Profesor Wojciech Roszkowski popełnił myślozbrodnię nie do wybaczenia / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 99/2022

Fot. CC0, Pixabay

Liczni cenzorzy pastwią się nad kilkoma wierszami z jego 500-stronicowego dzieła, cytowanymi przez D. Tuska. W dorobku naukowym zdecydowana większość tych „potępiaczy” nie dorasta profesorowi do pięt.

Zbigniew Kopczyński

Liberalny zamordyzm

Tyle nasłuchaliśmy się od piewców postępu o tolerancji, wolności słowa i tym podobnych pięknych ideach! Piękne to było, dopóki o tym mówili. Gdy tylko mogli swoje idee realizować, realizacje te były dokładnym tychże idei negatywem.

Po „ojcach założycielach” współczesnego postępizmu pozostało wiele pięknych tekstów, wśród nich przypisywana Wolterowi wypowiedź „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć”. Gdy jednak przejęli władzę, dla inaczej myślących i tych, których o takie myślenie podejrzewali, postawili gilotyny.

Nie było dochodzenia winy ani litości. Gilotyny pracowały na pełnych obrotach, a nie rozumiejącym piękna wolności i tolerancji, wiernym Bogu i królowi Wandejczykom urządzono pierwszy nowożytny Holokaust.

Młodsi o wiek spadkobiercy rewolucyjnych postępowców godnie kontynuowali walkę swych protoplastów o wolność i tolerancję. Najbardziej przejęli się chyba hasłem „Nie ma wolności dla wrogów wolności”, a kto tym wrogiem wolności był, wyznaczali sami. W zależności od dzierżonego sztandaru, czy to czerwonego, czy brunatnego, wrogiem wolności był ktoś więcej posiadający lub wiedzący, albo po prostu Żyd, Cygan lub inny podczłowiek.

Dbano też o czystość umysłów wyzwalanych. Palenie książek, niszczenie dzieł sztuki, ścisła cenzura, zamykanie ocalałych egzemplarzy w zbiorach prohibitów to postępowy standard. Tolerancja objęła również rodzące się wówczas media elektroniczne, czego symbolami były: sowiecki „kołchoźnik” i niemiecki Volksempfänger (odbiornik ludowy) – proste odbiorniki radiowe służące do odbioru jedynie słusznych stacji.

Powstania telewizji brunatni towarzysze nie doczekali, a czerwoni to i owszem. Media się zmieniły, metody nie.

Wprowadzono zatem system telewizji kolorowej SECAM, odmienny od stosowanego po zachodniej stronie Łaby systemu PAL, by płynący z zachodu przekaz nie zmącił czystych umysłów komunistycznych poddanych, jako że wzniesiony w trudzie mur słabo radził sobie z zatrzymywaniem fal elektromagnetycznych. Dzisiaj nie ma już muru, SECAM zniknął w zapomnieniu, nie powiewają już czerwone i brunatne sztandary, zastąpione zielonymi i tęczowymi, a wrodzone postępowcom dążenie do monopolu przekazu i likwidacji dyskusji pozostało.

Ten przydługi wywód historyczny popełniłem po to, by w historycznym kontekście pokazać wściekłą nagonkę na podręcznik do historii i teraźniejszości autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego.

Tak zmasowana nagonka na podręcznik to rzecz bez precedensu. Jest ona jednak prostą kontynuacją walki z wolnością słowa i poglądów, prowadzonej od stuleci przez pokolenia przeróżnych postępowców, z ustami pełnymi tolerancji zakładających kagańce inaczej myślącym.

Wojciech Roszkowski popełnił mianowicie zbrodnię, dla której nie ma wybaczenia. Pokazał okres 1945–1979 z punktu widzenia myśliciela konserwatywnego, kierującego się klasycznym pojęciem prawdy i takimiż sposobami dochodzenia do niej.

Co gorsza, pokazując fakty i zjawiska społeczne, pokazuje ich przyczyny, czasami odległe, oraz konsekwencje. Właśnie to ujęcie historii jako złożonego continuum, gdzie nic nie bierze się z powietrza ani nagle nie kończy, gdzie ładnie brzmiące hasła i idee dają w przyszłości nieoczekiwane, często tragiczne skutki, skłania czytelnika do myślenia, do zastanowienia, czy modne dziś nurty ideowe naprawdę są takie zbawienne dla ludzkości i czy naprawdę są nowe.

Takiej zbrodni wybaczyć nie sposób. Myślący młody człowiek może już nie łykać tak łatwo wszystkich nowinek, choćby i pochodziły z samej Unii Europejskiej. Może zastanowi się, czy rzeczywiście istnieje kilkadziesiąt płci i czy amputacja paru narządów i faszerowanie hormonami naprawdę przekształci kobietę w mężczyznę i na odwrót. Czy nasza oparta na chrześcijaństwie cywilizacja rzeczywiście jest najgorszą z możliwych i jedynie przyjęcie kolejnych milionów muzułmanów stworzy z Europy raj na Ziemi?

Młody, samodzielnie myślący człowiek to śmiertelne zagrożenie dla postępizmu.

Wojciech Roszkowski obala też parę mitów bezkrytycznie głoszonych przez tak zwany mainstream. Ukazuje też skrywane fakty z życia lewicowych świętych, jak choćby przywołując pedofilskie dokonania Daniela Cohn-Bendita – do niedawna lidera europejskich postępowców. A to już niewybaczalna zbrodnia świętokradztwa.

Sygnał do ataku dał Donald Tusk, publicznie potępiając podręcznik na podstawie jednego cytatu, a raczej tego, co z tego cytatu zrozumiał. Za nim ruszyła cała chmara zawodowych potępiaczy, atakujących przede wszystkim personalnie autora i konfabulująca na temat jego rzeczywistych poglądów. Gdy jednak przyjrzymy się tym formułowanych z wyższością opiniom i pouczeniom, widzimy, że mało kto z krytyków przeczytał tę książkę, może nawet nikt. Prawie wszyscy pastwią się nad fragmentem cytowanym przez Donalda Tuska, kilkoma wierszami z pięćsetstronicowego dzieła. Merytorycznej dyskusji nie ma wcale.

Któż zresztą mógłby dyskutować merytorycznie? W dorobku naukowym zdecydowana większość z nich nie dorasta profesorowi do pięt. Mają chyba tego świadomość i dlatego tak wściekle atakują, wiedząc, że profesor im się nie odszczeka – nie ta liga.

Dostało się również ministrowi edukacji za zmuszanie nauczycieli do indoktrynacji młodzieży w duchu kato-narodowym. Potępiacze solidarnie przemilczeli fakt, że podręcznik nie jest obowiązkowy i do nauczyciela należy wybór, czy będzie z niego korzystać, czy nie.

Wydaje się, że nie tyle sam podręcznik, ale właśnie możliwość jego wolnego wyboru uważają za największe zagrożenie dla ich wizji świata. Dlatego media, te raczej postępowe, regularnie i triumfalnie informują o szkołach, które zrezygnowały z tego podręcznika. Powstała Inicjatywa Wolna Szkoła, publikująca mapę szkół bez podręcznika prof. Roszkowskiego. To forma nacisku na tych, którzy się wahają. Według postępowców szkoła będzie wolna, jeśli nauczyciel nie będzie sam wybierał podręczników, a ulegnie ich presji.

Na największego bohatera walki o wolność słowa wyrasta burmistrz Ustrzyk Dolnych, który po prostu zakazał stosowania podręcznika w prowadzonej przez gminę szkole. I nie ma racji minister Czarnek kwitujący to stwierdzeniem, że zakazać może swojej żonie. Tak, merytoryczny nadzór nad szkołami sprawuje kurator, a nie burmistrz, jednak burmistrz jest organem prowadzącym szkołę i to on podpisuje z nauczycielami umowy o pracę, co daje mu konkretne narzędzia wymuszania swoich decyzji. Że takie wymuszania są niezgodne z prawem? Są, i co z tego? Można iść do sądu, ale wielu sędziów ma postępowe poczucie sprawiedliwości i praworządności. Burmistrz panem jest i basta! Jak każe, tak ma być, zgodnie z tolerancją i wolnością słowa.

Pan burmistrz zdarł tym samym maskę tolerancji i stał się pionierem otwartego zamordyzmu myślowego, ikoną cenzury. Pokazał, co naprawdę kryje się za głoszoną tolerancją i wolnością słowa. Wolność tylko dla naszych, dla innych szlaban!

I wracamy do czasów pozornie minionych, choć cenzor z Ustrzyk Dolnych przebija tych z dawnych czasów swą otwartością.

Pamiętam czasy komunistyczne. Spotkałem wtedy parę osób przyznających się do pracy w milicji lub służbie bezpieczeństwa. Niektórzy nie kryli dumy ze swej służby. Nie spotkałem natomiast nikogo przyznającego się do pracy w cenzurze, a trochę ich tam pracowało. Cenzura w PRL działała dyskretnie, jakby wstydząc się swego istnienia. Wszystko odbywało się tak, by czytelnik, widz czy słuchacz niczego nie zauważyli. Dopiero Solidarność wymusiła zaznaczanie w tekstach cenzorskich ingerencji.

A burmistrz niczego się nie wstydzi, z dumą prezentując swą cenzorską działalność. „Decyzję podjąłem w pełni świadomie, biorąc jej wszystkie konsekwencje na siebie” – mówi, zapowiadając gotowość do męczeństwa za cenzurę. Oczywiście konsekwencji nie będzie, postępowcy już o to zadbają, ale dobrze jest epatować tanią odwagą. A więc brawo! Ciekawe, czy burmistrz wykaże się konsekwencją i opublikuje indeks lektur szkodliwych dla młodzieży? A książki, których młodzież czytać nie powinna, trzeba by chyba spalić?

Na zakończenie, panu burmistrzowi i przemądrzałym krytykom, pouczającym prof. Roszkowskiego, polecam cytat z jego książki odnoszący się do ideologii Nowej Lewicy z lat sześćdziesiątych, a równie dobrze obrazujący modne dziś prądy ideowe, głoszone przez zjawiające się nie wiadomo skąd autorytety:

Tego rodzaju ideologia jest niestety popularna i w dzisiejszym świecie. Może ona trafiać do osób nierozumiejących pewnej dyscypliny społecznej i obowiązku. Dojrzałość polega jednak na zrozumieniu, że są to rzeczy konieczne.

Warto przy tej okazji zauważyć, że pewność siebie ideologów lansujących tego rodzaju uproszczone wizje świata jest odwrotnie proporcjonalna do ich prawdziwej wiedzy. Pycha bowiem zagłusza racjonalną ocenę swoich możliwości.

W psychologii zjawisko to zbadali amerykańscy uczeni Justin Kruger i David Dunning. Stwierdzili oni na podstawie badań statystycznych, że osoby niewykwalifikowane w jakieś dziedzinie mają skłonność do przeceniania swych umiejętności, podczas gdy osoby wykwalifikowane mają skłonność do ich niedoceniania. Zrozumienie efektu Krugera-Dunninga może pomóc przezwyciężyć jakże częste sytuacje, w których ulegamy bezczelnym krętaczom udającym wtajemniczenie.

Polecam lekturę całości.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Liberalny zamordyzm” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022.


 

  • Wrześniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Liberalny zamordyzm” na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 99/2022

Dramatyczny krzyk papieża, by obudzić zaślepionych lewicowymi ułudami / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 98/2022

Fragment 1. strony encykliki papieża Piusa XI "Mit brennenger Sorge" | Fot. Wikipedia

To, co Pius XI pisał 85 lat temu, a mógłby napisać dzisiaj. Jego osądy oparte są na trwałych, ponadczasowych zasadach i dlatego jego ocena ludzkich poczynań prowadzi do podobnych wniosków.

Zbigniew Kopczyński

Paląca troska papieża

Z palącą troską i ze wzrastającym zdziwieniem pisał 85 lat temu, w marcu 1937 r., papież Pius XI o sytuacji w nazistowskich Niemczech, w encyklice Mit brennender Sorge – jedynej encyklice napisanej w języku niemieckim. Bez ogródek opisał w nim rosnące dążenia rządzących Niemcami do marginalizacji, a w konsekwencji zniszczenia Kościoła katolickiego. Wskazał też niemieckim wiernym, jak mają zachować się w tej trudnej sytuacji, a przede wszystkim, korzystając z wielowiekowego dorobku teologii katolickiej, pokazał fałsz ideologii narodowosocjalistycznej i jej sprzeczność z prawem naturalnym. Wskazał też zagrożenie, jakie ta ideologia niesie, zagrożenie dla Kościoła, wiernych, ale też dla całych Niemiec.

Encyklika wywołała wściekłość rządzących III Rzeszą i wzmogła ich chęć rozprawienia się z Kościołem. Papieża ukarać nie mogli, znajdował się poza ich zasięgiem. Represje dotknęły więc tych, którzy na terenie Rzeszy drukowali i kolportowali tekst encykliki. Biskupów nie ruszyli i, zgodnie z terrorystyczną zasadą wykorzystania moralnej wyższości przeciwnika, szantażowali kościelnych decydentów represjami wobec zwykłych wiernych. Można domyślać się, że pamięć o tych represjach spowodowała tak krytykowaną powściągliwość następcy Piusa XI w publicznej krytyce zagłady Żydów.

Pius XII wolał w milczeniu konkretnie ratować zagrożonych, niż rzucać publicznie gromy, narażając wiernych, a samemu będąc bezpiecznym w Watykanie.

Analizując ideologię narodowego socjalizmu z teologicznego i filozoficznego punktu widzenia, dostrzegł papież, z jakich zatrutych źródeł ta idea wybiła i do jakich tragicznych konsekwencji musi ona prowadzić. A wszystko to w roku 1937, gdy elita intelektualna Europy i Ameryki w swej zdecydowanej większości odnosiła się do katolicyzmu i tradycyjnych wartości w najlepszym razie z lekceważeniem, całą swą nadzieję na lepsze jutro ludzkości widząc w lewackich utopiach: narodowym socjalizmie i komunizmie.

Encykliki papieskie z marca 1937 r. były ostatnim ostrzeżeniem, dramatycznym krzykiem, by obudzić zaślepionych lewicowymi ułudami. W tym samym miesiącu bowiem Pius XI opublikował również encyklikę Divini Redemptoris z podtytułem De communismo atheo (O bezbożnym komunizmie), który to podtytuł oddaje treść tego dokumentu. Już we wstępie do tej encykliki pisze: Domyśliliście się już niewątpliwie, Czcigodni Bracia, że tym groźnym niebezpieczeństwem, o którym mówimy, jest bolszewicki i bezbożny komunizm, wyraźnie dążący do tego, by zniszczyć doszczętnie wszelki ład społeczny i podważyć same podwaliny cywilizacji chrześcijańskiej. A dalej od konkretnych i trafnych wypowiedzi tak gęsto, że trzeba by cytować całą encyklikę.

Po 85 latach możemy docenić ewangeliczny radykalizm i odwagę Piusa XI, który tak zdecydowanie wystąpił przeciw ideologiom sprawującym wtedy rządy dusz, przeciw temu, co dzisiaj nazwalibyśmy mainstreamem i polityczną poprawnością.

To tak, jakby dziś papież potępił genderyzm i klimatyzm. Niestety w encyklikach Franciszka tego nie znajdziemy. Obecny papież nie pisze o współczesnych problemach, bazując na Ewangelii i posiłkując się klasyczną teologią i filozofią oraz zwykłą logiką, jak czynili to jego poprzednicy. Miast zmieniać świat, usiłuje go zrozumieć, a może i mu ulec, przed czym przestrzegał nas Chrystus.

Ciężko przychodzi mi, jako ortodoksyjnemu katolikowi, pisać te słowa. Papież był zawsze dla mnie autorytetem, lecz większym autorytetem musi być Ewangelia. Franciszek, moim zdaniem, więcej wysiłku poświęca dopasowaniu teologii do dominujących w świecie ideologii niż do oceny ich zgodności z zasadami wiary chrześcijańskiej.

Podobnie rozczarowujące są papieskie wypowiedzi dotyczące wojny na Ukrainie. Gesty wobec ukraińskich ofiar nie zastąpią zdecydowanego nazwania sprawcy ich nieszczęść. Bardzo rozczarowująca była pierwsza po wybuchu wojny wypowiedź papieża, w której wskazywał na prowokowanie Rosji przez NATO. Później usprawiedliwiał się, że usłyszał to z ust pewnego polityka. To nie powinno go (ani nas) wcale obchodzić.

Jest mnóstwo politycznych powodów do napaści Rosji na Ukrainę, było też mnóstwo politycznych powodów do napaści Hitlera na Polskę i równie dużo, by Stalin mu w tym pomógł, a w zasadzie do tego podpuścił. Nie zmienia to jednak faktu, że obaj byli zbrodniczymi agresorami.

Tak samo my, zwykli ludzie, mamy mnóstwo życiowych powodów, by czynić zło. I często je czynimy. Nie zmienia to jednak faktu, że zło jest złem, bez względu na nasze usprawiedliwienia. Możemy, owszem, dyskutować o winie Ukraińców, zapewne nie są aniołami, ale to nie oni bombardują rosyjskie miasta, tylko odwrotnie.

Wróćmy jednak do Mit brennender Sorge, a zauważymy jej aktualność, jako że nazizm istnieje we współczesnym świecie i ma się tu, przynajmniej w pewnych rejonach, zupełnie dobrze. I nie są to rejony wskazywane przez moskiewskich i brukselskich propagandzistów.

Współczesna Rosja jest państwem prawie nazistowskim, z elementami komunistycznymi, co akurat nie dziwi, bo pokrewieństwo tych ideologii ułatwia wzajemne zapożyczenia. Pokrewne z nazizmem są też współczesne ideologie, a ich niemożność pogodzenia z wiarą chrześcijańską Pius XI uzasadnia tak:

Kto, hołdując panteistycznej mglistości, utożsamia Boga ze światem, kto z Boga czyni coś ziemskiego, a ze świata coś boskiego, nie należy do wierzących w Boga.

Kto, idąc za wierzeniami starogermańsko-przedchrześcijańskimi, na miejsce Boga osobowego stawia różne nieosobowe fatum, ten przeczy mądrości Bożej i Opatrzności (…). Taki człowiek nie może sobie rościć prawa, by zaliczać go do wierzących w Boga.

Mocne i zadziwiająco aktualne są poniższe stwierdzenia:

Kto wynosi ponad skalę wartości ziemskie rasę albo naród, albo państwo, albo ustrój państwa, przedstawicieli władzy państwowej albo inne podstawowe wartości ludzkiej społeczności, które w porządku doczesnym zajmują istotne i czcigodne miejsce, i czyni z nich najwyższą normę wszelkich wartości, także religijnych, i oddaje się im bałwochwalczo, ten przewraca i fałszuje porządek rzeczy stworzony i ustanowiony przez Boga-Człowieka i daleki jest od prawdziwej wiary w Boga i od światopoglądu odpowiadającego takiej wierze.

Zwróćcie uwagę, Czcigodni Bracia, na nadużycie, jakie się popełnia, kiedy najświętszego Imienia Boga używa się jako etykiety bez treści dla określenia mniej lub bardziej dowolnego tworu ludzkich pragnień. (…)

Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o bogu narodowym, o religii narodowej. Tylko one mogą podjąć daremną próbę, by w granicach jednego tylko narodu, w ciasnocie jednej krwi, jednej rasy zamknąć Boga, Stwórcę wszechświata, Króla i Prawodawcę wszystkich narodów, wobec którego wielkości narody są jakoby krople u wiadra.

Czyż nie jest to o „Świętej Rusi”, ruskim mirze, cerkwi sławiącej wojnę i, tradycyjnie w Rosji, wysługującej się władzy? Tak, jakby Pius XI żył dzisiaj i opisywał to, co widzi.

Szczególnie bacznie będziecie musieli czuwać, Czcigodni Bracia, by podstawowych pojęć religijnych nie pozbawiano ich zasadniczej treści i nie nadawano im znaczenia świeckiego.

Ten akurat fragment przypomniał mi obrazek sprzed kilku miesięcy. W pewnym niemieckim kościele, formalnie katolickim, nad ołtarzem zawieszono dużą tęczową flagę, a na niej napis „Love wins”. To właśnie ta zmiana znaczenia wyrazów. Miłość w sensie ewangelicznym sprowadzono do seksu.

Znajdziemy też w encyklice ostrzeżenia, których zlekceważenie odczuwamy dziś boleśnie:

Uzależnienie nauki moralności od subiektywnej, zmiennej opinii ludzkiej zamiast oparcia jej na świętej woli Boga wiekuistego, na Jego przykazaniach, otwiera szeroko wrota siłom rozkładu. (…) Zgubną tendencją czasów obecnych jest odrywanie od fundamentu Bożego Objawienia nie tylko moralności, lecz także teorii i praktyki prawa. Mamy tu na myśli szczególnie tzw. prawo naturalne (…).

Według przykazań tego prawa naturalnego może być ocenione prawo pozytywne – bez względu na to, od jakiego prawodawcy pochodzi – co do treści moralnej i tym samym co do siły jego obowiązywania. Ludzkie prawa, gdy sprzeczne są z prawem naturalnym do tego stopnia, że tej sprzeczności usunąć nie można, już od samego początku obciążone są wadą, której żaden przymus, żadna zewnętrzna siła uzdrowić nie może.

To wszystko Pius XI pisał 85 lat temu, a mógłby pisać dzisiaj. Jego osądy oparte są na trwałych, ponadczasowych zasadach i dlatego jego ocena ludzkich poczynań prowadzi dziś do podobnych wniosków. Albowiem równie trwała jest zdolność ludzi do popełniania tych samych błędów i trudność z korzystania z historii jako nauczycielki życia. Znów możemy powiedzieć, że nauka historii dowodzi, że ona nigdy nikogo niczego nie nauczyła. No, może z pewnymi wyjątkami.

Ukrainki nie trzymają noży w zębach, a Polacy nie gryzą / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 97/2022

Może jest czas na list biskupów polskich do biskupów ukraińskich różnych wyznań, w którym przebaczymy i o przebaczenie poprosimy? Dysproporcje win są oczywiste, ale z Niemcami były jeszcze większe.

Zbigniew Kopczyński

Realiści i wizjonerzy

Ostatnimi laty nasila się w Rumunii powrót do dziedzictwa starożytnego Rzymu. Zaczęło się od grupy pasjonatów, później rozlało się coraz szerzej, aż większość narodu uznała, że to Rumuni są jedynymi prawowitymi Rzymianami, tymi, którzy przetrwali stulecia po upadku cesarstwa, zachowali język i kulturę. Zresztą nazwa kraju mówi sama za siebie.

Przestało być zabawnie, gdy rumuński dyktator, dla niepoznaki nazywany prezydentem, ogłosił konieczność odzyskania Rzymu, kolebki rzymskiej, czyli rumuńskiej, cywilizacji, okupowanego bezprawnie przez germańskich najeźdźców. Najeźdźców, którzy zawzięcie zwalczali kulturę i język, prześladując łacińskojęzycznych tubylców i zmuszając ich do posługiwania się germańsko-romańskimi dialektami. Armia rumuńska ruszyła tedy na Rzym, napadając na początek brutalnie Serbię, było nie było też kiedyś terytorium Cesarstwa Rzymskiego. Mimo oporu zaskoczonych Serbów, prze do przodu, zostawiając za sobą zgliszcza po zdobytych miastach i wioskach.

Zaraz, zaraz! – zawoła czytelnik – czy to Rumuni zwariowali, czy autor tych wypocin? Spieszę uspokoić: Rumuni nie zwariowali, to normalny naród, wywodzący swój rodowód raczej od starożytnych Daków, choć nie unikający podkreślania związków z Wiecznym Miastem. Nie ma też zamiaru napadać na sąsiadów. Nawet idea połączenia z Mołdawią, krajem o niekwestionowanej bliskości etnicznej, kulturowej i językowej, nie wzbudza w nich wielkiego entuzjazmu. Co do mnie, sprawa nie jest do końca pewna, choć moja żona ma wyrobione zdanie na ten temat.

Zwariował za to kraj leżący nieco na północny wschód od Rumunii. Zwariował, bo do napaści na Ukrainę posłużył Rosji księżycowy zarzut istnienia tam nazistowskiej dyktatury. Ruszyła zatem wyzwalać Ukrainę od Ukraińców, tak jak kilkakrotnie wyzwalała Polskę od Polaków. Wypowiadany wprost przez kremlowskiego samodzierżawcę cel likwidacji Ukrainy i narodu ukraińskiego oraz powoływanie się na dziedzictwo Rusi Kijowskiej, do którego jedynie Rosja ma, według niego, prawo, to przecież tak, jakby Rumunia chciała wyzwolić Rzym od Włochów i uważała się za jedyną jego spadkobierczynię.

Jednak gdy piszę o Rumunii ruszającej na Rzym, każdy widzi, że to nawet nie political fiction, a zwykłe brednie, natomiast kremlowskie banialuki tylu, wydawałoby się poważnych ludzi, bierze poważnie.

Kolejny raz okazało się, że armia „rozumiejących Rosję”, zwolenników „Realpolitik” ani nie rozumie Rosji, ani nie jest realistami. Okazało się, że krytykowani i wyśmiewani oszołomy, dyplomatołki i rusofobi nie kierują się bujającym w chmurach idealizmem ani nienawiścią do Moskali, a trzeźwą oceną Rosji, jej historii, kultury politycznej i zachowań nią rządzących.

Kolejny raz okazało się, że jedynym skutecznym argumentem w relacjach z Rosją jest argument siły, a przynajmniej gotowości do jej użycia. Inicjatywy służące do porozumienia z Rosją, usiłowania uratowania jej twarzy, a tym bardziej jednostronne ustępstwa, odczytywane są na Kremlu nie jako okazanie dobrej woli, a słabości i są zachętą do wysuwania dalszych żądań i bardziej agresywnej postawy. Tak właśnie działała, działa i, wszystko na to wskazuje – będzie działać kremlowska wierchuszka, bez względu na to, kim będzie aktualny car.

Z biegiem wojny odwołanie do Rusi Kijowskiej coraz bardziej ustępuje głoszonej od lat i popularnej w Rosji idei euroazjatyckiej. Być może niespodziewane sankcje nałożone na Rosję przez kraje Zachodu spowodowały chęć zdystansowania się od Europejczyków. A może przyczyną są pewne trudności w dotarciu do Kijowa. W każdym bądź razie jest to podkreślanie odmienności cywilizacyjnej Rosji i Europy, co akurat jest faktem.

Rosja to specyficzna euroazjatycka cywilizacja, związana bardziej z Mongołami niż z Rusinami znad Dniepru. Nieprzypadkowo o imperium wielkiego Dżyngis-chana wspomniał również niemiłościwie panujący car Władimir. A cywilizacja mongolska to łupieżcze napady, podboje i niszczenie jako metoda funkcjonowania państwa.

Azjatyccy koczownicy niczego prawie nie produkowali, podobnie dzisiejsza Rosja żyjąca z eksportu surowców. Obcy był im pomysł budowania dobrobytu pracą i myślenie o przyszłości. Mongolski rabuś palił wioski, uprowadzając uprzednio jasyr i bydło i do głowy mu nie przyszło, że, gdyby był mniej barbarzyński, mógłby ściągać z tej wioski kontrybucję przez długie lata. A najlepiej samemu gospodarzyć i zbierać tego owoce, zamiast narażać również swoje życie w wojennych awanturach.

Układy, umowy, rozejmy przestrzegane były tak długo, jak długo trwało poczucie słabości wobec przeciwnika. Gdy Mongołowie/Moskale poczuli się mocniejsi, traktaty nie były warte papieru, na którym je zapisano. Ot, choćby polsko-sowiecki pakt o nieagresji. Sowieci respektowali go tak długo, jak długo pamiętali o pogromie nad Wisłą i Niemnem. Gdy Polska powstrzymywała niemiecką nawałę, pakt wyparował. Słychać jednak wcale liczne głosy „realistów”, by nie przesadzać z wojenną retoryką i pomocą Ukrainie. Przecież Rosja po wojnie nie zniknie i jakoś trzeba będzie z nią współżyć. Zniknie czy nie zniknie, to się okaże. Historia jest nieprzewidywalna.

Bez względu na to, jak skończy się wojna, Rosja, jeśli przetrwa ją w niezmienionej formie, będzie traktować Polskę jak zawsze, czyli jak wroga. Nasze wzajemne relacje będą lepsze lub gorsze w zależności od stosunku sił między nami i mizdrzenia do kremlowskich carów nic w tej materii nie zmienią.

Nie wiem, czym skończy się wojna na Ukrainie i czy w ogóle się skończy, a nie zamieni w ogólnoświatową jatkę. Wiem jednak, że bywały w historii zwroty zupełnie niespodziewane, upadki „niezniszczalnych” imperiów. Moje pokolenie przeżyło gwałtowny i zupełnie niespodziewany przełom. Kto w roku, powiedzmy, 1986 przewidział tak szybko wolną Polskę, upadek Związku Sowieckiego, Rosję bez Ukrainy, Zakaukazia i Kazachstanu, zjednoczenie Niemiec, kraje Układu Warszawskiego, łącznie z sowieckimi republikami bałtyckimi, w NATO? A jednak.

Nieco wcześniej, gdy w I wojnie światowej starły się z sobą milionowe armie, do walki o wolną Polskę ruszyło 150 młodych ludzi, cała kompania. Osąd realistów był jasny: idioci albo samobójcy. A jednak po czterech latach powstała Rzeczpospolita, a po kolejnych dwóch pobiła wielką Rosję. Armia ukraińska ma potencjał większy od Pierwszej Kadrowej, więc różnie może być.

W czasach wielkich przełomów należy dążyć do realizacji wielkich idei, nawet gdyby nie wyglądały na realne. Zasada jest prosta: jeśli zaczynasz negocjacje z niskiego poziomu, nie dostaniesz więcej. Gdy zaczynasz wysoko, nawet jeśli ustąpisz, jesteś do przodu. Dlatego przed Wielką Wojną Dmowski jeździł po świecie i opowiadał o konieczności wskrzeszenia wolnej Polski, co brzmiało wtedy tak, jak dziś namawianie do walki o wolny Kurdystan lub Tybet. Inni ćwiczyli młodzież w posługiwaniu się bronią, choć szans w starciu z regularnymi armiami zaborców nie miała żadnych.

Polski nie było od ponad stu lat i zapowiadało się drugie albo i trzecie tyle. Dziś Polska ma szansę na znaczne wzmocnienie swojej pozycji i wybicia się na faktyczną niepodległość, o ile tę szansę wykorzysta. Można to zrealizować poprzez ścisłą współpracę, sojusz lub unię z Ukrainą, co byłoby korzystne dla obu stron.

Nasze dwa narody razem mogłyby stanowić skuteczną zaporę przed rosyjską presją militarną i niemiecką gospodarczą. O tym mówi się coraz częściej, po obu stronach, pewne kroki, a raczej gesty, wykonują politycy, o wiele dalej są zwykli obywatele.

Unia polsko-litewska, na której możemy się wzorować, bo też może być wzorem dla innych, przetrwała ponad 400 lat i była krajem wolnych obywateli różnych narodowości i religii. Żałować tylko należy, że zbyt późno podjęto starania przekształcenia Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Unia powstawała stopniowo, od luźnego związku opierającego się na małżeństwie władców, po skonsolidowaną republikę wolnych obywateli. Od unii w Krewie – pierwszego takiego aktu – do Unii Lubelskiej – kończącej proces jednoczenia obu narodów – minęły prawie dwa wieki.

To nie rządzący zmuszali podwładnych do większej integracji, jak dzisiaj w Unii Europejskiej, to prawo zapisywało osiągnięty stan faktyczny. Dziś status ukraińskich uchodźców w Polsce i obiecany przez prezydenta Zełenskiego status Polaków na Ukrainie, to poważny krok do takiej integracji.

Związek Polski i Litwy zrodził się ze wspólnego zagrożenia przez Zakon Krzyżacki, podobnie jak dziś Polsce i Ukrainie grozi Rosja. W roku 1413 w Horodle 47 polskich rodów szlacheckich zaadoptowało do swoich herbów 47 rodów litewskich bojarów, czyli zaadaptowało ich do swych rodzin.

My przyjęliśmy około trzech milionów Ukraińców. Większość z nich mieszka lub przez jakiś czas mieszkała u polskich rodzin. Mieszkamy razem, stanowiąc de facto jedną rodzinę. Trudno o lepszy fundament pod przyszłą unię. Polacy zobaczyli, że Ukrainki nie mają noży w zębach, a Ukrainki zobaczyły, że Polacy nie gryzą.

Tak, pamiętam, był Wołyń, morderstwa polskich żołnierzy w 1939, Lwów 1918, a wcześniej wiele innych krwawych wydarzeń. O tym nie możemy zapomnieć, my i Ukraińcy, i o tym musimy rozmawiać.

Pamięć nie może jednak być między nami barierą nie do przebycia i zamykać nam drogę do lepszej, wspólnej przyszłości. Tak jak pamięć o zbrodniach niemieckich nie przeszkodziła nam w byciu w Unii Europejskiej razem z Niemcami.

Dziś Kościół katolicki nie ma w Polsce tej pozycji, jaką miał w latach 60. ubiegłego wieku, niemniej może jest czas na list biskupów polskich do biskupów ukraińskich różnych wyznań, w którym przebaczymy i o przebaczenie poprosimy? Tak, dysproporcje win są oczywiste, ale z Niemcami były jeszcze większe. A jednak, w dużej mierze dzięki autorom owego listu (pamiętam wściekłą kampanię komunistów przeciw nim), dzisiaj razem z Niemcami tworzymy zjednoczoną Europę.

Czas wielkich wydarzeń, czas przełomów, to czas wielkich szans i zagrożeń, wielkich wizji, dążeń do ich realizacji i czas próby charakterów. Czy uda nam się wykorzystać ten czas? Nie wiem. Wiem jednak, że jeśli nie podejmiemy działań, nie osiągniemy niczego. Jeśli nie będziemy współdziałać z Ukraińcami, obojętnie w jakiej formie, i zamkniemy się w rozpatrywaniu doznanych krzywd, współczesny Dżyngis-chan zrobi nas po kolei swoimi rabami albo po prostu wyrżnie.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Realiści i wizjonerzy” znajduje się na s. 20 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Realiści i wizjonerzy” na s. 20 lipcowego „Kuriera WNET” nr 97/2022

Rosyjska Cerkiew jest od lat bezwolnym narzędziem rządzących Rosją / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 96/2022

Katedra Pokrowska w Moskwie

Jak wiadomo, stolicą prawdziwego chrześcijaństwa jest i zawsze była Moskwa. Jedzie więc patriarcha pod prąd autostradą, pomstując na jadących w odwrotną stronę, zupełnie jak jego kremlowscy mocodawcy.

Zbigniew Kopczyński

Rosja naprawia świat

Znają Państwo pewnie ten stary dowcip, a może zapis jakiegoś rzeczywistego wydarzenia. Pędzący autostradą kierowca słyszy w radiu ostrzeżenie przed samochodem jadącym w pod prąd. „Co oni mówią? – myśli kierowca – Jeden samochód? Tu wszyscy tak jadą!”

Historyjkę tę przypominam sobie za każdym razem, gdy słyszę kolejne oskarżenia rosyjskiej propagandy pod adresem w zasadzie wszystkich. Wszystkich, którzy nie są ślepi na sytuację w Rosji i jej najnowszą agresję na Ukrainę.

Okazuje się, że wszyscy jesteśmy faszystami, a nawet nazistami, i agresorami, w przeciwieństwie do jedynej demokratycznej i pokojowej Rosji, kraju dóbr wszelkich i wolności wszelakiej.

Rosja, jak powszechnie wiadomo, jest krajem miłującym pokój, demokrację i wolność słowa, a bomby na ukraińskie miasta zrzuca jedynie w obronie własnej, bohatersko broniąc się przed brutalnym atakiem Ukrainy w sojuszu z Polską, Ameryką, Litwą, Czechami, Słowenią i szeregiem innych mocarstw.

Szczególnie kabaretowo brzmi nazywanie nazistą obecnego prezydenta Ukrainy – rosyjskojęzycznego Żyda, a demokratycznie wybranego rządu – reżimem. W rosyjskich mediach trwa istny kabareton. Choćby dowodzenie przez głównego propagandzistę Kremla, że zbrodni w Buczy dokonali Brytyjczycy. Jak? Ano, prezydent Biden nazwał rosyjskiego wodza rzeźnikiem. Rzeźnik to po angielsku butcher, co wymawia się podobnie do Bucza. Niemożliwe? A jednak. Nie ma niemożliwych skojarzeń, jest tylko mało samogonu.

To, co dla nas jest kiepskim kabaretem, traktują poważnie miliony ludzi. Nie tylko mieszkańcy rosyjskiej prowincji, lecz również Rosjanie mieszkający od lat w wolnym świecie. I to jest bardziej zdumiewające niż wygłupy kremlowskich propagandzistów.

Ludzie z zamkniętym dostępem do innych mediów, czy to z powodu jego braku, czy z własnego wyboru, z czasem uwierzą w każdą brednię, byle byłaby dostatecznie długo powtarzana. To oczywiście recepta dr. Goebbelsa, stosowana z powodzeniem już wcześniej przez bolszewików i przez nich opanowana do perfekcji.

Nie tylko w tym putinizm przypomina nazizm. By zostać przy propagandzie: rosyjska telewizja, oczywiście państwowa, emituje rozważania o barszczu ukraińskim, a w zasadzie o przymusie, jaki w tej sprawie stosuje „reżim w Kijowie”. Barszcz na Ukrainie nie może być ruski ani białoruski, ani jakikolwiek inny. Żadna gospodyni nie może mieć swojego przepisu i swojego barszczu. Nie, musi być tylko i wyłącznie ukraiński. Jest to oczywisty dowód – według bredzącej z ekranu – na ukraiński nacjonalizm, a wręcz narodowy narcyzm. I nie pisałbym o tym spektaklu, gdyby te dywagacje prezentował szeregowy funkcjonariusz propagandy, dla niepoznaki nazywany dziennikarzem. Wywody te, zupełnie poważnie, ciągnął nie kto inny jak rzeczniczka rosyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nie do pomyślenia w jakimkolwiek cywilizowanym kraju.

To nie są odosobnione odloty zbyt gorliwych funkcjonariuszy reżimu.

To na zimno obmyślony i realizowany plan zohydzenia narodu ukraińskiego, przedstawienia go jako niegodnego posiadania własnego państwa i istnienia, i który trzeba zlikwidować fizycznie lub zrusyfikować.

Mniej więcej tak przedstawiała Żydów niemiecka propaganda w czasach III Rzeszy. Osławiony film Jud Süβ jest tego dobrym przykładem. Zohydzić, odczłowieczyć, a potem można spokojnie zlikwidować.

Analogii do III Rzeszy jest więcej. Wszechmocny i wszechwiedzący wódz, jednoosobowo decydujący o wojnie i pokoju, o życiu i śmierci milionów ludzi. Parlament, w przeciwieństwie do hitlerowskich Niemiec, funkcjonuje, jednak jego decyzje są dziwnie zgodne z wolą wodza, a mówienie o wolnych i demokratycznych doń wyborach to czysta political fiction.

Militaryzacja i przygotowanie do wojny dotyka już dzieci. Kilka lat temu krążył w sieci filmik dziecięcego chóru, ubranego w mundurki, a śpiewającego o gotowości swej walki za ojczyznę i odebranie utraconych „rdzennie rosyjskich” ziem. Każda zwrotka kończyła się okrzykiem Wujku Wowa (Włodku), jesteśmy z Tobą! Jednym z celów, o jakich te dzieci śpiewały, było odzyskanie Alaski. Jakby ktoś im tę Alaskę odebrał siłą, a nie sami sprzedali. Filmik krążył po necie i oprócz śmiechu internautów nie wzbudził żadnych reakcji ani refleksji. Dzisiaj te dzieci dorosły i, być może, przesyłają do domów wojenne trofea w postaci desek klozetowych i słoików z nutellą.

Rozkwitła też młodzieżowa organizacja paramilitarna Junarmia, czyli Młoda Armia. Ma już około miliona członków i oglądając jej karne szeregi, trudno uniknąć skojarzenia z Hitlerjugend. To taki Putinjugend.

Porównywalne są też role Kościołów. Hitlerowi nie udało się opanować Kościoła katolickiego, może z powodu lokalizacji jego centrali poza obszarem jurysdykcji III Rzeszy. Udało się to w dużym stopniu z Kościołem ewangelickim, tradycyjnie podległym władcy. Wyłonił się z niego specyficzny stwór Deutsche Christen (Niemieccy Chrześcijanie), z chrześcijaństwem mający tyle wspólnego, co Rosyjska Cerkiew Prawosławna, a uznający prymat ideologii nazistowskiego rasizmu nad zasadami wiary chrześcijańskiej. Do Deutsche Christen przystąpiła jedna trzecia niemieckich protestantów. Biskupie listy pasterskie kończyły się tradycyjnym chrześcijańskim pozdrowieniem Heil Hitler, a w środku krzyża umieszczono swastykę.

Rosyjska Cerkiew nie wprowadziła literki Z do krzyża. Nie musiała też niczego z siebie wyłaniać, jako że od lat jest sprawnym i bezwolnym narzędziem w rękach rządzących Rosją i ich służb – takim wydziałem teologicznym KGB, dzisiaj FSB.

Wypowiedzi hierarchów, zachęcających do wojny i odmawiających Ukrainie prawa do istnienia jako państwo, a Ukraińcom jako naród, to prawdziwa karykatura chrześcijaństwa. Do tego dochodzi propagowanie ruskiego mira, czyli najlepszego i jedynie słusznego urządzenia świata na ruską modłę, podobnie jak sprawiedliwy i czysty rasowo nowy porządek usiłowali wprowadzić Niemcy.

O ile wytwór religijny Deutsche Christen tworzył pseudochrześcijaństwo dla Niemców i Niemiec, o tyle Patriarchat Moskiewski chce nawracać świat. W ostatnich latach zintensyfikował działalność misyjną za granicą, szczególnie w krajach afrykańskich. Cel jest oczywiście polityczny – zwiększenie wpływów Rosji w tych rejonach, a Cerkiew to tradycyjnie posłuszne narzędzie państwa. Patriarchat Moskiewski wykracza przy tym poza swój teren kanoniczny, czyli obszar wyłącznej jurysdykcji konkretnego patriarchatu. Pretekstem do tego była decyzja patriarchy konstantynopolskiego o nadaniu autokefalii Cerkwi Prawosławnej Ukrainy i wyłączeniu jej spod jurysdykcji Patriarchatu Moskiewskiego.

Moskwa uznała to za akt herezji. Co ma wspólnego decyzja administracyjna z zasadami wiary, potrafią wyjaśnić tylko kremlowscy mędrcy, więc nawet nie będę próbował. Tym samym patriarcha konstantynopolitański i wszyscy uznający tę autokefalię dołączyli, w oczach Moskwy, do katolików i innych innowierców od stuleci uważanych za Antychrystów.

Dzielna Cerkiew rosyjska ruszyła więc w świat oświecać błądzących i nawracać ich na jedynie prawdziwą wiarę. Bo, jak powszechnie wiadomo, stolicą prawdziwego chrześcijaństwa jest i zawsze była Moskwa. Jedzie więc patriarcha ze swą świtą pod prąd autostradą, pomstując na jadących w odwrotną stronę, zupełnie jak jego kremlowscy mocodawcy.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Rosja naprawia świat” znajduje się na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022.

 


  • Czerwcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Rosja naprawia świat” na s. 2 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 96/2022

Rosjanie chcieliby być spadkobiercami historii starej Rusi, a nie mogą / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 95/2022

Nie mogą, bo istnieje Ukraina i to Ukraińcy są spadkobiercami starej Rusi, jej cywilizacyjnych wzorów, a nie turańska Rosja. I tego Rosja nie może Ukrainie wybaczyć. Nie może wybaczyć jej istnienia.

Zbigniew Kopczyński

Czytajmy Konecznego

Masakra w Buczy i wielu innych miejscach, rabunki, gwałty, wywózki ludności z okupowanych terenów zszokowały to, co nazywamy opinią publiczną. Takie rzeczy w XXI wieku? W Europie? Jeszcze wczoraj uważano, że to niemożliwe. A tu takie zaskoczenie.

Może jestem już zbyt stary i zbyt wiele się naczytałem, ale mnie to jakoś nie zaskoczyło. Poruszyła mnie tragedia ukraińskich cywilów, ale nie zaskoczyła. Powiem więcej, choć może zabrzmi to jak cynizm starego zrzędy: zdziwiłbym się, gdyby takie rzeczy się nie wydarzyły. Oni po prostu nie potrafią inaczej.

To jest inna cywilizacja, inne rozumienie wolności, prawa i prawdy. Tam wolność to wolność niewolnika, któremu pan pozwolił wyżyć się na tych, których uważa za wrogów. To wolność zabijania, rabowania, gwałcenia.

Tacy ludzie nie rozumieją naszego pojęcia wolności, gdzie każdy sam odpowiada za swoje czyny, bez względu na rozkazy czy polecenia przełożonych. My, wolni ludzie, sami przyjmujemy na siebie ograniczenia i wiemy, że nie wszystko nam wolno. Jestem wolny, sam wybieram sobie władzę, ale też prawa mnie ograniczające. Dla nas wróg, który już nie walczy, też ma swoje prawa i muszę je respektować, a ludność cywilna w ogóle nie jest wrogiem, o ile nie podejmuje wrogich działań.

Tak, wśród żołnierzy naszej cywilizacji zdarzali się też zbrodniarze wojenni. Różnica polega właśnie na tym: zdarzali się, a nie byli normą. Sprawcy masakry w Mỹ Lai w czasie wojny wietnamskiej zostali osądzeni i skazani przez amerykański sąd. Mordercy z Buczy otrzymali rosyjskie odznaczenia. Tak było i jest od stuleci. Ciągłe dążenia do podbojów i ślepe posłuszeństwo wobec wielkiego księcia, cara, sekretarza generalnego czy prezydenta, który jest panem życia i śmierci.

Już w XV wieku wielki książę moskiewski Iwan III Srogi zaczął „zbierać ziemie ruskie”, do którego to zbierania sam sobie przyznał prawo, nie troszcząc się o zdanie ani władców, ani tym bardziej mieszkańców innych ruskich ziem.

Zaczął oczywiście od ziem litewskich. Wschodnia granica Rzeczypospolitej zaczęła płonąć i płonęła przez następne stulecia. Aleksander Jagiellończyk, ówczesny wielki książę litewski, pojął za żonę córkę Iwana Helenę w nadziei uspokojenia teścia. Efekt płonnych nadziei Aleksandra podsumowała Helena w liście do ojca: „Oczekiwali tu, że ze mną przyjdzie z Moskwy wszystko dobre, wieczny mir, miłość, drużba, pomoc na pohaństwo, a przyszło wszystko zło: wojna, bój, pożoga grodów i włości, rozlew krwi chrześcijańskiej, wdowieństwo żon, sieroctwo dzieci, niewola, rozpacz, płacz, jęki”.

Podobny list mogliby napisać mieszkańcy przygranicznych rejonów wschodniej Ukrainy do sąsiadów po drugiej stronie granicy. Granicy, którą często przekraczali, udając się do rodzin i znajomych po rosyjskiej stronie. I choć mówili tym samym językiem, dziś jedni mordują, gwałcą i rabują, a drudzy są mordowani, gwałceni i rabowani. Pamiętam z pierwszych dni wojny uciekinierkę z Charkowa, która mówiła mi „Dlaczego oni nas bombardują? Przecież znaliśmy ich, jeździliśmy do nich, a oni do nas”.

Odpowiedź dał mniej więcej sto lat temu profesor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, Zygmunt Koneczny. Jego prace o wielości cywilizacji i różnicach między nimi, jako zupełne zaprzeczenie marksistowskiej teorii walki klasowej, były konsekwentnie przemilczane przez cały okres komunistycznego zniewolenia. I choć pojawiły się ponownie pod koniec XX wieku, nie są też dziś zbyt znane poza środowiskami zdecydowanie prawicowymi. Może to, że uważał rządy sanacyjne za wpływ cywilizacji turańskiej, powoduje ich małą popularność obecnie? A szkoda, bo prace Konecznego dobrze tłumaczą historię i tę najstarszą, i współczesne wydarzenia. W przeciwieństwie do marksistowskich bajdurzeń.

Koneczny wyjaśnia, dlaczego ludzie wyglądający jak my, mówiący podobnym językiem, wyznający tę samą – przynajmniej nominalnie – wiarę, zachowują się w sposób dla nas niezrozumiały. To właśnie sprawiają różnice cywilizacji. Różnice między cywilizacją łacińską a turańską.

Cywilizacja turańska powstała na azjatyckich stepach wśród głównie mongolskich koczowników. Ich organizacja państwa, o ile można mówić o państwie, może raczej życie społeczności, służyło prowadzeniu podbojów. Zdobywanie łupów było, oprócz hodowli, głównym zajęciem i źródłem utrzymania tych ludów. Nie rozwijali nauki ani techniki, z wyjątkiem tego, co służyło prowadzeniu wojen. W tym byli naprawdę znakomici. Dzięki doskonałym łukom, umiejętnościom jeździeckim, masie swojego wojska, oryginalnej taktyce prowadzenia bitew i bezwzględnemu okrucieństwu siali spustoszenie w Azji i Europie. Ich społeczności były de facto organizacjami wojskowymi.

Religie nie odgrywają w tej cywilizacji specjalnej roli. Są one podporządkowane państwu, a ściśle mówiąc, władcy, i wykorzystywanie przez władcę jako wygodny casus belli. W przeciwieństwie do cywilizacji łacińskiej, władców turańskich nie ogranicza żadna moralność ani prawo. To oni są najwyższym źródłem prawa. Mogą wszystko, pod jednym tylko warunkiem: że są silni, silniejsi od swych wrogów i wygrywają, dając obłowić się swym poddanym. Gdy tego warunku nie spełniali, bywało różnie. Nie każdy car, mówiąc oględnie, umierał śmiercią naturalną.

Cywilizacja turańska zawitała do wschodniej Europy wskutek najazdu mongolskiego. W tym czasie kwitła historyczna, gospodarcza, kulturalna i duchowa stolica Rusi – Kijów. Tereny, gdzie dziś jest Moskwa, zamieszkiwała mieszanina ludów słowiańskich i turańskich. Były to dalekie peryferie Rusi, znacznie oddalone od kulturowego centrum

Mongołowie po bitwie legnickiej wycofali się z Polski, lecz pozostali na Rusi, narzucając tam swoje zwyczaje i swój styl życia przez ponad dwa kolejne wieki. Na Rusi Kijowskiej z umiarkowanym sukcesem. Tam był już silnie rozwinięty ośrodek cywilizacji bizantyjskiej, a po jego przejściu pod władzę Litwinów i wejściu w skład Rzeczypospolitej, duże wpływy miała cywilizacja łacińska. Obie, według klasyfikacji Konecznego, stojące wyżej od turańskiej.

Inaczej było w Moskwie i okolicach. Tam cywilizacja Mongołów znalazła podatny grunt, jako że poziom mieszkańców nie odbiegał zbytnio od poziomu najeźdźców. Efekty tego odczuwaliśmy przez wieki i widzimy je teraz. To właśnie jest dużym kompleksem Moskali: chcą być spadkobiercami Rusi Kijowskiej. Chcieliby być kontynuatorami tysiącletniej historii, a nie mogą. Nie mogą, bo istnieje Ukraina i to Ukraińcy są spadkobiercami starej Rusi, jej cywilizacyjnych wzorów, a nie turańska Rosja. I tego Rosja nie może Ukrainie wybaczyć. Nie może wybaczyć jej istnienia. A Ukraińcy dlatego na zniszczonych rosyjskich czołgach piszą „Tu jest Ruś”.

My, Polacy, dobrze wiemy, do czego zdolny jest nasz wschodni sąsiad. Ciągłe wojny, brutalne najazdy, destabilizacja i rozkładanie państwa przez zdobywanie agentów wpływu i zwykłych jurgieltników. A na koniec rozbiory z przerywnikiem w postaci rzezi Pragi. Tysiące trupów ot tak, dla zastraszenia Warszawy. Nasze powstania i represje po nich, rusyfikacja, likwidacja Kościoła unickiego i przymusowe chrzty w Cerkwi prawosławnej.

A w 1920 r. najazd bolszewicki, poprawiony dwadzieścia lat później. I to, pamiętane przez naszych rodziców i dziadków, „Dawaj czasy!”, dziś na Ukrainie zmienione na „Dawaj laptop!”. Zawsze jakiś postęp.

My to znamy i pamiętamy. Inaczej z tymi mieszkającymi dalej i oceniającymi według kryteriów świata zachodniego, według docierających relacji, najczęściej pisanych na zamówienie Kremla. Czasami tylko, gdy bezpośrednio udało się dotknąć rosyjskiej rzeczywistości, następowało przykre przebudzenie.

Dobrym przykładem był pewien Francuz, Astolphe Markiz de Custine. Bałagan demokratycznych rządów Francji lat trzydziestych XIX wieku był dla niego już nie do zniesienia. Udał się więc do Rosji, by odetchnąć w zdrowej atmosferze oświeconego samodzierżawia. Jechał tam jako entuzjasta Rosji i caratu. To, co tam zobaczył i przeżył, opisał w książce Listy z Rosji. Książka sprzed blisko dwustu lat, a czyta się ją, jakby pisana była wczoraj. De Custine opisał Rosję jako kraj ludzi zniewolonych, poddanych władzy wyżej stojących i wykorzystujących swoją pozycję, by używać jej wobec stojących niżej. Opisał cara, rezydującego w pałacach imponujących Europejczykowi, mówiącego po francusku, a myślącego niczym Dżingis Chan. Władca absolutny, według własnego uznania dysponujący życiem, wolnością i majątkiem poddanych.

Dziś wielu przeżywa podobne zdziwienie, gdy widzi żołnierzy w mundurach nie różniących się wiele od europejskich, a zachowujących się jak mongolski jeździec z nożem w zębach i łukiem w rękach, podpalający wioski, rabujący, co wpadnie w ręce, mordujący kogo popadnie i rzucający się na kobiety jak na zwykły wojenny łup i część swego żołdu.

A w mediach występują panowie w eleganckich garniturach i z minami odpowiedzialnych mężów stanu plotą bzdury o powodach sprowadzenia pożogi na sąsiednie państwo. Bez mrugnięcia okiem posyłają na śmierć nie tylko Ukraińców, ale też tysiące swoich żołnierzy. Życie ludzkie, również żołnierskie, zawsze było w Rosji tanie.

To wszystko usprawiedliwiane wielkimi słowami, religijną czy ideologiczną koniecznością. Najpierw napadano na sąsiadów, by zbierać ziemie ruskie. Tak zlikwidowano szereg słabszych księstw oraz zniszczono rzeczypospolite kupieckie. Później uzasadnieniem była obrona prawosławnych, kolejny pretekst do napadów na Rzeczpospolitą. To akurat wzmocnione było ogłoszeniem Moskwy Trzecim Rzymem, czyli stolicą chrześcijaństwa, a moskiewskiego prawosławia jedyną prawdziwą wiarą. Inne, jak katolicyzm, to herezja i wytwór antychrysta, więc katolicką Polskę należało zniszczyć. Później przyszedł panslawizm, kolejne dobre uzasadnienie wojen, szczególnie z Turcją. XX wiek to już wyższa półka, czyli dążenie do wyzwolenia całej ludzkości z niewoli kapitalizmu i wprowadzenie najwspanialszego i jedynie słusznego ustroju. I tu znowu cena, liczona w milionach trupów, nie odgrywała roli.

Zawsze Rosja przed kimś się broniła lub broniła kogoś, zawsze była pokrzywdzona i dążyła jedynie do odzyskania tego, co jej się słusznie należy. Tak jak dzisiaj Ukrainy.

Wieki mijają, a dzisiejsza Rosja nie odbiega zbytnio od opisu turańszczyzny zawartej w pracach Konecznego. Jest wódz stojący ponad prawem, o niczym nieograniczonej władzy, jedną swą decyzją mogący zniszczyć najbardziej znaczących i najbogatszych ze swych poddanych. Jest państwowa religia, Cerkiew rosyjska, będąca karykaturą chrześcijaństwa, służąca wodzowi do religijnego uzasadniania jego działań. Zresztą wielu hierarchów to koledzy wodza z jego poprzedniej pracy. Gospodarka opierająca się na eksporcie surowców i płodów rolnych, bez znaczącego wytwarzania produktów przetworzonych. Nawet sprzedawane w Niemczech wódki o rosyjskich nazwach mają na etykietach napis „Produkt niemiecki”. Jak pisał Koneczny, nie ma tam żadnego rozwoju zaawansowanej technologii, z wyjątkiem produkcji broni, choć przebieg wojny na Ukrainie i w to każe wątpić. Gdyby nie ukradziona wcześniej technologia jądrowa i wytworzony potężny arsenał tej broni, znaczenie Rosji w świecie byłoby takie, jak Nigerii czy Wenezueli, dużego dostawcy surowców.

Ta armia i strach, jaki budzi wśród innych, to największy powód do dumy przeciętnego Rosjanina. Nie tylko z głębokiej prowincji, ale też wielu z tych mieszkających w wolnym świecie, z wpisaną w geny wiernością wodzowi i gotowością do walki i umierania za jego zachcianki. To swoista duma z bycia niewolnikiem, ale niewolnikiem cara całego świata.

Czarny to obraz. Czy są inni Rosjanie? Tacy, którzy przyszłość swojej ojczyzny widzą nie w podbojach i sile militarnej, a w rozwoju gospodarczym i kulturowym, w rozwoju społeczeństwa wolnych obywateli? Są tacy, choć nie są znaczącą siła. Sam znam kilkoro takich Rosjan. I myślę o nich z dużym szacunkiem, bo wiem, jaką cenę płacą za swoje poglądy. Ich rodacy traktują ich jak zdrajców, tracą znajomych i rodziny, a w Rosji czekają na nich wysokie wyroki.

Tacy ludzie zawsze w Rosji byli. I choć stanowili zdecydowaną mniejszość, parokrotnie wydawało się, że uda im się przekształcić Rosję w normalne państwo, dbające o dobro swych obywateli, a nie podbijanie sąsiadów. W XX wieku były dwa takie momenty. Na początku, po rewolucji lutowej, wszystko wydawało się być na dobrej drodze, aż Niemcy przysłali Lenina.

Druga, mniejsza szansa, powstała po rozpadzie Związku Sowieckiego. Pomimo dużych turbulencji, wydawało się, że Rosja może być normalna. Skończyło się, gdy w roku 2000 władzę przejął pułkownik KGB. Cierpliwie i konsekwentnie budował swoje samodzierżawie na turańską modłę. Tych, którzy nie chcieli mu ślepo służyć, albo skutecznie uciszył, jak środowisko Memoriału, albo zamordował, jak Borysa Niemcowa. I mamy to, co mamy.

Czy Rosja już zawsze taka będzie, czy nie ma szans na zmianę? Cóż, zmiany cywilizacyjne są trudne, a zmiany w Rosji wymagałyby cudu. Cuda w historii jednak się zdarzały, a przynajmniej bardzo niespodziewane zmiany. Małym przykładem jest Ukraina.

Dziś podziwiamy skuteczną obronę Ukrainy, jej bohaterską walkę o niepodległość. Czy ktoś przypuszczał 10, 20 lat temu, że Ukraińcy stworzą tak sprawnie funkcjonujące państwo? Podziwiamy ich walkę, ale też pamiętamy, co dziadkowie tych wspaniałych żołnierzy robili podczas II wojny światowej. Pamiętamy Wołyń i ukraińskie formacje SS. A dzisiaj wnuki tych wściekłych nacjonalistów stworzyły demokratyczne państwo, które nie będzie różnić się od państw w innych częściach Europy, o ile zdoła się obronić.

Wojenny wstrząs może przynieść też zmiany w Rosji. Przynajmniej trzeba mieć taką nadzieję. Niedawno obchodziliśmy Wielkanoc, Święto Zmartwychwstania. Skoro Chrystus zmartwychwstał, wszystko jest możliwe. A przyszłość jest nieprzewidywalna.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Czytajmy Konecznego” znajduje się na s. 1 i 2 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022.

 


  • Majowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Czytajmy Konecznego” na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 95/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niemieccy Rosjanie naprawdę wierzą, że prezydent Ukrainy jest nazistą, a Putin o kilka godzin wyprzedził atak Ukraińców

Nikt z rosyjskojęzycznej grupy nie chciał mówić w ojczystym języku. Obowiązywał wyłącznie ukraiński. To pewny dowód, że Putin w ciągu zaledwie kilku dni dokonał skutecznej derusyfikacji Ukrainy.

Zbigniew Kopczyński

Niemieckie miasto Münster postanowiło pomóc ofiarom rosyjskiej agresji na Ukrainę. Zarząd Miasta powołał specjalny sztab kryzysowy. Sztab obradował długo, poważnie i dokładnie omawiając wszelkie możliwości niesienia pomocy. Efektem były hojnie załadowane ciężarówki z bardzo potrzebnymi na Ukrainie towarami. Bez zbędnej zwłoki konwój ruszył prosto do… Lublina. Jako że Lublin jest miastem partnerskim Münster, sztab uznał, że najlepiej pomogą Ukrainie w Lublinie. Czy wiedzieli, gdzie leży Lublin, nie mam pojęcia.

Chyba jednak wiedzieli, bo burmistrz wyjaśnił, że wysłanie pomocy bezpośrednio na Ukrainę jest niemożliwe, jako że Münster jest miastem pokoju. To w tym mieście podpisano Pokój Westfalski, kończący wojnę trzydziestoletnią. Dlatego, zdaniem burmistrza, nie można z Münster wysyłać czegokolwiek w rejon wojenny. Słowem: Münster pomaga ofiarom wojny wszędzie, tylko nie tam, gdzie wojna rzeczywiście się toczy.

Siostry Natasza i Alona mieszkały w podkijowskiej miejscowości, prawie przy samym lotnisku. Bomby spadły tam już pierwszego dnia. Natychmiast zabrały do samochodów trójkę dzieci i matkę. Mężowie oczywiście zostali. Droga zapchana, 120 kilometrów do Żytomierza jechały siedem godzin. Potem do Mołdawii. Tam postój spowodowany chorobą synka. Później do Bukaresztu, gdzie miały mieć schronienie u znajomych. Za późno, miejsca zajęte. Dzwonią na Ukrainę, co robić. Ojciec radzi im, by pojechały do Polski, będzie im łatwiej. Dojechały przez Węgry i Słowację, a przez łańcuch znajomych znalazły się u mnie. Gdy podjechały, nie potrafiły zaparkować. Pomógł mój syn.

Natasza tłumaczy, że nie potrafi prowadzić. Autem jeździ jej mąż, a nie ona. I bez tego doświadczenia przejechała 1300 kilometrów. Słaba kobieta.

Gdy chcemy pomóc wnieść bagaże, słyszymy: „nie trzeba”. Wyjmują dwie małe torby. Tylko tyle zdążyły zapakować. Gdy weszły do mieszkania, pierwsze słowa to „tu jest ciepło”. Pytają, ile to będzie kosztować i czy mogą mieszkać tu tydzień lub dwa? Zdziwiły się, że nie muszą płacić, a mieszkać mogą tak długo, jak będzie to potrzebne. One niczego się nie spodziewały i za wszystko dziękują. Tak często, że staje się to krępujące. Żegnam się, zabieram walizkę i przenoszę się do synostwa. Mają duże mieszkanie, więc damy radę. Po kilku dniach synowa przyprowadza matkę z dwójką dzieci. Robi się ciaśniej, ale weselej.

Przynoszę „moim” Ukrainkom broszury z informacjami, co im w Polsce przysługuje. To nie dla nas – odpowiadają – my tu tylko na chwilę i wracamy na Ukrainę, jak tylko się da.

Natasza pokazuje zdjęcie samochodu po uderzeniu rakiety. Wygląda jak po pożarze: rozbite szyby, spalone siedzenia, przebite opony. Po ataku rakietowym ich znajome zapakowały dzieci i pojechały tym samochodem siedemdziesiąt kilometrów w warunkach ukraińskiej zimy. To zrobić mogły tylko kobiety. Żaden mężczyzna nie wsiadłby do takiego samochodu, bo wie, że nie da się nim jechać. Kobiety nie wiedziały i pojechały.

Do Düsseldorfu dotarła grupa uchodźców z Charkowa. Charków jest miastem rosyjskojęzycznym, o jednym z największym na Ukrainie odsetku ludności mówiącej tym językiem. Niemieckim urzędnikom w załatwianiu formalności pomaga wolontaryjnie Irina – Rosjanka znająca również ukraiński. Ta druga okoliczność okazała się szczęśliwa dla wszystkich zainteresowanych. Nikt z tej rosyjskojęzycznej grupy nie chciał mówić w swym ojczystym języku. Obowiązywał wyłącznie ukraiński. To pewny i namacalny dowód wygłaszanych wcześniej opinii, że Putin w ciągu zaledwie kilku dni dokonał skutecznej derusyfikacji Ukrainy. Skuteczniej niż cała armia ukraińskich działaczy narodowych. Prawdziwy kulturowy Blitzkrieg.

W punkcie recepcyjnym w Katowicach pomaga wolontariuszka Katrina. Mówi po rosyjsku, więc jest to pomoc bardzo cenna. A jej polski taki ze wschodnim akcentem. Pani jest Ukrainką? – pytam. Nie – odpowiada i trochę nieśmiało przyznaje, że Rosjanką. Szybko też dodaje, że w jej żyłach płynie dużo ormiańskiej krwi.

Valentin pochodzi z Kijowa, mieszka w Niemczech. Prowadzi transport z Münster do granicy w Korczowej. Trzy autobusy wypełnione najbardziej potrzebnymi rzeczami dla uchodźców. Z powrotem zamierzają zabrać Ukrainki z dziećmi. Z całej ekipy tylko on mówi po rosyjsku i ukraińsku, a jedyny ich kontakt w Polsce to ja. Dowiaduję się od Straży Granicznej, że na granicę nie ma co jechać. Uchodźcy znajdują się w punkcie recepcyjnym w Młynach. Nie mogę znaleźć informacji, gdzie przekazać przywiezione dary. W końcu dzwonię do Adama, który współpracuje z Ukraińcami na Śląsku. W Katowicach do autobusów wsiadają wolontariusze i dzięki ich pomocy szybko i sprawnie autobusy zostają rozładowane. W drugą stronę jest gorzej. Autobusy stoją dwa dni i odjeżdżają w połowie puste. Trudno o chętne. Ukrainki w większości chcą zostać w Polsce, możliwie blisko granicy, by móc jak najszybciej wrócić do tego, co zostało z ich domów, do swoich mężczyzn lub ich grobów.

Wiktor to Rosjanin z Moskwy. Od kilku miesięcy mieszka w Düsseldorfie. Jest wysokim menedżerem dużego koncernu. Żona z dziećmi jeszcze w Moskwie, trochę ociąga się z przyjazdem. Gdy w czwartek wybucha wojna, kupuje im bilety na niedzielę.

Samolot ma lądować w Düsseldorfie o 15:20, a o 15:00 Europa zamyka połączenia lotnicze z Rosją. Wiktor dowiaduje się, że musi odebrać rodzinę z Amsterdamu, bo Niemcy nie zezwalają na lądowanie. Następnego dnia przynosi Irinie 900 euro na pomoc dla Ukrainy. Prosi tylko, by nie poszły na broń. Jest wstrząśnięty postawą żyjących w Niemczech Rosjan. Nie rozumie, jak można tak ślepo wierzyć w putinowską propagandę.

Niemieccy Rosjanie, czy może rosyjscy Niemcy, to temat na poważne opracowanie socjologiczne. Można zrozumieć ludzi z rosyjskiej głubinki, gdzie docierają tylko media rządowe. Ale ci, którzy od lat, a często od początku swego życia żyją w wolnym świecie, mogą czytać różne gazety, oglądać przeróżne telewizje, mają nieograniczony dostęp do Internetu? A oni naprawdę wierzą, że prezydent Ukrainy – rosyjskojęzyczny Żyd – jest prawdziwym nazistą, którego cel to zniszczenie Rosji. Wierzą, że Putin jedynie o kilka godzin wyprzedził atak Ukraińców. I że mordując cywilną ludność ukraińskich miast, równając te miasta z ziemią jak Niemcy Warszawę, Rosjanie jedynie się bronią.

Rosyjska Cerkiew Prawosławna za Granicą wydała oświadczenie brzmiące tak, jakby napisał je sam pułkownik Putin. Ani słowa o wojnie. Są jedynie „wydarzenia na Ukrainie”. A gros tekstu to pseudohistoryczny wywód uzasadniający prawo Rosji do całości Ukrainy.

I pomyśleć, że jest to Cerkiew powstała w opozycji do Cerkwi w Rosji, podporządkowanej, jak wiemy, państwu, a ściślej KGB.

Kilka lat temu rozmawiałem z pracującym w Niemczech rosyjskim lekarzem z Połtawy. Jak mówił, ma w żyłach również krew polską i żydowską. Rozmawialiśmy o naszych narodach, o historii. W sumie było miło. Do czasu, aż zaczął mnie przekonywać, że Rosjanie to taki pokojowy naród, wręcz naród pacyfistów. I nigdy na nikogo nie napadli, zawsze tylko się bronili. I mówił takie rzeczy Polakowi!

Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Obrazki okołowojenne” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 94/2022.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Obrazki okołowojenne” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 94/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Włodzimierz Putin realizuje zapowiedź swego poprzednika, też Włodzimierza / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 92/2022

„Zapotrzebowanie na energię w Europie stwarza okazję do zbudowania trwałej zależności energetycznej kontynentu od dostaw ze Wschodu” – tak napisał Putin w swej pracy doktorskiej w 1997 roku.

Zbigniew Kopczyński

Zupełny brak zaskoczenia

Jak to brak zaskoczenia? Kto mógłby spodziewać się tak agresywnej postawy Rosji? Przecież i jej prezydent, i minister spraw zagranicznych wielokrotnie zapewniali o dążeniu jedynie do pokoju. No tak, zapewniali. Pewien niemiecki krzykacz z małym wąsikiem też tak zapewniał.

Przykro było przez ostatnie dziesięciolecia patrzeć, jak rozsądni, wydawałoby się, ludzie nabierają się na „maskirowkę” z demokratyczną i pokojową Rosją.

Byli wprawdzie tacy, którzy ostrzegali, ale robiono z nich oszołomów albo rusofobów, co szczególnie stosowano do Polaków. Zignorowano nawet ostrzeżenia tych agentów GRU i KGB, którzy zdecydowali się zmienić front. W miłej atmosferze samooszukiwania dążono do jak najściślejszych kontaktów ekonomicznych, politycznych, a nawet wojskowych, nie zważając na płynące stąd zagrożenia dla wolnego świata.

Miłość zachodnich demokracji do Rosji, jak to z miłością bywa, okazała się ślepa. I to zaślepienie nie pozwalało zauważyć, że nawet za panowania gołąbków pokoju, Gorbaczowa i Jelcyna, Rosja interweniowała zbrojnie na Litwie i w Naddnieprzu, wywołała wojnę w Gruzji, oderwała od niej części terytorium, i prowadziła wojnę w Czeczenii. Następca tych dwóch gołąbków, w którego oczach pewien były amerykański prezydent ujrzał szczerego demokratę, był jedynie bardziej konsekwentny. Dokończył pacyfikacji Czeczenii, dziesiątkując jej ludność, później napadł na Gruzję i Ukrainę. A teraz stawia Zachodowi ultimatum, grożąc wojną na dużą skalę.

Jak to się stało, że może sobie na to pozwolić? Ano, Włodzimierz Putin realizuje zapowiedź swego poprzednika, też Włodzimierza, Lenina i kupuje od kapitalistów, czyli zachodnich demokracji, sznur, na którym chce ich powiesić. Ten sznur to nie tylko nowoczesne uzbrojenie, ochoczo sprzedawane mu przez kraje Zachodu, przede wszystkim Niemcy. To również, a może przede wszystkim. uzależnienie od dostaw surowców energetycznych, szczególnie gazu.

Opłaciło się wieloletnie cierpliwe inwestowanie w płatnych agentów, agentów wpływu, a również w nieświadomych, pełnych dobrej woli pożytecznych idiotów: obrońców pokoju, środowiska i klimatu. Agenci wpływu to osobny, obszerny temat. Wystarczy sprawdzić, kto jest ostatecznym właścicielem firm czy sponsorem think tanków, w których dorabiają sobie wpływowe persony Unii Europejskiej.

W ideologicznym amoku, zacięcie walcząc z emisją dwutlenku węgla, Europa likwiduje inne źródła energii i uzależnia się od rosyjskiego gazu, bo energia ze źródeł odnawialnych jest daleko niewystarczająca. By zmniejszyć emisję CO2, likwiduje się zarówno elektrownie węglowe, jak i atomowe, choć te ostatnie emitują zbrodniczego dwutlenku węgla 0 (słownie: zero). Jaka w tym logika? No, przecież nie mówimy o logice, tylko o ideologii.

A logicznie działa Rosja, zwiększając dostawy gazu do Europy. Sama w tym czasie spokojnie wydobywa węgiel i spala go w swych elektrowniach.

Widocznie CO2  z emisji rosyjskich (i kilku innych krajów) mniej zagraża klimatowi niż z europejskich. Podobnie jest z gazem jako alternatywą dla węgla.

Wiadomo, że spalanie węgla generuje dwutlenek tegoż, choć współczesne filtry znacznie ograniczają jego emisję. Podobnież spalanie gazu ziemnego, składającego się z węgla i wodoru, wytwarza, oprócz wody, tenże dwutlenek węgla. Być może jednak C02 z rosyjskiego gazu nie zagraża klimatowi, tak jak radzieckie rakiety jądrowe nie zagrażały nikomu…

Jak stoi wyżej, miłość jest ślepa i nie spostrzega ewidentnych zapowiedzi kłopotów, a były nimi ograniczenia w dostawach gazu w celu wywarcia presji na odbiorców. Nie spostrzegła też expressis verbis wyrażonych zapowiedzi, do czego może (a raczej powinno) prowadzić postawienie na rosyjski gaz. „Zapotrzebowanie na energię w Europie stwarza okazję do zbudowania trwałej zależności energetycznej kontynentu od dostaw ze Wschodu” – tak napisał w swej pracy doktorskiej w 1997 roku skromny acz ambitny doktorant o nazwisku Putin, a imieniu Włodzimierz. I teraz to realizuje.

Kierując się czystym uczuciem, Niemcy przekazały rosyjskiemu Gazpromowi swoje magazyny gazu ziemnego, a Rosjanie skrzętnie opróżnili je przed zimą. Rozpoczęli też miarkowanie dostaw, by wzbudzić obawy przed ich zatrzymaniem. I jak tu teraz Rosji podskoczyć, gdy na zewnątrz coraz chłodniej?

Polska odziedziczyła po PRL zupełne uzależnienie od rosyjskich dostaw ropy i gazu. Jeśli spojrzymy na minione ponad 30 lat, widzimy, jak niewiele zrobiono, w zasadzie nic, by zmienić ten stan rzeczy. Jakby uzależnienie od Rosji było trwałe i naturalne.

Dopiero rząd Jerzego Buzka (Akcja Wyborcza Solidarność) jako pierwszy podjął kroki w celu dywersyfikacji dostaw. We wrześniu 2001 r. PGNiG podpisało z grupą firm norweskich umowę na dostawy gazu ze złóż norweskich i budowę służącego do jego przesyłu gazociągu biegnącego po dnie Bałtyku, czyli tego, co dziś nazywamy Baltic Pipe.

Niestety, krótko po podpisaniu tej umowy AWS przegrał z kretesem wybory i do władzy powrócili towarzysze z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Nie trzeba było długo czekać, by ówczesny premier, Leszek Miller, anihilował umowę, przywracając stan poprzedni, być może w ramach spłaty moskiewskiej pożyczki. Bałtyk był więc czysty i nic nie stanęło na przeszkodzie budowy gazociągu Nord Stream, dzięki któremu nie tylko dało się ominąć Polskę, ale też zablokować rozwój portów w Szczecinie i Świnoujściu.

Kolejny, tym razem po latach skuteczny krok na drodze do dywersyfikacji dostaw podjął rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Marcinkiewiczem, decydując w roku 2006 o budowie gazoportu w Świnoujściu. Budowa ciągnęła się jak spaghetti, przy nikłym zainteresowaniu rządu Platformy Obywatelskiej, ale po dziesięciu latach gazoport ruszył.

W międzyczasie, w roku 2010, rząd PO-PSL pod kierunkiem Donalda Tuska, reprezentowany przez wicepremiera Waldemara Pawlaka, podpisał długoletnią, bo obowiązującą do roku 2037 umowę uzależniającą Polskę od dostaw gazu z Rosji na bardzo niekorzystnych dla nas warunkach. Te warunki spowodowały interwencję Komisji Europejskiej i doszło do sytuacji niespotykanej: przedstawiciel KE wynegocjował w Moskwie warunki korzystniejsze dla Polski wbrew stanowisku rządu polskiego. Skrócono czas obowiązywania umowy do roku 2022.

W tym roku planowane jest uruchomienie Baltic Pipe, której budowę podjął i, mimo problemów, finalizuje rząd Prawa i Sprawiedliwości. W kwestii gazu Polska nie będzie już skazana na dyktat Rosji.

Ważną rolę w dążeniu do zróżnicowania dostaw paliw odegrał prezydent Lech Kaczyński. Echo tych działań w polskich mediach było śladowe. Interesowały się one odwrotnie założonym szalikiem prezydenta czy plastykową torbą trzymaną przy wchodzeniu do samolotu. A tymczasem Lech Kaczyński podjął próbę zbudowania rurociągu dostarczającego ropę z Kazachstanu i Azerbejdżanu, omijającego Rosję i przez Ukrainę dostarczającą ją do Polski.

W tym celu odbył podróże do roponośnych republik, a w maju 2007 r. w Krakowie odbył się szczyt energetyczny, na którym prezydenci Polski, Ukrainy, Litwy, Azerbejdżanu i Kazachstanu zadeklarowali współpracę w umożliwieniu przesyłu ropy z rejonu Morza Kaspijskiego do Europy. 14 IV 2008 r. w obecności prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki oraz prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego została podpisana umowa na realizację techniczno-ekonomicznego uzasadnienia projektu „Odessa–Brody–Płock–Gdańsk”, pierwszego etapu tego projektu. Niestety wkrótce po tragedii smoleńskiej prezydenci Azerbejdżanu i Kazachstanu wycofali się z tej inicjatywy i nie doszła ona do skutku.

A teraz pomyślmy, jaka byłaby nasza sytuacja, gdyby udało się zrealizować ten i podobne projekty.

Ropociąg, a w ślad za nim gazociąg, dostarczające surowce znad Morza Kaspijskiego z pominięciem Rosji, dałby i Polsce, i Europie inną pozycję negocjacyjną w stosunku do Rosji. Zróżnicowanie dostaw zmniejszyłoby ilość rosyjskich paliw sprzedawanych na rynku europejskim. Tym samym zmniejszony zostałby strumień pieniędzy zasilający rosyjskie zbrojenia.

Zniknąłby też sens budowy gazociągu Nord Stream, jako że nie byłby w stanie pełnić swej głównej funkcji: szantażu energetycznego. Byłoby pięknie.

I dlatego musiał zginąć Lech Kaczyński.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Zupełny brak zaskoczenia” znajduje się na s. 1 i 2 lutowego „Kuriera WNET” nr 92/2022.

 


  • Lutowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Zupełny brak zaskoczenia” na s. 1 lutowego „Kuriera WNET” nr 92/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Klimatofanatycy liczą na to, że świat nie wykorzysta samoosłabienia Europy / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 86/2021

Zdaniem p. Merkel, powodzi winne są zmiany klimatu. Podziwiać można krótki czas potrzebny do postawienia diagnozy, ustępujący tylko czasowi ustalenia przyczyny tragedii smoleńskiej w słynnym sms-ie.

Zbigniew Kopczyński

Zaślepienie

Tragiczna powódź dotknęła kilka rejonów w Niemczech, Belgii i Holandii. Najbardziej ucierpiały wsie w górach Eifel: Insul i Schuld. Media pokazywały domy zniesione przez żywioł razem z mieszkańcami, mówiły i pisały o dziesiątkach ofiar i zaginionych. Przepływająca przez te miejscowości rzeczka Ahr, normalnie wielkości Wisły w Ustroniu, nagle zmieniła się w siejącą spustoszenie rwącą, dużą rzekę.

Jak mogło dojść do tego, że w XXI wieku, w kraju – liderze Unii Europejskiej na śpiących spokojnie ludzi lunęła gwałtownie masa wody? I czy rzeczywiście tak niespodziewanie?

Gdy wody opadły, pojawiła się w mediach wiadomość, że system satelitarnej obserwacji meteorologicznej przewidział dokładnie zagrożenie powodziowe i to ponad tydzień przed katastrofą. Dlaczego nie wykorzystano tych informacji, by nie dopuścić do tragedii? Deszcz i powódź były nie do uniknięcia, można było jednak zawczasu ewakuować mieszkańców i ograniczyć straty materialne. Nie zrobiono nic.

Na razie nie widać w mediach dociekania przyczyn i szukania winnych. Być może dlatego, że główne niemieckie media, różniące się między sobą dość subtelnie, w istotnych kwestiach przedstawiają linię rządu. A dla rządzących prawda o przyczynach zaniedbań może być bardzo niewygodna, szczególnie w kontekście zaplanowanych na wrzesień wyborów. Po co zresztą dociekać, skoro sprawa została rozstrzygnięta na najwyższym szczeblu.

Wkrótce po powodzi zalane tereny odwiedziła Matka Narodu – pani kanclerz federalna. Przemawiając w miasteczku Adenau – siedzibie związku gmin, w którym znajdują się zalane Schuld i Insul – stwierdziła: „Musimy być szybsi w walce ze zmianami klimatu”. Sprawa więc jasna: winne są zmiany klimatu, i tyle. Merkel locuta, causa finita. Podziwiać można jedynie krótki czas potrzebny do postawienia jedynej słusznej diagnozy, ustępujący tylko czasowi ustalenia przyczyny tragedii smoleńskiej w słynnym sms-ie.

Gdyby pani Merkel rozejrzała się wokół miejsca, w którym przemawiała, zobaczyłaby na jednym z pobliskich budynków zaznaczony poziom wody podczas powodzi, jaka nawiedziła Adenau ponad sto lat temu, gdy o ociepleniu klimatu nikt nawet nie myślał. A jakie były wtedy zimy, mogliby opowiedzieć pani kanclerz ci z jej rodaków, którzy wyprawili się na wschód w letnich mundurkach.

Dodać należy, że Adenau leży kilkadziesiąt metrów wyżej niż zalane niedawno Insul i Schuld. Nie przepływa też przez nie Ahr, a jedynie mały potok Adenauer Bach. Co więc musiało dziać się w Eifel na początku XX wieku?

A gdyby pani kanclerz udała się kilkadziesiąt kilometrów dalej, w rejon przełomu Renu – a warto, bo to jedno z najładniejszych miejsc w Niemczech – zobaczyłaby na domach w ślicznych nadreńskich miasteczkach ślady dużych powodzi sięgające średniowiecza. Gdyby wtedy istnieli ochroniarze klimatu, straszyliby ludzkość globalnym ochłodzeniem. Na szczęście takich pomysłów wtedy nie było i gospodarka mogła rozwijać się normalnie.

Po co jednak zastanawiać się nad nieuchronnymi i różnorakimi zmianami klimatu, skoro łatwiej wykorzystać anomalie pogodowe do uzasadnienia topienia kolejnych miliardów w budowę większej i piękniejszej motyki, z którą efektowniej ruszymy na klimatyczne Słońce. Słońce przywołałem tu nie bez powodu, bo ma ono ogromny, choć do końca niezbadany wpływ na ziemski klimat. Wystarczy jedna gwałtowna zmiana jego aktywności, jeden większy wybuch, większy wyrzut masy w naszym kierunku, a diametralnie zmieni się nasz klimat. I nic na to nie poradzimy, choćbyśmy na ochronę klimatu przeznaczyli całe budżety Unii Europejskiej i krajów członkowskich.

Zadziwia ślepa wiara klimatofanatyków w ich możliwości zatrzymania zmian. Klimat na Ziemi zmieniał się, zmienia i będzie się zmieniał. Zmieniał się od czasów, o jakich mogą mówić geolodzy. Może więc lepiej, zamiast walczyć z nieuniknionym, przygotować się na nadchodzące zmiany? Tak jak robią to leśnicy w odwiedzonym przez panią kanclerz kraju związkowym. Czyżby bez wiedzy rządu federalnego?

Nadrenia Palatynat to najbardziej zalesiony land w Niemczech. Od dwóch lat trwa tu masowa wycinka drzew. Wycina się całe połacie, a sprzeciwu ekologów nie widać. Przyczyną wycinki jest zły stan drzew, osłabionych z powodu wysuszenia gleby i atakowanych przez szkodniki. Na miejsce wyciętych lasów sadzi się gatunki drzew bardziej dostosowane do zmienionych warunków. Widać, że wzięli się za to fachowcy, a nie ideolodzy. Ci drudzy pewnie, by zapobiec zmianom, stworzyliby system nawodnienia lasów i osłaniania drzew przed prażącym słońcem. A wszystko sfinansowaliby z nowych podatków.

Zamiast więc syzyfowej walki z ociepleniem, lepiej dostosować się do niego. Będzie to tańsze i rozsądniejsze. A w kwestii przeciwdziałania skutkom powodzi – zainwestować należy raczej w usprawnienie retencji i systemu ostrzegania.

Nawet jeśli przyjmiemy, że powodem zmian jest działalność człowieka i generowana przez niego emisja CO₂, to wyłączenie tych kilku procent emitowanego przez Europę dwutlenku węgla nie może wpłynąć na cokolwiek.

Skończy się tym, że gdy zaoramy już cały europejski przemysł, wybijemy zwierzęta hodowlane i zasadzimy lasy na polach, reszta świata zwiększy emisję, by produkować na potrzeby głodującej Europy.

Klimatofanatycy wierzą zapewne, że reszta świata nie wykorzysta samoosłabienia się Europy, by zyskać nad nią przewagę ekonomiczną, i weźmie dobry przykład, likwidując swoje przemysły. Przypomina mi to naiwną wiarę uczestników manifestacji rozbrojeniowych w czasach zimnej wojny, głęboko wierzących w to, że jeśli Zachód jednostronnie się rozbroi, Sowiety uczynią to samo. Trzeba było nie wiedzieć nic o naturze komunizmu.

O ile uczestników ruchów rozbrojeniowych cechowała skrajna naiwność, o tyle ich inspiratorów na pewno nie. Konsekwentnie dążyli do osłabienia krajów zachodnich, by zapewnić przewagę Związkowi Sowieckiemu, a ideowców traktowali jak użyteczne narzędzia. Podobną naiwność obserwujemy u klimatofanatyków. Kim jednak są ich inspiratorzy?

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Zaślepienie” znajduje się na s. 2 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Zaślepienie” na s. 2 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cóż warte jest człowieczeństwo, jeśli nie umiemy bronić naszych dzieci? / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” nr 85/2021

Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze dewiantów?

Zbigniew Kopczyński

Gra z diabłem

Wkrótce minie pół roku od umieszczenia w internecie przerażającego filmu Patryka Vegi Oczy diabła. Film dostępny jest za darmo. Naliczono już ponad sześć milionów odsłon, według informacji na stronie. Zakładając nawet, że część tych wyświetleń to wyświetlenia ponowne, dokument Patryka Vegi obejrzało wystarczająco dużo dorosłych Polaków, by rozpocząć narodową dyskusję, a w zasadzie powinna wybuchnąć burza. Nie wybuchła.

Ktoś niezorientowany w specyfice polskich dyskusji medialnych byłby zaskoczony tym, że film, będący czymś w rodzaju reportażu uczestniczącego, a opisujący okrucieństwa dokonywane na dzieciach, okrucieństwa nie mieszczące się w głowie normalnego, a nawet bardzo nienormalnego człowieka, tej burzy nie wywołał. Szczególnie jeśli porównany to z burzą po filmie braci Siekielskich. To porównanie doskonale pokazuje patologie rządzące dyskusją publiczną w wykonaniu mainstreamowych mediów.

Bracia Siekielscy przedstawili grzechy księży, zrobiono więc ich filmowi ogromną promocję. Patryk Vega wprost przeciwnie. Nie dość, że w filmie nie ma żadnego księdza, to wyraźnie wskazuje, że głównymi zbrodniarzami, organizatorami całego procederu są sataniści, a więc z definicji wrogowie Kościoła katolickiego. Tego nie da się wykorzystać do walki z Kościołem, trzeba to konsekwentnie zamilczeć.

Nie chcę relatywizować grzechów księży. Przypadki pedofilii wśród duchownych to prawdziwy wstrząs, szczególnie dla wiernych, którzy chcą i powinni ufać swoim pasterzom. Tak, wiemy, że ksiądz to też człowiek z jego ułomnościami, uleganiem słabościom i upadkami. Historia Kościoła obok godnych naśladowania świętych pełna jest przykładów słabości i upadków kapłanów, poczynając od Apostołów. Są jednak granice tolerancji. Co innego słabość charakteru, mała wiara, zabieganie o dobra doczesne czy wreszcie przerost ambicji, a czym innym jest demoralizacja dzieci. A o tym, co spotka tych demoralizatorów, mówi Patryk Vega we wstępie do swojego filmu.

Jeśli jednak pominiemy relacje księża–wierni, a pozostaniemy przy jedynie świeckim punkcie widzenia, musimy dostrzec, że przypadki księżej pedofilii w filmie Siekielskich to pedofilia w wersji light lub nawet very light w porównaniu z tym, co z dziećmi wyczyniają zboczeńcy z filmu Vegi. Dlatego tak uderzający jest słaby odzew medialny na ten film.

Patryk Vega zaskoczył chyba wszystkich, prezentując się w filmie jako człowiek wierzący, i to głęboko. Trudno byłoby to przypuszczać na podstawie jego poprzednich filmów. Również jego wygląd, zachowanie i używane słownictwo nie pokrywają się z powszechnym wyobrażeniem dobrego katolika. A jednak.

Film rozpoczyna od przytoczenia słów Chrystusa o tych, którzy staliby się powodem do grzechu dla jednego z tych małych, którzy w Niego wierzą. Dalej, ukazując perfekcyjnie zorganizowaną machinę zbrodni, jednoznacznie mówi, że mamy do czynienia z działaniem osobowego zła. Nie ogranicza się do opisu, lecz rozpoczyna z tym złem walkę, swoistą grę o uratowanie dziecka. I tę walkę wygrywa. Jest jednak świadomy, że w starciu z szatanem człowiek nie ma żadnych szans. Zwyciężyć może tylko mocą Boga. Taką boską pomoc Vega otrzymał i wykorzystał. I właśnie to ultrakatolickie przesłanie jest powodem medialnej ciszy.

Zostawmy jednak media. Uderzająca jest również powściągliwa reakcja instytucji państwa: policji, prokuratury, służb wszelakich. Być może robią coś niejawnie, ale efektów nie widać. Pojawiła się jedynie zapowiedź sprawdzenia przez policję tego, co przekazał Vega w swoim filmie, oraz informacja rzecznika policji, iż nie zanotowano porwań dzieci. To może oznaczać, że w policji filmu dokładnie nie oglądali, bo porwania dzieci podane są tam jako ostateczność, gdy nagle potrzeba dziecięcych narządów. Zamiast ryzykownych porwań stosuje się proste w sumie metody legalnego wywozu dziecka do pedofilskiego burdelu, tak by nikt go nie szukał.

Skoro Vega dotarł do uczestników tego zbrodniczego procederu, dlaczego nie mogą ich rozpracować odpowiednie służby? Co stoi im na przeszkodzie? Skoro można zastawić pułapkę na pedofila umawiającego się na randki z małoletnimi, dlaczego nie można złapać oferentów dewiacyjnych zabaw z dziećmi? A jeśli dla naszych służb niemożliwe jest namierzenie umieszczających dziecięcą pornografię w darknecie, to nie obronią nas przed komunikującymi się tam terrorystami.

Naprawdę zadziwia ta powściągliwość, tym bardziej, że nie chodzi o pojedyncze przypadki, choć skala jest rzeczywiście trudna do oszacowania. Pewien pogląd dają słowa handlarza dziećmi: „Wiesz, ile dzieci w Polsce nie ma swoich grobów?”

Ten imposybilizm służb nie jest tylko polskim problemem. Co pewien czas słyszymy o sukcesie międzynarodowej akcji przeciwko pedofilom. Słyszymy o iluś tam zatrzymanych w iluś tam krajach. Chodzi jednak o ostatnie lub przedostatnie ogniwo w przestępczym łańcuchu. O tych, którzy posiadają i wymieniają się dziecięcą pornografią. Nie słyszałem o aresztowaniu producentów tych filmików. Tych, którzy zmuszają dzieci do grania w nich. A to są prawdziwi zbrodniarze. O ile twórcy dorosłej pornografii mogą zasłaniać się mniej lub bardziej wymuszoną zgodą grających w tych filmach, o tyle każda czynność seksualna z małoletnimi to przestępstwo. Koniec, kropka.

Czemu ci zbrodniarze pozostają nieuchwytni i co, a raczej kto ich broni? Patryk Vega wie, kto.

Na początku obecnego stulecia głośno było o aferze pedofilskiej w Belgii, a raczej o działalności Marca Dutroux, pedofila i mordercy dzieci. Został skazany i dziś siedzi; zapewne w jakimś komfortowym więzieniu. W trakcie procesu mówiono dość otwarcie o jego powiązaniach z wieloma prominentami, w tym z najważniejszymi osobami w państwie. I choć skala zbrodni i sposób funkcjonowania tego procederu wyraźnie sugerowały, że nie byłby on możliwy bez co najmniej przyzwolenia wysokich czynników, skazano jedynie Marca Dutroux.

Skoro służby zawodzą, to gdzie są organizacje społeczne? Gdzie są obrońcy wszystkiego, co się rusza i co się nie rusza? Gdzie są obrońcy dzieci, tak troszczący się o respektowanie ich praw w patriarchalnej rodzinie, a nie interesujący się rozrywaniem dziecięcych ciał przez usiłujących zaspokoić chore żądze totalnych dewiantów?

Oburzamy się – i słusznie, choć na oburzeniu się kończy – na Chiny z ich praktyką szybkich transplantacji, podejrzewając nie bez podstaw, że przeszczepiane narządy pochodzą od zabijanych więźniów, a nie wzrusza nas ten sam proceder wobec najniewinniejszych z niewinnych.

Cóż warte jest nasze człowieczeństwo, skoro nie potrafimy bronić naszych dzieci przynajmniej tak, jak czynią to zwierzęta?

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” znajduje się na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Gra z diabłem” na s. 1 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Polska odsunęła się sama na margines dysput postępowej Europy/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Kadłubek podał polską definicję sprawiedliwości: „Sprawiedliwość oznacza to, co najbardziej sprzyja temu, który może najmniej”. Ta postawa musiała być niezrozumiała dla ówczesnego postępowego świata.

Zbigniew Kopczyński

Hamulcowi postępu

Polacy to taki dziwny naród, zupełnie nieprzystający do cywilizacyjnych wzorów płynących z bardziej rozwiniętych krajów. Przyswoili wprawdzie niektóre zdobycze cywilizacyjne, jak chrześcijaństwo czy prawo magdeburskie, ale z innymi kwestiami było i jest znacznie gorzej. Nawet chrześcijaństwo przyjęli z Rzymu, ale pokrętną drogą przez Czechy, zamiast prościej z Niemiec, i załatwili sobie od razu własne biskupstwo, by ograniczyć niemiecki wpływ na Kościół, a tym samym państwo, bo takie były wtedy zależności. Tak więc od początku kwestie religijne były w państwie polskim rozwiązywane obok, a często wbrew głównemu nurtowi postępowej myśli europejskiej. I nie dotyczyło to tylko chrześcijaństwa.

Już od zarania polskiej państwowości napływali wyznawcy religii mojżeszowej, wyganiani lub co najmniej zniechęcani do pobytu w krajach będących wzorem europejskości. Jak widzimy, rozwiązywanie kwestii żydowskiej w taki lub inny sposób ma w Europie wielowiekową tradycję.

Polska, tkwiąc w swym zacofaniu, nie podążała za głównym nurtem. Nie tylko pozwalała Żydom osiadać na jej terenie, lecz już w roku 1264 książę wielkopolski Bolesław Pobożny nadał im w Kaliszu wiele przywilejów i wziął pod opiekę prawa. Wydany przez niego dokument był wielokrotnie potwierdzany przez następnych władców.

W efekcie w XVI wieku w Rzeczypospolitej mieszkało blisko 80% światowej populacji wyznawców tej archaicznej religii sprzed tysięcy lat, ku zgorszeniu całej postępowej ludzkości.

Nie tylko Żydów darzyli Polacy niezrozumiałą estymą. Europejska elita zebrana w roku 1418 na Soborze w Konstancji została zszokowana zdecydowanym veto Polaków, którzy wtargnąwszy siłą do pałacu papieskiego, wymusili potępienie stanowiska niemieckiego zakonu krzyżackiego, będącego wyrazem poglądów ówczesnej europejskiej opinii publicznej w kwestii nawracania pogan. Chodziło przede wszystkim o ludy bałtyckie: Prusów, Jaćwingów, Litwinów. Polacy narzucili Soborowi pogląd, że poganie też mają swoje prawa i nie można ich w imię wiary chrześcijańskiej mordować ani pozbawiać ziemi czy majątku. Teza, że poganie mają swoje prawa, była dla ówczesnych postępowców równie szokująca, jak dla dzisiejszych piewców postępu myśl, że to chrześcijanie mają jakieś prawa.

Jeszcze gorzej rozwiązywali Polacy kwestie ustroju państwa. Gdy w całym ówczesnym postępowym świecie władca decydował o wszystkim w swoim państwie, łącznie z życiem i mieniem poddanych, polski kronikarz tamtych czasów, Wincenty Kadłubek, pisał o Polsce jako o Rzeczypospolitej, czyli własności nie władcy, a wolnych obywateli, którzy sobie tego władcę wybierają. A gdy prawo stanowiła wola suwerena i ona była sprawiedliwością, tenże Kadłubek podał polską definicję sprawiedliwości: „Sprawiedliwość oznacza to, co najbardziej sprzyja temu, który może najmniej”. Taka postawa musiała być niezrozumiała dla ówczesnego postępowego świata. Nic dziwnego, że przez następne wieki polscy królowie nie cieszyli się poważaniem europejskich i azjatyckich dworów. Bo co to za król, który nie może wszystkiego?

Jeszcze europejscy postępowcy nie ochłonęli z wrażenia, nie mogąc pojąć, jak można podważać oczywiste prawo władcy do decydowania o wszystkim, gdy polski król Władysław Jagiełło ogłosił w roku 1425 przywilej, a w zasadzie konstytucję Neminem captivabimus nisi iure victum, czyli zobowiązywał się, iż nikogo nie uwięzi bez wyroku sądowego.

I takie ubezwłasnowolnienie panującego obowiązywało już do końca I Rzeczypospolitej, co skutecznie hamowało postęp społeczny.

Postęp w Europie nie ustawał i wkrótce sięgnął kolejny, wyższy poziom. Po wieloletniej, intensywnej teologiczno-militarnej wymianie zdań w kwestiach religijnych, osiągnięto w Niemczech porozumienie zwane pokojem augsburskim, zawierające postępową zasadę cuius regio, eius religio, czyli panujący w danym kraju decyduje o religii swych poddanych. Dzięki temu w państwach protestanckich utworzone zostały Kościoły narodowe, a ich głowami byli z reguły panujący. Gdy proponowano Zygmuntowi Augustowi w podobnie postępowy sposób uporządkować sprawy wyznaniowe, ten odpowiedział „Nie jestem królem sumień waszych”. Tym samym jego ciasny konserwatyzm uniemożliwił przekształcenie Rzeczypospolitej w nowoczesne państwo wyznaniowe. Inni tej szansy nie zmarnowali. Taki na przykład cesarz niemiecki, będący równocześnie głową Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego, zaordynował wsparcie Boga dla swojej armii, choć sam Zainteresowany dowiedział się o tym z napisów na pasach niemieckich żołnierzy.

Były to czasy, gdy dysputy teologiczno-militarne były w Europie bardzo ożywione, choć w Rzeczypospolitej ograniczały się do teologii – zawsze inaczej.

We Francji w noc św. Bartłomieja uporządkowano dokładnie sprawy wyznaniowe. Gdy wiadomości o tym doszły nad Wisłę, szlachta (różnych wyznań) zebrana na konfederacji warszawskiej w roku 1573, a więc w roku następnym po zaprowadzeniu porządku we Francji, uchwaliła: „Obiecujemy to spólnie (…), iż którzy jestechmy dissidentes de religione [różni w wierze], pokój między sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w Kościelech krwie nie przelewać”.

W ten sposób Rzeczpospolita odsunęła się sama na margines wielkich dysput postępowej Europy i zyskała mało chwalebny przydomek „azyl heretyków”. Pogrążyła się tym samym w ciemnej zaściankowości, podczas gdy pozostałą Europę oświetlały blaski stosów i wojennych pożarów.

Chaos religijny, słaby król, wybierany przez naród, a od roku 1505, czyli od uchwalenia Konstytucji Nihil novi, zupełnie uzależniony od woli Sejmu, sprowadzony do roli dożywotniego prezydenta – statusu niegodnego monarchy, powszechna katolicka ciemnota i zacofanie – tak wyglądała Rzeczpospolita w oczach przeciętnego Europejczyka. Nic więc dziwnego, że w końcu sąsiednie państwa, rządzone w sposób absolutystyczny, a nie bez powodu nazywane absolutyzmami oświeconymi, w których król, cesarz czy car byli rzeczywistymi władcami ze wszystkimi należnymi kompetencjami, postanowiły uwolnić Europę od tego ropiejącego wrzodu.

Rozbiory były unikalną szansą nadgonienia cywilizacyjnego opóźnienia i roztopienia się w postępowej europejskości. Szansy tej Polacy nie wykorzystali. Zamiast zgody i posłuszeństwa – powstania, konspiracje, a choćby i praca organiczna, ale zawsze przeciw lepszym i mądrzejszym. Mimo tego po I wojnie światowej europejskie elity udzieliły im kredytu zaufania. I okazało się, że 123 lata intensywnej edukacji poszły na marne.

Podczas gdy europejskie i światowe elity entuzjazmowały się lewicowymi, postępowymi ideologiami, czy to w postaci brunatnego narodowego socjalizmu, czy czerwonego bolszewickiego komunizmu, Polacy trwali w swym zacofanym katolicyzmie. Trudno się dziwić, że cierpliwość liderów postępu uległa wyczerpaniu i skończyło się tak, jak musiało się skończyć.

I znowu żadnych wniosków. Zamiast uczciwie pracować dla Tysiącletniej Rzeszy lub budować komunistyczny raj na Ziemi – konspiracje, powstania, jacyś żołnierze wyklęci. Ciągnie się ta krnąbrna postawa aż po dziś dzień. Dziś, gdy dostaliśmy kolejną szansę – wierzganie, wymachiwanie szabelką, psucie europejskiego domu. Czy tak trudno zrozumieć, że Polska rozwijać się może tylko słuchając starszych i mądrzejszych?

Czy jednak liczne protesty w ostatnich dniach nie zwiastują zmiany tego trendu? Byłbym ostrożny z optymistycznymi prognozami. Były już podobne zdarzenia w polskiej historii. Była reakcja pogańska, były sukcesy reformacji, byli też odważni ludzie walczący z ciasną ksenofobią i dążący do integracji europejskiej, jak Janusz Radziwiłł czy targowiczanie; byli też w okresie międzywojennym zwolennicy lewicowych ideologii. Wszystkim im nie udało się jednak zmienić paskudnego charakteru Polaków, choć odnosili czasowe sukcesy. Tak więc droga do europeizacji Polski może być jeszcze daleka.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Hamulcowi postępu” znajduje się na s. 4 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Hamulcowi postępu” na s. 4 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego