W hołdzie wszystkim Polakom, którzy nie wrócili ze Związku Sowieckiego / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” nr 82/2021

13 IV 1990 r. Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego. 13 IV 1943 r. Radio Berlin poinformowało o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok polskich oficerów. Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia.

Swietłana Fiłonowa

Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii

W hołdzie wszystkim, którzy nie wrócili

13 kwietnia to dzień dla Polski szczególny. 13 kwietnia 1990 r. Michaił Gorbaczow przyznał się do mordu katyńskiego i przekazał kopie wyselekcjonowanych dokumentów zbrodni katyńskiej Wojciechowi Jaruzelskiemu. Dokładnie 47 lat wcześniej, 13 IV 1943 r., Radio Berlin nadało informację o odnalezieniu w lesie katyńskim zwłok kilku tysięcy polskich oficerów.

Rok 1940 też miał swój 13 kwietnia. W ten dzień rodziny wszystkich – bez wyjątku! – więźniów łagrów kozielskiego, starobielskiego i ostaszkowskiego, których co noc mordowano masowo, zostały wywiezione do Kazachstanu. Bo elita polska miała być wytępiona do szczętu; razem z tymi, którzy mogliby na taką elitę wyrosnąć i tymi, które mogłyby nową elitę urodzić.

5 III 1940 r. na wniosek Berii i za aprobatą Stalina Biuro Polityczne KC WKP(b) przyjęło uchwałę o rozstrzelaniu 26 700 polskich jeńców przetrzymywanych w więzieniach i 3 łagrach specjalnych. Od razu po przyjęciu decyzji Beria zażądał od majora Soprunienki, szefa Zarządu ds. Jeńców Wojennych NKWD ZSRR, kolejnego sporządzenia precyzyjnych list więźniów, które musiały „wskazywać skład rodziny każdego jeńca wojennego i jej dokładny adres”.

To nie była prosta ciekawość. Dwa dni wcześniej, 2 marca, Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podjęła tajną uchwałę nr 289–127 „O eksmisji rodzin represjonowanych właścicieli ziemskich, oficerów, policjantów itp.; innymi słowy, krewnych 26 700 więźniów, którzy mieli zostać rozstrzelani. Operacja miała być przeprowadzona w ciągu jednej nocy z 12 na 13 kwietnia (de facto trwało to do 16). Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia deportacja Polaków.

Pionierami na drodze do sowieckiego piekła były rodziny osadników wojskowych, którzy jako rezerwiści zostali w większości wcieleni do wojska. Nie wszyscy trafili do niewoli radzieckiej i później zostali rozstrzelani. Wielu poległo w walce, komuś udało się przebić do Rumunii lub na Węgry, lecz krewni wszystkich (według oficjalnych danych NKWD – 141 759 osób) w środku zimy, 10 II 1940 r., zostali wysłani w nieogrzewanych wagonach na daleką północ Rosji. Podróż trwała kilka tygodni. Nie wszyscy dotarli. Ludzie umierali z zimna, chorób, rozpaczy, popełniali samobójstwa. Ciała wyrzucano na stacjach albo na pobocza toru. Beria w notatce do Stalina z 1 maja 1944 r. napisał, że podczas przedwojennych deportacji na wschód zginęło po drodze 11 516 osób. Resztę przewieziono do 115 osiedli w obwodzie archangielskim, krasnojarskim i w Republice Radzieckiej Komi, gdzie nie przygotowano dla nich schronienia i przetrwać mogli tylko cudem.

„Warunki bytowe osadników specjalnych są niezadowalające (1,5–2 m na osobę, w wielu wsiach ludzie śpią na podłodze lub na wspólnych pryczach). Wśród osadników specjalnych jest wielu chorych, którzy nie są odizolowani od zdrowych. Zdarzały się ogniska tyfusu itp. W powiecie nadomskim w obwodzie archangielskim na 1549 specjalnych osadników zatrudnionych przy pracy 737 nie ma butów (…) Baraki, jadłodajnie, punkty pierwszej pomocy, łaźnie i inne pomieszczenia komunalne nie są wyposażone w niezbędny sprzęt. Wiele z nich nie jest oświetlonych z braku lamp naftowych. Podobnie wygląda sytuacja w osiedlach specjalnych w innych regionach” (Z raportu L. Berii, komisarza ds. bezpieczeństwa państwowego NKWD ZSRR I stopnia, do tow. Stalina). Rodziny rozstrzelanych polskich oficerów nie miały lepiej.

Zbigniew Kwiatkowski: Wywozili nas 13 kwietnia. (…) Dwa dni wcześniej stało na stacji 20 bydlęcych wagonów, co złe wróżyło, bo widzieliśmy już takie w lutym. Enkawudziści przyszli o godzinie 1:30 w nocy i dali czas dwóch godzin na spakowanie się. Na stacji, dokąd dowieziono nas furmanką, znajdowało się wiele znajomych rodzin. Były to rodziny policjantów, nauczycieli, a zresztą całej polskiej znaczącej społeczności urzędników, kupców itp. (…) Gdy zaryglowano drzwi, lokomotywa buchnęła parą, enkawudziści krzyczeli, odprowadzający rozpaczliwie biegli wzdłuż torów, zaś my, uwięzieni, jak długi pociąg, mali, duzi czy starzy, całą piersią śpiewaliśmy „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”.

Nam, żyjącym w epoce, która nie sprzyja romantyzmowi, taki masowy patriotyczny impuls może wydawać się nieco teatralny, a niektórym wręcz nieprawdopodobny. Ale wszystko było dokładnie tak: ludzie, którzy przeżywali silny stres, coś w rodzaju końca świata – przynajmniej ich świata, znanego i zrozumiałego – którzy nie wiedzieli, co stanie się z nimi jutro, za godzinę, za minutę – czerpali siłę z pieśni patriotycznych. Inaczej mówiąc: śpiewali, bo duchowa więź z ojczyzną, sama myśl o niej przywracała ich do życia i napełniała siłą. Potwierdzają to po pierwsze tysiące zeznań, a po drugie, choć pośrednio, dokumenty NKWD.

Na początku lat 30, gdy dopiero rozpoczęły się masowe deportacje tzw. kułaków, wydział transportu OGPU wydał instrukcję, w której w najdrobniejszych szczegółach uregulował warunki transportowania zesłańców – od liczby wagonów w pociągu do tego, jak otwierać drzwi wagonu „dla przepływu powietrza”. Przez 10 lat wszystkich zesłańców w ZSRR, a było ich wielu, transportowano zgodnie z tymi zasadami. Żadnych innowacji nie wprowadzono takoż w 1940 r., przed deportacjami Polaków. Ta sama dziura w podłodze, z której musieli korzystać mężczyźni, kobiety i dzieci obojga płci, i którą nawet po wielu latach wszyscy pamiętali jako główny koszmar długiej podróży. Tak samo na stacjach jedna osoba miała prawo wnosić dla całego wagonu wiadro wrzątku, tak samo – gorące jedzenie co dwa dni. Okazało się jednak, że coś się zmieniło. Przed trzecią deportacją pojawiły się nowe instrukcje z najsurowszym zakazem śpiewania na całej trasie.

Trzecia deportacja odbyła się latem 1940 r. Wywieziono na północ Rosji uchodźców, „którzy przybyli na tereny zachodnich regionów Ukrainy i Białorusi po 1 IX 1939 r.”. W zdecydowanej większości byli to Żydzi, którzy uciekli przed masakrami dokonanymi w Polsce w latach 1939–40 przez Einsatzgruppen SD i Gestapo. Według szacunków rosyjskiego stowarzyszenie „Memoriał”, było ich 76 380. W maju–czerwcu 1941 r. zostały deportowane do Kazachstanu rodziny „członków organizacji i formacji powstańczych ze strefy przygranicznej i republik bałtyckich”.

Życie zesłańców na północnych kresach ZSRR prawie niczym nie różniło się od życia na kresach południowych. Tu i tam ta sama praca ponad siły, ta sama niepewność jutra, ten sam brak wszystkiego – szkół, szpitali, łaźni, wody, jedzenia. Wbrew pozorom, dostosować się do klimatu kazachskiego południa nie było łatwiej niż do klimatu dalekiej północy Rosji: latem w Kazachstanie upały sięgały 45°C, zimą mrozy -50°C.

Anna Świrkula: Zimy były bardzo ostre. Silne mrozy i zawieje śnieżne, tzw. burany. Kiedy zrywał się buran, nikt już nie mógł wyjść z domu. Robiło się ciemno od śniegu. Jeżeli ktoś musiał wyjść na zewnątrz po wodę (burany trwały kilka dni), musiał przywiązywać się sznurkiem do drzwi domu, bo inaczej nie mógł trafić z powrotem. W czasie jednej z zim zdarzyło się, że dwóch chłopaków i dziewczyna wyszli z domu, gdy zerwał się buran. Już nigdy nie wrócili, mimo że dom znajdował się po drugiej stronie drogi. Ich ciała odnaleziono daleko w stepie, dopiero kiedy stopniały śniegi. Śniegi padały tak obficie, że zupełnie zasypywały nasze lepianki. Pamiętam, że często po zasypanych dachach przejeżdżały sanie, bo śnieg zrównywał dachy z drogą.

Ilu ich pozostało na zawsze na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii? Tego się nigdy nie dowiemy. Nie chodzi tylko o to, że archiwa Rosji i Kazachstanu nadal pozostają niedostępne. Istnieje jeszcze jeden problem nie do rozwiązania, o który Sowiety postarały się na początku. Wkrótce po wcieleniu polskich ziem do Białoruskiej i Ukraińskiej Republik Radzieckich przeprowadzono powszechny spis ludności na tych terenach i dekretami z 29 XI 1939 r. narzucono obywatelstwo radzieckie wszystkim osobom, które przebywały tam w dniach 1 i 2 XI 1939 r. Również tym, którzy wcale sobie tego nie życzyli. Było to wbrew prawu międzynarodowemu, ale kto i kiedy w ZSRR tym się przejmował?

To prawda, że prawie wszystkich szeregowców wziętych do niewoli we wrześniu 1939 r. po kilku tygodniach zwalniano na rozkaz Berii od 3 X 1939 r. Lecz już po 10 dniach Beria wydał inne rozporządzenie: „Spośród wypuszczonych jeńców wojennych z zachodniej Ukrainy i Białorusi wybrać dobrze ubranych, zdrowych fizycznie 1700 osób i przygotować je do wysłania pociągiem do pracy w Krzywym Rogu 16 października. Konwój wzmocnić”. To niejedyne takie zlecenie. Jako obywatele radzieccy wolni ludzie pod wzmocnionym konwojem mogli być kierowani do kopalń lub do innych ciężkich prac, wykonywanych przez jeńców i zesłańców, lecz nie mieli na co liczyć, gdy zabłysnął płomyk nadziei po zawarciu 30 VII 1941 r. układu Sikorskiego-Majskiego. Dodatkowy protokół układu stwierdzał: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd ZSRR udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Natomiast nigdzie nie było mowy o tym, co ma się dziać z obywatelami polskimi znajdującymi w ZSRR, lecz formalnie niepozbawionymi wolności. W podpisanym dokumencie nie było bowiem nigdzie mowy o unieważnieniu innych niż radziecko-niemieckie umów. Więc nadal pozostawał w mocy dekret o przymusowym nadaniu obywatelstwa z 29 listopada 1939 r.

Rząd sowiecki wszystkich „wolnych” nie uważał za obywateli polskich. „Nie liczyli się” takoż Polacy, którzy zostali aresztowani na terenie Litwy, Łotwy i Estonii w 1940 r. i później. Oni też nie mogli zabiegać ani o zmianę obywatelstwa, ani o pomoc powołanej do życia po zawarciu układu ambasady polskiej w ZSRR, która poprzez delegatury terenowe i mężów zaufania zajmowała się poprawą położenia materialnego deportowanej ludności polskiej. Lista takich „nieliczących się” była bardzo długa.

Najgorzej było z dziećmi. Po śmierci rodziców władze miejscowe przekazywały osierocone dzieci do radzieckich sierocińców, tzw. dietdomów, gdzie traciły – w większości przypadków na zawsze – nie tylko narodowość, ale czasami prawdziwe imię i nazwisko. Ile polskich sierot udało się wyrwać z radzieckich pazurów ochotnikom z polskich delegatur, którzy udawali się do oddalonych częstokroć kołchozów i rosyjskich sierocińców, aby tam wyszukiwać dzieci mówiące po polsku? Nie wiadomo.

Ten czas nadziei nie trwał długo. Już w lipcu 1942 r. delegatury zlikwidowano. Wszystkie zorganizowane i prowadzone przez stronę polską zakłady opiekuńcze od 15 I 1943 r. miały przejść pod zarząd i administrację radziecką. 16 I 1943 r. LKSZ ZSRR zawiadomił ambasadę polską w Kujbyszewie, iż wszystkie osoby, przebywające w nocy z 1 na 2 XI 1939 r. na terenach wcielonych do ZSRR, są odtąd ponownie uważane za obywateli ZSRR. A skoro tak, to wobec znikomej liczby polskich obywateli na terenie ZSRR dalsze istnienie polskiej sieci opiekuńczej władze radzieckie uznają za bezcelowe, o czym 25 stycznia ambasada polska została powiadomiona. Za „bezcelowe” Stalin uznał wszelkie relacje z rządem polskim w Londynie, bo już miał swoją wizję powojennej Polski, innych stosunków z nią i przewidywał innych opiekunów dla setek tysięcy Polaków znajdujących się nadal na terenie ZSRR. Te funkcje miał pełnić Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele, który działał faktycznie już od 1 III 1943 r. (formalnie zjazd założycielski odbył się 9 VI 1943 r.).

Ważnym narzędziem ideowego wychowania polskich zesłańców był tygodnik ZPP „Wolna Polska” wydawany w Moskwie. Na wszystko, co się działo na świecie, redakcja patrzyła oczyma Stalina. W tym – na ujawnienie przez Niemców zbrodni w Katyniu. O zerwaniu przez ZSRR stosunków dyplomatycznych z Polską tygodnik poinformował swoich czytelników 1 V 1943 r. w obszernym artykule o znamiennym tytule Dzieje zdrady. W tym samym numerze zamieszczono tekst przemówienia radiowego W. Wasilewskiej z 28 IV 1943 r.: „Związek Radziecki, niezależnie od przerwania stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie, zawsze był i pozostanie sojusznikiem narodu polskiego” – zwracała się do rodaków Wasilewska. Apelowała przy tym, by Polacy trwali przy swojej pracy i miejscach zamieszkania: „Zachowajcie się z godnością, zachowajcie się jak prawdziwi obywatele (…), bądźcie godnymi Polski (…), bądźcie godnymi kraju, w którym dziś żyjecie (…), bądźcie lojalnymi sojusznikami (…), pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę i polski naród!”

Gdy 6 VII 1945 r. zastała zawarta polsko-radziecka umowa, umożliwiająca repatriację Polaków z głębi ZSRR, „Wolna Polska” podkreślała, że do wyjazdu ma prawo każdy i zapewniała swoich czytelników: „Prawo opcji i wyjazdu do Polski nie może być kwestionowane z powodu przekonań politycznych czy przynależności partyjnej, wskutek umów pracy lub zajmowania odpowiedniego stanowiska zawodowego”. W rzeczywistości wszystko wyglądało nie tak różowo. Po pierwsze umowa zezwalała na repatriację tylko Polakom i Żydom. Obywatele II RP innych narodowości, mimo że czuli się związani z Polską i faktycznie byli polskimi obywatelami, musieli pozostać na terytorium ZSRR. Oprócz tego umowa zawierała wymogi nie do spełnienia.

Bolesława Dolna: Wydawałoby się, że najłatwiej było skorzystać z list, według których wszyscy zostaliśmy wezwani do narzucenia nam obywatelstwa radzieckiego. Listy te były sporządzone bardzo starannie i nic tym listom nie mogło się stać– minęły tylko dwa lata. Ale było inaczej. Każdy z nas został poproszony o udowodnienie, że jest Polakiem, na podstawie dokumentów, które sami funkcjonariusze NKWD zabrali nam podczas przeszukania. To było jak głupia, dziecięca zabawa.

W lutym władze ZSRR zgodziły się na pewną zmianę zasad procedury – odtąd miało być brane pod uwagę nie tylko posiadanie dowodów osobistych (których prawie nikt nie miał), lecz także zeznania świadków i dokumentacja o mniejszej wadze urzędowej. Zdarzało się, że komisja specjalna zadowalała się zaświadczeniem o szczepieniu konia.

Dariusz Hopak: Mamie mojego przyjaciela Tadka jakimś cudem udało się zachować listy męża z obozu w Kozielsku i zdjęcia ślubne. Prawdopodobnie bardzo kochała swojego męża. Wszyscy dookoła mówili: przynajmniej raz miłość i wierność opłacą się na tej ziemi – wyjedzie z dziećmi bez żadnych problemów. Ale specjalna komisja powiedziała, że małżeństwo z oficerem polskiej armii nie jest jeszcze dowodem jej obywatelstwa; poślubiają także cudzoziemki… Wobec tego nasza sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna. Dla całej rodziny mieliśmy tylko wypisany w kościele akt mojego chrztu, który, uwzględniając sowieckie nastroje ateistyczne, mógł raczej nam zaszkodzić niż pomóc. Ale stał się cud – puścili nas.

Czy złagodzenie twardych zasad było dowodem przyjaźni rządu radzieckiego? Wątpię, bo teraz wszystko faktycznie zależało od woli, a nawet nastroju urzędnika, co stwarzało warunki do przeróżnych nadużyć i przede wszystkim selekcji repatriantów. „Wolna Polska” pisała jasno: „Naród nasz przeszedł wielką próbę dziejową i wstąpił dzisiaj pod kierownictwem nowych sił społecznych w okres, rokujący mu dobrobyt i potęgę. Budujemy od podstaw Polskę Ludową. Budujemy niepodległy byt na podstawie demokracji ludowej, na podstawie przyjaznych stosunków ze Związkiem Radzieckim i demokracjami Zachodu. (…) Wracamy do kraju, by wziąć czynny udział w budowaniu Polski Ludowej, w utrwalaniu i wzmacnianiu demokratycznego frontu narodowego. Zmagając się z resztkami reakcji, przezwyciężając wszystko, co stare i zmurszałe, wszystko, co chwiejne i niezdecydowane, kraj kroczy po drodze cementowania jedności wszystkich szczerze demokratycznych sił społecznych”.

W latach 1945–1947 ZSRR udało się opuścić 320 000 Polaków. I rząd radziecki właściwym sobie cynizmem oświadczył, że każdy, kto chciał, już wrócił do ojczyzny.

Stanisław Ważywec: Wszyscy próbowali opuścić ZSRR – w jakikolwiek sposób. Wielu udawało się do zachodniej Ukrainy lub Białorusi. Mówiono, że łatwiej stamtąd wyjechać na wymianę. Byli śmiałkowie, którzy szli w góry, do granicy z Persami. Marzyli o dostaniu się do Iranu, a stamtąd do Europy Zachodniej. Nie wiem, ilu się udało. Ktoś właśnie próbował przekupić strażników i nielegalnie dostać się do pociągu. Oczywiście tylko nielicznym się udało, ale każda zbawiona dusza jest czegoś warta. Ktoś też był w naszym wagonie. Dzieci oczywiście nie były wtajemniczone w takie sprawy, musieliśmy siedzieć cicho i nie mieszać się pod nogami. Ale z tego, co sam widziałem, i z tego, co słyszałem później, można było zrozumieć, że mężczyźni na zmianę upijali strażników bimbrem, aby podczas kontroli nie byli w stanie już ani rozróżniać twarzy, ani liczyć. Tak więc z Bożą pomocą dotarliśmy na miejsce. Był jeszcze jeden straszny sposób na opuszczenie ZSRR – kiedy ludzie sądzili, że lepiej opuścić ten świat, niż zostać w Związku Radzieckim, i rzucali się pod pociąg. Dzięki Bogu to nie było zjawisko masowe. Ale słyszałem o kilku takich przypadkach.

31 VII 1955 r. dyrektor Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański wystąpił na antenie z apelem: „Jakaż gorycz wzbiera w sercu, gdy pomyśli się o tysiącach, dziesiątkach tysięcy naszych ludzi, którzy dziesięć lat po wojnie gniją w różnych obozach rozrzuconych po całej Rosji bez nadziei powrotu. Co przeżywać musi jakiś zapomniany Polak na widok Austriaka wracającego do swego ukochanego Wiednia, gdy on, polski żołnierz II wojny światowej, pozostaje nadal za drutami? Wracają Niemcy, Austriacy, Włosi – wracają dawni żołnierze armii nieprzyjacielskiej i pokonanej. Na miejscu, w głębi Rosji pozostają Polacy, bo nikt się o nich nie upomni (…) W chwili, kiedy komuniści rozpoczynają obłudną propagandę na rzecz powrotu uchodźców z Zachodu – radiostacja nasza, Głos Wolnej Polski – zbierać będzie i nadawać wszelkie informacje na temat losu Polaków uwięzionych w Rosji. Nasze SOS rozsyłać będziemy do całej wolnej prasy Polskiej w zachodnim świecie. Gdziekolwiek dziś jesteśmy – niechaj po całym świecie rozlegnie się wołanie tak mocne, by usłyszeli je zarówno sprzymierzeńcy, jak nieprzyjaciele. W tej sytuacji żądamy powrotu do kraju Polaków z łagrów i więzień sowieckich. Cierpią oni i umierają za jedną tylko zbrodnię: walczyli o niepodległą Polskę”.

Wracający do Europy z łagrów ZSRR Niemcy, Włosi, Austriacy chętnie udzielali informacji o Polakach. Dzięki temu redakcja uzyskała listę setek nazwisk i dokładną mapę rozmieszczenia 56 obozów pracy, w których wciąż przebywali Polacy. Codziennie Wolna Europa nadawała programy specjalne. Rozgłośnia przerywała również swój normalny dziennik radiowy, nadając tzw. flash. Schemat był następujący:

„Przerywamy obecnie nasz program w celu nadania komunikatu specjalnego. Przed chwilą Głos Wolnej Polski otrzymał nowe wiadomości o Polakach więzionych na terenie Rosji Sowieckiej w obozach… [nazwy i położenia obozów]. Bliższe szczegóły i nazwiska niektórych więźniów usłyszą państwo w programie specjalnym, który powtarzać będziemy wielokrotnie w ciągu następnej doby. Nadaliśmy komunikat specjalny. Powracamy do dziennika radiowego”.

Nadawano po kilka nazwisk dziennie. Spiker wypowiadał je wolno, każde nazwisko powtarzał dwa razy, by zwiększyć dramatyzm, np. „Walenty Kucharski, Walenty Kucharski, lat 30, rodem z Sosnowca, porucznik Armii Polskiej, po wojnie zesłany do Workuty. Kopalnia nr 29”. To brzmiało jak alarm. Mieszkający w różnych miastach Europy gromadzili się na demonstracjach. Ważne było dla nich poczucie, że nie tylko przeżyli ostatnią wojnę, ale także pozostali ludźmi. I stało się to, co wydawało się niemożliwym. 18 XI 1956 r. Władysław Gomułka podpisał z władzami sowieckim deklarację o wznowieniu repatriacji, która nieco później stała się pełnoprawną umową międzynarodową. Pod koniec 1956 r. ze Związku Radzieckiego wyjechał pierwszy pociąg z repatriantami. W nieco ponad dwa lata ZSRR opuściło 259 420 obywateli polskich.

W marcu 1959 roku polsko-radzieckie porozumienie o repatriacji wygasło i nie udało się go przedłużyć. Rząd radziecki, podobnie jak przed 10 laty, bez mrugnięcia okiem oświadczył, że wszyscy Polacy zainteresowani powrotem już od dawna są w Polsce. Wszyscy doskonale wiedzieli, że to kłamstwo. Wolna Europa próbowała kontynuować akcję, upublicznić los Polaków, którzy pozostali w ZSRR. Ten problem był przedmiotem dyskusji w Kongresie USA. Repatriacja została wznowiona, lecz dopiero w 1996 r. Ale to zupełnie inna historia.

Cytaty z „Wolnej Polski” za: dr Wojciech Marciniak, Problematyka repatriacyjna na łamach „Wolnej Polski” (1943–1946). Przytoczenie dotyczące komunikatów RP RWE za: P. Stanek, Wrócić muszą przede wszystkim Polacy z Rosji.

 

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Na stepach Kazachstanu i w lasach Syberii” na s. 4 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 82/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Historia życia Mikołaja Diaczyńskiego – najstarszego repatrianta z Kazachstanu/ Mirosław Grudzień, „Kurier WNET” 41/2017

Emerytury ma półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę; jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Mirosław Grudzień

Historia jednego życia
Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu

Mikołaj Diaczyński ma 90 lat. Jest najstarszym żyjącym repatriantem RP z Kazachstanu, a prawdopodobnie też najstarszym repatriantem z całej fali powrotnej, która napłynęła do kraju po rozwiązaniu Związku Sowieckiego i osiedliła się w już całkiem niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej.

On i jego rodzina znaleźli się w sowieckiej republice Kazachstanu w 1936 roku. Był wtedy 9-letnim chłopcem. Nie znaleźli się tam dobrowolnie – zostali przesiedleni, wywiezieni z obszaru sowieckiej wówczas Ukrainy.

Urodził się w 1927 r. się we wsi Januszewka na Żytomierszczyźnie, niedaleko na wschód (ok. 100 km) od granicy przedwojennej Polski, w okolicach miasta Marchlewsk (dawniej i dzisiaj – Dołbysz). Rzeka tam była piękna, Słucz. Ich rejon to był Marchlewskij Polskij Nacjonajnyj Rajon – mówili tam na to „Marchlewszczyzna”. Biedny region. Długo nie było stacji kolejowej ani bitych dróg.

Słabo pamięta tamto życie w Januszewce – tylko piękną rzekę Słucz i piaski, lasy, bagna, rozlewiska – i tak bez końca, prawie połowa Marchlewszczyzny taka była. Tam już kończył się Wołyń, a zaczynało się Polesie.

Mikołaj Diaczyński | Fot. z archiwum rodziny Diaczyńskich

Ma na imię Mikołaj, ale z Marchlewszczyzny nie pamięta chodzenia Świętego Mikołaja z prezentami. Z tamtejszych polskich zwyczajów świątecznych w ogóle niewiele pamięta − oblewanie wodą, śmigusa-dyngusa na Wielkanoc. A potem to już nie było bezpiecznie obnosić się z polskimi zwyczajami, i to jeszcze katolickimi. W Kazachstanie już bezapelacyjnie nie było polskiego świętego Mikołaja, tylko rosyjski Died Moroz − on przychodził do dzieci, ale już nie do niego. I to na Nowy Rok, nie na Boże Narodzenie − tego święta już nie można było tam świętować, chyba że bardzo po cichu. W Kazachstanie cukierków nie było, przez wiele lat nie wiedział, co to jest. Dopiero po wojnie na święta dzieci zaczęły dostawać malutkie torebeczki z ciastkami.

Rodzina ze strony matki, Ewy, zamieszkiwała obszar Żytomierszczyzny od wieków. Natomiast ojciec, Józef, był z centralnej Polski, z Łodzi. Dobrowolnie się osiedlił na Żytomierszczyźnie jeszcze za carskich czasów, w ciągu pierwszej wojny światowej. Tam się ożenił z tamtejszą gospodarską córką, założył rodzinę, włożył w tę ziemię dużo pracy rąk, dużo potu.

Mikołaj pamięta, że przed wywózką jadali dużo owoców i warzyw, dobra tam ziemia była na sady i ogrody − melony, morele, buraków było mnóstwo. Kaszy jadł co niemiara. No i dużo jajek. Bo potem w Kazachstanie to jajka nie zobaczyłeś – wszystko trzeba było oddać państwu.

On tego nie pamięta, ale w jego rodzinie wspominali, że oni tam widzieli polskich ułanów tylko dwa razy w życiu, podczas wojny polsko-bolszewickiej: wiosną 1920 roku, kiedy wojsko polskie szło na Kijów, i jesienią, kiedy się wycofywało na ustaloną rozejmem granicę.

Szczególnie cieszył się dziadek, bo przecież pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Takie dwa krótkie mgnienia życia… a potem już tylko ciągle świat sowiecki.

Nie z własnej winy znaleźli się wtedy poza granicą Polski. Tak wykreślono granice. Teraz to mówią, że można było inaczej, można było przesunąć te polskie granice dalej na wschód, przygarnąć naszą Żytomierszczyznę do Ojczyzny… Bolszewicy byli wtedy gotowi na ustępstwa, ziemia jeszcze paliła się im pod nogami, nie byli pewni swego… Ale cóż, stało się inaczej.

Dziecinny świat przed katastrofą

Mikołaj jako mały chłopiec nawet nie przeczuwał, że nad tym dziecięcym szczęściem zbierają się chmury burzowe. Wie z tego tyle, co mu później bardzo ostrożnie opowiadała rodzina.

Większość miejscowych to byli Polacy, Ukraińców – gdzieś ponad trzy razy mniej. Było też trochę Niemców, chłopów niemieckich, co jeszcze carowie ich sprowadzili. Polacy tamtejsi to też już wtedy byli to przeważnie chłopi we wioskach. Wszyscy ci chłopi-Polacy byli katolikami – mówiono wtedy: „jak katolik, to Polak”. A bolszewikom się to nie podobało… bo oni wsi i chłopów nie lubili. Dla nich najważniejsi byli robotnicy z fabryk – proletarijat.

Z czasem większość wykształconych, miejskich Polaków z tego terenu bolszewicy powywozili albo rozstrzelali jako „polskich szpiegów”. Robotników było na początku niedużo – były tam dwie małe huty szkła i fabryka porcelany w Marchlewsku. Bolszewicy wybudowali jeszcze w Marchlewsku elektrownię, szpital i dwie nowe huty szkła – no to robotników przybyło, przywozili też tam polskich robotników z innych miast sowieckich, nawet z Rosji. W 30. roku dołączono do Rejonu jeszcze kilka wsi.

Były tam polskie szkoły i takie specjalne punkty nauki dla dorosłych, uczono ich czytać i pisać po polsku, wychodziła specjalna gazeta dla nich − dużo ludzi się tego uczyło. Na początku to gdzieś tak co drugi Polak umiał czytać i pisać; u Niemców było z tym lepiej, u Ukraińców gorzej. Potem się z tym poprawiło. No, ale z miłości do Polaków władze tego nie robiły – chodziło o to, aby mogli czytać bolszewicką propagandę, „uświadamiać się” tak, jak oni chcieli. Były nawet polskie sądy, polskie książki, polskie gazety.

Dopiero po rozwiązaniu Polskiego Rejonu w 1935 roku zaczęły się prześladowania nauczycieli i polskich urzędników – nawet polskich działaczy partii bolszewickiej, którzy stworzenie tego rejonu popierali, którzy nim kierowali. Bo w ogóle Polaków wtedy na Ukrainie, przed 1937 rokiem, było dużo, byli bardzo czynni, także w bolszewickich władzach było ich dużo.

No i była walka z katolickimi księżmi, coraz ostrzejsza… a najwcześniej właśnie na Marchlewszczyźnie. Kościołów i kaplic było już wtedy niewiele, ot, na palcach policzyć. A wszystkich księży z nich gdzieś zabrali – że niby to „polscy szpiedzy”, że robili „krecią robotę” przeciwko ludowi sowieckiemu. Po 1938 roku to już w ogóle w Związku Sowieckim nie było czynnego ani jednego katolickiego kościoła… Oni się tym chwalili, aby im dokuczyć (kiedy byli już daleko, w Kazachstanie).

Co mieli robić Polacy-katolicy bez księży? Zbierali się po cichu po domach na modlitwy, były kółka różańcowe. Różne babcie uczyły dzieci religii, prowadziły modlitwy na pogrzebach… przechowywały jak świętość książeczki do nabożeństwa. No i oczywiście po wywózce do Kazachstanu zachowali swoją wiarę.

Zaczął się okres, kiedy Sowieci postanowili budować przy zachodniej granicy taki obronny pas umocnień wojskowych, „linię Stalina”. Wtedy uznano Polski Rejon za pas przygraniczny… i że ten pas trzeba oczyścić z ludzi niepewnych, którzy mogą sprzyjać wrogowi. A ten wróg to była właśnie „pańska Polska”. A oni byli Polakami – wszyscy, co do jednego, potencjalni diwiersanty.

Pokój ryski z Rosją Sowiecką i podporządkowaną jej Ukraińską Republiką Sowiecką podpisany w Rydze przewidywał, że Polacy po stronie sowieckiej będą mogli przyjąć obywatelstwo Rzeczypospolitej Polskiej, o ile przedtem mieszkali w tzw. Kongresówce (oficjalna nazwa za ostatnich carów: Priwislinskij Kraj).

Ich ojciec Józef nie mógł wrócić, chociaż pochodził z Łodzi. Byli ludzie, którzy chcieli wyjeżdżać do Polski, nawet próbowali uciekać przez granicę. Nic z tego, nie pozwalali. Zresztą tam, we wsi Januszewka, ojciec miał wszystko, do czego się serce przywiązało. Został ze swoimi. Jak się później okazało − na własną zgubę.

Zaczęto go bowiem podejrzewać o niesłychane rzeczy, o tajną robotę przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Jeszcze przed wywózką do Kazachstanu już go mieli na oku – najpierw OGPU, potem NKWD. Na razie w Januszewce ojca zostawiali w spokoju, ale po wywózce do Kazachstanu wkrótce zabrało go tamtejsze NKWD − i więcej go rodzina nie zobaczyła.

Przyczyny likwidacji „polskiej wyspy” i wysiedleń

Po śmierci Lenina głową państwa sowieckiego został Stalin. Ludzie nie spodziewali się tego, co on tam sobie po cichu uknuł… A tu – jeszcze pod koniec lat 20. z jego rozkazu zaczęto „rozkułaczanie” (wywożenie do łagrów bogatych gospodarzy). No i tworzenie kołchozów. U nich na Marchlewszczyźnie bardzo dużo gospodarzy uznali za „bogatych kułaków”, gdzieś tak co piątego… a drugie tyle za „średnich kułaków” i „podkułaczników”. To i prześladowania były tu większe, prawie połowy mieszkańców. Już w 1933 roku wywieziono kilkaset rodzin, innych przesiedlano do większych wsi.

Oni tam bardzo nie chcieli tych kołchozów, wykręcali się, jak tylko było można, to i tworzenie kołchozów bardzo wolno szło. Na początku lat 30. na wschodniej Ukrainie prawie wszyscy byli już w kołchozach, a na tej Marchlewszczyźnie – zaledwie trzecia część. Jeśli były, to tworzyli jej Niemcy i Ukraińcy − Polacy nie. Nie chcieli kołchozów, nie chcieli się też „rozkułaczać”. Ciągle mieli nadzieję, że władza sowiecka jest tu tylko chwilowa, że przyjdzie znowu polskie wojsko. Nawet szeptali ludzie, że były ukryte grupy „kułaków” w lasach i na bagnach… które próbowały przedrzeć się przez granicę do Polski.

Wtedy właśnie bolszewicka propaganda po raz pierwszy zaczęła mówić o „polskich tajnych organizacjach”, kierowanych z Polski i wrogich Związkowi Sowieckiemu. Bolszewicka wierchuszka tam, w Moskwie, była bardzo niezadowolona z Polaków. Wielki Głód (1930–33) złamał ludzki opór. Wiele wsi głodowało, ludzie ginęli z głodu, w tym dzieci umierały setkami… Ale u nich takiego wielkiego głodu nie było, jak na wschodniej Ukrainie, zwłaszcza nad Donem…

No i wtedy Politbiuro w Moskwie doszło do wniosku, że z Polaków nie da się zrobić prawdziwych „ludzi sowieckich” − więc lepiej będzie wywieźć wiele dziesiątek tysięcy Polaków z Marchlewszczyzny daleko, daleko… na gołe stepy Kazachstanu.

W październiku 1935 roku Polski Rejon Narodowy został rozwiązany i zlikwidowany. Represje – zsyłki do łagru i wyroki śmierci – dotknęły co czwartego mieszkańca.

Wysiedlenie i pierwsze lata w Kazachstanie

Najpierw była uchwała Politbiura bolszewickiego KC w Moskwie, ze stycznia 1935 r., o przesiedleniu 15 tysięcy rodzin polskich i niemieckich z Ukrainy do Kazachstanu. 28 kwietnia 1936 roku rząd sowiecki wydał pamiętny dekret nr 776-120 O wysielenii, czyli o deportacji. Mówił on o przewiezieniu chłopów polskich i niemieckich w całej masie do Kazachstanu i budowaniu tam nowych kołchozów na niezamieszkałym stepie.

To był ich pierwszy „eksperyment masowy” na taką skalę, z całą narodowością − robiony właśnie na Polakach. Polacy poszli wtedy na pierwszy ogień… przez to bolszewicy i NKWD się nauczyli, jak to robić najlepiej, nabrali dużej wprawy – w czasie wojny im się to przydało, gdy zaczęli przesiedlać Niemców Nadwołżańskich, Kaukaskich, Kałmuków, Tatarów z Krymu, Czeczenów z Kaukazu i wiele innych narodów…

Zgodnie z końcowymi raportami NKWD, wywózki na Syberię i do Kazachstanu objęły wówczas łącznie około 50 tysięcy Polaków, nie tylko z Marchlewszczyzny. Ale ci wywiezieni mieli szczęście. Potem było jeszcze gorzej – ludobójcza rzeź Polaków, których uznano − jakbyśmy to dzisiaj nazwali − za V kolumnę. Była to masowa „likwidacja polskich spiskowców i szpiegów” na mocy prikazu narkoma Jeżowa z 1937 r. W ramach tej właśnie „polskiej operacji” został zabity ojciec pana Mikołaja.

Na wiosnę 1936 roku ogłoszono dekret rządowy, a już we wrześniu zaczęły się wywózki. Jeszcze w sierpniu zapowiedzieli to ludziom i dali dwa tygodnie na spakowanie. Na kilkadziesiąt osób wypadał jeden „bydlęcy” wagon, do którego miał wejść też zapas żywności i zwierzęta domowe. Pozwolono im zabrać jedno zwierzę z gospodarstwa domowego. Większość wzięła krowę, niektórzy konia. Konie były do jazdy wierzchem, do ciągnięcia wozów, do transportu jucznego. Do orki na nowym miejscu trzeba było kastrować byki i orać wołami, jak za dawnych czasów.

Ta podróż koleją trwała gdzieś tak do trzech tygodni. Na początku października kolej przywiozła ich do północnego Kazachstanu i wyładowała w małej miejscowości, która się wtedy nazywała Tajncza, obecnie po kazachsku Tajanszy. Miejsce, które im wyznaczono na osiedlenie, nazywało się Odinnadcataja toczka posielenija – po polsku „Jedenasty Punkt Osiedlenia”. Taki napis widniał na słupie. Na 3 eszełony („rzuty”) Polaków wypadał 1 eszełon z Niemcami. Tak więc Polaków była tam ogromna większość.

Od gołego stepu do wzorowego kołchozu

Po dotarciu na miejsce… żal było patrzeć. Goły, suchy, „głodowy” step. Trawa i chaszcze stepowe − burzany, bez drzew… Stało tam tylko kilkanaście ogromnych namiotów żołnierskich z brezentu. Powitało ich też NKWD. Zapowiedziano im, że jako specpieriesielencom nikomu z nich nie wolno opuszczać wyznaczonego „punktu osiedlenia” bez specjalnego zezwolenia. Tamtejsi ludzie, specjalnie przywiezieni wcześniej, przygotowali saman – to takie miejscowe słowo, używane w Centralnej Azji − tak się tam nazywała ubita glina, albo nawet ziemia, wymieszana z drobno pociętą suchą trawą, stepowymi chaszczami, badylami dla umocnienia; robiono to w wielkich formach. W każdej były takie bloki samanu, kilka sztuk – i to słońce na stepie wysuszało, aż się zrobiło twarde i mocne.

Pisarz Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, wspomina, że jeszcze wiele lat potem widział ogromne jamy, z których wybrano glinę i ziemię na saman.

Anatol Diaczyński, syn Mikołaja, członek ZLP w Rzeszowie

No a potem trzeba było z nich budować ziemianki. Jedna połowa na rodzinę, ale pierwszej zimy to w każdej takiej połówce mieszkało po dwie, trzy rodziny.

Co było robić? Trzeba było wybudować wieś i pomieszczenia dla bydła, zanim nadejdzie kazachstańska zima (a zimy są tam bardzo ostre i trwają do ośmiu miesięcy). Ściany ziemianek pomazać gliną, zrobić byle jakie dachy ze zdrewniałych badyli burzanów, bo przecież prawdziwego drewna nie było. Podłóg też nie było, bo z czego? Tylko ubita ziemia. Tak to było przez 20 lat, do czasów Chruszczowa…

Najważniejsze jadło, jakie pan Mikołaj pamięta z Kazachstanu, tak gdzieś do lat 70. – to ziemniaki, ziemniaki, ziemniaki, na wszystkie sposoby. Większość wszystkiego, co wyprodukowali – mięso, mleko, masło, jajka − im przecież zabierano. Ziarno – dla nich zostawało to gorszej jakości, odpadowe. Kur było mało. Jajka prawie wszystkie trzeba było oddać. Mięso było nie dla nich. Do picia? Ciepła woda, odtłuszczone mleko i przed długie lata – „herbata” z poziomek zbieranych w jarze. Prawdziwej herbaty nie było. Było tam słone jezioro, 12 km od wsi – woda parowała… a wtedy sól się osadzała, więc jeździli tam i łopatami zgarniali tę sól z brzegów jeziora do worków, i takiej używali w domu.

Z opieki medycznej pamięta jednego felczera na całą wieś i jego żonę – pielęgniarkę. Do tego jedną położną. Długo było tak, że chorowało i umierało dużo dzieci, zwłaszcza zimą.

Rodzina Diaczyńskich liczyła wtedy razem sześć osób − ojciec, matka i czwórka dzieci. Mikołaj był najstarszy z nich. Znajomi, krewni odnajdowali się długo potem, bardzo powoli, porozrzucani po innych punktach – bo przecież nie było wolno się swobodnie poruszać po tych toczkach posielenija − tylko za specjalnym zezwoleniem.

O wcześniejszych polskich zesłańcach tam nie słyszeli. Tacy byli raczej w kopalniach Karagandy albo na Syberii, już poza Kazachstanem. U nich nie, bo tam był goły step. Ale pan Mikołaj pamięta, że w ich wsi – Zielonym Gaju – było kilka rodzin z tych, których zesłali po wojnie 1939 roku. Potem większość z nich się gdzieś zapodziała, nie wiedzieli, gdzie. Może przenieśli się do innych miejscowości? Ale teraz myśli, że może oni dostali się do armii Andersa albo Berlinga – bo to do września 1939 roku byli obywatele Polski, więc mieli prawo wstąpić do polskiego wojska.

No a oni sami − nie bardzo mogli się rozglądać po terenie. Przecież nie wolno było się swobodnie poruszać, jeździć, nawet do sąsiednich wsi – chyba, że za specjalnym zezwoleniem… byli pod nadzorem, od początku była specjalna komiendantura NKWD, aby ich pilnować… żeby komuś nie przyszło do głowy uciekać. Nie mieli dokumentów – były trzymane wszystkie pod kluczem, a bez nich ani rusz, nie było co myśleć o zmianie miejsca. Tak było 20 lat, do połowy lat 50., kiedy to we wsi zlikwidowano komiendanturę 1 stycznia 1956 roku – już za czasów pierwszego sekretarza Kompartii, Nikity Chruszczowa.

Polacy na obcej ziemi

Tam byli nie tylko Polacy, od początku byli z nimi wysiedleni z Marchlewszczyzny chłopi niemieccy – dobrzy gospodarze. Sporo też rodzin mieszanych. W czasie wojny przesiedlono do nich kaukaskich górali, Czeczeńców. Tym to się źle żyło na stepowej równinie, bez gór. Nie mogli się z tym oswoić, klimat dla nich za ciężki − wymierali szybko. Byli nawet Koreańczycy z Dalekiego Wschodu, znad oceanu… Dla nich był lżejszy rygor, oni byli tymczasowo.

W domu każdy mówił do swoich w swojej mowie, a z tymi obcoplemieńcami mówili po ukraińsku, ale z domieszkami rosyjskimi, polskimi, niemieckimi… taka dziwna internacjonalna mowa. Większość zesłańców była z Ukrainy, wszyscy znali taką wołyńską odmianę ukraińskiego – a później i rosyjski.

Z zachowaniem polskiej mowy u młodych były kłopoty. Po wybudowaniu wsi i malutką szkołę tam postawiono, czteroklasówkę… Ale tam uczono po rosyjsku. A jako nauka „obcego” języka − tylko niemieckiego. O polskim nie było wcale mowy… Chcieli skazać ich polskie dzieci na obrusienje. A przecież trzon tej wsi – to byli Polacy, wieś się nazywała po polsku – Zielony Gaj. Na pamiątkę tych lasów, gajów, drzew, które pamiętali z Ukrainy.

Siedmioklasówka, całkiem w rosyjskiej mowie, powstała we wsi tuż przed Wielką Wojną… przed niemieckim napadem na Związek Sowiecki w 1941 roku. W Sojuzie mówili: „Wielka Wojna Ojczyźniana” i liczyli ją nie od 1939 roku, jak w Polsce, ale właśnie od 1941.

Wszystkich mężczyzn, jacy tylko mogli broń nosić, pod koniec wojny wzięli do Armii Czerwonej i prosto na front, nawet porządnie przeszkolić nie było jak. Wielu ich wtedy padło w bojach. Wioskowych Niemców-przesiedleńców też wtedy zabrano ze wsi, ale nie do armii, nie ufano im. Poszli do takiej specjalnej „armii pracy”.

Do roboty w kołchozie pozostały baby, staruszkowie i niedorostki, nawet dzieci musiały robić w gospodarstwie. Niemcy zabierali coraz więcej sowieckiej ziemi, kołchozy na Syberii i w Kazachstanie, na dobrym czarnoziemie, musiały żywić cały kraj i armię, był nacisk, aby było tego dużo… Nie było lekko. Plony i tak były nie za dobre, ale praktycznie wszystko szło przez kołchoz do państwa, ludziom zostawały marnej jakości ziarno oraz odpady.

Dom rodzinny w Kazachstanie | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

To i co z tego, że była szkoła-siedmiolatka? Mikołaj zaczął do niej chodzić, ale dalej nie mógł, musiał pomagać rodzinie w robotach…

W przekazywaniu polskiej mowy dzieciom ogromną rolę odgrywała wiara i modlitwa. W domach modlili się po cichu − po katolicku, w polskiej mowie, nigdy w obcej. Jak już nic nie pomagało, to polska modlitwa przypominała młodym, że są dalej Polakami. Dzieci miały przykazane, aby trzymać język za zębami, bo przecież panowali nad nimi bezbożnicy, w szkole uczyli, że Boga nie ma. A po 1939 roku – że „panskoj Polszy” też już nie ma i że nigdy nie będzie…

Było tam kilka narodowości, prawdziwa mieszanka. Długo każdy naród trzymał się swoich, trochę z dala od obcych, ale trzeba było przecież razem pracować. O Polakach pan Mikołaj mówi, że żyli w zgodzie, po bratersku − obowiązywało solidarne działanie, współpraca, pomoc sąsiedzka. Ludzie byli dla siebie dobrzy, dzielili się tym, co mieli… mogli na siebie liczyć.

Polacy mieli tam najwięcej ze wszystkich humoru − życie bardzo trudne, ale okraszali wesołością, dowcipami, żartami. Tak szło łatwiej. Przy robocie dużo się śpiewało – oj, ile pieśni… To była prawdziwa osłoda. Bo cóż? Telewizji długo tam nie było… do lat sześćdziesiątych. Na początku przyjeżdżało do nich objazdowe kino, ale tylko raz na miesiąc, uruchamiane dynamem…

No, a kiedy potem syn sprowadził pana Mikołaja do Polski – to ku jego zdziwieniu okazało się, że tutaj Polacy prawie wcale nie śpiewają, jakby się wstydzili. To go strasznie dziwiło. Jakże tak, bez harmonii, bez pieśni?

Ku lepszemu

Po śmierci Stalina odczuli zmiany na lepsze… ale powoli, powoli… Od tamtej pory do przyjazdu tutaj – ponad 40 lat. Jak to ogarnąć w kilku zdaniach? Za Chruszczowa zlikwidowali im nadzor − tę komendanturę, o której była mowa wcześniej. NKWD poszło k czortu. Więcej swobody było w poruszaniu się po okolicy − chociaż dalej były ograniczenia. Jak młody człowiek miał szukać sobie żony poza kołchozem, zapoznać się z jej rodziną? Ciężko.

Potem było lepiej, gdy ich dzieci, te zdolniejsze, szły do szkół wyższego poziomu, na studia… no i pracę dostawały gdzieś w mieście. Anatol już pamięta te lepsze czasy. Za czasów pieriestrojki zaczęli organizować się Polacy w swoje narodowe organizacje, ich Anatol tam działał. No i zaczęli się razem starać o kościoły, o życie religijne, parafialne…

Polacy pokazali tam wszystkim, że są pracowici, gospodarni, po prostu dobrzy rolnicy. Podziwiali ich, potem zaczęli chwalić, wyróżniać – za wyniki, wydajność. A przecież więcej ich tam było w tej okolicy Polaków niż Rosjan i Kazachów. Ich kołchoz wyrósł przez ten czas na najlepszy w całej obłasti (obwodzie) − 1000 krów, 3000 świń, 200 koni. W czas wojny zaczęły pojawiać się u nich traktory, ich liczba urosła do 60, pod koniec, w latach 90., było ich o wiele więcej. Kołchoz powiększył się do 2 000 ludzi… 20 000 hektarów ziemi rolnej. Każda rodzina miała przy domu uczastok – to taka działka na własny użytek, dla siebie – powiększyli je potem do 8 arów. Tam głównie warzywa… Z tych działek się najbardziej cieszyli, bo to urozmaicenie… szło do rodziny, małych dzieci. Żeby one choć lepiej jadły.

Od Chruszczowa to wolno było już wierzyć w Boga – ale po cichu, nie obnosić się z tym, nie robić zgromadzeń religijnych, nie nawracać innych. Słuchy dochodziły, że byli tacy, co nawracali − to ich od razu do aresztu, i surowa kara – łagier.

Dopiero za późnych giensieków KPZR z tym się bardziej poprawiło − tak gdzieś od Andropowa wolno już to było robić bardziej na oczach władzy. Potem Gorbaczow, pieriestrojka. Pierwsze kościoły katolickie się pojawiły na początku lat dziewięćdziesiątych – w Tajanszy, Krasnoarmiejsku. W Zielonym Gaju − od 1993 r. Najpierw to była prosta wiejska chata przerobiona na kaplicę.

Nowy kościół w Zielonym Gaju | Fot. archiwum M. Diaczyńskiego

Teraz pan Mikołaj patrzy wstecz na całe swoje życie, podsumowuje trudne losy całej rodziny… Groby jego najbliższych rozrzucone są wszędzie, na ogromnym obszarze − pod Łodzią, na Żytomierszczyźnie, a potem i w Kazachstanie. Ale przede wszystkim na cmentarzu w kazachstańskim Zielonym Gaju.

Gdy znalazł się w Kazachstanie, był młodym chłopakiem. Ale potem dorósł, kandydatkę na żonę znalazł w innej wsi zesłańczej − Biełojarce. Oczywiście aby się spotykać, aby nawiązać kontakt między tymi wsiami, były potrzebne za każdym razem zezwolenia. No, ale ożenił się, urodziły się dzieci… Czworo było, ale została trójka, bo najstarszy zmarł w dzieciństwie. Anatol jako drugi z kolei, teraz najstarszy z trójki… córka i jeszcze młodszy syn. Anatol ukończył Instytut Literacki imienia Gorkiego w Moskwie – pełne studia wyższe. Córka ma wykształcenie pedagogiczne, po uczelni niższego szczebla. Młodszy syn skończył 8 klas.

Do Polski pomógł panu Mikołajowi się przeprowadzić syn Anatol, który był działaczem tamtejszego związku Polaków, a tu w Polsce − jest pisarzem, znanym przede wszystkim z tego, że pisze o losach polskich przesiedleńców. Jak to starali się o repatriację – opisał w swojej książce To my jesteśmy, Polsko – jej rozszerzone wydanie wyszło po rosyjsku O tiech pozabytych skażitie chot’ słowo (przetłumaczono ją też na ukraiński).

W Polsce przyjęto go normalnie, ze zrozumieniem − nie narzeka.

Emerytury razem ze wszystkimi dodatkami, w tym świadczenie kombatanckie i zasiłek opiekuńczy, zasiłek dla seniora − to wychodzi półtora tysiąca. Niedużo, ale dużo mu nie potrzeba. Cieszy się, że jest na starość w Polsce, między swoimi, słyszy polską mowę − jest kościół, ksiądz go odwiedza, rodzina, wnuki, prawnuki.

Prawnuki już jakby w innym świecie żyją, niewiele rozumieją z tamtych czasów. I pewnie tak musi być. Oby miały coraz lepiej, nie gorzej. I oby nie zaznały poniewierki, biedy. Tego wszystkim życzy.

Ale nie żałuje swojego życia, że było takie, a nie inne. Bywało ciężko i smutno, były i dobre chwile. Polak jest mocny, wytrzymały, nie dadzą mu łatwo rady. I zawsze jakoś, choćby najgorzej mu się żyło − zachowa nadzieję… i humor.

Co pozostało po dziadku − głowie rodu

Ojcem pana Mikołaja był − jak już była mowa − Józef Diaczyński (w Polsce jego nazwisko pisało się jeszcze wtedy: Dyjaczyński). Przypomnijmy: pochodził on z centralnej Polski, z Łodzi, rozstrzelano go już po przesiedleniu do Kazachstanu, co ma związek z ludobójczą rzezią sowieckich Polaków, znaną jako „operacja polska” NKWD. Przeprowadził ją w latach 1937–1938 narkom Nikołaj Jeżow na rozkaz Stalina. NKWD zabrało Józefa w 1938 roku, zaledwie półtora roku po przybyciu do Kazachstanu. Wtedy już „operacja polska” się kończyła, za kilka miesięcy sam Stalin miał nakazać jej wstrzymanie − i winą za jej „nadmierną srogość” obciążył… samego Jeżowa.

Ojciec był jedną z ostatnich ofiar tej rzezi Polaków (ogółem: ok. 200 000 rozstrzelanych). A po roku… w więzieniu NKWD znalazł się sam Jeżow.

Dodatkowa przyczyna „winy” ojca była taka, że pochodził z centralnej Polski, z Łodzi. Pod koniec I wojny światowej znalazł się na Żytomierszczyźnie. Dwóch jego kolegów później wróciło do Polski, a on zakochał się w matce Mikołaja i pozostał na tamtej ziemi. Skazano go i rozstrzelano, ale rodzina nie wiedziała ani jaki wyrok, ani gdzie, ani kiedy… gdzie pogrzebano zwłoki. Takie były wtedy przepisy – nie mówić rodzinie.

Dziadek Józef Diaczyński | Fot. archiwum rodziny Diaczyńskich

Ksiądz przed rozstrzelaniem, spowiedź, komunia? A gdzieżby! Nawet pytać nie było wolno, bo strach… Długo nie wiedzieli, że nie żyje, myśleli, że ciągle przebywa w łagrze. Dopiero jak umarł Stalin, nastały czasy Chruszczowa, dostali urzędową wiadomość, że niby ojciec już dawno „umarł w łagrze na chorobę brzucha” (dyzenterię). Ale ciągle był liczony jako wrag. No i dopiero wiele lat potem − Anatol, już w niepodległym Kazachstanie, przed samym wyjazdem do Polski (1995 r.) dostał inne urzędowe pismo: że ojciec został rozstrzelany jako polski szpion… ale niewinnie, i że dlatego go już zrehabilitowano.

Na jakiej podstawie go rozstrzelano? No cóż – byli rodziną, która miała (właśnie przez Józefa) „krewnych za granicą”. Takich moskiewskie Politbiuro już w 1935 roku kazało wywozić w pierwszej kolejności, jako podejrzanych o wrogość do bolszewickiego ustroju (ukaz z 17 stycznia następnego roku).

Dla dziadka to już wtedy był gotowy gwóźdź do trumny. Po przywiezieniu do Kazachstanu dano mu jeszcze trochę czasu, aby pobudował dom dla rodziny. A potem – przyszli po niego. Paragraf do skazania − prikaz narkoma Jeżowa 00485. Tam trzeci punkt mówił, że trzeba aresztować wszystkich tych, co przybyli z Polski – bo mieli być wszyscy oni „nasłani jako dywersanci i szpiedzy”, aby szkodzić w ramach „tajnej polskiej organizacji”. No i – surowo ukarać. A kara za takie okropne rzeczy była tylko jedna. Kto by tam dokładnie dochodził winy pojedynczego człowieka? Znęcano się tylko, aby wymusić zeznania, aby biedak obciążył innych Polaków i żeby potem wykazać, jaka to była straszna polska siatka dywersyjna…

Pan Mikołaj nie wie, gdzie pogrzebano ojca. Na pewno byle gdzie, może gdzieś w rowie… Tak jak i mnóstwo innych podobnych zastrzelonych… bez oznakowania.

Jak teraz wiedzą, wyroki wydawała wtedy specjalna trojka, to byli zarazem oskarżyciele i sędziowie, bez żadnego obrońcy. I tak było z jego ojcem. Wtedy państwo sowieckie notorycznie kłamało rodzinom, że taki aresztowany „zmarł po chorobie”. Rodzina modliła się za niego w domu, w tajemnicy, po cichu… podczas świąt, głównie Zaduszek.

Gdy enkawudziści przyszli go zabrać, to w domu było tylko kilka małych zdjęć na ścianie. Zdarli ze ściany i cisnęli do pieca, spalić. Żeby śladu nie zostało w pamięci. Mikołaj jako dorastający syn długo nosił potem portki i robocze buty ojca. Ale się zdarły, nie zostało śladu. Zresztą została tylko po nim malutka książeczka po polsku – modlitewnik z początku XX wieku.

Józef umiał dobrze czytać i pisać po polsku, oni już z tym mieli kłopoty – mówili po polsku, znali trochę liter – ale lepiej znali ruskie bukwy, tego alfabetu ich tam uczono. No, ale niektóre modlitwy z tej książeczki znali na pamięć – pan Mikołaj pamięta, jak mama bardzo lubiła śpiewać „Lulajże, Jezuniu” i inne dawne i dobre polskie kolędy. Jego najstarsza siostra przechowuje ten modlitewnik do dziś, jest on tam u niej, w Kazachstanie.

Ostatnio z synem Mikołaja, Anatolem, skontaktowała się kuzynka z Łodzi. Szukała czegoś w domowych albumach i przypadkowo znalazła – małe, stare zdjęcie Józefa, ojca Mikołaja i dziadka Anatola, zrobione pod koniec I wojny światowej, chyba ostatnie zrobione w Łodzi. Na tym zdjęciu dziadek ma ciągle około 20 lat.

Wnuk trzyma fotografię u siebie jak skarb… ale udostępnia ją czytelnikom „Kuriera WNET”. Patrzy na nie z czułością i wyraźnie dostrzega swoje podobieństwo do dziadka.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” znajduje się na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Mirosława Grudnia pt. „Historia jednego życia. Wspomnienia najstarszego repatrianta z Kazachstanu” na s. 14 i 15 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego