauki Przemysława Czarnka: „Polskie uczelnie są dla polskich studentów, to oczywiste. Tak jak polska nauka jest dla Polski, bo jest finansowana przez Polaków. Była pewna przesada, jeśli chodzi o umiędzynarodowienie uczelni, które było priorytetem Jarosława Gowina. Zmieniamy to”.

A władzom polskich uczelni może warto zadedykować sentencję bardzo doświadczonego i znanego nauczyciela akademickiego, dr. o. Tadeusza Rydzyka, który powtarza:

„Kto myśli na rok do przodu – sieje zboże, na dziesięć lat – sadzi las, daleko w przyszłość – kształci i wychowuje dzieci i młodzież”.

Nie wiem, jak długo jeszcze polscy rodzice dadzą radę pokrywać koszty błędów systemu edukacji, bo to na ich barki spadną skutki decyzji władz uczelni takich jak UAM.

Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Punkty za pochodzenie?” znajduje się na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „Punkty za pochodzenie?” na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Propaganda szczepień to nie jest zadanie dla Kościoła/ Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 86/2021

Rządowy ekspert apelował o nawołujący wiernych do szczepień list pasterski Episkopatu, odczytany „w małych miejscowościach, gdzie ludzie chodzą do kościoła”, bo taki list byłby „skuteczny i pomocny”.

Jolanta Hajdasz

Z analiz i prognoz wynika, że na przełomie września i października możemy mieć do czynienia z ponownym przyspieszeniem zakażeń i trzeba traktować to jako najbardziej prawdopodobny scenariusz – zapowiada minister zdrowia i trudno być obojętnym wobec tego typu twierdzeń. Spustoszenia, jakich w naszym życiu dokonała pandemia koronawirusa, są zbyt wielkie, by przestać się obawiać ich dalszego ciągu. Ale nieustanne budzenie strachu i przypominanie o zagrożeniu może okazać się przeciwskuteczne, szczególnie w sytuacji, gdy jedynym promowanym publicznie sposobem na radzenie sobie z zagrożeniem mają być masowe i coraz bardziej obligatoryjne szczepienia.

W ostatnich dniach szczególny niepokój może budzić chęć zaangażowania do promocji tych szczepionek Kościoła i Episkopatu.

Minister zdrowia Adam Niedzielski powiedział, że „Kościół mógłby bardziej pomóc” w zachęcaniu wiernych do przyjęcia szczepionki przeciw COVID-19, a rządowy doradca do spraw pandemii koronawirusa, prof. Andrzej Horban, powiedział wprost, iż spadające tempo szczepień powoduje chęć nadania „nowego impulsu” całemu procesowi, cytuję – „taki bodziec rządzący upatrują w zaangażowaniu Kościoła”, bo „to jest element, którego nam brakuje; jasnego głosu Kościoła”.

Te słowa padły w wywiadzie profesora Horbana dla TVN 24 na początku lipca. Dla rządowego eksperta tym brakującym elementem miałby być list pasterski Episkopatu, odczytany – tu też cytat – „w małych miejscowościach, gdzie ludzie chodzą do kościoła”, bo taki list byłby „na pewno skuteczny i pomocny” i o taki list on gorąco apeluje. Z informacji przekazanych przez profesora wynika, że rząd już podjął w tym celu odpowiednie rozmowy na poziomie episkopatu. W archidiecezji warszawskiej taki list z tą specyficzną promocją szczepień został w lipcu wysłany do wszystkich proboszczów.

Należy wątpić, czy duchowni są najbardziej właściwą grupą do wypowiadania się o szczepieniach i czy na pewno należy angażować księży do akcji promocyjnej tego typu, szczególnie że coraz częściej przekonuje się nas do konieczności szczepienia dzieci, a przecież jest to działanie wysoce ryzykowne.

Szczepionki przeciwko koronawirusowi to nowy wynalazek, który nie został jeszcze dokładnie przetestowany, a już na pewno nie są znane jego długofalowe skutki, bo te będą widoczne dopiero po kilku latach. Do zachęt tego typu trzeba więc podejść bardzo ostrożnie, tym bardziej że ochrona zdrowia w naszych czasach to domena przemysłu farmaceutycznego i gigantyczne zyski jedynie kilku międzynarodowych koncernów. Nie mamy narzędzi, by weryfikować ich informacje i mieć pewność, że maksymalizacja zysku nie jest ich główną, a może nawet jedyną motywacją.

Kościół nie może i nie powinien stać się elementem strategii marketingowej żadnego farmaceutycznego koncernu.

W tle jest przecież jeszcze otwarty i jakże ważny problem moralny wykorzystywania materiału genetycznego abortowanych dzieci do produkcji szczepionek. Co najmniej dwa koncerny wprowadziły na rynek takie szczepionki i są one dostępne i używane także w Polsce. W grudniu ubiegłego roku Zespół Ekspertów ds. Bioetycznych Konferencji Episkopatu Polski wypowiedział się negatywnie o ich stosowaniu, dopuszczając jedynie warunkowo akceptację takiej szczepionki, gdy nie ma możliwości skorzystania z innego preparatu.

Jeśli więc Kościół chciałby promować odpowiedzialnie szczepienia przeciwko koronawirusowi, powinien jasno wskazać, które szczepionki są moralnie w porządku, a które nie. Pojawia się więc kolejny trudny problem – kryptoreklama, czyli ukryta przed zmysłami odbiorcy reklama jakiegoś produktu czy usługi. Podsumowując – promocja szczepień to jednak nie jest zadanie dla Kościoła. Jeszcze nie teraz.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. – modelowy przykład stopniowej likwidacji mediów opiniotwórczych

Następował proces – od niemal całkowitej swobody na początku funkcjonowania redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” – po niemal całkowitą kontrolę po przejęciu przez Polska Presse.

Jolanta Hajdasz

Dzieje prasy regionalnej w Wielkopolsce po 1989 r. to modelowy wręcz przykład rozłożonej w czasie likwidacji mediów opiniotwórczych, pełniących w swoim regionie funkcje inne niż komercyjna, tzn. przede wszystkim funkcję informacyjną oraz kontrolną w stosunku do władz samorządowych.

Do 1990 r. w Poznaniu ukazywały się 3 dzienniki: „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Poznańska” i popołudniówka „Express Poznański”. Były one własnością Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. 22 marca 1990 r. w stan likwidacji postawiono RSW „Prasa-Książka-Ruch”, a więc także należące do niego Wielkopolskie Wydawnictwo Prasowe. Trzy tygodnie później, 11 kwietnia 1990 r., został rozwiązany Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk wraz z jego terenowymi przedstawicielstwami.

W tym czasie Poznań należał do kilku miast w Polsce z najsilniej rozwiniętą prasą drukowaną oraz dobrze działającymi ośrodkami państwowego radia i telewizji, biorąc pod uwagę realia ukształtowane w czasach PRL-u. W poznańskich mediach zatrudnionych było około 300 dziennikarzy, dalszych 100 pracowało w ościennych województwach Wielkopolski.

Znamienne są dzieje zmian własnościowych zachodzących w wielkopolskiej prasie; tzw. rys historyczny jest w tym wypadku wyjątkowo wymowny. Szczegółowo opisywał to na bieżąco m.in. były sekretarz redakcji „Expressu Poznańskiego”, dr Jan Załubski, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, z którego opracowań pochodzą m.in. dane liczbowe cytowane w niniejszym opracowaniu.

Po burzliwym okresie zmian własnościowych w latach 90., w Poznaniu, w roku 2000, rynek codziennej prasy drukowanej zdominowany był już przez 2 podmioty: Oficynę Wydawniczą „Głos Wielkopolski” oraz spółkę Polskapresse, będącą własnością niemieckiego wydawnictwa Passauer Neue Presse, którego oddział regionalny w Wielkopolsce nosił nazwę „Prasa Poznańska”. Oficyna Wydawnicza „Głos Wielkopolski” była wówczas spółką następujących podmiotów: Centrax Press Holandia (46%), Piotr Voelkel (30%), Marian Marek Przybylski (16%) i Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy, której Prezesem był też M.M. Przybylski (8%).

Spółkę utworzono w marcu 1991 r. Wówczas jej największym współwłaścicielem była firma zagraniczna, szwajcarska Lako Industrie Consulting (30%), ale tylko nieco mniej posiadali: spółka Kora, reprezentująca Zarząd Regionu NSZZ „Solidarność” (25%), i Czytelnik, który odzyskał cześć utraconego majątku w postaci 22% udziałów w Oficynie. Pozostali członkowie ówczesnej spółki to Spółdzielnia Pracy Dziennikarzy (18%) i Piotr Voelkel (5%). Koral i Czytelnik sprzedali później wszystkie swoje udziały, podobnie postąpiła spółdzielnia dziennikarska. Jeszcze wrócimy do tego, w jaki sposób odbywało się przejmowanie tych udziałów w wydawnictwie.

Tak więc 10 lat po utworzeniu Oficyny Wydawniczej „Głos Wielkopolski” większość udziałów w spółce mieli jeszcze polscy udziałowcy, ale ich stan posiadania zmniejszył się z 70% do 54%.

Marian Marek Przybylski, pytany w 1998 r. o to, jak długo będzie opierał się m.in. zakusom Passauer Neue Presse na zakup wielkopolskich gazet, jednoznacznie określił swoją strategię słowami: „długo, a może nawet zawsze”. To samo powtarzał na zebraniach redakcyjnych dziennikarzom, co potwierdzili rozmówcy wypełniający ankiety na potrzeby niniejszego opracowania. Nie dotrzymał słowa, późniejsze fakty to potwierdziły.

Passauer Neue Presse działający wówczas w Polsce jako spółka Polskapresse, wykupił w lipcu 1996 r. swoją pierwszą gazetę w regionie – „Gazetę Poznańską”. Niemieckie wydawnictwo nabyło ją od jej pierwszego prywatnego właściciela, Wojciecha Fibaka. Początkowo miał 95%, a wkrótce 100% udziałów. W późniejszym czasie stał się właścicielem popularnej wówczas w Poznaniu popołudniówki „Express Poznański”, ale szybko z popołudniówki zamienił ją w dziennik poranny, po to, by w grudniu 1999 r. zlikwidować ten tytuł jako samodzielny dziennik. „Express Poznański” stał się wtedy wkładką „Gazety Poznańskiej”. W 2000 r. „Gazeta Poznańska” była jedną z niewielu gazet, której sprzedaż w ostatnich dwóch latach nie zmniejszyła się.

Ówczesny prezes Polskapresse Oddział Poznański, Yann Gontard, deklarował, iż Wielkopolska jest dla wydawnictwa trzecim rynkiem prasowym po Warszawie i Śląsku; niemiecki wydawca zainwestował na nim w samym tylko 1999 r. roku 80 mln zł. Kwota jest imponująca nawet na dzisiejsze warunki finansowe. Tak więc na początku roku 2000, dziesięć lat po rozpoczęciu prywatyzacji prasy, w Poznaniu, czyli stolicy regionu liczącego około trzy i pół miliona mieszkańców, wychodziły tylko dwa dzienniki prasowe. Ich łączna sprzedaż wynosiła wówczas około 100–120 tysięcy egzemplarzy.

Ciekawe są prawne kulisy transakcji, których skutkiem stała się koncentracja rynku prasy regionalnej w Wielkopolsce już w roku 2003, bo wtedy realnie dokonało się scalenie obu gazet – „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego”.

Wyglądało to tak, jakby obie gazety połączyły się bezkonfliktowo i jakby to „Głos Wielkopolski” przejął będącą w rękach niemieckiego Verlagsgruppe Passau „Gazetę Poznańską”, a generalnie było na odwrót, co boleśnie odczuli dziennikarze „Głosu”. Ale sprawa prosta nie była, co widać po postępowaniu sądowym, jakie toczyło się w tej sprawie przed Sądem Ochrony Konkurencji i Konsumentów, choć ostatecznie Sąd Apelacyjny orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

Ale po kolei. Oficyna Wydawnicza Wielkopolski, ówczesny wydawca „Głosu Wielkopolskiego” – dziennika powiązanego kapitałowo z grupą wydawniczą Polskapresse – nie musiała zgłosić do prezesa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) zamiaru przejęcia tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak zdecydował właśnie Sąd Apelacyjny w Warszawie. Utrzymał on w mocy wyrok Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (SOKiK).

Przypomnijmy, że w lutym 2004 r. prezes UOKiK wydał decyzję, która nakazywała Oficynie Wydawniczej Wielkopolski m.in. zbycie majątku nabytego w 2003 r. od Prasy Poznańskiej Sp. z o.o., w tym prawa do wydawania tytułu prasowego „Gazeta Poznańska”, jak również zobowiązała oficynę do zapłaty kary pieniężnej w wysokości 235 850 zł z tytułu niezgłoszenia zamiaru koncentracji. Oficyna odwołała się od tej decyzji do SOKiK, który w marcu 2005 r. zdecydował o umorzeniu postępowania w całości.

Sąd uznał, że nie było podstaw do zgłoszenia koncentracji, bo przedmiotem sprzedaży nie było całe przedsiębiorstwo, lecz jego część, oraz że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie przejęła kontroli nad Prasą Poznańską. W kwietniu 2005 r. prezes UOKiK zaskarżył wyrok SOKiK, wnosząc o jego uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Apelacyjny w Warszawie, oddalając apelację prezesa UOKiK, uprawomocnił wyrok SOKiK i orzekł, że Oficyna Wydawnicza Wielkopolski nie złamała przepisów antymonopolowych.

„Głos Wielkopolski” jest pierwszym tytułem polskiej gazety, który ukazał się pod koniec II wojny światowej w Poznaniu, jeszcze w czasie trwania bitwy o miasto (nr 1 ma datę 1 lutego 1945 r.) W 1947 r. postanowiono odbudować kamienicę przy ul. Grunwaldzkiej róg Marcelińskiej, wykupioną za 8,5 miliona zł. Powstał tu dom prasowy, otwarty 1 maja 1950 r., również dla „Gazety Poznańskiej”. Od 2003 r. tytuł należał do Oficyny Wydawniczej Wielkopolski. Średnia sprzedaż w tygodniu (ponad 200 tys. egzemplarzy w samym tylko Poznaniu) postawiła „Głos” w czołówce polskich dzienników regionalnych.

4 grudnia 2006 r. „Głos Wielkopolski” połączył się ostatecznie z „Gazetą Poznańską”. Redaktorzy naczelni „Głosu Wielkopolskiego” to: Józef Pawłowski, Mieczysław Halski, Jan Brzeski, Eugeniusz Żytomirski, Jan Zgierski, Józef Kołodziejczyk, Wincenty Kraśko, Wojciech Knittel, Eugeniusz Kitzmann (p.o.), Józef Konecki, Leonard Wąchalski, Lesław Tokarski, Wiesław Porzycki, Marek Marian Przybylski, Helena Czechowska, Jarosław Piotrowski, Adam Pawłowski.

„Gazeta Poznańska” to wielkopolski dziennik ukazujący się od 16 grudnia 1948 do 4 grudnia 2006 r. Przez ponad 40 lat była organem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Poznaniu. Tytuł został sprywatyzowany na początku lat 90. XX wieku i przejęty przez Fibak Press – wydawnictwo Wojciecha Fibaka. Ostatnim właścicielem była Oficyna Wydawnicza Wielkopolski. Średnia wysokość sprzedaży tytułu wynosiła w 2006 r. ponad 178 tysięcy egzemplarzy. 4 grudnia 2006 r. „Gazeta Poznańska” została wchłonięta przez „Głos Wielkopolski”. Ostatnim redaktorem naczelnym gazety był Adam Pawłowski.

To są dane, do których można dotrzeć, analizując powszechnie dostępne materiały piśmiennicze. Ale obraz uzyskany na ich podstawie będzie niepełny. Każdy, kto kiedykolwiek zetknął się z pracą redakcyjną, ma świadomość tego, że często to, co w niej najistotniejsze i najprawdziwsze, nie ma swojego odzwierciedlenia w dokumentach ani oficjalnych materiałach publicystycznych. Dlatego równie istotnym źródłem wiedzy o tym, jakie relacje panowały w redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego” po ich przejęciu przez podmioty związane z niemieckim wydawcą, są rozmowy i wywiady przeprowadzane z aktualnymi i byłymi pracownikami gazet, które ostatecznie stały się własnością Polska Press, a wcześniej były własnością związanych z tym wydawcą firm. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Przestałem mieć poczucie, że pracuję w samodzielnym, niezależnym, autonomicznym dzienniku regionalnym. Z upływem czasu postępowała centralizacja działań i funkcjonowanie gazety sprowadzało się coraz bardziej do pozycji jedynie oddziału regionalnego „centrali”. Gazeta zatracała swój indywidualny charakter, przestawała być z czasem cenionym, samoistnym, odrębnym ośrodkiem regionalnej refleksji intelektualnej, społecznej, kulturalnej. Traciła opiniotwórczy charakter, a przez to prestiż i w konsekwencji także uznanie czytelników. To już nie „ta” gazeta – takie panowały opinie. Gorsze stały się również, i to zdecydowanie, relacje na linii przełożony–podwładny. Szeregowy dziennikarz stał się „maszynką” do wykonywania norm pracy, postępował centralizm w wydawaniu decyzji i poczucie, że wszystko zależy od „centrali”, a redaktor naczelny jest głównie wykonawcą woli właścicieli. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Gazeta było dość jednoznacznie usytuowana politycznie i światopoglądowo, głównie poprzez bezpośrednie i osobiste relacje kierownictwa redakcji oraz podejmowane akcje i inicjatywy – z lokalnym układem władzy samorządowej (powiat i województwo) oraz państwowej (parlamentarzyści, ministrowie itp.). To budowało sieć wzajemnych powiązań i zależności. Tworzyło to pewien jednoznaczny klimat polityczno-ideowy i budowało poczucie tkwienia w określonym, zdefiniowanym układzie. (…)

Dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, ponad 10 lat pracy dla Polska Press i ponad 10 w tej samej gazecie, gdy jeszcze nie była własnością PP

Ograniczanie tej swobody odbywało się dość nieformalnie, ale skutecznie. Głównie poprzez wytwarzanie wyraźnie odczuwalnej presji – w postaci opinii formułowanych podczas kolegiów redakcyjnych, uwag rzucanych nawet niby mimochodem, głośne wyrażanie ocen, formułowanie pochwał i przygan czy nawet dowcipów lub ironii lub szyderstw pod adresem określonych osób, grup, formacji, środowisk. Podczas dyskusji dochodziło da „zakrzykiwania” niektórych opinii, wykazywania, że to postawy i poglądy mniejszościowe, nieuznawane przez większość, dziwne, śmieszne, głupie, skrajne itp. Panował pewien niepisany wzorzec postaw, poglądów, wartości. (…)

Dziennikarz, 18 lat pracy w „Gazecie Poznańskiej” i „Głosie Wielkopolskim”

Sytuacja różniła się w zależności od charakteru zatrudnienia. Osoby na etatach miały przewidziane prawem uprawnienia, ale ich dużym problemem były niskie płace, obniżane na przestrzeni lat. Dziennikarzy na etatach sukcesywnie zwalniano. Dziennikarze na umowach „śmieciowych”, o dzieło i zlecenie, byli pozbawieni jakichkolwiek uprawnień socjalnych, byli eksploatowani ponad wszelkie normy bez dodatkowego wynagrodzenia. (…)

Dziennikarka, dział promocji i marketingu odpowiedzialny m.in. za dodatki tematyczne, 10 lat pracy, odeszła w 2003 r.

Dla mnie i chyba dla wszystkich moment sprzedaży nas Niemcom był szokujący. Było to w roku 2003. W grudniu 2002 roku na przedświątecznym spotkaniu red. nacz. Marian Marek Przybylski zapewniał nas jeszcze, że nie będzie sprzedaży, a na pierwszym zebraniu w nowym roku już przedstawił nowego członka Zarządu, którym była p. Tochowicz, reprezentująca Passauera. Rozjechała nas wszystkich jak ruski czołg. Klęła jak szewc. To był język, którym przełożeni się do nas nie zwracali. Teoretycznie była podwładną Przybylskiego, ale od razu jakby rządziła całą redakcją. Przybylski wkrótce się dowiedział, że ma nawet nie przychodzić do pracy, będą mu płacić, ale nie musi się nawet pojawiać w redakcji, był bardzo rozżalony, że go wysłali „na zieloną trawkę”. Niemcy dziennikarzy sprowadzili do pozycji gońców, np. znany komentator z dnia na dzień miał zakaz pisania komentarzy i dostał propozycję „sztyfta”, takie, jakie mają praktykanci. Ludzie popadali w depresje, nie mogli się w tym wszystkim odnaleźć.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” znajduje się na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Polska Press w Wielkopolsce” na s. 4–5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krótka historia polskiej prasy lokalnej na Pomorzu po 1989 roku / Maria Giedz, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 85/2021

1 III 2021 r. PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce…

Maria Giedz

Polska Press na Pomorzu

30 lat, i starczy

Okrągły stół, czyli rozmowy toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. pomiędzy stroną rządową a demokratyczną opozycją oraz przedstawicielami Kościołów, a następnie pierwsze częściowo wolne wybory w czerwcu 1989 r. rozpoczęły w Polsce transformację na wszystkich płaszczyznach. Nie obyło się również bez zmian w mass mediach. Pod koniec marca 1990 r. sejm uchwalił ustawę likwidującą Robotniczą Spółdzielnię Wydawniczą „Prasa-Książka-Ruch”, a 11 kwietnia tegoż roku ustawę znoszącą cenzurę.

Również w kwietniu (6 kwietnia) 1990 r. powstała Komisja Likwidacyjna ds. RSW „Prasa-Książka-Ruch”. To przyczyniło się do budowy nowego systemu medialnego, a w dalszej perspektywie niestety kolejnego monopolu, ale już nie polskiego, lecz dla prasy regionalnej w ostatecznym kształcie – niemieckiego. Taki stan rzeczy trwał do grudnia 2020 r., a właściwie do 1 marca 2021 r., kiedy to PKN Orlen przejął grupę Polska Press za 1/4 ceny wystawianych od ponad czterech lat przez niemieckiego właściciela, niewiele wartych, bo bez nieruchomości, gazet regionalnych w Polsce.

Do 1989 r. większość gazet w Polsce znajdowała się pod polityczną kontrolą Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a ich wydawcą był monopolista RSW „P-K-R”. W Gdańsku wychodziły wówczas trzy gazety: „Dziennik Bałtycki” (ukazujący się od maja 1945 r.), „Głos Wybrzeża” (ukazujący się od czerwca 1947 r.) i „Wieczór Wybrzeża” (popołudniówka ukazująca się od lutego 1957 r.). Od końca lutego 1990 r. ponownie zaczęła się ukazywać „Gazeta Gdańska”, która nie miała nic wspólnego z RSW. „Głos Wybrzeża” był oficjalnym organem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Pod tytułem gazety znajdował się zapis: „Pismo Polskiej Partii Robotniczej”, a od grudnia 1948 r. „Organ Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. W każdym województwie ukazywała się przynajmniej jedna taka gazeta.

Rozbić komunistyczny monopol

Komisja Likwidacyjna w swoim założeniu miała rozbić monopol peerelowskiej prasy, rozpoczęła więc proces uwłaszczania. W projekcie przekształceń RSW znalazło się podstawowe założenie – „likwidacja Spółdzielni RSW oraz budowanie nowoczesnego, pluralistycznego rynku prasowego”.

Założono, że mają powstać silne kapitałowo wydawnictwa. Miały one nie tylko utrzymać się na rynku, ale i inwestować, prowadzić działalność marketingową. Miały też konkurować ze sobą oraz z wydawcami zachodnimi. Uznano, że „gminy, komitety obywatelskie, Solidarność, partie polityczne mogłyby stać się udziałowcami lub akcjonariuszami w spółkach wydawniczych”. Natomiast „rozproszenie udziałów kapitałowych poszczególnych partnerów mogłoby zapewnić niezbędny stopień autonomii redakcjom i w konsekwencji niezbędny stopień niezależności prasie”.

Aby zrealizować te założenia, konieczne było sprywatyzowanie majątku RSW. Mówiło się wówczas o preferencyjnej sprzedaży, a nawet o nieodpłatnym przekazaniu akcji lub udziałów m.in. pracownikom. Kilka podmiotów RSW zaczęło więc zakładać spółdzielnie. Część z nich tworzyły zespoły dziennikarzy, którzy wcześniej pracowali na usługach rządu, również stanu wojennego. Wywoływało to wiele kontrowersji i protestów ze strony środowiska dziennikarskiego, które po 13 grudnia 1981 r. zostało negatywnie zweryfikowane i zerwało współpracę z władzą. Protestowały też nowe ugrupowania polityczne, powstające po 1989 r., a także Solidarność. Taką spółdzielnię – dla wykupienia „Dziennika Bałtyckiego” – stworzono m.in. w Gdańsku. Nazywała się Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego”. Reżimowi dziennikarze z Wybrzeża znaleźli nawet partnera w postaci inwestora z dalekiego Zamościa (Krzysztofa Dudę, wówczas właściciela dużej firmy transportowej „Kadex”, który oferował, jak podaje prof. Wiktor Pepliński, 16 mld zł i 53 mld na poligrafię. [Kapitał zagraniczny w prasie Wybrzeża po 1989 roku. – Zeszyty Prasoznawcze – 1998, nr 1/2, s. 57–69.]).

Kiedy na przełomie roku 1990 i 1991 Komisja Likwidacyjna RSW „Książka-Prasa-Ruch” ogłaszała przetargi na poszczególne tytuły, przystąpił do nich także „Przekaz” Sp. z o.o. – spółka utworzona przez grupę dziennikarzy byłego „Tygodnika Gdańskiego” (pisma członków i sympatyków Solidarności) oraz Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ Solidarność. Przetarg na „Dziennik Bałtycki” odbył się w lutym 1991 r. „Prasa Gdańska” (podmiot utworzony przez „Przekaz” dla kupna „Dziennika”) nabyła pismo za 12 mld ówczesnych zł, poligrafię zaś za 43 mld zł, wygrywając ze Spółdzielnią Dziennikarską. Tak samo stało się w przetargu na „Wieczór Wybrzeża” (tu podmiotem była „Prasa Wybrzeża” – w której skład wchodziło, oprócz „Przekazu”, także Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie – która wygrała przetarg i zapłaciła za tytuł 5 mld zł).

Do obu tych transakcji strona polska zaprosiła, nawiązując wcześniej współpracę, znanego francuskiego magnata prasowego, Roberta Hersanta. (Ciekawostką jest fakt, że interesy Roberta Hersanta pojawiły się na polskim rynku za namową jego doradcy i przyjaciela, Michaela d’Ornano – francuskiego arystokraty i polityka o polskich korzeniach, potomka słynnej pani Marii Walewskiej. Jego sentyment do drugiej ojczyzny i zafascynowanie rewolucją Solidarności miały tu swoje znaczenie).

Walka o tytuł oparła się nawet o sąd, bowiem Dziennikarska Spółdzielnia Pracy „Dziennika Bałtyckiego” skierowała sprawę do sądu. – Stawiliśmy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, gdzie rozstrzygała się sprawa, komu przyznać „Dziennik Bałtycki” – mówi Jan Jakubowski, były redaktor naczelny DB. – Sąd przyznał go nam, czyli spółce niezależnych dziennikarzy i Zarządu Regionu NSZZ S – z jednej strony, a Hersantowi z drugiej. Te spółki zostały założone z grupą prasową Hersanta, która nazywała się Socpresse.

Komisja Likwidacyjna oraz Wysoki Sąd mieli „nosa”, ponieważ rychło potem okazało się, że właściciel „Kadexu” jest przekręciarzem, poszukiwanym listem gończym. Ostatecznie przywieziony został w kajdankach do Polski z zagranicy, dokąd wcześniej uciekł. Przypadek ten raz jeszcze potwierdzał, na jakie zasoby polskiego kapitału można było wtedy liczyć – albo na „lewe”, albo z szybkich postkomunistycznych uwłaszczeń, które zaczęły się właśnie w Polsce panoszyć. Mimo wszystko Spółdzielnia nie dała za wygraną i dzięki kolejnym procesom sąd wydał postanowienie o wstrzymaniu sprzedaży tytułu. „Przekaz” stał się na jakiś czas dzierżawcą gazety. Proces ciągnął się przez kolejny rok, nie przynosząc żadnego rozwiązania. Hersant złożył Spółdzielni ofertę zawiązania spółki „Baltic-press” i wydawania innego pisma – „Tygodnika Bałtyckiego” (wychodził bardzo krótko), na co Spółdzielnia się zdecydowała. Owo porozumienie z Hersantem doprowadziło do wycofania pozwu sądowego i sfinalizowania werdyktu Komisji Likwidacyjnej o sprzedaży „Dziennika Bałtyckiego” spółce „Prasa Gdańska” w czerwcu 1992 r. Wówczas „Przekaz” posiadał 49% udziałów, a francuski Socpresse 51%.

Nie dla lewicy i nie dla Niemców

W założeniach Komisji Likwidacyjnej znalazł się zapis o dopuszczeniu na polski rynek zagranicznych wydawców. Jednym z powodów było ewidentne zacofanie polskich mediów. Redakcjom czy drukarniom wyraźnie brakowało nowych technologii i metod pracy. Zecerzy w polskich drukarniach wciąż składali czcionkę ręcznie. Poza tym w kraju, znajdującym się w „popeerelowskiej” zapaści gospodarczej i rosnącym katastrofalnie bezrobociu, chodziło o ratowanie firm i miejsc pracy.

Poza oficjalnymi założeniami Komisja Likwidacyjna miała swoje preferencje – nie popierała aspiracji środowisk postkomunistycznych. Była też cicha umowa, że na Śląsk i na Pomorze, czyli m.in. do Gdańska, nie wprowadza się koncernów niemieckich. Niemcy początkowo dostosowywali się do takich ograniczeń – interesowała ich głównie prasa kobieca i rodzinna, a także magazyny dla młodzieży. Chociaż doszło do pewnego podstępu, ale to dopiero w 1993 r. i nie na Pomorzu, tylko na Dolnym Śląsku, kiedy to nieznana firma ze Szwajcarii o nazwie Interpublication kupiła połowę udziałów w spółce wydającej regionalny dziennik z Wrocławia. Okazało się, że za Szwajcarami stał niemiecki koncern prasowy Neue Passauer Presse.

Kilka miesięcy później Passauer wykorzystał Interpublikacion w Krakowie, kupując 25% udziałów w „Dzienniku Polskim”. W obu przypadkach chodziło o świadome zmylenie opinii publicznej, do czego po latach przyznał się właściciel Polska Press.

W Gdańsku na początku odbyło się wszystko zgodnie z przyjętymi założeniami: dwie gazety przejęło środowisko Solidarności (grupa dziennikarzy skupionych wokół „Tygodnika Gdańskiego” – ukazywał się od 20 sierpnia 1989 do 1 grudnia 1991 – którzy w 1989 r. wydawali „Tygodnik Wyborczy”, oraz zalegalizowana ponownie NSZZ Solidarność). Natomiast kapitał zagraniczny pochodził z Francji, a nie Niemiec.

– Nie byliśmy też zainteresowani „Głosem Wybrzeża” – mówi jeden z ówczesnych redakcyjnych szefów. – Nie można było żądać wszystkiego. „Dziennik” był najmocniejszą gazetą pod względem reklamy i nie miał odium organu PZPR. Natomiast „Wieczór Wybrzeża” był popołudniówką. Łącznie dawało to odpowiednią siłę na rynku.

– W ofercie przetargowej trzeba było zaproponować konkretne pieniądze za tytuł prasowy. Ale nie tylko pieniądze grały rolę – mówi Tomasz Hołdys, pierwszy prezes spółek, w skład których wchodziły obie gazety. – Były też określone, dodatkowe warunki, dotyczące możliwości rozwoju gazety. Hersant wchodził wówczas do Polski, kupując i inne tytuły, i oferował, bo to też było w ofercie, różne techniczne nowinki, a także własne drukarnie, które zresztą postawił.

Umowa z Francuzami

Kiedy w 1991 r. zawierano umowę między głównym udziałowcem – koncernem Socpresse – a mniejszościowym – spółką „Przekaz”, znalazł się w niej zapis, że: „sprawy kierowania redakcjami (…), w tym w szczególności dotyczące mianowania redaktorów naczelnych i obsadzanie stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez Przekaz”. Tym wiceprezesem został Maciej Łopiński, ale i prezesem (na początku) został Polak, Tomasz Hołdys.

– Przed wpływem zagranicznego kapitału na redakcję zabezpieczaliśmy się – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – Takim zabezpieczeniem było to, że kompetencję do mianowania redaktora naczelnego miał polski członek zarządu. Z technicznego punktu widzenia to był majstersztyk prawnika, który nas wspierał.

Paragraf 14 umowy określał, że „Każdy członek zarządu ma prawo i obowiązek prowadzenia spraw spółki, z tym zastrzeżeniem, że sprawy dotyczące kierowania redakcjami tytułów prasowych wydawanych przez spółkę, w tym w szczególności dotyczących mianowania redaktorów naczelnych i obsadzania stanowisk redakcyjnych, prowadzi zastępca prezesa zarządu mianowany przez „Przekaz”, spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością”. Inaczej mówiąc, umowa ta gwarantowała autonomiczność profilu gazet i obsady kierownictwa redakcji. Wygasła dopiero na początku 1996 r., kiedy już nie francuski, a jego następca, czyli niemiecki wydawca wykupił wszystkie udziały spółki „Przekaz”. Dzięki temu Niemiec stał się jedynym właścicielem obu gazet.

Z „Wieczorem” było nieco inaczej. Niemiecki wydawca czekał aż do odejścia z „Wieczoru Wybrzeża” redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, czyli do końca 1999 r. Nie ingerował też w sprawy redakcji. Niestety tego nie można powiedzieć o „Dzienniku Bałtyckim”. Z wejściem kapitału zagranicznego na rynek trójmiejski wiązały się też inwestycje zapisane w umowie. Obie redakcje zostały wyposażone w najnowszej generacji komputery Macintosha. Zbudowano również nowoczesną drukarnię dla „Prasy Bałtyckiej” w Pruszczu Gdańskim, co umożliwiło druk techniką offsetową. „Dziennik Bałtycki” zmienił się nie do poznania.

– Na tamte czasy był to ewenement – stwierdza Hołdys. – My w Gdańsku znaleźliśmy się wśród kilkudziesięciu (dwudziestu, trzydziestu) redakcji na świecie, które posiadały taki system. Komputeryzacja redakcji – to był wkład sfinansowany wyłącznie przez Francuzów. To był ten jeden z punktów, który Francuzi wpisali do oferty przetargowej. Obiecali tę komputeryzację i się z tego wywiązali.

Od Socpresse do Polska Press

W roku 1993 ponownie do władzy w Polsce doszły partie będące kontynuacją ugrupowań z PRL-u. Osłabła siła i autorytet Solidarności oraz postsolidarnościowych ugrupowań politycznych jako pewnych partnerów do prowadzenia interesów w mediach. Tym samym zmieniła się pozycja strony polskiej w układzie z Hersantem. Dodatkowo rynek prasowy stawał się coraz trudniejszy. Socpress domagał się pokrycia strat przez obie strony. „Przekaz”, nie mając środków, sprzedał Francuzom 15% udziałów. Również Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie odsprzedało swoje 22% w „Wieczorze Wybrzeża”. W wyniku tych transakcji udziały Hersanta znacznie się powiększyły.

– Wszystkie gazety, które były w ręku Hersanta, Francuzi przekazali bezpośrednio z Socpresse’u do powołanej spółki, która się nazywała Polska Press – tłumaczy Tomasz Hołdys. – To była spółka powołana jeszcze przez Francuzów. Oni wnieśli tam wszystkie swoje udziały w polskich gazetach. Tę operację przeprowadzili dość szybko. To dość sensownie wyglądało. Stworzyli takie połączone centrum właścicielskie dla Polski. Czyli stworzyli Polska Press. Nie pamiętam, w którym to było roku. To miało sens, bo mogło choćby pomóc we wspólnym nabywaniu dużych pakietów reklam.

Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym okresie Hersant popadł w długi na skutek bankructwa jednego z banków we Francji i zaczął wysprzedawać wszystko, co się da, z wyjątkiem swojego sztandarowego „Le Figaro”.

– Sprzedał niektóre francuskie dzienniki, telewizję Tele-5 i zaczął się rozglądać za kimś, komu mógłby sprzedać swoje udziały w Polsce – mówi Jan Jakubowski.

Hersant, mając kłopoty we Francji, musiał się pozbyć tego majątku, żeby spłacić długi. Postanowił więc sprzedać „całą Polskę”. Michael d’Ornano, przyjaciel i doradca Hersanta, już nie żył, zginął, potrącony przez samochód. Wtedy zgłosił się Franz Hirtreiter, prezes zarządu mniej znanej niemieckiej grupy wydawniczej Verlagsgruppe Passau. Komisja Likwidacyjna już nie istniała, w mediach działał właściwie niczym nieograniczony wolny rynek, więc Niemcom – wbrew poprzednim cichym ograniczeniom – wolno było już wszystko.

Hersant chyba po raz pierwszy, a zarazem ostatni, nie poinformował polskich partnerów o ważnej sprawie dotyczącej ich wspólnego przedsięwzięcia. Sprzedał wszystko przez zaskoczenie. To dla strony polskiej był szok. Tym bardziej, że – jak się szybko okazało – Niemcy mieli zupełnie inne podejście do dalszej współpracy. Kupili całość Polska Press i w ten sposób stali się właścicielem wszystkich spółek, które były z kolei właścicielami tytułów, m.in. w Gdańsku. Miało to miejsce we wrześniu 1994 r. Zapłacili Francuzowi 80 mln marek zachodnich, ale musieli kolejnych 20 mln marek zainwestować. Na przełomie 1994 r. i 1995 r. „Przekaz” odsprzedał resztę swoich udziałów. W ten sposób Passauer stał się pełnym właścicielem obu gazet w Gdańsku. Następnie w styczniu 1996 r. doprowadził do fuzji wszystkich spółek, powołując Polskapresse.

W 2007 roku Polskapresse zmieniła nazwę w 6 regionalnych dziennikach, w tym w „Dzienniku Bałtyckim”, na: „Polska The Times Dziennik Bałtycki”. 27 lutego 2015 r., po połączeniu Polskapresse z Mediami Regionalnymi, powstała Grupa Polska Press. Zrezygnowano z niemieckiej nazwy Polskapresse, która źle kojarzyła się polskiemu społeczeństwu.

Potęga reklamowa

– „Dziennik Bałtycki” był przede wszystkim gazetą ogłoszeniową – wyjaśnia Tomasz Hołdys. – To była potęga ogłoszeniowa. Dla mediów i dzisiaj jest ważne, skąd wziąć pieniądze na utrzymanie. Otóż „Dziennik” był drugą bodajże w Polsce, po którejś katowickiej, chyba „Dzienniku Zachodnim”, gazetą ogłoszeniową w Polsce. Miał największą ilość przychodów z reklam, głównie z ogłoszeń drobnych. Dziennikarze trochę na to narzekali – że zbyt duża powierzchnia idzie na komercję – tym niemniej ogłoszenia pozwalały „Dziennikowi” się rozwijać, również redakcyjnie.

– „Dziennik”, będąc gazetą z tradycją, miał niepisany monopol na ogłoszenia drobne. To wieloletnia tradycja skłaniała ludzi, żeby dawać ogłoszenia do naszej gazety – mówi Jan Jakubowski. – Najwięcej mieliśmy ogłoszeń o pracy, o zatrudnieniu, o chęci sprzedaży czy kupna… Wtedy nie było dużych reklam, rynek reklamowy był słaby. Poza tym „Dziennik” jako jedyna gazeta publikowała nekrologi ze znaczkiem „śp.” „Głos Wybrzeża” tego nigdy nie uwzględniał, a ludzie wierzący chcieli zaznaczyć, że ich bliski jest już „świętej pamięci”. Dzięki tym drobnym ogłoszeniom rosła objętość „Dziennika”. Niestety nakład powoli malał.

– Udało się nam, może w nieco sztuczny sposób, podnosić poziom nakładu – dodaje Hołdys. – Zaczęliśmy akcjami zdrapek. Publikowało się kupony zdrapkowe i kolportowało je razem z gazetą. Ten pomysł został przywieziony z Zachodu przez Francuzów. Do podniesienia nakładu przyczynił się kolejny manewr Francuzów, którzy od 1994 r. zaczęli wydawać wydania mutacyjne dla Gdańska, Gdyni, Sopotu, Kociewia, Kaszub, Pruszcza Gdańskiego, a także Elbląga.

Nowe porządki

Nowy właściciel, dr Axel Diekmann, dentysta z Pasawy, a zwłaszcza jego przedstawiciel Franz Xaver Hirtreiter, który od 1988 r. był szefem Passauer Neue Presse, nie byli zainteresowani wydawaniem w Polsce ambitnych, opiniotwórczych gazet.

– Niemcy klepali nas po plecach, zapewniając o poparciu w staraniach o członkostwo w UE, a zarazem, gdzie mogli, ograniczali nam pole manewru w redakcjach i wydawnictwach – wspomina jeden z byłych redaktorów gazety. – Nie dbali o niezależność redakcji wobec polityków, łasząc się do nich. Przeprowadzali np. badania dotyczące ilości tekstów poświęconych partii rządzącej, w tym przypadku SLD. Coraz częściej dyktowali, co mamy robić, jaką tematykę w gazecie poruszać, wtrącali się także do polityki kadrowej w redakcjach, co w umowie spółki było akurat zastrzeżone dla strony polskiej. Liczyła się tylko kasa i dobre stosunki z władzą, czyli – w sumie – nie misja, lecz święty spokój.

Wiktor Pepliński w swoim opracowaniu (Kapitał…) pisze: „W sierpniu 1996 r. Mathieu Cosson, prezes Polskapresse, przekazał gdańskiemu wydawnictwu kilkustronicową, kuriozalną analizę treści »Dziennika Bałtyckiego«, zawierającą wybór publikacji przedstawiających krytyczne oceny dotyczące polityki rządu, a kończącą się stwierdzeniem: »Niechęć do rządzącej koalicji przejawia się najczęściej w złośliwych tytułach, ironicznych komentarzach i drwiących wtrętach do informacji o aktualnych wydarzeniach«”.

Kiedy na łamach „Dziennika Bałtyckiego”, w okresie kampanii prezydenckiej Aleksandra Kwaśniewskiego, pojawiły się teksty ukazujące m.in. brak wyższego wykształcenia u przyszłego prezydenta, w listopadzie 1996 r. z pracy musiał odejść redaktor naczelny Jan Jakubowski.

– Prezentowaliśmy kandydatów, a zwłaszcza dwóch najważniejszych: Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego – mówi Jan Jakubowski. – Wysłałem reporterów do matecznika Kwaśniewskiego na Pomorzu (chodzi o Białogard), którzy przywieźli mi reportaż o nie najchlubniejszej roli jego ojca – ginekologa. Opublikowałem go, a jednocześnie opublikowałem wywiad z prorektorem Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Brunonem Synakiem, który stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie jest magistrem, nie posiada dyplomu ukończenia Uniwersytetu Gdańskiego. A tym tytułem sztab Kwaśniewskiego podkreślał jego przewagę nad „elektrykiem” Lechem Wałęsą, ustępującym prezydentem. Zaczęła się potworna zadyma. O ważności wyborów debatował Sąd Najwyższy, który jednak, co prawda niejednogłośnie, uznał wygraną Kwaśniewskiego.

– Po tej publikacji ze strony SLD nastąpiła taka ofensywa na wydawcę, że Niemcy się poddali, bo chcieli zbudować drukarnię w Gdańsku, a tamci nie pozwalali – kontynuuje Jakubowski. –Dla przedstawicieli Kwaśniewskiego (lokalnych struktur SDRP) był to sygnał, by przypuścić na nas atak. Poseł Longin Pastusiak wprost interweniował, by nie przyznawać pozwolenia na jej budowę. Jak tylko mnie zwolnili z funkcji redaktora naczelnego w listopadzie 1996 r., od razu dostali to pozwolenie.

Kolejny naczelny, Andrzej Liberadzki, podzielił ten sam los rok później, po ukazaniu się również słynnego materiału, czyli Wakacji z agentem. Został on przygotowany we współpracy z „Życiem”, a dotyczył dziwnych kontaktów w Cetniewie Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem, Ałganowem. Przy tej historii z Niemcami nie dało się już współpracować. Zaczęli się zachowywać brutalnie wobec dziennikarzy i stanęli po stronie przeciwnej niż autorzy publikacji. Ten wątek zostanie rozwinięty dalej.

Po odejściu wtedy (rok 1997) z „Dziennika Bałtyckiego” jej naczelnego oraz polskiego wiceprezesa wydawnictwa, skończyła się polsko-niemiecka współpraca, a zaczął się „ordnung”.

Niemiecki właściciel postanowił zreformować gazety, co początkowo przynosiło pewne sukcesy. Zaczęło się od wykorzystania francuskiego pomysłu wychodzenia w teren, czyli tworzenie oddziałów gazety w różnych rejonach Pomorza. Wiązało się to z przejmowaniem istniejących już tam lokalnych gazet, a więc w Kartuzach, Wejherowie, Lęborku, Pruszczu Gdańskim, Pucku. Przejęte gazety lokalne wydawano pod starymi tytułami. Zaczęto też tworzyć nowe oddziały, jak „Dziennik Kociewski”, „Dziennik Tczewski”. Powstała także sieć dwunastu tygodniowych dodatków do „Dziennika Bałtyckiego”, jak: „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Puckiej”, „Nasz Tygodnik Echo Ziemi Lęborskiej”, „Nasz Tygodnik Gryf Kociewski”, „Nasz Tygodnik Gryf Wejherowski”. Dodatki te ukazywały się w weekendowej edycji „Dziennika Bałtyckiego”.

Wiktor Pepliński twierdzi, że „doprowadziło to niekiedy do kilkakrotnego wzrostu nakładów tygodników (np. puckiego z 2 do 6,3 tys.) oraz do 50% wzrostu sprzedaży piątkowego wydania »Dziennika Bałtyckiego« w miejscowościach objętych siecią tygodników”. Na przykład w listopadzie 1997 r. piątkowe wydanie „Dziennika” osiągnęło nakład 186 390 egzemplarzy.

Przejęto też kaszubskie pismo „Norda”, wydawane częściowo w języku kaszubskim. Stało się ono dodatkiem dla tygodników „Dziennika” ukazujących się w 6 miastach na Kaszubach. W październiku 1997 r. nakład tygodników z „Nordą” wynosił 37 tys. egzemplarzy. Podobnie rzecz miała się z piątkowym wydaniem „Wieczoru Wybrzeża”, dzięki czemu w listopadzie 1997 r. nakład popołudniówki wynosił 132 256 egzemplarzy.

Kolejnym działaniem Polskapresse było przeniesienie w 1998 r. obu redakcji z Domu Prasy do przyległego budynku po dawnej drukarni prasowej przy Targu Drzewnym 9/11 – narożnej kamienicy przy ul. Garncarskiej, która została kupiona przez Niemców na potrzeby redakcji. Stała się własnością Polskapresse. Obecnie jest to własność rodziny Diekmannów.

Koniec parasola

Ostateczna rozgrywka zaczęła się od wspomnianych wyżej, słynnych tekstów wokół Aleksandra Kwaśniewskiego, których zakończeniem było odejście z kierownictwa znakomitych trójmiejskich dziennikarzy. Prof. Pepliński uważa, że miało to związek z wszczęciem 28 sierpnia 1997 r. przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie śledztwa przeciwko „Dziennikowi Bałtyckiemu”. A także wniesieniem 1 września tegoż roku cywilnego pozwu przeciwko gazecie i żądania przeprosin oraz zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Sprawa ta dotyczyła również redakcji „Życia” z Warszawy. Kilka dni później ukazało się, wymuszone przez niemieckiego wydawcę na redaktorze naczelnym „Dziennika”, oświadczenie osłabiające wymowę reporterskiego dochodzenia w części dotyczącej bezpośredniego, w cztery oczy kontaktu Kwaśniewskiego z Ałganowem.

Następnie, jak pisze Pepliński: „rzecznik prezydenta Antoni Styrczula rozdał tekst listu Franza Hirtreitera skierowanego do Aleksandra Kwaśniewskiego, w którym niemiecki wydawca stwierdził m.in.: »Jestem zaszokowany pozbawionym skrupułów sposobem, w jaki atakowany jest Prezydent RP, bez podania przekonywających dowodów. [..] Za to chciałbym przeprosić Pana we wszelki możliwy sposób«”.

Wtedy redaktor naczelny „Dziennika” zabrał ponownie głos, stwierdzając m.in.: „List szefa grupy prasowej z Passau budzi smutek, a zawarta w nim kategorycznie negatywna ocena znanej publikacji o Aleksandrze Kwaśniewskim w Cetniewie – sprzeciw. (…) Ze strony reprezentanta naszego właściciela usłyszeliśmy wczoraj ton ostry w stosunku do mediów, a uległy w stosunku do polityków. W ramach zastosowanej frazeologii o wolności i odpowiedzialności, pan Hirtreiter wydaje się być wyraźnie po stronie odpowiedzialności. Historia prasy pokazuje jednak, że często kończyło się to ograniczeniem jej wolności”.

Po tym oświadczeniu, jak się później okazało – proroczym, Andrzej Liberadzki złożył rezygnację ze swojej funkcji. Odszedł także solidarnie polski wiceprezes zarządu gdańskiego wydawnictwa, Maciej Łopiński. Zrezygnowało również z pracy 12 dziennikarzy z Działu Informacji. W ramach reakcji na list Franza Hirtreitera gdański oddział SDP wydał oświadczenie, w którym czytamy: „Zgodnie z naszymi przekonaniami i statutem naszej organizacji oświadczamy, że przedstawiona w liście wizja stosunków między wydawcą a dziennikarzami nie odpowiada zasadom funkcjonowania wolnych mediów w demokratycznym społeczeństwie i grozi wprowadzeniem nowych form cenzury prasowej”. Oświadczenie to na niemieckim wydawcy nie zrobiło żadnego wrażenia.

Sprawa „Dziennika Bałtyckiego”, a przede wszystkim treść listu Hirtreitera do prezydenta RP była na tyle głośna, że omawiano ją na konferencji Rady Europy.

Po tych wydarzeniach podobno doszło do rozłamu pomiędzy właścicielem gazety – rodziną Diekmannów a prezesem Franzem Hirtreiterem, w wyniku czego Hirtreiter przejął w 1998 r. „Gazetę Olsztyńską” i przeniósł się na Warmię. Wśród dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego” mówiło się jednak, że chodziło raczej o fikcyjne podzielenie niemieckiego monopolu prasowego.

Po odejściu Andrzeja Liberadzkiego ze stanowiska redaktora naczelnego jego miejsce zajął Krzysztof Krupa, dotychczasowy szef działu sprzedaży reklam, o którym było wiadomo, że pod rządami gen. Jaruzelskiego, w latach 80. pisywał w prasowym organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Sam zresztą się tym chwalił.

Od tego czasu w redakcji zmieniło się wiele. Gazeta przeobraziła się z opiniotwórczej w stricte informacyjną, i to wybiórczo informacyjną. Dziennikarze zaczęli tracić pracę, stosowano mobbing, zarobki też poszły w dół… Nie było już parasola – w postaci polskiego wspólnika czy szanowanych doświadczonych szefów redakcji, z opozycyjną kartą z okresu komuny oraz znajomościami wśród polityków z dawnej Solidarności. Teraz więc, z punktu widzenia zagranicznego kapitalisty na „dzikim” wschodnim rynku, można było już robić wszystko.

Sam na sam z obcym kapitałem

– Podczas mojej pracy jako wydawcy gazety dochodziło wielokrotnie do merytorycznych sporów, dotyczących wizji gazety na dzień następny (sposobu doboru i prezentacji materiałów) – podaje anonimowy respondent w jednej z ankiet sporządzonych na użytek niniejszego opracowania. – Moim zdaniem wynikało to niestety li tylko z powodu niekompetencji redaktora naczelnego (był nim wówczas Krzysztof Krupa), który awansował z działu reklam na szefa gazety. Nie znał się na dziennikarstwie i nie rozumiał mediów. Konflikt z redaktorem naczelnym, który – o zgrozo – został potem mianowany prezesem Polskapresse w Gdańsku, spowodował moje odejście z firmy w 2002 roku, po 11 latach pracy.

– Nic ci nie opowiem, nie chcę wracać do tamtych czasów, a poza tym zakazano mi na ten temat cokolwiek mówić pod groźbą skrzywdzenia mojej rodziny – twierdzi jeden z dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, pracujący przez lata na kierowniczym stanowisku. To on był poniżany przez Krzysztofa Krupę. Godzinami, przez kilkanaście dni wystawał przed jego gabinetem, aby spróbować rozwiązać konfliktową sytuację. My, starzy dziennikarze, przyglądaliśmy się temu z przerażeniem. Jedna z koleżanek stwierdziła, że w redakcji zapanowały iście faszystowskie układy i rzuciła tę „szacowną” pracę.

– Za Hersanta atmosfera w gazecie była dobra – mówi kolejna osoba. – Pracowałam na pełnym etacie. Za właściciela niemieckiego zaczął się mobbing. Powoli obniżano zarobki. Potem zmniejszono zatrudnienie do pół etatu, wreszcie, za „słynnego” Macieja Siembiedy, przywiezionego w teczce ze Śląska, zaproponowano mi przejście na działalność gospodarczą, a następnie na zasiłek przedemerytalny (wystarczyło mieć ukończone 50 lat życia) i kontynuowanie pracy na czarno, na nazwisko pracowników administracyjnych z wyższej półki, mimo że „pachniało” to prokuraturą. Jeśli ktoś nie przyjął proponowanych warunków, był wyrzucany z pracy, a na rynku trójmiejskim nie miał szans na zatrudnienie w dziennikarstwie. Wiele osób godziło się więc na poniżenie. Czasem chodzono do prezesa czy naczelnego i skamlano, błagając o pozostawienie ich w zespole w zamian za całkowite posłuszeństwo.

Redaktor naczelny konkurencyjnego z „Dziennikiem” pisma dodał: – Kiedyś powiedziałem w oczy Krzysztofowi Krupie, który był w Polska Press wiodącą figurą przez lata – opowiadał mi wówczas, jakie to nowoczesne metody zatrudniania wprowadza, a my w „Głosie” jesteśmy spóźnieni: – Teraz to już się nie zatrudnia na umowę o pracę, tylko sami przedsiębiorcy tworzą „Dziennik Bałtycki”. Dlatego tych dobrych dziennikarzy się wypycha, pozbawia godności zawodowej. Nie da się zrobić dobrej gazety, opiniotwórczej, jeżeli dziennikarz nie jest ubezpieczony umową o pracę z pracodawcą. Od tego momentu zaczyna się degradacja zawodu dziennikarskiego.

Od Krupy poprzez Siembiedę, aż do czasów obecnych w „Dzienniku” panuje bida z nędzą, śmieciówki, wyzysk, mobbing, cały katalog negatywnych zjawisk współczesnego rynku pracy w Polsce – mówi kolejny dziennikarz.

Zlikwidowanie popołudniówki, czyli „Wieczoru Wybrzeża”, wiązało się ze zwolnieniem z pracy co najmniej kilkunastu dziennikarzy, a dotyczyło to również dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego”, gdyż dokonywano wówczas najróżniejszych roszad. Niektórzy tego nie wytrzymywali, załamywali się, popadali w alkoholizm, dostawali zawałów (dwie osoby miały problemy z sercem, po jedną nawet przyjechała do redakcji karetka), kolega dostał dziwnego napadu, chyba udaru – niedługo potem zmarł. U koleżanki uaktywniła się epilepsja. Jeden z kolegów pił alkohol, aby o wszystkim zapomnieć, a przy okazji palił papierosy. Spalił się żywcem. Inny kolega, ponoć powodem był zawód miłosny, ale miał też problemy w pracy, popełnił samobójstwo.

Jeden z kolegów zarabiał tak mało, że nie miał czym zapłacić za mieszkanie, często więc nocował w redakcji, a kiedy brakowało mu na jedzenie, próbował żebrać na ulicy. Nie chciał jednak zrezygnować z bycia dziennikarzem.

Nagminne stało się odbieranie dziennikarzom etatów i zmuszanie ich do samozatrudnienia. Około 20% dziennikarzy było zatrudnionych nie na umowach o pracę, ale jako jednoosobowe firmy prowadzące własną działalność gospodarczą. Na początku byli traktowani podobnie jak ci na umowach o pracę, udzielano im płatnych urlopów, rekompensowano składkę ubezpieczeniową, ale ponieważ odprowadzali najniższą z możliwych, wpłynęło to – po latach – na wysokość ich emerytur. Etaty były reglamentowane. Wielu dziennikarzy pracowało przez lata bez etatu, bez ubezpieczenia zdrowotnego, bez prawa do płatnego urlopu, wynagrodzenia były bardzo niskie, wyceny za materiały zmniejszane regularnie. Jeśli chodzi o kryteria dotyczące wykształcenia, to nie było żadnych. Zatrudniano osoby nie tylko bez wykształcenia dziennikarskiego, ale niemal prosto „z ulicy”. Np. na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego pracował człowiek bez wyższego wykształcenia, sekretarzem jednej z terenowych redakcji była osoba bez matury. Dziennikarzami byli ludzie po zawodówkach…

– Od początku XXI wieku widoczna była tendencja ograniczania zatrudnienia, podszyta przekonaniem ścisłego kierownictwa, że na każde miejsce pracy i współpracy czeka dziesięciu chętnych, co wprost mówiono – stwierdza jeden z dziennikarzy DB.

Fikcyjne wręczanie wymówienia i znajdowanie na to świadków, którym następnie odwdzięczano się intratnym stanowiskiem, traktowano jako normalność. Człowiek wylatywał z pracy, bo nie pasował do wyobraźni kolejnego naczelnego.

Pisanie pod dyktando

Jakieś dwa – trzy lata po sprzedaży „Dziennika” przez Francuzów Niemcom okazywało się, że nie o wszystkim można pisać. Odczuwalne były naciski na kierownictwo redakcji przez lokalnych włodarzy i polityków. Szantażowano rezygnacją z reklam, np. o przetargach przez lokalne magistraty. Wiele tekstów, po odejściu, a raczej wyrzuceniu dziennikarzy z dawnego zespołu „Tygodnika Gdańskiego”, łącznie z prezesami i redaktorami kierującymi gazetą, było ustawianych pod określone z góry tezy.

– Liczył się tylko pieniądz i aby przypadkiem nie zaszkodzić wyżej postawionym. To samo było z miejscowymi biznesmenami. Nie można było pisać o przekrętach, o układach mafijnych, bo narażało się na zniszczenie układu, który przynosił wymierne korzyści owym biznesmenom, ale i gazecie. Spore z tego profity (wyjazdy zagraniczne, specjalne szkolenia w luksusowych ośrodkach, wyjazdy z politykami po świecie) mieli ci dziennikarze, którzy pisali zgodnie z wolą ówcześnie panujących – czytamy w komentarzu do jednej z anonimowych ankiet wypełnionej na potrzeby tej publikacji.

– Trzeba było pisać tak, jak chciało kierownictwo, nawet o sprawach kultury – dodaje inny dziennikarz. – Teksty o niszowych, ale wartościowych wydarzeniach nie ukazywały się, natomiast promowane były imprezy masowe.

Ktoś inny napisał: – Zbyt wyraźne eksponowanie polskości czy tożsamości regionalnej było wyśmiewane, krytykowane. Wyjaśniano takiemu „naiwniakowi”, że w dobie globalizacji trudno jest skupiać się na własnym podwórku, że to zbyt zaściankowe, nienowoczesne, że jesteśmy Europejczykami, więc skupianie się na regionalności jest przestarzałe. Dotyczyło to również kuchni, uprawy kwiatków…. Przy tematach dotyczących II wojny światowej poprawnie było nie eksponować okrucieństw dokonywanych przez Niemców. Podobnie było z tematyką solidarnościową.

– Kierownictwo mojej gazety, a potem kierownictwo internetu nastawiały się na współpracę komercyjną, co powodowało np. w małych miejscowościach, że ważniejsze było pozyskanie ogłoszeń z urzędu miasta/gminy niż kontrola władz lokalnych – czytamy w kolejnym komentarzu do ankiety. W „Dzienniku Bałtyckim” stworzono system oceny szefów oddziałów oparty na wyniku finansowym, a nie tylko np. atrakcyjności oferty i sprzedaży gazet. W oddziałach – otrzymanie sprostowania traktowano jako błąd gazety bez względu na treść. W centrali redakcji DB nie było przyzwolenia na krytykę lubianych polityków albo dużych firm, które mogły być partnerami handlowymi. Efektem była papka informacyjna; zapowiedzi imprez i koncertów – tak, kontrola władzy – nie.

Podsumowując można stwierdzić, że dziennikarze nie byli w pełni samodzielni. Często dochodziło do ingerencji przełożonych w sprawie doboru tematów. Ci bystrzejsi, a raczej cwańsi, sami narzucali sobie autocenzurę. W gazecie nie mogło się ukazać nic, co było niewygodne dla władzy. Przedstawiciele PO byli nadreprezentowani, a o tych związanych z prawicą gazeta milczała.

Zniknęły z gazety ważne teksty publicystyczne, reportaże, dziennikarstwo dochodzeniowe. Natomiast coraz częściej odbywały się wśród „zaufanych” narady, analizy treści. Dodatkowym elementem był monitoring treści artykułów zamieszczanych w „Dzienniku” przez niektóre partie polityczne (SLD, PO), w celu wskazania niepożądanych przez te ugrupowania tematów.

Kuriozalne było powołanie nieformalnej rady programowej przy redakcji „Dziennika”, składającej się z wyselekcjonowanych lokalnych „vipów” według klucza lojalności i zbieżności z interesami biznesowymi oraz opcją polityczną kierownictwa wydawnictwa i jego właścicieli. Jak pisze jeden z respondentów: „Ta nieformalna rada spotykała się na organizowanych i finansowanych przez wydawnictwo »zakrapianych« obiadach. Pretekstem spotkań był wybór reklamy miesiąca, roku. Osoby z tej rady wchodziły w skład jury wybierającego »Człowieka Roku DB«”. Kilka razy owe rady odbywały się na ostatnim piętrze budynku redakcji, ale odkryli to dziennikarze, więc przeniesiono je do jednego z trójmiejskich lokali.

Wieczór poranny

Podobne przeobrażenia przechodziła popularna popołudniówka wydawana w Gdańsku przez spółkę „Prasa Wybrzeża”. Na redaktora naczelnego powołano wówczas Edmunda Szczesiaka, a jego zastępcą został Tadeusz Woźniak. Teoretycznie w „Wieczorze” obowiązywały te same zasady, co w „Dzienniku Bałtyckim”. Chociaż to „Wieczór” był pierwszą skomputeryzowaną gazetą w Trójmieście, jeszcze za czasów francuskich. Również to ta gazeta jako pierwsza przeszła na druk techniką offsetową.

– „Wieczór” był gazetą, która szła w stronę tzw. przeciętnego Kowalskiego – mówi Tomasz Hołdys. – Był gazetą z różnymi akcjami, całkiem fajnymi. Przypomnę wielką akcję „Wieczoru Wybrzeża” pt. „Wieczorynka”. To były konkursy miss piękności, które angażowały całe Pomorze. To było i atrakcyjne w sensie nagród, ale przede wszystkim ważne w sensie społecznym. Było eksploatowane przez gazetę codziennie. Codziennie były jakieś rozmowy z kandydatkami, wszystko się działo gdzieś lokalnie w miasteczkach, na wsiach. Był to wieloetapowy konkurs piękności, który społecznie miał spore znaczenie. Podobnych akcji było więcej.

Za francuskiego właściciela powstały interesujące działy, jak „Wieczór Seniora”, magazyn dla kobiet „Lustro”, magazyn kaszubski „Burczybas”, „Wieczór Intymny”, „Pif-paf”, „Wieczór z Rozrywką”. W 1991 r. nakład pisma zwiększył się z 45 tys. do 60 tys. egzemplarzy, a wydanie magazynowe ze 105 tys. do 140 tys. egzemplarzy. Od stycznia 1994 r. było ono rozprowadzane nie tylko w województwie gdańskim, ale i elbląskim oraz słupskim. Zasadnicza zmiana nastąpiła od września 1994 r., kiedy to „Wieczór Wybrzeża”, podobnie jak „Dziennik Bałtycki”, został przejęty przez niemieckiego właściciela.

– Wcześniej atmosfera w zespole „Wieczoru Wybrzeża” była bardzo dobra, relacje też były kapitalne – twierdzi Tadeusz Woźniak. – Niestety, nowy wydawca zrobił z nas tanią popołudniówkę, a my mieliśmy ambitne plany. Niemcy o rolę społeczną prasy dbali u siebie, a u nas zarabiali. Wszystko tak było ustawione. Choćby to wspólne biuro ogłoszeń, te wspólne reklamy… To najpierw było na zasadzie, że my mieliśmy jakichś reklamodawców i „Dziennik Bałtycki” też miał. Potem zrodziła się inicjatywa, że będą wspólne reklamy – lansowano tę formułę, stosując promocyjne ceny. Nowemu wydawcy chodziło o to, żeby przejąć rynek reklam „Wieczoru”.

A potem? A potem może te gazetę zamkniemy…

Mimo, że „Wieczór” miał charakter popołudniowy, po kilku latach zaczął ukazywać się… rano. Od początku 2000 r. znanego i szanowanego redaktora naczelnego, Edmunda Szczesiaka, zastąpił Jarosław Gojtowski. Rok później pałeczkę przejął Romuald Orzeł. W końcu, w grudniu 2001 połączono obie redakcje – „Dziennika Bałtyckiego” i „Wieczoru Wybrzeża”. Do końca 2002 r. „Wieczór” ukazywał się łącznie z „Dziennikiem Bałtyckim” jako swego rodzaju suplement; następnie został zlikwidowany.

Szokująca transakcja

Niespodziewana informacja z początku 2021 r. o sprzedaży PKN Orlen gazet i portali przez Polska Press była dla niektórych szokiem. Przecież nie sprzedaje się kury znoszącej złote jaja… Przecież oddanie aktywów medialnych we władanie prawicy to monopolizacja rynku medialnego… Przecież straci na tym środowisko dziennikarskie… Te histerie wspomagali politycy opozycji (raportując sprawę nawet do europarlamentu). Wspierały ich konkurencyjne i wypasione na braku realnego pluralizmu media mainstreamu. Głos zabrały też niezmiennie „życzliwe” dla obecnej Polski publikatory niemieckie, przeprowadzając atak na Orlen, że ośmielił się skorzystać z proponowanej oferty… Z akcją blokującą skuteczność transakcji wystartował, jak zwykle niezawodnie obiektywny, Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar.

Ale po pierwsze, kura była coraz mniej warta – skoro przez cztery lata sprzedający nie mogli znaleźć kupca. Po drugie, ten zakup jednym ruchem rozbija właśnie aż dwa monopole – obcego kapitału oraz środowisk lewicowo-liberalnych, które nadal zdecydowanie przeważają w mediach. Po trzecie wreszcie, sytuacja dziennikarzy, w tym swoboda wykonywania tego zawodu (to prawda, wszędzie coraz mniejsza), w świetle danych przedstawionych w powyższym opracowaniu, może być już tylko lepsza.

***

Redaktorzy naczelni „Dziennika Bałtyckiego” w latach 1991–2021

Tadeusz Bolduan (1990–1991) – w ramach Spółdzielni Dziennikarskiej „Dziennika Bałtyckiego”,

Jan Jakubowski (1991–1996) – pierwszy redaktor naczelny po przejęciu „DB” przez spółkę „Przekaz” i francuskiego partnera,

Andrzej Liberadzki (1996–1997),

Krzysztof Krupa (1997–2000),

Janusz Wikowski (2000–2002),

Maciej Siembieda (2002–2005),

Tomasz Arabski (2005–2006),

Maciej Wośko (2006–2010),

Grzegorz Popławski (2010–2012),

Mariusz Szmidka (od 2012 r.).

Redaktorzy naczelni „Wieczoru Wybrzeża” w latach 1991–2002

Edmund Szczesiak (1991–1999),

Jarosław Gojtowski (2000–2001),

Romuald Orzeł (2001).

Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” znajduje się na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marii Giedz pt. „30 lat, i starczy. Polska Press na Pomorzu” na s. 6–7 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nagrody w konkursie Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane! / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 85/2021

Wśród nagrodzonych jest troje stałych publicystów „Wielkopolskiego Kuriera WNET”. Jan Martini otrzymał Nagrodę Główną, a Henrykowi Krzyżanowskiemu i Małgorzacie Szewczyk przyznano wyróżnienia.

Jolanta Hajdasz

We wtorek 8 czerwca 2021 r. w historycznej Sali Czerwonej Pałacu Działyńskich w Poznaniu odbyło uroczyste wręczenie nagród w tegorocznym Konkursie Dziennikarskim Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego laureatami są w tym roku red. Jan Martini z „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, Łukasz Kaźmierczak z Radia Poznań, Marcin Wróblewski i Krystian Kaliszak z TVP3 Poznań oraz Wojciech Czeski z „Gazety Mosińsko-Puszczykowskiej”.

Po raz pierwszy w tym roku przyznano także nagrody honorowe za wybitne osiągnięcia w pracy dziennikarskiej – Laur Wielkopolskiego Oddziału SDP. Otrzymała go red. Barbara Miczko-Malcher z Radia Poznań, która obchodzi w tym roku jubileusz 50-lecia pracy zawodowej, oraz red. Sławomir Kmiecik, były dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego”, autor książek Przemysł pogardy t. 1 i t.2.

Dr. Jolanta Hajdasz wręcza Laur dziennikarski red. Barbarze Miczko-Malcher | Fot. R. Woźniak

„Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych, każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania” – w ten sposób Zarząd Wielkopolskiego Oddziału SDP uzasadnił przyznanie Nagrody Laur WO SDP 2021 red. Barbarze Miczko-Malcher, reportażystce Radia Poznań, która w tym roku obchodzi jubileusz 50-lecia pracy zawodowej w Polskim Radiu i która do dziś prowadzi własną audycję poświęconą kulturze i historii.

 

Red. Sławomir Kmiecik, uhonorowany Laurem Dziennikarskim | Fot. R. Woźniak

Drugi Laur WO SDP przypadł byłemu dziennikarzowi „Głosu Wielkopolskiego”, red. Sławomirowi Kmiecikowi: „Za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II, bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP »przemysłu pogardy« wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej” – czytamy w uzasadnieniu nagrody, która od tego roku ma być przyznawana corocznie.

W sumie przyznano 5 nagród w 4 głównych kategoriach (Nagroda Gówna, Nagroda Virtuti Civili, Nagroda im. Wojciecha Dolaty i Nagroda dla Młodych Dziennikarzy) oraz 6 wyróżnień.

Jury obradowało w składzie: dr Jolanta Hajdasz, przewodnicząca Jury, prezes Zarządu WO SDP, prof. dr hab. Wiesław Ratajczak, dr Wiesław Kot, red. Roman Wawrzyniak i red. Aleksandra Tabaczyńska. Sekretarzem Jury był red. Tadeusz Owczarzak-Gran. Nagrodę Główną w tym roku odebrał red. Jan Martini.

„Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również o tych którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca 56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku” – w ten sposób prof. dr hab. Wiesław Ratajczak w imieniu Jury uzasadnił przyznanie Nagrody Głównej WO SDP red. Janowi Martiniemu, publicyście „Wielkopolskiego Kuriera WNET”.

Z kolei red. Wiesław Kot uzasadnił przyznanie Nagrody Virtuti Civili red. Marcinowi Wróblewskiemu z TVP3 Poznań za m.in. reportaż 300 zł na głos, w którym Autor ujawnił, iż w jednej z wielkopolskich firm właściciel płacił za oddanie głosu na Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich.

„Byliśmy pod wrażeniem dociekliwości autora, który dotarł do firmy, gdzie odnotowano przykład politycznej korupcji. W zamian za głosowanie na polityka, któremu hołdował szef firmy, ten obiecywał pracownikom gratyfikację pieniężną. Autor reportażu powściągał głos oburzenia i całkiem słusznie, bowiem same fakty wydawały się dostatecznie krzyczące”.

Red. Henryk Krzyżanowski odbiera wyróżnienie w Konkursie WO SDP | Fot. R. Woźniak

Nagrodę im. Wojciecha Dolaty odebrał red. Łukasz Kaźmierczak, a Nagrodę dla Młodych Dziennikarzy – red. Krystian Kaliszak i red. Wojciech Czeski. Wyróżnienia otrzymali Małgorzata Szewczyk, Elżbieta Rzepczyk, Barbara Kęcińska-Lempka, Bartłomiej Grysa i Henryk Krzyżanowski. Wyróżnienie honorowe otrzymał red. Arkadiusz Małyszka, red. nacz. „Zeszytów Historycznych Wielkopolskiej Solidarności”.

Laureaci konkursu odebrali dyplomy pamiątkowe, nagrody książkowe oraz pieniężne w wysokości 500 zł każda ufundowane przez WO SDOP. Wyróżnieni odebrali dyplomy i nagrody książkowe. W części artystycznej zebrani wysłuchali kompozycji Claude’a Debussy’ego Petite suite w wykonaniu Jakuba Czerskiego (fortepian), Karoliny Karczewskiej (flet) i Anny Marii Tabaczyńskiej (flet).

Wydarzenie było objęte patronatem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP z okazji jubileuszu 25-lecia jego istnienia.

NAGRODA GŁÓWNA WIELKOPOLSKIEGO ODDZIAŁU SDP 2021 DLA JANA MARTINIEGO

Publicystyka Jana Martiniego wyróżnia się wyrazistością tez i powagą podejmowanych spraw. Jest artystą pianistą i kompozytorem, podkreślającym fundamentalną rolę kultury w życiu publicznym. W naturalny sposób przechodzi od spraw natury gospodarczej, politycznej, socjalnej do muzyki, teatru, filmu, literatury, by przekonać czytelnika, że nie są to pobocza i dodatki, ale sam rdzeń. Przybiera postawę nie tylko wolnego w swych sądach i gustach artysty, ale także kogoś doskonale rozumiejącego mechanizmy pracy instytucji i społeczną rywalizację o prestiż. Współczesne problemy i spory widzi w perspektywie długotrwałych procesów, co pozwala mu dostrzec aktualne następstwa wyborów – także własnych – sprzed lat. Jan Martini pamięta i przypomina również tych, którzy niezauważenie odchodzą. Jeden z nagrodzonych artykułów poświęcił Janowi Grabusowi: ostatni walczący z bronią w ręku powstaniec Czerwca ’56 odszedł z tego świata w ubiegłym roku.

Podkreślić trzeba, że Jan Martini jest nie tylko wnikliwym komentatorem polskiej historii, ale także jej ważnym i odważnym aktorem. Od początku związał swą publiczną aktywność z Solidarnością. 1 maja 1982 r. został aresztowany, a w czerwcu skazany na trzy lata więzienia jako redaktor i kolporter podziemnych pism.

Urodzony we Lwowie, niesie – by użyć słów poety stamtąd – „miasto w sobie”, wyprostowany i wierny, kochający kulturę i Polskę, w pisaniu swoim tą miłością się dzielący.

LAUR DZIENNIKARSKI Dla Redaktor Barbary Miczko-Malcher w 50. roku pracy dziennikarza-radiowca

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za unikatowe reportaże dokumentalne dotyczące najnowszej historii Polski, m.in. Poznańskiego Czerwca’56, Powstania Wielkopolskiego, losów więźniów politycznych z Wronek, więźniów Katynia i obozu dla polskich dzieci w Łodzi oraz za setki audycji radiowych o historii Poznania, Wielkopolski i Polski, za setki audycji radiowych o książkach, teatrze, poezji i sztukach plastycznych. Każda z nich pokazuje świat z perspektywy bohatera, który zawsze jest kimś wyjątkowym, niebanalnym, wartym poznania i zapamiętania.

LAUR DZIENNIKARSKI dla Redaktora Sławomira Kmiecika

za wybitne osiągnięcia w pracy zawodowej, szczególnie za publikacje książkowe Przemysł pogardy i Przemysł pogardy II – bezkompromisowe i odważne studium potwierdzające istnienie w III RP „przemysłu pogardy” wobec Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, ukazujące dowody ich zorganizowanego znieważania i wyszydzania przez media i przeciwników politycznych przed i po Katastrofie Smoleńskiej. Jego określenie ‘przemysł pogardy’ weszło na trwałe do polskiej polityki;

za konsekwencję w dążeniu do ujawniania mechanizmu zorganizowanego niszczenia wizerunku polityka przez media poprzez książki Lech Kaczyński: bitwa o pamięć oraz Cel: Andrzej Duda. Przemysł pogardy kontra prezydent zmiany;

za unikatowe zbiory satyry politycznej publikowane w antologiach: Wolne żarty! Humor i polityka, czyli rzecz o polskim dowcipie politycznym; Chichot (z) polityka oraz Niezłe szopki. Polska polityka na wesoło 1999–2009.

Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” oraz wyniki Konkursu Wielkopolskiego Oddziału SDP dla dziennikarzy znajdują się na s. 1 i 3 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Nagrody Wielkopolskiego Oddziału SDP rozdane!” na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Warto zauważać pomysły, które mogą przynieść szkodę zamiast pożytku/ Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 85/2021

Pani profesor z Rady Medycznej chciałaby wprowadzić odpłatność za leczenie covid-19 dla osób, które się nie zaszczepiły, co jest ideą nie do zaakceptowania. Na ten temat z pewnością warto rozmawiać.

Jolanta Hajdasz

W połowie czerwca w Domu Dziennikarza w Warszawie, czyli w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, odbyła się pierwsza konferencja prasowa przedstawicieli władz nowo zarejestrowanego Polskiego Stowarzyszenia Niezależnych Lekarzy i Naukowców. Jego członkowie przedstawili swoje opinie dotyczące pandemii, szczepień i różnych medycznych aspektów radzenia sobie z koronawirusem, które są inne niż te oficjalnie obowiązujące i przedstawiane przez Ministerstwo Zdrowia.

Wśród osób przysłuchujących się konferencji był red. Jan Pospieszalski, którego programu „Warto rozmawiać” nadal nie znajdziemy na antenach Telewizji Polskiej. Program – przypomnę – zawieszono w kwietniu po tym, gdy Komisja Etyki w TVP oceniła odcinek „Warto rozmawiać” o walce rządu z pandemią jako naruszający zasady etyki dziennikarskiej. Dziennikarz nadal nie wie, kiedy i czy w ogóle jego program wróci na antenę, ale swoją obecnością z kamerą chciał podkreślić wagę poruszanych podczas konferencji problemów. O tych sprawach z pewnością warto rozmawiać, a na pewno przynajmniej wysłuchać tych opinii, dlatego pozwolę je sobie przytoczyć.

Generalnie wszyscy wypowiadający się na konferencji lekarze zarzucili rządzącym obranie niewłaściwej strategii medycznego działania w czasie pandemii, bo zamiast leczyć chorobę we wczesnym stadium powszechnie dostępnymi lekami, zamykano przychodnie zdrowia i szpitale, a chorych przetrzymywano w domach tak długo, aż jedynym wyjściem było wywiezienie pacjenta na sygnale do szpitala i podpięcie pod respirator.

W efekcie dla wielu osób kończyło się to cięższym przebiegiem choroby, a nawet śmiercią. Lekarze na swojej konferencji przestrzegali także przed próbą przeprowadzenia masowego szczepienia dzieci, bo to nie ma żadnych medycznych podstaw, a ze względu na nieznane długoterminowe skutki działania preparatów, które służą do szczepień, jest to bardzo ryzykowne. Powtórzę: zdaniem niezależnych lekarzy nie powinno się szczepić dzieci preparatami przeciwko koronawirusowi.

Brzmi to jak głos rozsądku w covidowym świecie, w którym coraz częściej coraz większe grupy osób akceptują kontrowersyjne rozwiązania, byle tylko udało się wrócić do tzw. normalnego życia, czyli zwyczajów i zachowań, do których przywykliśmy przed pandemią.

Bez względu na naszą osobistą ocenę proponowanych i pojawiających się w przestrzeni publicznej rozwiązań powinniśmy być wobec przynajmniej niektórych z nich bardziej ostrożni i wstrzemięźliwi, niż jesteśmy. Jednym z takich kontrowersyjnych pomysłów jest np. tzw. paszport covidowy, który będzie obowiązywał w Unii Europejskiej już od 1 lipca.

To jest ograniczenie naszej wolności i prawa do prywatności oraz prosty sposób na trwały podział społeczeństwa na lepszych, czyli zaszczepionych, i tych gorszych, którzy nie mogli lub nie chcieli poddać się szczepieniom.

Zgoda na ten podział prowadzić może do jeszcze głębszych i naprawdę trwałych podziałów między tylko teoretycznie równymi obywatelami naszego kraju. Bo np. pojawił się pomysł pani profesor z Rady Medycznej, która chciałaby wprowadzić odpłatność za leczenie Covid-19 dla osób, które się nie zaszczepiły, co jest ideą nie do zaakceptowania. Na dyskusję na ten temat nigdy nie jest za późno, bo raz rozpędzoną machinę propagandową bardzo trudno będzie zatrzymać, a więc warto zauważać i wskazywać wszystkie pomysły, które mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. O nich nie tylko warto, ale i trzeba rozmawiać.

Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł wstępny Jolanty Hajdasz, Redaktor Naczelnej „Wielkopolskiego Kuriera WNET”, na s. 1 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dlaczego w Polsce nie miałoby być ani jednej prorządowej gazety? / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 84/2021

Trzymam kciuki za obecny rząd, sądzę, że na sytuację w kraju wpływają wywiady państw wrogich i zaprzyjaźnionych, oglądam TVP Info, podczytuję „Gazetę Polską” i jestem notorycznym heteroseksualistą.

Jan Martini

Kupuję u Obajtka

Trzymam kciuki za obecny rząd, mam spore zaufanie do Kaczyńskiego, wierzę w skuteczność szczepionek i konieczność przystąpienia do Funduszu Odbudowy, sądzę, że na sytuację w kraju wpływają wywiady państw wrogich i zaprzyjaźnionych, oglądam TVP Info, ukradkiem podczytuję „Gazetę Polską” i jestem notorycznym heteroseksualistą.

Jest to zestaw poglądów niepoprawnych politycznie, z którymi lepiej się nie afiszować w dobrym towarzystwie i to zarówno prawicowo-konserwatywnym, jak i lewicowo-postępowym. Jednak poglądy te nie są pozbawione racjonalnych podstaw, co spróbuję uzasadnić.

Podczas urządzania Europy po okresie napoleońskim na kongresie wiedeńskim (1815) najtrudniejszą częścią rokowań była „kwestia polska”. Nie inaczej było w Wersalu i Jałcie. Można przypuszczać, że także na konferencji w Reykjaviku w 1986 r. mogło być podobnie. Oficjalnie prezydent Reagan z sekretarzem Gorbaczowem prowadzili rokowania rozbrojeniowe, ale konferencja miała też swoją część tajną, o której niewiele wiadomo, ale trudno sobie wyobrazić, by nie omawiano tam spraw związanych z Polską. Jedno jest pewne – nie było żadnego powodu, aby po „upadku komunizmu” ofiarować nam niepodległość za friko. Natomiast były powody do utworzenia z Polski strefy buforowej o skromnym zakresie podmiotowości, którego to statusu musiałyby doglądać wspólnie wszystkie zainteresowane strony (a było ich co najmniej trzy).

Wiadomo, że główny architekt „odprężenia”, Henry Kissinger, uważał, że to zjednoczone Niemcy powinny zagospodarować tę część Europy, którą formalnie opuścili Rosjanie, zostawiając jednak swoje „zasoby kadrowe”.

Wygląda na to, że Amerykanie reprezentację swoich interesów z przyczyn praktycznych powierzyli w znacznym stopniu lokalnym mniejszościom żydowskim, do których mieli sympatię i zaufanie.

Myślę, że ustalenia lat 1985–1987 zostały zakomunikowane nam w formie rokowań „okrągłego stołu”. To jest tylko moja prywatna teoria spiskowa, ale sądzę, że w tajnych rokowaniach mogły zostać ustalone takie szczegóły jak status rosyjskich baz wojskowych w Polsce (proponowano „eksterytorialne centra współpracy gospodarczej polsko-rosyjskiej”), gwarancje „braku represji” dla komunistów i związane z tym utrzymanie ciągłości kadrowej w sądownictwie, „przewerbowanie na stronę amerykańską” SB (po kosmetycznej weryfikacji i zmianie nazwy), pozostawienie bez zmian WSI – filii sowieckiego GRU – służby, która tylko w Polsce i Rumunii nadzorowała proces „budowy demokracji” („pierestrojkę” w innych krajach prowadziły służby cywilne).

Jednak najbardziej degradującym państwo działaniem była likwidacja znacznej części przemysłu i wielka redukcja sił zbrojnych. Projektanci przemian ustrojowych w Polsce zdawali sobie sprawę, że Polacy nigdy nie zaakceptują statusu „strefy buforowej” ani jakiegoś „zarządu powierniczego”, który proponował George Soros, dlatego ważna była propagandowa otoczka „transformacji ustrojowej”. Najpierw jedna blondynka oznajmiła, że „skończył się komunizm”, następnie zdolni publicyści skutecznie wmówili nam, że teraz jest „wolna Polska”. Te słowa były odmieniane przez wszystkie przypadki jako opis sytuacji po 1989 r., co starszym z nas przypominało znaną z PRL u „Polskę wyzwoloną”. Wielu z nas, zbyt dosłownie traktując tę „wolność”, dziwiło się, dlaczego rząd nie wyrzuci bezczelnego ambasadora, dlaczego ulegamy naciskom itp. Problem w tym, że oni na nas mają „lewarowanie” (kij), a my na nich nie.

Dr Jerzy Targalski pisał: „Uleganie naciskom wynika z wielu czynników – ze słabości własnego państwa, jego powiązań gospodarczych i sojuszniczych, szukania przez znaczą część obywateli poparcia przeciwko własnemu rządowi we wrogich państwach, degeneracji własnej klasy politycznej – a nie tylko z jakości rządzących”.

Poza Targalskim, który przeanalizował przebieg „pierestrojki” w krajach bloku komunistycznego, historycy wielkim łukiem omijają przemiany 1989 r., obawiając się, że przypadkowe odkrycie może narazić na szwank ich karierę akademicką. Ludziom interesującym się polityką pozostaje intuicja i kojarzenie coraz liczniej pojawiających się faktów. Jarosław Kaczyński jako „insider” w procesie przemian zna tych faktów znacznie więcej niż my, ale i on nie zna tajemnic ustaleń międzynarodowych. Na tle innych polityków wyróżnia się trafnością diagnozy i zdolnością do skutecznego działania. Wiedzą o tym wrogowie Polski, bo tylko jego próbowano fizycznie wyeliminować.

Po doświadczeniu z Wałęsą mamy ograniczone zaufanie do przywódców politycznych. Jednak są twarde dowody, że Kaczyński jest politykiem samodzielnym, a nie narzędziem w ręku sił zewnętrznych. Pisałem już na łamach „Kuriera WNET”, że tylko partia Porozumienie Centrum Kaczyńskiego NIE była kontrolowana przez służby w trakcie „budowania sceny politycznej” III RP. Ryszard Opara – człowiek kojarzony z „wojskówką”, a więc dobrze zorientowany, powiedział mi osobiście, że „PiS to dziady” (w przeciwieństwie do innych partii mających do dyspozycji ogromne kapitały). Najlepszym dowodem jednak, że PiS nie jest partyjną ekspozyturą wrogów Polski, jest huraganowy atak mediów krajowych i zagranicznych. Trwa on od początku istnienia partii Kaczyńskiego do dziś.

Otwarte zakwestionowanie przez Kaczyńskiego ustaleń okragłostołowych mogłoby zrujnować dzieło życia Henry’ego Kissingera i Zbigniewa Brzezińskiego, którzy od dziesięcioleci pracowali nad neutralizacją i „ucywilizowaniem” Rosji. Istniała obawa, że Polska pod rządami „nacjonalistów” zaburzy z trudem uzyskany ład europejski i stanie się zarzewiem nowej zimnej wojny. Dlatego Brzeziński do samej śmierci pienił się z wściekłości na PiS i Kaczyńskiego, a także domagał się, aby zaprzestać drążenia „sprawy smoleńskiej” (naciski amerykańskie widać i dziś choćby w kłopotach Ewy Stankiewicz z publikacją swojego filmu).

„Wolna Polska” w założeniu architektów „ładu pojałtańskiego” miała być kontrolowana przez konsorcjum wywiadów pilnujących swoich interesów w ramach wzajemnego porozumienia. Każda z „zainteresowanych stron” starała się nadzorować życie polityczne i gospodarcze kraju poprzez swoje „zasoby” – media, partie, organizacje „pożytku publicznego” czy polityków.

Pojawienie się znaczącej siły politycznej starającej się o poszerzenie podmiotowości Polski spowodowało zaniepokojenie i zmobilizowało do działania „aliantów”. Po wygraniu przez PiS wyborów w 2005 r. wydawało się oczywistością, że powstanie koalicja 2 partii o rodowodzie solidarnościowym – POPIS. Niestety ludzie dysponujący Donaldem Tuskiem wysunęli zaporowe warunki – zażądano, by wszystkie kluczowe resorty powierzono politykom PO, gdyż „PiS nie zna się na gospodarce”. Także partia będąca odwiecznym koalicjantem praktycznie wszystkich rządów od 1947 r. (wtedy jako ZSL) nie zniżyła się do koalicji z „nacjonalistami”. Rozpoczęła się budowa „kordonu sanitarnego” wokół partii Kaczyńskiego, mówiono, że PiS „nie ma zdolności koalicyjnych”. Gdy rozwiązanie „kwestii polskiej” wziął w swoje ręce Wł. Putin, nastąpił „złoty wiek” przyjaźni Polski z całą „wspólnotą międzynarodową”, a zwłaszcza z sąsiadami (i krajami bardziej odległymi) – czas niepodzielnej władzy koalicji PO/PSL.

Media światowe zachwycały się polskimi mężami stanu – Tuskiem i Komorowskim, zwłaszcza że zobowiązali się oni do spłaty roszczeń Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Jak ujawnił WikiLeaks, w tym celu nasi przywódcy zamierzali sprzedać polskie lasy.

Jednak władza w Polsce zmieniła się, a Jarosław Kaczyński oświadczył „tym, co myślą, że coś im się od Polski należy za II wojnę światową”, że dopóki on ma wpływ na sytuację, Polska nie będzie nic płacić. Sprawa z pewnością powróci, bo Żydzi mający długą, 4 tys. lat liczącą historię, mogą poczekać na korzystną konstelację władzy w Polsce (jak w Serbii, która zgodziła się płacić „po dobroci”). Aby nie czekać jednak zbyt długo, środowiska żydowskie popychają koło historii za pomocą swoich możliwości „lewarowania” międzynarodowego i oddziaływania na opinię publiczną w Polsce przez nieprzejednaną krytykę rządów PiS.

Mniejszość żydowska w przedwojennej Polsce, choć licząca ponad 3 mln i mająca swoje Żydowskie Koło Poselskie, miała mały wpływ na politykę państwa. Sytuacja diametralnie zmieniła się po II wojnie światowej, gdy znacznie mniejsza ilość ocalałych Żydów uzyskała wielkie znaczenie w pokonanym kraju. W powojennej Polsce Rosjanie, wprowadzając komunizm, wykorzystywali innowacyjne talenty polskich Żydów. Kilkadziesiąt lat później tę samą zdolność wykorzystali Amerykanie, „implementując” kapitalizm…

George Soros w książce Uderwriting Democracy opisał swój wkład w budowę kapitalizmu w Polsce. Poprosił gen. Kiszczaka o znalezienie człowieka, który mógłby być twardym egzekutorem gotowego planu. Generał skontaktował go z Bronisławem Geremkiem, który znał takiego człowieka o nazwisku Balcerowicz.

Dr Leszek Balcerowicz, będąc niegdyś wykładowcą Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR, właśnie przestał być komunistą i był do wzięcia. Dziś jako autor „Planu Balcerowicza” z piedestału swojego autorytetu wzywa polskich współobywateli, by „nie kupować u Obajtka”.

Czy trzeba patrzeć władzy na ręce? Można spotkać zacnych ludzi, wyborców PiS, którzy deklarują, że nie czytają „Gazety Polskiej”, bo to „prorządowa propaganda, a prasa powinna patrzeć władzy na ręce”. Dlaczego w Polsce nie ma być ani jednej prorządowej gazety, skoro np. w Niemczech praktycznie wszystkie są prorządowe?

Jako ludzie o poglądach konserwatywnych jesteśmy w tym szczęśliwym położeniu, że nie musimy patrzeć władzy na ręce, bo robią to bardzo wnikliwie inni – posłowie Joński i Szczerba, autorytety moralne, artyści, profesorowie, publicyści, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, ONZ, Unia Europejska i wiele, wiele innych. Naprawdę nie ma konieczności, by do tego znakomitego grona dołączyła „Gazeta Polska”. Powinno się mieć wielkie uznanie dla tej gazety i red. naczelnego Tomasza Sakiewicza, bo po Smoleńsku tylko ta redakcja wyraziła wątpliwości co do oficjalnej wersji wydarzenia.

W obecnych czasach w każdej katastrofie lotniczej w pierwszej kolejności jako przyczynę rozpatruje się terroryzm, lecz u nas natychmiast wykluczono zamach czy niesprawność techniczną samolotu.

Osobiście słyszałem, jak bodaj 3 dni po wydarzeniu minister Sikorski w telewizji CNN poinformował świat, że przyczyną był „błąd pilota podczas próby lądowania w trudnych warunkach atmosferycznych”. Taką wersję powieliły wszystkie media w Polsce (bez „Gazety Polskiej” i „Naszego Dziennika”), co świadczy o rozmiarach agenturalnego opanowania rynku medialnego.

Redaktor Sakiewicz zainicjował tworzenie Klubów Gazety Polskiej działających bez żadnych dotacji, lokali czy grantów od Sorosa, a ostatnio rzucił wyzwanie Facebookowi, tworząc Albiclę. Kluby to autentyczny ruch obywatelski zrzeszający ludzi zatroskanych losem kraju i gotowych do bezinteresownego działania dla jego dobra. To klubowicze – emerytowani pedagodzy – pomagali przy maturach w czasie, gdy nauczyciele („wojsko Broniarza”) byli łaskawi strajkować. Ostatnio ludzie z klubów związani ze służbą zdrowia służą jako wolontariusze przy szczepieniach. Jakoś nie widać obficie dotowanych aktywistów „tęczowych” w takiej roli.

Osobiście czuję powinowactwo z red. Sakiewiczem, bo i jego i mój dziadek byli nagrodzeni medalem Orląt za obronę Lwowa w 1918 r. Również nie ma potrzeby, by TVP patrzyła władzy na ręce; niech pozostanie głównym (i praktycznie jedynym) kanałem komunikacji rządu ze społeczeństwem.

Że telewizja publiczna robi dobrą robotę, świadczą wyniki wyborów, a także wciąż ponawiane żądania opozycji, by zlikwidować TVP Info (a przynajmniej „ściągcie Rachonia” jak domagał się jeden z polityków).

Poparcie ze strony tych nielicznych mediów, które nie są w dyspozycji środowisk opozycyjnych, jest bardzo istotne. W skład rządu wchodzi grupa ludzi mniej lub bardziej zdolnych, mniej lub bardziej kompetentnych, mniej lub bardziej zaangażowanych ideowo, zarabiających raczej przeciętnie. Pracują oni w skrajnie trudnych warunkach pod bezustannym furiackim atakiem sfanatyzowanej totalnej opozycji, wrogich mediów i gremiów zagranicznych. Takiej presji z pewnością nie ma żaden inny rząd w UE. Równocześnie oczekiwania wobec rządu są ogromne. Ze strony wyborców Zjednoczonej Prawicy często słychać „rządzą już 6 lat i nie zrobili nic”, a agentura podrzuca teksty typu „PiS PO jedno zło”.

Osiągnięcia gospodarcze Zjednoczonej Prawicy są bezsporne, choć słyszy się, że to efekt nadzwyczaj korzystnej koniunktury światowej. To mit. Najlepsza koniunktura przypadała na rządy PO/PSL; według danych IMF WEO w latach 2010–2014 światowa gospodarka rosła najszybciej (średni wzrost światowego GDP w latach 2010–2014 to 4,06 wobec 3,46 w latach 2015–2019). Dlaczego inne kraje nie notowały takich wyników mimo tych samych warunków zewnętrznych? A może mieliśmy (i mamy) dobry rząd?

Rację mają politycy opozycji uważający, że Fundusz Odbudowy może zadziałać jak fundusz wyborczy Zjednoczonej Prawicy, ale chyba muszą się z tym pogodzić. Raczej nikt nie uwierzy w karkołomne kalkulacje, że pieniądze będą „zamrożone” do czasu, aż w Polsce władzę obejmą „właściwi” ludzie.

Trzaskowski skarżył się, że jego ciężka praca została zniweczona przez Lewicę. Jest on znany z pracowitości; oczywiście nie w Warszawie na odcinku śmieci czy ścieków, ale knując w Brukseli. Niestety ma on wielu wpływowych kolegów od Sorosa i już niejednokrotnie odczuwaliśmy skutki jego „pracowitości”. Obawy Solidarnej Polski, że FO spowoduje ograniczenie suwerenności (przez pogłębienie integracji europejskiej), mogą być zasadne. Ale w obecnych warunkach politycznych nie ma możliwości jego odrzucenia. Poza tym jest on po prostu korzystny – umożliwia ogromny impuls rozwojowy, co przełoży się na poszerzenie podmiotowości kraju. Uciążliwości członkostwa w Unii Europejskiej dotyczą nie tylko nas, choć w nas uderzają najmocniej (histeria z „praworządnością”, dekarbonizacja).

Słaba to pociecha, ale inni też mają kłopoty – np. zalew imigrantów, limity połowowe. Były premier Włoch M. Salvini jest ciągany po sądach za to, że starał się nie wpuścić nielegalnych imigrantów. Oskarżony jest o „kidnaping” (uprowadzenie), bo w myśl konwencji trzeba ratować rozbitków na morzu…

Ale korzyści z przynależności do Unii przeważają. Przynajmniej na razie. Trudno sobie wyobrazić, że politycy PO sami sobie wymyślili kuriozalny pomysł z blokowaniem FO. Czyżby Borys Budka, wbrew opiniom elektoratu Platformy, ryzykował działania na szkodę własnej partii? Donald Tusk w całej swojej działalności nie był ani przez 5 minut politykiem samodzielnym, co sam przyznał, mówiąc o „macherach z zaplecza”, którzy „przestawiają wajchy”. A więc to może Niemcy polecili przez niego swoim polskim wyrobnikom taką akcję, aby pozbyć się niechcianego FO i zwalić winę na „antyeuropejski reżim PiS”?

Musimy brać pod uwagę istnienie także „niemieckich onuc” obok dobrze już znanych „ruskich onuc”. To miło, że Rosja nie umieściła nas na liście państw wrogich, jednak wojna informacyjna, jaką toczy ona z Zachodem, jest wymierzona głównie w USA i Polskę. Podlegamy stałym atakom, których celem jest podważenie zaufania do rządu i wywołanie podziałów. Rosjanie koncentrują swoje działania na wyborcach prawicy i co gorsza, osiągają założone cele. Istnieje szereg portali propagujących wiadomości typu „amerykański naukowiec powiedział” lub „w Davos ustalili”.

Podczas gdy postkomuniści i liberałowie szczepią się na potęgę, „antyszczepionkowcy” wywodzą się głównie z wyborców konserwatywnych; mogą się więc spełnić nadzieje pewnego dyżurnego profesora „Gazety Wyborczej”, że covid zdziesiątkuje wyborców PiS, a opozycja wygra głosami młodych. Dziś nawet najbardziej natchnieni politycy Konfederacji nie kwestionują już istnienia pandemii, a skuteczność szczepionek jest widoczna gołym okiem. Dobrze poinformowani Izraelczycy wiedzieli, że warto się szczepić, a szczepienia wcale nie ograniczają płodności (gdyby tak było, naprzód zaszczepiliby Palestyńczyków).

Prześladowanie gejów w Polsce?

Z inicjatywy ambasadora Danii 48 akredytowanych w Polsce ambasadorów pochyliło się z troską nad smutnym losem polskich gejów, napominając rząd polski, że prześladowanie osób LGBT jest niestosowne.

Można by powiedzieć, że jest to wydarzenie bezprecedensowe w dziejach dyplomacji, ale to już drugi wybryk tego rodzaju w stosunku do rządu polskiego. Świadczy to o słabości polskiego państwa, które widocznie nie zareagowało na podobną reprymendę zeszłoroczną z inicjatywy Belgii. Ta bezczelna interwencja w wewnętrzne sprawy kraju, sprzeczna ze statusem służby dyplomatycznej, na pierwszy rzut oka ma jeden cel – chodzi oczywiście o wywieranie presji na rząd, by dołączył do „cywilizowanego świata”, uznając małżeństwa homoseksualne.

Jednak incydenty tego rodzaju mają wiele celów – jest to po prostu fragment wojny hybrydowej toczonej przeciw Polsce od 2015 r. Akcja ma przekonać adresatów międzynarodowych i krajowych, że Polska jest enklawą zacofania rządzoną przez nacjonalistów bliskich faszyzmowi, którzy niszczą niezależne sądownictwo, wolną prasę, prześladują mniejszości i ograniczają wolność obywateli. Na Facebooku koszalińskiego KOD-u jest zdjęcie młodego człowieka w tęczowych skarpetkach z transparentem „przestańcie nas zabijać”.

Absurdalność hasła dla Polaków jest oczywista, gdyż nikt nie zabija w Polsce gejów. Jednak taki przekaz jest adresowany do zagranicy (podobnie jak „urodziny Hitlera” w Wodzisławiu). Ktoś usłużny mógł podsunąć takie zdjęcie ambasadorowi Danii… Świat obiegły zdjęcia polskich „znaków drogowych” z wielojęzyczną informacją o „zakazie wstępu osób LGBT”. Polski polityk poinformował na forum Parlamentu europejskiego, że „są w Polsce miejsca, do których on nie może wejść”. Wszystko to służy budowaniu klimatu niechęci wokół naszego kraju rządzonego przez tych, którzy „nie powinni”.

Całe swoje życie zawodowe miałem styczność z osobami homoseksualnymi (moja pierwsza praca po studiach – akompaniator do baletu w operze). Nigdy nie zauważyłem jakichś form ostracyzmu towarzyskiego w stosunku do kolegów z przypadłością homoseksualną.

Nie mieli oni też żadnych trudności z awansem. Wręcz przeciwnie – są pewne stanowiska (np. dyrektor opery), których uzyskanie chyba ułatwia taka orientacja seksualna. Na niwie artystycznej wielu gejów osiąga piękne rezultaty; pozbawieni obowiązków rodzinnych, całą swoją energię mogą poświęcić sztuce. Ci geje, których znałem, byli normalnymi ludźmi i z pewnością nie uczestniczyli w błazeństwach, przebierając się za psy, nosząc stringi i czerwone peruki.

Od 1973 r., gdy amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne przegłosowało niewielką większością głosów usunięcie homoseksualizmu z rejestru zboczeń seksualnych (aberratio sexualis), stosunek do gejów przeszedł długą drogę. To oczywiste, że muszą mieć równe prawa, ale nie większe. Prezydent Warszawy uznał jednak, że geje mają ciężkie życie i zafundował im dom schadzek w mieście. Takie przybytki oczywiście istnieją w wielu miejscach na świecie, ale są to przedsięwzięcia prywatne. Natomiast pomysł, żeby taką działalnością zajmowały sią władze miasta (za pieniądze podatników!), jest rzeczywiście pionierski. Ponieważ nie wszyscy geje czują się komfortowo ze swoją orientacją, a pewne przypadki dają się stosunkowo łatwo przemienić, powinna być taka możliwość. Jednak aktywiści gejowscy uważają terapię reparatywną za ciężkie przestępstwo, co jest jaskrawym ograniczeniem wolności tych, którzy pragną się poddać kuracji.

Orientacja heteroseksualna jest niewątpliwie naturalniejsza, a najdobitniej świadczą o tym kompatybilne „interfejsy”, na których umieszczone są nasze sensory seksualne. Dość obrazowo określa to nazewnictwo angielskich końcówek na przewodach elektrycznych; wtyczka to końcówka męska (male), a gniazdo – żeńska (female). Jak widać, problematyka „gejowska” jest kolejnym polem do walki z rządem PiS.

Pamiętajmy, że ewentualny upadek obecnej ekipy rządzącej spowoduje niechybnie powrót do władzy „Europejczyków polskojęzycznych”, czyli „lewicy laickiej”, czyli postkomuny, czyli środowisk postubeckich, a oddech ulgi w Europie będzie tak głośny, że zbudzi noworodki w Bombaju i spowoduje takie zjawiska atmosferyczne jak huragany i tajfuny.

Poparcie rządu nie jest zatem jedynie poparciem mniejszego zła. Łatwo zapominamy, co zostało osiągnięte. Czy jakiś inny rząd po 1989 r. zrobił dla Polaków więcej?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kupuję u Obajtka” znajduje się na s. 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Jana Martiniego pt. „Kupuję u Obajtka” na s. 3 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Raport o sytuacji polskich dziennikarzy w niemieckiej Polskapresse / Jolanta Hajdasz, „Wielkopolski Kurier WNET” 84/2021

Do roku 2020, czyli przez ponad 30 lat po podpisaniu porozumienia Okrągłego Stołu, po okresie dynamicznego ilościowego rozwoju w latach 90., postępowała systematyczna degradacja prasy regionalnej.

Jolanta Hajdasz

Media regionalne w potocznym rozumieniu to środki masowego komunikowania ukazujące się lokalnie, „w regionach”, czyli poza centralnym ośrodkiem danego kraju, najczęściej jego stolicą. W Polsce zwyczajowo nazywamy tak wszystkie media ukazujące się poza Warszawą, których zasięg odbioru jest mniejszy niż ogólnopolski. „Media regionalne” to nie to samo, co „media lokalne”. Lokalne to te o najmniejszym zasięgu i co za tym idzie, najmniejszej sile oddziaływania, np. gazety czy portale gminne, powiatowe czy osiedlowe.

My mówimy tu o mediach regionalnych, czyli takich, dla których obszarem działania jest region, w naszym przypadku – najczęściej po prostu województwo. Jeszcze nie kraj, ale już nie jedno miasto czy jedna ulica.

Regiony są różne, mają swoją specyfikę, tradycję, kulturę, inną sytuację gospodarczą i mimo bycia częścią tego samego kraju, różnią się poziomem rozwoju, a co za tym idzie, także życia swoich mieszkańców. Potrzebują więc odmiennych treści w informacjach i komentarzach, bo inne będą oczekiwania ich odbiorców. Wystarczy sobie uświadomić różnice między Warszawą a resztą kraju, między Śląskiem a Wielkopolską, Pomorzem czy Podkarpaciem. Funkcjonujące w nich media regionalne powinny być też różnorodne, a więc przede wszystkim powinny mieć różnych właścicieli, by faktycznie mogły prezentować różne poglądy.

Do roku 2020, czyli przez ponad 30 lat po podpisaniu porozumienia Okrągłego Stołu, po okresie dynamicznego ilościowego rozwoju w latach 90., postępowała systematyczna degradacja znaczenia i jakości mediów regionalnych w polskim systemie prasowym. Świadczy o tym systematycznie malejąca liczba tytułów, zmniejszająca się liczba ich odbiorców oraz ich coraz bardziej marginalne znaczenie w publicznym życiu polskich regionów czy województw.

Najbardziej bulwersującą cechą rynku mediów regionalnych jest monopolizacja prasy. Jest to zjawisko szczególnie groźne z punktu widzenia zasad państwa demokratycznego i wolności słowa, opisywane jako naganne we wszystkich podręcznikach i ekonomii, i teorii komunikowania masowego. U nas, w Polsce, stało się groźne podwójnie, ponieważ tym regionalnym monopolistą stał się koncern będący własnością innego państwa.

Prawie wszystkie największe regionalne dzienniki do 1 marca 2021 r., czyli do momentu ich zakupu przez PKN Orlen, były własnością niemieckiego koncernu Verlagsgruppe Passau o nazwie Polska Press Grupa.

Jaki monopol?

Polska Press Grupa powstała w marcu 2015 r. po fuzji koncernu Polskapresse i Mediów Regionalnych. Zmiana ta zakończyła etap konsolidacji obu wydawnictw, będący efektem zakupu Mediów Regionalnych przez Polskapresse. Skandalicznego zakupu, powiedzmy to wprost, bo oddawał ostatnie gazety regionalne w ręce niemieckiego potentata. Polska Press Grupa jest częścią Verlagsgruppe Passau, niemieckiej grupy medialnej obecnej przez wiele lat tylko w Niemczech i Polsce. Od niedawna wydawca ma swoje spółki-córki także w Czechach.

Wspomniana wyżej fuzja była tylko formalnością; ta zasadnicza, która ostatecznie przesądziła o monopolizacji rynku prasy regionalnej, miała miejsce w listopadzie 2013 roku. To wówczas Grupa Polskapresse sfinalizowała zakup Mediów Regionalnych od brytyjskiego funduszu Mecom. Stało się to możliwe dzięki trudnej do zrozumienia i akceptacji zgodzie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. O transakcji poinformowano w lapidarnym komunikacie przesłanym do pracowników spółki. „Zakup Mediów Regionalnych jest dla Polskapresse najważniejszym wydarzeniem w historii firmy. Jesteśmy dumni, że będziemy mogli razem pracować i wspólnie tworzyć przyszłość jednej z największych grup medialnych w Polsce” – można było w nim przeczytać.

W wyniku transakcji powstała grupa medialna wydająca wówczas 20 dzienników regionalnych, liczne tygodniki płatne i bezpłatne oraz bezpłatny dziennik „Nasze Miasto”. Posiadała ponad 60 serwisów internetowych oraz kontrolowała 11 drukarni.

Kuriozalnie brzmiała przy tym informacja, że „zgodnie z decyzją UOKiK, Polskapresse finalnie ma kontrolować tylko 19 dzienników regionalnych, bo musi w ciągu roku sprzedać ukazujący się w województwie lubelskim „Dziennik Wschodni”. Wynikało to z faktu, że spółka w tym regionie wydaje też konkurencyjną gazetę… „Polska Kurier Lubelski”. Komunikat był taki, jakby faktycznie UOKiK swoją decyzją przeciwdziałał monopolizacji rynku, przynajmniej w województwie lubelskim. UOKiK zaczął postępowanie sprawdzające, czy Polska Press Grupa wykonała nałożony przez urząd warunek przejęcia jesienią 2013 roku Mediów Regionalnych, czyli czy rzeczywiście odsprzedała innemu podmiotowi „Dziennik Wschodni”, co było warunkiem zgody na tę transakcję, ale i tak nie zmienia to faktu, iż w Polsce doszło do sytuacji niespotykanej w żadnym kraju europejskim. Praktycznie cała prasa regionalna znalazła się w rękach jednego, zagranicznego koncernu.

Prasowy rozbiór Polski

Przeciętny Kowalski zapewne nawet nie wiedział, co się stało – w końcu nazwa Polska Press Grupa nie brzmiała bardziej obco niż inne i mógł za nią stać zarówno biznesman z Madagaskaru, Koluszek, jak i Unii Europejskiej. Dociekliwy Kowalski mógł co najwyżej wyszukać w internecie, że Polska Press Grupa jest częścią Verlagsgruppe Passau. W stopkach redakcyjnych za to same polskie nazwiska i polskie nazwy, niezmienione tytuły przejętych gazet, często obecne na rynku nawet od końca II wojny światowej. Ani śladu niemieckich właścicieli.

Jak informuje Związek Kontroli Dystrybucji Prasy, Polska Press Grupa pod względem ilości sprzedawanych w Polsce gazet zajmuje obecnie trzecie miejsce. W 2017 r., mimo stale spadającej sprzedaży, sprzedała ponad 80 mln egzemplarzy swoich gazet. Trzy lata później, czyli w roku 2020, grupa kapitałowa Polska Press zanotowała spadek przychodów sprzedażowych o 6,5%, do 398,44 mln zł, oraz zysku netto z 9,64 do 8,59 mln zł. Wpływy ze sprzedaży gazet zmalały o 8,9%, z reklam – o 4,9%, a liczba pracowników – o 107, do 2126 – informował portal Wirtualnemedia.pl. Więcej od niej w naszym kraju sprzedają tylko dwa inne niemieckie wydawnictwa prasowe – nr 2 pod względem liczby sprzedanych egzemplarzy, Ringier Axel Springer Polska (wydawca m.in. dziennika „Fakt” i tygodnika „Newsweek”) i nr 1 – wydawnictwo Bauer, które w Polsce sprzedaje najwięcej czasopism i gazet.

Geneza i przebieg przejmowania polskiej prasy przez koncerny niemieckie to oczywiście temat na inny artykuł, warto jednak uświadomić sobie, że monopolizacja rynku prasy regionalnej była widocznym celem działania niemieckiego koncernu co najmniej od końca lat 90., po chaotycznej i w niczym nie kontrolowanej prywatyzacji prasy lokalnej.

Już w roku 1998 utrwalił się swoisty prasowy rozbiór Polski – jak np. nazwał efekty tego procesu poznański medioznawca z UAM, były dziennikarz „Expressu Poznańskiego”, Jan Załubski, w swojej książce Media bez tajemnic. Rozbioru tego dokonali dwaj zagraniczni wydawcy – norweski koncern Orkla Media i niemiecki Passauer Neue Presse. Każda z tych firm przejmowała kolejne lokalne pisma i drukarnie bez rozgłosu, w efekcie czego wiemy jedynie, że w pojedynku Orkla–Passauer wygrali Niemcy.

W chwili sprzedaży Polska Press (znana kiedyś pod nazwą Grupa Wydawnicza Polskapresse) była więc polską spółką-córką niemieckiego wydawnictwa Verlagsgruppe Passau GmbH, które oprócz gazet w Bawarii wydawało bądź wydaje gazety m.in. na Słowacji, w Austrii, Czechach (do 2015). Do marca 2021 r. Polska Press była wydawcą następujących 20 dzienników regionalnych: „Dziennik Bałtycki”, „Dziennik Łódzki”, „Dziennik Zachodni”, „Gazeta Krakowska”, „Głos Wielkopolski”, „Gazeta Wrocławska”, „Polska Metropolia Warszawska”, „Express Bydgoski”, „Nowości Dziennik Toruński”, „Express Ilustrowany”, „Kurier Lubelski”, „Gazeta Pomorska”, „Gazeta Lubuska”, „Dziennik Polski”, „Kurier Poranny”, „Gazeta Współczesna”, „Nowa Trybuna Opolska”, „Echo Dnia”, „Gazeta Codzienna Nowiny”, „Głos Dziennik Pomorza” („Głos Szczeciński”, „Głos Koszaliński”, „Głos Pomorza”).

Była także właścicielem regionalnych dodatków telewizyjnych, tygodników ogłoszeniowych, bezpłatnej gazety miejskiej „Nasze Miasto” ukazującej się w kilkunastu miastach Polski oraz około 150 tygodników lokalnych. W skład grupy Polska Press wchodziły także media internetowe. Grupa jest właścicielem znaczących serwisów internetowych, m.in.: serwisu motoryzacyjnego Motofakty.pl, miejskiego portalu informacyjnego naszemiasto.pl, portalu strefabiznesu.pl, portalu stronakobiet.pl, portalu strefaagro.pl, programu telewizyjnego telemagazyn.pl, serwisów sportowych i innych portali branżowych.

Metodologia Raportu

Podstawą przygotowania raportu końcowego są ankiety dla dziennikarzy z 9 regionów w Polsce. Te regiony to: Wielkopolska (Poznań), Pomorze (Gdańsk, Słupsk), Podkarpacie (Rzeszów), Łódzkie (Łódź), Zachodniopomorskie (Szczecin, Koszalin), Dolnośląskie (Wrocław), Opolskie (Opole), Śląsk (Katowice), Kujawsko-Pomorskie (Bydgoszcz) oraz Kujawsko-Pomorskie (Toruń).

Ankiety zostały wypełnione przez doświadczonych dziennikarzy pracujących od wielu lat w tym zawodzie. Ze względu na czynny charakter ich pracy zawodowej oraz konieczność dochowania tajemnicy dziennikarskiej, na podstawie której uzyskano informacje zawarte w Raporcie, ich nazwiska i biogramy są anonimowe i znane jedynie Zespołowi Autorów „Kuriera WNET” i CMWP SDP.

Działania badawcze realizowano w kwietniu i maju 2021 r. wśród dziennikarzy związanych z koncernem Polska Press sp. z o.o. umową o pracę lub umową o współpracę, aktualnie lub w przeszłości. Za ich dobór odpowiedzialni byli koordynatorzy regionalni, którzy gwarantowali dotarcie do najbardziej zaangażowanych w pracę w prasie regionalnej osób. Wynikiem przeprowadzonego badania jest 78 zrealizowanych ankiet. Ich autorami w zdecydowanej większości są doświadczeni dziennikarze, 2/3 z nich ma ponad 10-letni staż pracy w redakcjach będących własnością Verlagsgruppe Passau.

Informacje zawarte w ankietach zostały poddane analizie ilościowej, przy czym należy zaznaczyć, iż analiza ilościowa nie została przeprowadzona na reprezentatywnej próbie. Warto jednak zauważyć, iż dziennikarze w każdym kraju, także w Polsce, to bardzo specyficzna i – mimo pozorów otwartości – hermetyczna i niezbyt liczna grupa zawodowa. Możliwość poznania jej poglądów i ocen wygłaszanych w swobodnej rozmowie z ankieterem, znanym sobie „kolegą po fachu”, jest więc bardzo cenna. Nasi koordynatorzy starali się dotrzeć do dziennikarzy, którzy byli i są emocjonalnie związani z gazetami będącymi od lat liderami w swoich regionach, ich opinie są więc wyjątkowo trafne i pogłębione, ponieważ nie tylko obserwują pracę i działania tych mediów, ale przede wszystkim w niej uczestniczą.

Podkreślamy – wszyscy wypowiadający się w Raporcie dziennikarze są lub byli pracownikami lub współpracownikami mediów Polska Press sp. z o.o. lub podmiotów będących poprzednikiem tego koncernu.

O co pytaliśmy w ankietach?

Zagadnienia omówione w Raporcie to przede wszystkim szeroko rozumiana tematyka dotycząca realizacji zasady wolności słowa w redakcjach Polska Press sp. z o.o., ocenianej z perspektywy codziennej praktyki, którą staraliśmy się poznać i analizować w zakresie dotyczącym szeroko rozumianej pracy i pozycji zawodowej dziennikarzy. Istotną częścią raportu stały się więc także opinie na temat formy i metod ograniczania wolności słowa, a szczególnie przejawów cenzury i autocenzury.

Ankieta wykorzystana w Raporcie została przygotowana w oparciu o analogiczne kryteria, jakimi posługuje się, przygotowując coroczny ranking, organizacja Reporterzy bez Granic. Te kryteria to m.in.: pluralizm rozumiany jako możliwość prezentacji różnorodnych opinii w przestrzeni medialnej oraz możliwość dotarcia z nimi do opinii publicznej; niezależność mediów rozumiana jako zdolność do funkcjonowania na rynku mediów niezależnie od władzy politycznej, rządowej, gospodarczej i religijnej; pozycja zawodowa dziennikarza, na którą składają się warunki wykonywania pracy dziennikarskiej, poziom wynagrodzenia i zabezpieczenia socjalne, oraz relacje na linii przełożony–podwładny. Ocenie podlegała także infrastruktura techniczna, w jakiej funkcjonowali dziennikarze w danym regionie, w tym dostęp do internetu, wyposażenie redakcji w komputery i laptopy czy dostępność narzędzi pracy, np. smartfonów, codziennej prasy, transportu służbowego itd.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Bilans zamknięcia. Polska Press w ocenach jej dziennikarzy” znajduje się na s. 1, 4–7 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Bilans zamknięcia. Polska Press w ocenach jej dziennikarzy” na s. 4–5 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 84/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego