Wisła, Wschód, Zachód, Wiosna, Przypływ – część historyków uważa, że plany tych akcji powstały w Moskwie w lutym 1947 r.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi.

Wojciech Pokora

Śmierć Karola Świerczewskiego stała się pretekstem do przeprowadzenia zaplanowanej dużo wcześniej akcji przesiedleńczej. Fakt, że już kilkanaście godzin po śmierci generała podjęto decyzję o deportacji ludności ukraińskiej i rusińskiej – Łemków i Bojków – współgra z tezą o celowym zabójstwie, ale też jej nie przesądza. Część historyków uważa, że decyzja o Akcji Wisła zapadła w Moskwie już w połowie lutego (czyli przez śmiercią „Waltera”). Plan operacji miał przygotować gen. Siergiej Sawczenko, a zaaprobował ją Ławrentij Beria. Nosiła ona wówczas kryptonim „Operacja Wschód”. (…)

Akcja rozpisana była na dwa etapy. Pierwszy, rozpoczynający się 20 kwietnia i trwający do końca maja 1947 r., polegał na rozbiciu kureni Petra Mykołenki „Bajdy” i Wasyla Mizerny „Rena” oraz na wysiedleniu ludności ukraińskiej i rodzin mieszanych z powiatów: Brzozów, Sanok, Przemyśl, Lesko i Lubaczów. Drugi etap, na którym planowano skończyć akcję, trwał do końca czerwca. Prowadzono wówczas działania zmierzające do likwidacji kureni Wołodymyra Soroczaka „Berkuta” i Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Wysiedlono ludność ukraińską z powiatów Jarosław, pozostałą z pierwszego etapu ludność powiatu Lubaczów i Tomaszów Lubelski. Jednocześnie trwały działania w powiatach Gorlice, Nowy Sącz i Nowy Targ, skąd wysiedlano ludność łemkowską. Akcja nie zakończyła się jednak na zaplanowanym etapie i w lipcu 1947 r. rozpoczęto etap trzeci, polegający na prowadzeniu działań przeciwko pozostałościom sotni „Rena” i „Bajdy” oraz wysiedlano te osoby, którym udało się schować bądź wróciły do miejsc zamieszkania po przeprowadzonych wcześniej akcjach. Przesiedlenia w ramach Akcji Wisła objęły ok. 140 tysięcy osób.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi. Duża część aresztowanych trafiła do dawnej filii KL Auschwitz w Jaworznie, gdzie w kwietniu 1945 r. utworzono Centralny Obóz Pracy. W ramach COP działał podobóz ukraińsko-łemkowski, do którego trafiło w sumie 3873 więźniów. (…)

Wydarzeniem, które każe traktować Akcję Wisła jako część szerszego planu, którego wytyczne zarysowano w Moskwie, jest akcja deportacyjna przeprowadzona w zachodnich obwodach sowieckiej Ukrainy.

Prof. Grzegorz Motyka wskazuje, że akcje faktycznie mogły być powiązane, ale impulsem do deportacji na Wołyniu i w Galicji Wschodniej była akcja przeprowadzona w Polsce. Być może impuls poszedł z Polski, ale nie był nim sam fakt deportacji, plan przygotowań do wysiedleń we wszystkich obwodach zachodniej USRR powstał bowiem już na początku 1947 r., mniej więcej wtedy, gdy przygotowano plan Operacji Wschód, której nazwę zmieniono następnie na Operacja/Akcja Wisła. (…)

Rada Ministrów ZSRR 10 września przyjęła uchwałę „O zesłaniu z zachodnich obwodów USRR do obwodów: karagandyjskiego, archangielskiego, wołogodzkiego, kemierowskiego, kirowskiego, mołotowskiego, swierdłowskiego, tiumemeńskiego, czelabińskiego, czytyjskiego członków rodzin OUN-owców i aktywnych bandytów aresztowanych i zabitych w starciach”. Plan operacji zatwierdzono 10 października 1947 r. Zaplanowano wysiedlenie 75 tys. osób. Operacja Zachód rozpoczęła się 21 października o 2.00 w nocy we Lwowie. (…)

Powszechnie zaczęto się obawiać, że deportacje będą systematycznie powtarzane, aż do czasu wywiezienia miejscowej ludności, w miejsce której zostaną sprowadzeni kołchoźnicy. Zaczęto zatem gorliwie oddawać zaległe kontyngenty, masowo stawiano się do prac społecznych. Władza to zauważyła i już wiosną 1948 r. rozpoczęła podobną akcję na Litwie. 22 maja o 4 rano rozpoczęły się wysiedlenia miejscowej ludności. Akcja objęła prawie 50 tys. osób i nosiła kryptonim „Wiosna”.

W 1949 r. podobne działania podjęto na Łotwie i w Estonii. Tam operację nazwano „Przypływ”. Te ostatnie akcje podają w wątpliwość tezę, że operacje deportacyjne z lat 1947–1949 miały na celu osłabienie ruchu oporu. Niewątpliwie też, ale przede wszystkim chodziło w nich o to, by podporządkować ludność reżimowi.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wrzesień 1939. Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 63/2019

Stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ podczas agresji Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji.

Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła

Wojciech Pokora

Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna:

– Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem.

Chwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.

Pogranicze w ogniu

Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”.

To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu.

Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu.

Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego.

18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca:

„Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00.

Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspomnianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack – Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108).

O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.

Termopile Wschodu

Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie.

Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier.

Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom.

Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew.

Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz…”.

Leonidas, Raginis… Bołbott

Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy.

W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanisław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II.

Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin.

Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.

Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari.

Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.

Mistyfikacja i propaganda

11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner.

26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane.

Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi.

Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego.

Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17 września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty.

A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków.

W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”.

Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”.

Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą.

Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

70 rocznica cudu w katedrze lubelskiej. „Patrzymy na niego co dzień własnymi oczami, a komisja badająca rozkłada ręce”

O 5 drzwi do celi otworzyła zapłakana oddziałowa. Zapytałyśmy, dlaczego płacze. – Matka Boska płacze w katedrze, to i ja płaczę – odpowiedziała. Zamek Lubelski był już wtedy okrążony pielgrzymkami.

Wojciech Pokora

Precz z zacofaniem średniowiecznym!

„Lublin, 7 VII 49 r.
Kochana Mamo! Piszę, bardzo się spiesząc, więc krótko. Mamo, może i do Was wiadomość dotarła, chcę żebyś ją znała dokładnie i tylko żałuję, że nie jesteś z nami!
Przeżywamy dawno niewidziany cud Matki Bożej Częstochowskiej w katedrze lubelskiej! Patrzymy na niego co dzień własnymi oczami, a komisja badająca rozkłada ręce.
W niedzielę 3 bm. (…) znad oka zaczęła płynąć kropla krwi i do dziś dnia twarz Najświętszej pokrywa się coraz nowymi śladami krwawymi, a w lewym oku błyszczą łzy (co stwierdziła komisja). Każdego dnia w twarzy zachodzą zmiany, wczoraj krwawe ślady zaczęły zanikać, a Twarz jest jakby welonem zakryta. Mamo, czy rozumiesz, czy potrafisz pojąć ogrom łaski, który spłynął na Lublin i na nas, jego mieszkańców. Mamo, własnymi oczami patrzyłam już trzy razy i Ojciec także. Z każdym dniem tłumy pielgrzymów dzień i noc przybywają, i to coraz większe. Pewnie już ze 150 tysięcy patrzyło w Cudowną Twarz i kornie stwierdzało, że to cud prawdziwy. Czekamy niecierpliwie na oficjalne orzeczenie Biskupa.
Pomyśl, Mamo – Lublin stał się Częstochową, czy kiedyś w najśmielszych myślach ktoś sądził?
To nie babskie fantazje. Tłumy mężczyzn ze wszystkich stanów to samo stwierdzają, a ich liczba często przekracza liczbę kobiet. Wieczorem około 9 katedra jest zamykana, a wtedy wszyscy razem śpiewają do późna w nocy pieśni i odmawiają modlitwy.
Już teraz drugą noc z rzędu aż do otwarcia rano kompanie przybyłe nie odchodzą z placu katedralnego, tylko się modlą. Wiesz, Mamo, tu twarz Matki Bożej jest tak bolesna, jak gdyby ktoś ośmielił się rózgą ją pokrwawić, i oczy łzawe patrzą tak przejmująco, że wczoraj nie mogłam dwa razy spojrzeć na Nią.
Co ten cud znaczy, nie wiem, i jaki będzie jego dalszy ciąg. Z drżeniem i bojaźnią czekamy. (…) Irena”.

Powyższy list Ireny Jarosińskiej do matki znaleźć można wśród wielu dokumentów przytaczanych przez Mariolę Błasińską w wydanej właśnie przez wydawnictwo Gaudium i Instytut Pamięci Narodowej książce Cud. W 1949 r. Lublin stał się Częstochową. Właśnie mija 70 lat od wydarzeń, które wstrząsnęły Polską, nie tylko ze względów religijnych, ale i społecznych.

Chronić sumienia przed Kościołem

Stosunki między państwem a Kościołem w 1949 roku były już mocno napięte. Jednym z pierwszych aktów Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej było zerwanie konkordatu z Watykanem we wrześniu 1945 roku. Jednak odważniej przeciw Kościołowi nowa władza stawać zaczęła dopiero po 1947 roku, czyli po sfałszowaniu wyborów. Rozpoczęto wówczas akcje propagandowe i operacyjne wymierzone w Kościół. Dyrektor Departamentu V Julia Brystygierowa w roku 1947 wygłosiła na odprawie kierownictwa organów bezpieczeństwa referat zatytułowany „Ofensywa kleru a nasze zadania”, w którym wyznaczyła cele w walce z Kościołem i duchowieństwem (kładąc szczególny nacisk na zwalczanie zgromadzeń zakonnych). Rozpoczęto akcję ograniczania wpływu Kościoła na społeczeństwo, która nasiliła się w 1949 roku i trwała aż do 1989 roku. Wydarzenia w Lublinie z lipca ʼ49 roku znacznie wpłynęły na ten proces, bowiem już 5 sierpnia, czyli niewiele ponad miesiąc po lubelskim cudzie, przyjęto dekret o ochronie wolności sumienia i wyznania, który przewidywał kary więzienia za „zmuszanie do udziału w praktykach religijnych” i „udział w zbiegowiskach publicznych”. W praktyce oznaczało to, że można było skazywać praktykujących katolików, a duchownych karać za „nadużywanie wolności”. Jesienią władze zorganizowały Komisję Księży przy Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, której działalność była skierowana przeciw Kościołowi. Członków tej komisji nazywano „księżmi patriotami”. W grudniu 1954 r. liczba księży zarejestrowanych w Komisji Księży przy ZBoWiD wynosiła około tysiąca, czyli około 10% wszystkich kapłanów.

Ważnym wydarzeniem poprzedzającym cud w lubelskiej katedrze było ogłoszenie 1 lipca 1949 roku w Watykanie dekretu Świętego Oficjum, nakładającego ekskomunikę na komunistów i ich współpracowników (chodziło przede wszystkim o zachodnich intelektualistów). Dekret podkreślał materialistyczną i antychrześcijańską naturę komunizmu. Co warto podkreślić, watykański dekret sprzed 70 lat obowiązuje do dziś.

Spowodowało to reakcję rządu, który w „Trybunie Ludu” 28 lipca 1949 r. zamieścił oświadczenie, nazywające dekret „nową, awanturniczą próbą zastraszenia wierzących, celem przeciwstawienia ich władzy ludowej i państwu, próbą wtrącania się Watykanu do wewnętrznych spraw polskich, aktem agresji przeciw państwu polskiemu”. Ponadto władze państwa wyraziły oczekiwanie, że „cała światła część duchowieństwa polskiego zajmie w tej sprawie stanowisko patriotyczne, zgodne z godnością narodową i interesem państwa”. Oświadczenie zakończono słowami: „Nie ulega wątpliwości, że większość ludności nie ścierpi wichrzeń, które usiłują wykorzystać uczucia religijne ludzi wierzących dla celów polityki imperialistów i podżegaczy wojennych, którzy usiłują zakłócić naszą wielką, codzienną, twórczą pracę dla dobra Polski”.

Jak zauważa w swojej książce Mariola Błasińska, cała retoryka pokrywała się dokładnie z linią działań władzy wobec wydarzeń w Lublinie. Dodatkowo od wydarzeń 3 lipca władze uznały, że organizacja cudów to nowa forma wrogiej działalności kleru wobec państwa, jak zresztą interpretowano już każdą publiczną aktywność księży i biskupów. Walka władzy z Kościołem miała na celu usunięcie z przestrzeni publicznej wszelkich przejawów życia religijnego, a Kościół był drugim największym wrogiem po podziemiu niepodległościowym.

Może się babom przywidziało

W październiku 1942 r. papież Pius XII dokonał aktu poświęcenia świata Niepokalanemu Sercu Maryi. Kościół w Polsce, w warunkach okupacji, nie mógł oficjalnie włączyć się w ten akt, zatem biskupi polscy po zakończeniu działań wojennych, już w 1945 roku podjęli decyzję dokonania tegoż aktu na ziemi polskiej w roku 1946. Inna była już jednak motywacja. O ile papież błagał o przywrócenie ludzkości pokoju i wolności, o tyle polscy biskupi, w warunkach komunizmu, nawiązując do ślubów króla Jana Kazimierza, „Matce Najświętszej i Jej Niepokalanemu Sercu, obierając Ją znowu za Patronkę swoją i państwa” oddali w „Jej szczególną opiekę Kościół i przyszłość Rzeczypospolitej…”. Biskupi polscy wyznaczyli trzy etapy planowanego poświęcenia: najpierw, w niedzielę po uroczystości Nawiedzenia Maryi Panny (7 lipca 1946 roku), poświęcą się Niepokalanemu Sercu Maryi wszystkie parafie w Polsce, następnie w uroczystość Wniebowzięcia biskupi dokonają tego aktu w swoich diecezjach, by wreszcie w uroczystość Narodzenia Matki Boskiej (8 września) odbyły się ogólnonarodowe uroczystości na Jasnej Górze. W niedzielę 3 lipca 1949 r. obchodzono trzecią rocznicę ofiarowania wszystkich parafii Niepokalanemu Sercu Maryi. W lubelskiej katedrze miało się to dokonać na mszy w południe.

Przyjmuje się, że jako pierwsza krwawe łzy na obrazie zauważyła siostra szarytka Barbara Sadkowska. W protokole komisji biskupiej, który przytacza w swojej książce Mariola Błasińska, czytamy:

„W poniedziałek spotkałam się z siostrą Barbarą i wszystko mi opowiedziała, że była u Komunii św., wróciła, bo była u ołtarza MB, modliła się, to zobaczyła łzy, ale mówi, może mi się zdaje, więc mówię do ludzi, którzy byli koło mnie, że coś jest i ludzie to potwierdzili. Czekałam, mówi, jak skończy się suma, poszłam do księdza do zakrystii (…)”.

Siostra Barbara informację o łzach przekazała jednemu z dwóch kościelnych, Józefowi Wójtowiczowi, który zeznał: „Ksiądz Malec był zajęty. Myślę sobie, może się babom przywidziało i poszedłem najpierw sam. Zobaczyłem, że tak jest. Był sopel pod prawym okiem, ciemnoczerwony (…). Patrzyłem i odniosłem wrażenie, że on się powiększa w moich oczach. Dziwne uczucie chwyciło mnie za serce, zaczęły mi płynąć łzy”.

Kolejną przytoczoną relacją potwierdzającą to, co się wydarzyło, jest oświadczenie drugiego kościelnego, Leona Wiśniewskiego, którego zaczepiła w kościele jedna z wiernych: „Było to podczas czytania aktu ofiarowania się Matce Boskiej. Kiedy poszedłem, zobaczyłem, że od oka Matki Boskiej był ślad taki, jakby spływała kropla od oka w dół”.

Łzy zobaczył także ksiądz Tadeusz Malec, który, poinformowany, wyszedł z zakrystii i wraz z wiernymi modlił się przed ołtarzem. On też zawiadomił o fakcie cudu biskupa Zdzisława Golińskiego. Biskup nakazał po modlitwie zamknąć katedrę i udał się na miejsce w asyście kanclerza ks. Wojciecha Olecha. Biskup Goliński wszedł na ołtarz i starł ciecz z obrazu, rozmazując ją. Jak zgodnie zaznaczają świadkowie tego wydarzenia, czyn biskupa był niezrozumiały, spodziewano się raczej ze użyje puryfikaterza, żeby zachować relikwie. Dopiero po oględzinach powiadomiono ordynariusza – bp. Piotra Kałwę.

Pośpiewają i się rozejdą

Wieść o cudzie obiegła Lublin i okolice. Milicja przyjęła zgłoszenie o wydarzeniu w katedrze niemal natychmiast po mszy, bo już o 13.30. Przed obraz zaczęli napływać wierni. Na początku bp Kałwa zbagatelizował ten fakt, przekonywał, że ludzie pośpiewają i się rozejdą. Jednak tłum gęstniał. Gdy pod wieczór usunięto wiernych z kościoła, by komisja zbadała obraz, kilka osób weszło na rusztowania (katedra była wówczas odbudowywana po zniszczeniach wojennych) i wyłamując drzwi na chór, wtargnęło do środka. Ostatni pielgrzymi wyszli tego dnia z katedry około 2 w nocy.

Następnego dnia od samego rana w stronę katedry zmierzali pątnicy. Po kilku godzinach ustawiła się kolejka w kilku rzędach.

Z meldunków Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego wynika, że z dnia na dzień rosła ilość wiernych przybywających do katedry. 5 lipca było to ok. 3 tys. osób, 6 lipca – 5 tys., 9 lipca – 10 tys. W niedzielę 10 lipca odnotowano już 25 tys. pielgrzymów spoza miasta, a przed obrazem zjawiło się tego dnia 40 tys. osób.

O cudzie mówiła już cała Polska. Informacja o nim dotarła także do więźniów lubelskiego Zamku. W książce Cud. W 1949 r. Lublin stał się Częstochową znajduje się relacja pani Barbary, która była przetrzymywana w więzieniu za przynależność do oddziału AK pod dowództwem Hieronima Dekutowskiego „Zapory”: „Pewnego dnia, kiedy obudziłyśmy się rano, usłyszałyśmy śpiewy, takie jak w Częstochowie. O 5 rano drzwi do celi otworzyła zapłakana oddziałowa. Zapytałyśmy, dlaczego płacze. – Matka Boska płacze w katedrze, to i ja płaczę – odpowiedziała. (…) Zamek Lubelski był już wtedy całkowicie okrążony pielgrzymkami. (…) Tłumy spod Zamku sięgały katedry”.

Jednym ze świadków tamtych wydarzeń była pani Danuta Pietraś vel Pietraszek. Jej syn, dziennikarz Paweł Bobołowicz, wspomina: „W czasie cudu moja mama miała 12 lat, ale do tego wydarzenia powracała często. Dla niej nie było wątpliwości, że była świadkiem cudu, a cud miał związek ze zbrodniami komunistów. Ta historia była stałym elementem domowych opowieści jeszcze w czasach komunizmu i oczywiście szczególnie powracała po odwiedzinach w Katedrze. Mama wspominała zarówno cud, jak i atmosferę tych dni: tłumy wiernych pod Katedrą i zamknięcie miasta, strach przed możliwą zemstą komunistów. Podkreślała, że komuniści też wiedzieli, że oto wydarzył się cud i strasznie się tego bali, ale strach budził w nich jeszcze większą nienawiść. Dla niej łzy Maryi to był smutek z powodu morderstw na Zamku. Opowieść o cudzie nieodłącznie była związana opowieścią o ubeckiej katowni na lubelskim Zamku. Nikt w domu nie śmiałby zakwestionować prawdziwości cudu, a wspomnienia mamy były jednym z fundamentów naszego antykomunizmu”.

Szkiełko i oko

Już 4 lipca władze kościelne powołały ekspertów do komisji w celu zbadania zjawiska. W jej skład weszli: Zygmunt Dambek – kierownik Laboratorium Analitycznego w Lublinie, bp Zdzisław Goliński, mec. Stanisław Kalinowski – prezes Izby Adwokackiej w Lublinie (zasłynął m.in. tym, że podczas wojny przejął wywieziony z Warszawy obraz Jana Matejki Bitwa pod Grunwaldem i doprowadził do ukrycia go w bibliotece przy ul. Narutowicza w Lublinie), inż. Janusz Powidzki – konserwator zabytków, chemik Alojzy Paciorek – dyrektor Liceum im. Zamoyskiego, malarka Łucja Bałzukiewicz, artystka Irena Pławska, kanclerz kurii – ks. Wojciech Olech i ks. Stanisław Młynarczyk – notariusz kurii.

Eksperci bardzo dokładnie sprawdzili obraz i jego najbliższe sąsiedztwo, szukając m.in. śladów wilgoci bądź elementów mogących wpłynąć na pojawienie się zacieków na obrazie. Wykluczono ingerencję z zewnątrz. Struktura obrazu była nienaruszona. Obraz był suchy, zakurzony, obecne były na nim pajęczyny.

Dambek pobrał próbki do analizy. Badania nie wykazały, by cieczą na obrazie była krew, ale też wątpliwe, by była to woda. Ponadto, jak zauważył Alojzy Paciorek, woda po obrazie powinna ściekać, nie zostawiając wyżłobień. Próby przeprowadzone przez niego wykazywały, że po farbie olejnej woda spływa szybko, na obrazie w katedrze natomiast ciecz spływała w sposób charakterystyczny dla łzy na ludzkim policzku – ukośnie. Dambek we wspomnieniach podkreślał, że miał pewność, że zjawisko, które badał, miało charakter nadprzyrodzony, niespowodowany ręką człowieka.

Dr. Zygmunta Dambka aresztowano 26 sierpnia 1949 roku. Kilka miesięcy później został osadzony w więzieniu na Zamku Lubelskim. Śledztwo umorzono po kilku miesiącach i 20 lipca 1950 r. opuścił więzienie. Otrzymał jednak polecenie milczenia i opuszczenia Lublina.

Członkowie ZNP potępiają „organizatorów cudu”

Tłum, który gromadził się przed katedrą, był narażony na prowokacje. I niestety władza wykorzystała ten fakt. Na posiedzeniu sekretariatu KC PZPR 13 lipca 1949 r. zdecydowano o podjęciu działań w celu opanowania sytuacji. Skierowano do Lublina gen. Romana Romkowskiego – wiceministra bezpieczeństwa publicznego, odpowiedzialnego za kierowanie aparatem represji. Ponadto do Lublina wysłano Artura Starewicza – kierownika Wydziału Propagandy i Agitacji Masowej KC PZPR, Wiktora Kłosiewicza – kierownika Wydziału Administracyjno-Samorządowego KC PZPR oraz Włodzimierza Reczka – członka KC PZPR.

Tego samego dnia, 13 lipca, Urząd Bezpieczeństwa przywiózł w okolicę katedry robotników z fabryki obuwia im. M. Buczka, którzy mieli rzucać w tłum cegłami i deskami z pierwszego piętra stojącej opodal kamienicy. Pod katedrą wybuchła panika. Jedna z kobiet krzyknęła, że wali się rusztowanie. Tłum ruszył. W zamieszaniu wywołanym paniką śmierć poniosła 21-letnia Helena Rabczuk, a 19 osób odniosło obrażenia. Fakt ten dał władzom podstawy do wszczęcia działań opresyjnych. Oskarżono „organizatorów cudu” o sprowokowanie zajścia, rozpoczęto aresztowania, zamknięto miasto (ustawiono punkty kontrolne na rogatkach, wiernych zatrzymywano i odstawiano na najbliższe stacje kolejowe).

14 lipca w Teatrze Miejskim w Lublinie odbyło się zebranie inteligencji lubelskiej pod hasłem „Precz z zacofaniem średniowiecznym”. Nie zaproszono na nie przedstawicieli Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, mimo że ich pośrednio dotyczyło, gdyż na spotkaniu głos zabrali członkowie Związku Nauczycielstwa Polskiego, którzy potępili „organizatorów cudu” oraz pracowników KUL.

Zebrani sami siebie nazwali „katolikami demokratycznymi”, którzy są zaniepokojeni wykorzystywaniem przez Kościół prostych ludzi, bowiem takie zachowanie „gorszy myślącego katolika”. 17 lipca władze zorganizowały na placu Litewskim w Lublinie więc „antycudowy”. W zakładach pracy zapowiedziano, że obecność jest obowiązkowa pod groźbą zwolnienia z pracy. Sprawdzano listę obecności.

W tłumie pojawiły się transparenty z wypisanymi na nich hasłami: „Lublin nie będzie ciemnogrodem”, „Nikt nas nie cofnie do średniowiecza”, „Precz z politykierami w sutannach”, „Kościół do modlitwy, a nie do polityki” czy „Nie pozwolimy nadużywać wiary do celów politycznych”. Polska Kronika Filmowa podała, że wiec zgromadził 25 tys. osób. Jednak była to liczba zawyżona, a entuzjazm, o którym wspominano w mediach, wątpliwy. Na placu intonowano „Międzynarodówkę”, której dźwięki mieszały się ze słowami pieśni „My chcemy Boga”, dobiegającej z pobliskiego kościoła Kapucynów. Część zgromadzonych na placu podchwytywała słowa pieśni religijnych w miejsce wykrzykiwanych z trybuny haseł. Zareagowała milicja. Doszło do zamieszek.

Milicja zepchnęła tłum pod pałac biskupi, gdzie biskup Kałwa apelował o rozejście się. Ktoś krzyknął, że aresztowano wiernych spod kościoła Kapucynów. Tłum ruszył na komisariat przy ul. Zielonej. Gdy tłum obrzucił budynek kamieniami, został otoczony przez milicję i wojsko. Aresztowano 230 osób. Kilka dni później aresztowano także duchownych z katedry (księży Władysława Forkiewicza i Tadeusza Malca) oraz kościelnych (Józefa Wójtowicza i Leona Wiśniewskiego). W propagandzie podano, że za zamieszki odpowiadają prowokacje studentów KUL.

Równolegle rozpoczęto akcję propagandową w mediach. Jej podstawowym elementem było wprowadzenie dwuwartościowej skali ocen. Pojawiły się więc artykuły nacechowane emocjonalnie: „Kościół ośrodkiem wstecznictwa”, „Skończyć z haniebnym widowiskiem, wołają lubelscy robotnicy” czy „Prowokacje nie powstrzymają pracy nad odbudową kraju. Całe społeczeństwo domaga się ukarania siewców zamętu”. W artykułach przekonywano, że tak naprawdę działania kleru ośmieszają wiarę i religię, że ten cud to kłamstwo i kpina z prawdziwych wiernych. Nauczano, jak prawdziwi wierni i prawdziwi inteligenci powinni traktować swoją wiarę, przeciwstawiając oświecone podejście do religii wstecznictwu i fanatyzmowi księży. Ilustrują to tytuły artykułów, które pojawiały się w „Trybunie Ludu” i „Sztandarze Ludu” w całym kraju: Przedstawiciele świata nauki o gorszących zajściach w Lublinie czy też Ponura wizja obskuranckiego średniowiecza.

Maryjo, Królowo Polski

Szacuje się, że ogólna liczba aresztowanych w związku z cudem wyniosła nawet 600 osób. Aresztowanych bito oraz znęcano się nad nimi psychicznie. Po śledztwie wszystkich przewożono do lubelskiego Zamku, gdzie oczekiwali na rozprawę sądową. Procesy trwały 10 miesięcy.

Wyroki były zróżnicowane – od 10 miesięcy do pięciu lat więzienia. Po wyjściu na wolność skazani mieli problem ze znalezieniem pracy.

Jednak mimo działań władz, kult obrazu Matki Bożej Płaczącej – bo tak zaczęto nazywać katedralną kopię jasnogórskiego obrazu – rozwijał się nadal. W 1987 roku przed obrazem modlił się święty Jan Paweł II, a rok później na Majdanku odbyła się koronacja obrazu, której dokonał kard. Józef Glemp. Od 2014 r. decyzją Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów w archikatedrze lubelskiej 3 lipca obchodzone jest święto Najświętszej Maryi Panny Płaczącej.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Precz z zacofaniem średniowiecznym!”, znajduje się na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET” nr 61/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Precz z zacofaniem średniowiecznym!” na s. 5 lipcowego „Kuriera WNET”, nr 61/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nieeleganckie sposoby Słowacji i Czech w walce o ochronę własnego rynku przed zalewem żywności polskiej produkcji

Saldo Słowacji jest pasywne, a Polska importuje nieporównywalnie większą ilość mięsa. I właśnie w tym saldzie eksperci upatrują przyczyn zakończonej właśnie wojny mięsnej z południowymi sąsiadami.

Wojciech Pokora

W sobotę 26 stycznia w programie Superwizjer TVN został wyemitowany reportaż pt. Chore bydło kupię, w którym dziennikarze ujawnili proceder niezgodnego z przepisami uboju zwierząt. Jedną z nieprawidłowości, która wzbudziła największe kontrowersje, był ubój chorych zwierząt. Opinia międzynarodowa zauważyła temat natychmiast. Brytyjski dziennik „The Guardian” zwrócił uwagę na skalę eksportu polskiego mięsa za granicę i wyraził obawę o jego jakość. Śledztwo w sprawie rozpoczęły policja i prokuratura. W niedługim czasie w Polsce audyt przeprowadzili przedstawiciele Komisji Europejskiej. (…)

Na Słowacji rozpoczęły się nadzwyczajne kontrole wołowiny z Polski. Każdy transport mięsa, który trafił do naszego południowego sąsiada, musiał przejść badania laboratoryjne. Podobne rozwiązanie wprowadzili Czesi, oni jednak uzasadnili swoją decyzję wykrytą w polskim mięsie salmonellą. (…)

26 lutego w Rzeszowskich Zakładach Drobiarskich RES-DROB Sp. z o.o. poddano ubojowi 20 832 sztuki pochodzących ze słowackiej fermy Farmavet S.r.o HF Lubela kurcząt. Z ubitej partii drobiu pobrano do badań próbki, w których stwierdzono obecność pałeczek salmonelli. Mięso nie trafiło na rynek. Jego odbiorcami miały być podmioty w Rumunii, Francji oraz w Polsce. Minister rolnictwa, komentując ten fakt, zauważył, że polskie służby dobrze funkcjonują i szybko zareagowały, a przy tym „my nie robimy z tego afery”. – Jak widać, w masowej produkcji mogą zdarzać się takie sytuacje, ale to nie powód do skoncentrowanego ataku, jaki został ostatnio skierowany na polską żywność – dodał.

W polskich rzeźniach nastąpiły kontrole. Główny lekarz weterynarii Paweł Niemczuk podczas konferencji prasowej poinformował o ich wyniku. Wytypowano 162 rzeźnie bydła szczególnego ryzyka, czyli te zakłady, które mają małe zdolności ubojowe, kupują pojedyncze sztuki bydła od pośredników albo same przewożą to bydło do rzeźni. Skontrolowano również 37 rzeźni wytypowanych do kontroli w zakresie identyfikacji rejestracji zwierząt.

W sumie skontrolowano 102 rzeźnie, w tym 66 szczególnego ryzyka i 10 w zakresie rejestracji identyfikacji zwierząt. W 47 stwierdzono pewnego rodzaju nieprawidłowości, które nie skutkowały zamknięciem zakładu. (…)

Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi Republiki Słowackiej na pytanie, w jakim stopniu problem z polskim mięsem zakażonym salmonellą rozprzestrzenił się na relacje biznesowe i czy wystąpił problem z eksportem mięsa drobiowego do polski po wykryciu w nim salmonelli, odpowiada, że w ostatnich latach nie wprowadzono żadnych ograniczeń dotyczących eksportu do Polski słowackiego drobiu. Natomiast wprowadzono kontrole wołowiny importowanej z polskich zakładów.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Wojna o polskie mięso” znajduje się na s. 15 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Wojna o polskie mięso” na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Józef Łobodowski – antykomunista, rusofil i miłośnik Ukrainy; pisarz, który miał wpływ na poglądy Jerzego Giedroycia

Gdziekolwiek by mieszkał, byłby antykomunistą. Widział i wiedział, czym komunizm jest, a szczególnie po doświadczeniu wojny i zachowaniu Rosjan wobec Polski, po doświadczeniu Wilna, Lwowa, Warszawy.

Wojciech Pokora
Bernard Nowak

Wiersze Łobodowskiego zjednały mu opinię buntownika, rewolucjonisty, bolszewika, będącego zagrożeniem dla porządku publicznego. My znamy Łobodowskiego jako antykomunistę.

Tak, bo to jest już druga część jego życia. Pierwsza część to dzieciństwo, zatem właściwie Moskwa i Ukraina. Trochę był najpierw tutaj, w Lublinie, jako dziecko, potem wyjazd do Moskwy, z Moskwy do Jejska i znów, po traktacie ryskim, do Lublina, do liceum i na studia, z których za działalność odczytywaną jako prokomunistyczna został relegowany.

Wtedy jeszcze KUL relegował za takie rzeczy.

Mało tego, że go relegowano; rozesłano wilczy bilet na całą Polskę. Załatwiono go jak komisja McCarthy’ego, czyli zadziałano bezwzględnie, co jest zresztą zrozumiałe, bo wiedziano, że KPP przychodzi ze Wschodu i ma charakter szpiegowski, była przecież agendą sowieckiego wywiadu.

Jego sympatie lewicowe, wręcz lewackie, prokomunistyczne, to było jednak rozczarowanie Polską, z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe. Z drugiej strony – Polska w dwudziestoleciu nie mogła być inna po tylu latach zaborów. Ale ludzie bardzo szybko zapominają, jak dzisiaj zresztą; wymagają, żeby państwo dorównywało krajom zachodnim, które nie zaznały zniewolenia.

W którym momencie jego komunizm się skończył?

To były lata 30. kiedy, jak sam opisuje w tetralogii Dzieje Józefa Zakrzewskiego, pojechał na Ukrainę i zobaczył skutki Wielkiego Głodu; to było około roku 1934.

Czy to się pokrywa z momentem, gdy podjął współpracę z ukraińskimi wydawcami i zafascynowała go tamtejsza poezja, którą zaczął przekładać na język polski?

Fot. Wojciech Pokora

Najpierw była jego działalność publicystyczna w Lublinie, gdzie był szefem „Kuriera Lubelskiego”, potem założył swoje gazety i w nich występował jako komunizujący. Proukraińskie sympatie to była późniejsza faza, gdy związał się z wojewodą wołyńskim Henrykiem Józewskim i kiedy zobaczył na nowo Ukrainę. Oczywiście darzył ten kraj sympatią, bo okres w Jejsku, wśród Kozaków, gdy był młodym i chłonnym chłopakiem, to był czas kształtowania się jego postawy. Jego korzenie emocjonalne tkwiły w Ukrainie – jego pierwszej ojczyźnie. „Ukraino, ojczyzno moja” – tak mógłby powiedzieć jako młody Polak, nawiązując do Mickiewicza. Był też zakorzeniony w Pierwszej Rzeczypospolitej – państwie wielonarodowościowym. Litwa była ojczyzną Mickiewicza, u Łobodowskiego zaś, Polaka, którego ojciec służył w armii rosyjskiej, mamy utożsamienie z Ukrainą. Cenił Słowackiego, też związanego z Ukrainą. Myślę, że jego ukraińskość jest czymś naturalnym, bo tam żył, widział, słyszał, tym nasiąkał w okresie dzieciństwa.

Poza tym, gdy czytałem wielokrotnie jako wydawca jego „trylogię ukraińską”, myślałem sobie: jest tam świetny język, który jest językiem Polski przedwojennej, nienasiąknięty zanieczyszczeniami, z którymi dziś mamy do czynienia; jest wartka akcja. Są też oczywiście przestoje, szczególnie gdy młody bohater leży ranny i słucha opowieści o Kozaczyźnie. Warto podkreślić, że to nie jest cała Ukraina, to są Kozacy kubańscy, którzy się z Ukrainy wywodzą. To ma swój urok… Gdy później czytałem jego poezję i słuchałem go w radiu, wreszcie gdy sięgnąłem do pieśni Kozaków kubańskich i wyobraziłem sobie miejsca, gdzie Łobodowski dorastał, doszedłem do wniosku, że Polska w porównaniu z Ukrainą to jest mały kraik, w którym dość trudno się zakochać. Tam widział olbrzymie rzeki, przestrzenie, góry; naród, który – mimo że terroryzowany przez Sowietów – korzeniami tkwił w starej Kozaczyźnie. Idylla i wewnętrzna wolność, która miała źródło w tej wolności zewnętrznej, w przyrodzie, w tamtejszych ludziach, ich śpiewach.

Jak słuchałem tych śpiewów, myślałem: my takich rzeczy nie mamy. Nic dziwnego, że on tak ciągnął potem do tej części literatury polskiej, o której się mówi „kresowa”. (…)

Dzisiaj, myśląc o Józefie Łobodowskim, kojarzymy go nie tyle z powieściami, ale z jego twórczością w „Kulturze”, z relacją z Giedroyciem. Lubimy myśleć, że to stąd – z miasta wielu kultur i bramy na Wschód, jak o Lublinie często mówimy – wyrósł ktoś, kto wpływał na kształt wschodniej koncepcji Giedroycia. Łobodowski wprost mówił, że nie ma Europy bez wolnej Ukrainy.

W dużym stopniu koncepcja wschodnia Giedroycia zbiegała się z myślą Łobodowskiego. Chociaż, jak wiemy, rodzina Giedroyciów pochodziła z terenów dzisiejszej Litwy, Białorusi i Ukrainy, i mówiono złośliwie, że idea Księcia bazuje na jego rodzinnych doświadczeniach, że podświadomie wracał do domu.

Popularne dziś koncepcje wschodnie to prometeizm, jagiellońska, a zwłaszcza ta oparta na sojuszu Piłsudski-Petlura. A koncepcja Łobodowskiego i co za tym idzie – Giedroycia oparta była na sojuszu Piłsudski-Sawinkow-Fiłosofow. Mam wrażenie, że gdy myślimy o Wschodzie, zapominamy o Rosji. Rosja staje się dla wielu wrogiem, który zniknie z mapy, gdy tylko ich koncepcje zostaną zrealizowane.

Trudno Rosję bagatelizować czy udawać, że nie istnieje bądź istnieć przestanie. Także w sferze kultury. To naiwność. Przy okazji warto podkreślić, że Józef Łobodowski uważał się za rusofila i Rosja była mu kulturowo bliska. To zrozumiałe, ponieważ kultura rosyjska jest wielka, w dziedzinie literatury nie ma większych osiągnięć niż rosyjskie. Zresztą radziecka też się nieźle sprawiła… przy czym ona zawsze była – o tym należy pamiętać – opozycyjna wobec reżimów. W tym tkwi jej siła. Antysowieckość czy szerzej – antytotalitaryzm – i skłonność do kultury rosyjskiej dają się więc godzić.

Łobodowski był zarówno rusofilem, jak i antykomunistą.

Bernard Nowak (1950) – pisarz, redaktor i wydawca, drukarz w drugim obiegu, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Wolnego Słowa. Współzałożyciel Wydawnictwa Test (1988), które m.in. opublikowało w oficjalnym obiegu Hańbę domową: rozmowy z pisarzami J. Trznadla, a w 1989 r. kolportowało drukowany już w Polsce miesięcznik „Kultura”.  Jest laureatem Nagrody Artystycznej Miasta Lublina za rok 2003 oraz Nagrody Literackiej im. B. Prusa w 2004. Od 2005 do 2011 r. był prezesem Oddziału Lubelskiego SPP; obecnie pełni funkcję sekretarza. Został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Wolności i Solidarności (2015).

Cały wywiad Wojciecha Pokory z Bernardem Nowakiem pt. „O krok od wielkości” znajduje się na s. 13 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Wojciecha Pokory z Bernardem Nowakiem pt. „O krok od wielkości” na s. 13 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niewyjaśnione do dziś morderstwa w Dratowie w czasie II wojny światowej / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 57/2019

1.10.1947 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Andrzeja Sadowego na karę śmierci. Prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok przez powieszenie został wykonany na Zamku w Lublinie 16.04.1948 r.

Wojciech Pokora

Nie ma już we wsi Marciniaków
część 2

W 1945 r. w Lublinie rozpoczął się proces Andrzeja Sadowego – byłego wójta gminy Ludwin, który wg relacji mieszkańców, bezpośrednio uczestniczył w zbrodni na rodzinie Marciniaków i terroryzował okolicę wraz z niemieckim żandarmem Danielem Schulzem, o czym opowiadała m.in. Lucyna Jaszczuk. Zgłaszam się do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Lublinie. Spotykam się z prokuratorem Dariuszem Antoniakiem, który z ramienia IPN prowadził śledztwo w tej sprawie w 2014 r., a faktycznie zamykał je po tym, jak na nowo otwarta sprawa została mu przekazana. Z dokumentów, które mi udostępnił, wynika, że zbrodnię w Dratowie badano kilkakrotnie, wliczając w to niemieckie śledztwo prowadzone przez prokuraturę w Wurzburgu.

Komunista z OUN

Za pierwszym razem zbrodnia znalazła się na wokandzie w 1945 r. Wówczas sądzony był Andrzej Sadowy, a oficerem śledczym Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, prowadzącym jego sprawę, był Teodor Maksymiuk, mieszkaniec Dratowa, który podczas wojny został przez Niemców wysłany do obozu na Majdanku

W tej sprawie w 1948 r. sądzony był sołtys Dratowa Mikołaj Łuczeńczyk, któremu zarzucono, że w okresie okupacji niemieckiej, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, jako sołtys działał na szkodę osób prześladowanych ze względów politycznych przez wskazanie władzom niemieckim mieszkańców Dratowa, a w szczególności Teodora Maksymiuka i innych, jako podejrzanych o działalność polityczną, w wyniku czego osoby te zostały aresztowane, a następnie osadzone w obozie koncentracyjnym na Majdanku.

Maksymiuk przeżył obóz, w 1944 r. wstąpił do Milicji Obywatelskiej, a rok później do UB. W 1945 r. był już oficerem śledczym Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie, którego siedziba mieściła się na rogu Krótkiej i Jasnej w Lublinie, a w którego piwnicach brutalnie przesłuchiwano i więziono tysiące ludzi. Co ciekawe, w tym samym budynku do 1945 r. siedzibę miał pierwszy na ziemiach polskich Komunistyczny Resort Bezpieczeństwa Publicznego. Maksymiukowi przydzielono mieszkanie w budynku naprzeciwko, pod adresem Jasna 5/5. Podaję te fakty nie bez przyczyny. Maksymiuk pojawia się w wielu zeznaniach z czasu wojny jako ten, który był prześladowany we wsi przez władze niemieckie i pomagających im Sadowego i Łuczeńczyka. W jego aktach personalnych z 1944 r. znajduje się jeszcze narodowość ukraińska, jednak podczas przesłuchań w 1947 r. podaje narodowość polską.

W sprawie Łuczeńczyka zeznaje, że został wytypowany do obozu na Majdanku za swoją działalność polityczną – był członkiem Komitetu Obywatelsko-Patriotycznego (organizacji, która działała w latach 1939–1943 i powołana została w Lublinie przez majora Bolesława Studzińskiego po tym, jak Wilhelm Orlik-Ruckemann rozwiązał podległe sobie oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza. KOP po 1943 r. przekształcił się w Polską Armię Ludową, która podkreślała negatywny stosunek do rządu londyńskiego i kładła specjalny nacisk na konieczność dobrosąsiedzkich stosunków z ZSRR). Jednak zgodnie z tym, co ustalił Krzysztof M. Kaźmierczak w swojej książce Tajne spec. znaczenia,

Teodor Maksymiuk został w 1952 r. zwolniony ze służby po tym, gdy lubelski informator bezpieki ps. Marian doniósł, że podczas okupacji oficer był (wraz ze swoim ojcem Włodzimierzem) członkiem współpracującej z okupantami Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – która była nie tylko antypolska, ale też antysowiecka!

Jak czytamy u Kaźmierczaka, „dochodzenie wszczęte w oparciu o donos potwierdziło bliskie związki Maksymiuka z OUN. Miał on uczestniczyć w wyrzucaniu przez Ukraińców z gospodarstw osób związanych z Kościołem greckokatolickim. Na jaw wyszły także inne fakty z okresu okupacji. Kiedy w 1942 r. późniejszy śledczy trafił do obozu w Dębicy, wysługiwał się tam Niemcom (był tzw. grupowym), prześladując Polaków. Prawdopodobnie za takie zasługi został w 1943 r. wypuszczony na wolność. Sprawdzono także, że do oddziałów partyzanckich Armii Ludowej wstąpił dopiero »po klęskach hitlerowskich na froncie wschodnim, krótko przed wyzwoleniem«”.

Wróćmy jednak do Andrzeja Sadowego. Teodor Maksymiuk jeszcze się w tej historii pojawi.

Wyrok śmierci na A. Sadowego | Fot. Archiwum IPN w Lublinie

Opowieść oskarżonego o zbrodnię

Zeznania, które w śledztwie złożył były wójt gminy Ludwin, rzucają światło na stosunki społeczne panujące w gminie, a przede wszystkim w Dratowie. Wiemy już, że żyli tam obok siebie Ukraińcy, Żydzi i Polacy, ale też patrząc z innej perspektywy, katolicy (także grekokatolicy), obywatele wyznania mojżeszowego i prawosławni. Byli to też obywatele Rzeczpospolitej pokładający swoje nadzieje na przyszłość w rządzie londyńskim (członkowie AK i organizacji podziemnych) i ZSRR (członkowie KOP, przedwojenni komuniści, jak np. Piotr Stachański, ukraiński rolnik skazany przez Sąd Okręgowy w Lublinie w r. 1937 z art. 93 i 97, które brzmią kolejno: „kto usiłuje pozbawić Państwo Polskie niepodległego bytu lub oderwać część jego obszaru” oraz „kto w tym celu wchodzi w porozumienie z innymi osobami”, podlega karze więzienia), ale jak się okazuje na przykładzie Maksymiuka i jego ojca, także członkowie OUN. Może po tych liniach należy szukać rozwiązania konfliktów, które się tam nawarstwiły?

Andrzej Sadowy zeznawał dwa razy. Pierwszy raz, w śledztwie, przesłuchiwany był przez Teodora Maksymiuka. Jego zeznanie jest bardzo krótkie.

Na pytanie: „Co obywatel robił z ludnością cywilną, będąc wójtem gminy Ludwin, ile osób zabił, ile oddał do obozu?”, Sadowy odpowiada: „Z ludnością cywilną wsi Dratów znęcałem się w brutalny sposób, zabiłem 8 osób, to jest: Marciniak Jan, Marciniak Józef, Marciniak Feliks, Malesza Mikołaj, Maleszówna Olga, dwie żydówki z imienia nie pamiętam, Jakóbowska Anna – zaznaczam, że była już siedem miesięcy w poważnym stanie”. Dalej Sadowy zeznaje, kogo wysłał do obozu Dębica i Majdanek, wymieniając w pierwszej kolejności por. Maksymiuka Teodora – pracownika WUBP Lublin i ppor. Maksymiuka Mikołaja.

Następnie śledczy pyta, z czyjego polecenia zabił te osiem osób. Wójt odpowiada, że z polecenia Niemców i wyznaje, że na ludzi donosił mu m.in. sołtys wsi Dratów, Mikołaj Łuczeńczyk. Kończy zeznania mówiąc, że dla ludności cywilnej był bardzo surowy i stanowczy i wzorowo wykonywał polecenia niemieckie, tym samym będąc współpracownikiem Niemców.

Gołym okiem widać więc, że zeznania musiały być dyktowane, a zapewne wymuszane, bo skąd oskarżony wiedziałby, gdzie pracują akurat Maksymiukowie i jakie mają stopnie wojskowe. W całym zeznaniu ważne jest jednak coś innego. Sadowy przyznał się do zabójstwa Maleszy – proboszcza dratowskiej parafii prawosławnej – i jego córki. Co prawda nie zgadza się imię Maleszy, bo zabity ksiądz nazywał się Stefan, jednak można tę pomyłkę wytłumaczyć. Malesza był proboszczem parafii św. Mikołaja. W dostępnych w internecie materiałach opisujących parafię w Dratowie zbrodnia ta przypisana jest gestapo. Jednak z toku dalszych zeznań Sadowego, a już szczególnie z zeznań Racheli Rajs wynika, że Sadowy osobiście zabił prawosławnego duchownego i jego córkę. Motyw sam wyjaśni za chwilę.

Kto jest sprawcą, a kto ofiarą?

Po otrzymaniu aktu oskarżenia przebywający w areszcie Sadowy opisał swoją historię z prośbą o dołączenie jej do akt. Zaznaczył, że podczas przesłuchań przez funkcjonariuszy WUBP w Lublinie, które wyryły się w jego pamięci jako piętno niezasłużonej krzywdy, przyznał się do winy. Jednak oświadcza, „że nie lęk ani stchórzenie przed wymyślnymi sposobami badania stosowanymi wobec mnie przez funkcjonariusza UB zniewalały mnie do chwilowego przyznania się, a wola, aby zachować swe życie, aby móc stanąć przed wysokim sądem i światem”.

Jednym słowem Sadowy potwierdza to, czego można się spodziewać, czytając protokół z jego przesłuchania w kwietniu 1945 r.: zeznania są wymuszone.

Zeznania byłego wójta Ludwina zaczynają się od sensacyjnego wyznania. Gdy mieszkał w Bychawie, zgłosili się do niego ludzie z konspiracji, w tym Tadeusz Chwostyk „Grom” i Stanisław Szacoń „Pałka”, by wypełnił obowiązki Polaka i zgodził się objąć funkcję wójta w gminie Ludwin. Jego zadaniem było meldować podziemiu o wszystkim, co zobaczy. Następnie charakteryzuje gminę, co daje obraz jego stosunku do ludzi ją zamieszkujących. Jak czytamy: „żeby wyrobić sobie odpowiednie pojęcie o nastrojach i stosunkach, jakie tam panowały, wystarczy przytoczyć takie fakty, jak np. pogrzeb symboliczny Polski, urządzony przez opętaną zgraję Ukraińców ze wsi Rogóźno przy współudziale wsi Dratów wśród ogólnej wesołości i zabawy, dalej – zagarnięcie kościoła pounickiego, o który starała się także polska ludność, a której staranie Ukraińcy udaremnili. Szczytem zaś bezczelności było, że pop ukraiński domagał się od sekretarza gminy, aby personel urzędu gminnego uczył się ukraińskiego, twierdząc, że tereny tutejsze Hitler obiecał Ukraińcom. Wreszcie trzeba sobie przypomnieć, że Ukraińcy zabronili dzieciom polskim uczenia się w publicznej 7-klasowej szkole powszechnej, którą również dla siebie zagarnęli we wsi Dratów, wskutek czego dzieci polskie musiały chodzić na naukę do odległej wsi sąsiedniej, gdzie była tylko 4-klasowa szkoła powszechna”.

W związku z powyższym Sadowy miał dostać zadanie stania na straży interesów ludności polskiej. Dlatego nakazano mu obecność na każdej niemieckiej akcji, aby zapobiegał gwałtom i łagodził represje. Przy okazji dostarczał organizacjom podziemnym broń i amunicję. Wszystko to działo się „za niewiedzą i z pominięciem miejscowych placówek podziemia, a to celem uniemożliwienia ewentualnego zdekonspirowania”. I to bardzo przewrotne wyznanie zamknąć miało zapewne sprawę tego, że operujące na terenie gminy oddziały podziemia znały go, ale jakby z innej strony niż konspiratora.

Dzielę się tym spostrzeżeniem z dyrektorem lubelskiego oddziału IPN Marcinem Krzysztofikiem, który doradza zajrzeć do pamiętnika „Uskoka” (Zdzisława Brońskiego). Sadowy przewija się w nich kilkakrotnie, ale szczególnie istotny jest jeden fragment. Broński, opisując rok 1943, zauważa:

„Utrapienie gminy ludwińskiej, wójt Sadowy, przeniósł się na stałe do Lublina, a w gminie bywał tylko dojazdami przy licznej eskorcie. […] Był on w ogóle bardzo ostrożny i choć parokrotnie na niego polowałem, nie udało mi się złowić tego ptaszka”.

Zatem konspirator Sadowy był na celowniku prawdziwego podziemia. W wydanym przez IPN w 2015 r. pamiętniku znajduje się redakcja naukowa Sławomira Poleszaka. Opisuje on proces Sadowego, zwracając uwagę, że śledztwo w jego sprawie prowadził Teodor Maksymiuk, jednak historyk charakteryzuje go jako członka Komunistycznej Partii Polski, nie OUN czy KOP. W dokumentach z późniejszej sprawy Łuczeńczyka fakt przynależności miejscowej ludności do KPP przed wojną jest częściej uwypuklany.

Sadowy bronił Żydów przed Marciniakami

W zeznaniach wójta gminy Ludwin ważny jest opis wydarzeń z lutego 1943 r. w Dratowie. Znamy oficjalny przebieg wydarzeń, który opisałem w pierwszej części reportażu. Teraz czas, żeby przemówił Sadowy:

„Co do zarzutu rzekomego zabójstwa Gołdy i Rajzy Rajs wyjaśniam, że wymienione Żydówki zostały wydane żandarmerii przez Jana Marciniaka, u którego się ukrywały. Aresztował je żandarm Schulz, celem odtransportowania ich do getta, odstąpiwszy od pierwotnego zamiaru zastrzelenia ich, od czego je uchroniłem. Dopiero w drodze, kiedy żandarm Schulz zatrzymał się u sołtysa, z czego korzystając Żydówki usiłowały zbiec, zostały one zastrzelone przez Schulza, który wybiegł za nimi na skutek alarmu, jaki zrobił furman. Stwierdzą to świadkowie Mikołaj Łuczeńczyk i jego córka […].

W związku z rzekomym zorganizowaniem ekspedycji karnej w Dratowie, […] powołując się tu na świadków Józefa Podleckiego i Mikołaja Łuczeńczyka wyjaśniam: niejaki Mieczysław Pudełko oskarżył przed żandarmerią Jana Marciniaka – jak się potem okazało – o to, że wydał ukrywające się u niego Żydówki, by zagarnąć ich majątkiem ruchomym. Kiedy Schulz w obecności posterunkowego Mazura oraz powołanego tu świadka obrony Mikołaja Łuczeńczyka i mojej wszedł do stodoły w poszukiwaniu za pozostawionymi przez Żydów rzeczami, jakiś nieznany osobnik, na którego Schulz przypadkowo się natchnął ukrył się w kryjówce pod koniczyną i wystrzelił stamtąd dwukrotnie do Schulza. W odpowiedzi Schulz rzucił do kryjówki granat ręczny zabijając nieznanego osobnika.

Porzucony przez zabitego karabin oddał w prędkości mnie, zwracając się jednocześnie do Jana Marciniaka, którego zastrzelił na miejscu, wymyślając, że powinien to był już dawno zrobić, wtedy kiedy mu zameldował, że przyszły do niego Żydówki, aby się u niego ukryć, które teraz już dawno u siebie ukrywał i że dawno to podejrzewał, że jest bandytą.

Następnie wybiegł pociągając za sobą obecnych za uciekającym Józefem Marciniakiem, którego zastrzelił. W pościgu rozkazywał aby także strzelać, wtedy ja dałem dwa strzały ostrzegawcze […]. Kobiety, tj. Annę Jakubowską i Klementynę Marciniak wraz z jej dzieckiem chciał Schulz również na miejscu zastrzelić, jednak obroniłem je tłumacząc, że jako kobiety nie mają z tym nic wspólnego i z pewnością nic o tym nie wiedzą. Zabrał je jednak ze sobą i zamknął w areszcie.

Tego samego dnia popołudniu pojechaliśmy po raz wtóry do Dratowa aby zabezpieczyć opustoszałe gospodarstwo Marciniaków. […] Podczas naszej obecności we wsi pojawił się Feliks Marciniak […] odgrażając się i wymyślając Niemcom. W czasie pościgu za nim wywiązała wzajemna strzelanina, w wyniku której zraniony Marciniak sam się zastrzelił z rewolweru. Podczas tego zajścia znajdowałem się w mieszkaniu sołtysa […]. Następnego dnia pojechałem do Lublina a w czasie mojej nieobecności jeden z żandarmów wyprowadził zamknięte w areszcie kobiety i zastrzelił je”.

3 kg cukru za głowę Żyda

W toku postępowania wyszło na jaw, że świadków zajścia u Marciniaków było jednak więcej niż wskazani przez wójta. Przede wszystkim znaleźli się świadkowie zamordowania Rajzy i Gołdy Rajs. Przebieg wydarzeń był zupełnie inny niż przedstawiony przez Sadowego.

Śmierć sióstr widziała Rachela Rajs: „ W listopadzie 1942 r. ukrywałam się wraz moją siostrą Surą w stodole Stanisława Wójcika, a siostry Gołda i Rajza były u Marciniaków. W pewnym momencie usłyszałam strzał i wyjrzałam ze stodoły. […] widziałam jak Sadowy prowadzi przed sobą Rajzę na pole, gdzie leżała zabita Gołda i po doprowadzeniu jej na miejsce kazał jej się odwrócić i strzelił do niej. […] W tym czasie w Dratowie było więcej Żydów, ale się ukrywali. O tym, że Sadowy zabił u Marciniaków jakiegoś plennego słyszałam tylko i o tym, że zabrał ich rzeczy na trzy wozy. […] Opowiadała mi Rajza, że jak pewnego dnia pasła krowę koło budynku gminnego, to widziała, jak Sadowy własnoręcznie zastrzelił za posterunkiem Surę Erlich. Ludzie okoliczni opowiadali, że Sadowy zabił prawosławnego księdza i 9 czy 7 kobiet z Kolonii Dratów”.

W podobnym tonie zeznawała druga siostra zamordowanych Żydówek, Sala: „Rajzę Sadowy znalazł ukrytą w śniegu między ulami, wyprowadził ją więc stamtąd i doprowadził do miejsca, gdzie leżała już zabita Gołda. Widziałam i słyszałam, jak Rajza prosiła Sadowego: »Panie wójcie daruj mi życie« i całowała go po rękach. Później słyszałam strzał i krzyk Rajzy. Wypadek ten miał miejsce koło domu Marciniaków. W tym miejscu później, tj. w 1943 r. Sadowy wybił Marciniaków. […] O tym żeby Marciniak zameldował Schulzowi, że my u niego jesteśmy nie słyszałam. Od małego dziecka znam Marciniaków i wierzyć mi się nie chce, by oni kogoś na śmierć wydali”.

Potwierdzenie wykonania wyroku śmierci na Andrzeju Sadowym | Fot. Archiwum IPN w Lublinie

Przerażają zeznania córki zastrzelonej przez Sadowego Sury Erlich, Ryfki: „Widziałam jak Sadowy rozstrzelał matkę moją i dwie żydówki Alusiowe. Wyprowadził on je za stodołę […] gdzie był wykopany dół i strzelił do matki. Matka moja upadła i wołała »oj, oj«. Ja stałam wtedy w odległości 15–20 metrów i widziałam wszystko. […] Słyszałam, że za głowę Żyda Sadowy dawał 3 kg cukru. Błaszczuk Kazimierz mówił mi, że on dostarczył Sadowemu Żyda i otrzymał za to 3 kg cukru i że Sadowy obiecał mu podwyższyć nagrodę”.

1 października 1947 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał Andrzeja Sadowego na karę śmierci. Prezydent Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok przez powieszenie został wykonany na Zamku w Lublinie 16 kwietnia 1948 r.

Ile tajemnic kryje Dratów?

Ale to nie koniec dratowskiej historii. W sprawę Marciniaków zamieszanych było więcej osób niż wójt Sadowy. Wiemy, że w akcji udział brali m.in. żandarm z posterunku w Piaskach Daniel Schulz i sołtys Dratowa Mikołaj Łuczeńczyk. Schulz wojnę przeżył, jego los nie jest znany. Ale znane są ofiary jego zbrodniczej działalności na Lubelszczyźnie.

Mikołaj Łuczeńczyk po wojnie był sądzony. Wieś wstawiła się za nim. Dlaczego? Czy mógł być ofiarą pomówień i działań Sadowego? Czy też sprawnie potrafił zrzucić z siebie odpowiedzialność?

Okazuje się, że nie ja jeden jestem zainteresowany jego historią. Po publikacji pierwszej części reportażu skontaktowała się ze mną jego prawnuczka, która bada historię swojej rodziny. Może wspólnie uda nam się dojść prawdy. A rodzina Marciniaków? Los tych, którzy przeżyli wydarzenia z 1943 r. też jest godny opisania. Za kilka dni pochowany zostanie, prawdopodobnie w obecności Premiera RP, Stanisław Marciniak „Niewinny”, żołnierz wyklęty z oddziału Edmunda Taraszkiewicza „Żelaznego”, od którego tak naprawdę zaczęła się ta historia, gdy odnaleziono jego szczątki na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie i zaczęto szukać rodziny, by potwierdzić jego tożsamość. Czy to możliwe, że donosił na niego ktoś z bliskiej rodziny? To też jest obecnie badane.

Do sprawy Dratowa wrócimy zatem niebawem na naszych łamach.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” (II) znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” (II) na s. 6 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie ma już we wsi Marciniaków: „Zginęli z rąk polsko-ruskich pachołków”/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 56/2019

– Niech pan sprawdzi, co działo się w Dratowie, kiedy na krótko weszli tam Sowieci – w 1939 roku. Głównie, kto mógł należeć do czerwonej milicji. Odpowiedzi trzeba szukać przed 43 rokiem…

Tekst i zdjęcia Wojciech Pokora

Nie ma już we wsi Marciniaków

Żeby dojechać do Dratowa, trzeba zjechać z głównej drogi prowadzącej z Lublina na Polesie (dzisiejsze Pojezierze Łęczyńsko-Włodawskie). Należy jechać wzdłuż kanału Wieprz-Krzna i dojechać do prawosławnego krzyża, który wskazuje i informuje, do czyjego świata wjeżdżamy. Wieś ciągnie się wzdłuż kanału, za którym widać ziemny wał, a za nim szerokie połacie jeziora Dratów. Jest koniec lutego 2018 roku. Zimą jezioro wygląda jak biała pustynia. Nie ma nad nim życia. Wraz z Magdą Grydniewską, dziennikarką Radia Lublin, przyjechaliśmy na uroczystości upamiętniające rodzinę Marciniaków, zamordowaną za pomoc Żydom i ukrywanie sowieckiego jeńca. Wydarzenia miały miejsce 10 i 20 lutego 1943 roku.

Trudna pamięć

Wjeżdżamy do wsi. Pytamy listonosza, gdzie szukać najstarszych mieszkańców, kogoś, kto mógłby pamiętać wojnę. Wskazał jeden adres i dom sołtysa. Pytamy, czy słyszał o uroczystościach w Rogóźnie.

– Tak, coś na cmentarzu. Nie będę.

Dom, pod który podjeżdżamy, musi pamiętać wojnę. Myślę, że zapewne i polsko-bolszewicką. Gdy wjeżdżaliśmy długim podjazdem, mijając studnię i krzywy płot, otworzyły się drzwi chałupy i wychylił głowę mężczyzna wyglądający jak bohater słynnej powieści Steinbecka Tortilla Flat. Patrzył na nas spokojnie, ale badawczo. Wyszedł na mróz w kalesonach.

– Słyszał pan o rodzinie Marciniaków? – pytamy. – W czasie wojny tu zginęli.

– Moja matka była Marciniaczka – bełkocze w sposób bardzo zrozumiały, ale jego słowa są przeciągane, sprawiając wrażenie, że nie dokończy zdania. Jakby silnik nierówno pracował, ale pracował. – Coś opowiadała, bo ona drugi raz wyszła za mąż. Ponoć coś ratowali.

– A mieszkają tu Marciniaki jeszcze?

– Nie ma już we wsi Marciniaków. Wyjechali. Podobno na zachód. Każdy tam, gdzie mu wygodniej.

– A słyszał pan o rodzinie sołtysa z czasu wojny? – pytam niepewnie, bo może to być trop, który może wzbudzić niechęć. – Mieszkał tu przecież.

– Jak będziecie jechać w stronę głównej drogi, to za szkołą będą dwa zakręty, tak i tak – wypowiadając te słowa robi szybki ruch ręką – to przy pierwszym zakręcie po lewej stronie jest dom. Tam jest wnuczka sołtysa.

Było coś dziwnego w tej odpowiedzi… Szedłem przez zaśnieżone podwórze, słysząc za plecami szczere błogosławieństwo miejscowego pijaka i zastanawiałem się, czy to niefortunny zbitek słów, czy celowa odpowiedź – „tam jest”. Nie mieszka, nie żyje, ale tam jest wnuczka. Trzymają ją tam?

Jedziemy pod numer 101. Dom sołtysa. Obecnego. Otwiera nam elegancko ubrany mężczyzna:

– Szykuje się pan na uroczystości? – pytamy.

– Tak. Mamy jeszcze 40 minut, zdążymy porozmawiać – odpowiada, zapraszając nas za próg.

– Czy pamięć o Marciniakach jest we wsi żywa?

– Wiecie, ja tu jestem ludność napływowa, ale może z moją teściową pomówicie? Ona jest tutejsza, jest w domu. Wejdźcie głębiej.

W domu zastajemy kobietę z dzieckiem i babcię. Babcia to Lucyna Jaszczuk. Pamięta wojnę.

– Miałam 9–10 lat. Nie mówiło się w Dratowie o tej historii. Ale tak, byli tu Marciniaki. Mieszkali we wsi, mieli dom. Ja tam nie chodziłam. Byłam za mała. Pamiętam, jak się u nich paliło, to jeden jazgot był i karabiny. A reszta, co przeżyli… mówi się, że na zachód pojechali.

– A na wsi mówiło się o Marciniakach?

– Ja byłam za mała, kto by z dzieckiem gadał?

– Ale później, po wojnie. Jak już pani nie była za mała?

– Nic się nie mówiło.

– Czy pamięta pani sołtysa?

– Łuczeńczyk. Tak. Prawosławny on był. Pamiętam… to był bardzo dobry człowiek – zawahała się – ojciec mi opowiadał, że ludzie dobre mieli zdanie. Ale ja mała byłam. On z pół kilometra stąd mieszkał, chyba pół kilometra, nie wiem… nigdy nie mierzyłam… ale o nim dobrze mówili. Nam krzywdy nie robił.

– A wójt? Sadowy?

– O! – pani Lucyna wyraźnie się pobudziła – Sadowy i Niemiec Schulz. Oni rządzili gminą. Jak oni rządzili, to mieliśmy tyle strachu! I nahajów niekiedy od nich dostali. Oj, w gminie nie było więcej ludzi, tylko oni we dwóch tak rządzili. Jeszcze pisarz gminny był. Ale tych dwóch rządziło. To oni…

1943 rok. Mord na rodzinie

Jedziemy do Rogóźna. Na parafialnym cmentarzu zaczną się za chwilę uroczystości upamiętniające wydarzenia sprzed 75 lat. Wtedy zginęła rodzina Marciniaków. Patrzę na tablicę na grobowcu. 6 nazwisk. Różne daty śmierci. Co się wydarzyło w lutym 1943 roku?

Oficjalnie wyglądało to tak. 10 lutego do Dratowa przybyła grupa żandarmów niemieckich (prawdopodobnie z posterunku w Piaskach koło Lublina, mimo że Dratów leżał w ówczesnym powiecie lubartowskim. Wśród żandarmów był m.in. Daniel Schulz, Heinrich Reich oraz granatowi policjanci oraz wójt gminy Ludwin z nadania niemieckiego, Andrzej Sadowy. Otoczyli zabudowania Marciniaków. Obława spowodowana była donosem sołtysa Dratowa Mikołaja Łuczeńczyka, że rodzina Marciniaków przechowuje Żydów (m.in. rodzinę Reisów, sąsiadów trudniących się rybołówstwem) i jeńca sowieckiego (Konstanty Gorłow, pochodził prawdopodobnie z Doniecka. Ukrainiec. Wykształcony. Inżynier).

Do przybyłych wyszedł Jan Marciniak. Chciał wręczyć żandarmom łapówkę. W momencie, gdy sięgał do kieszeni, został zastrzelony. Jego brat Józef wybiegł boso w kierunku jeziora. Tam saniami dogonił go wójt Andrzej Sadowy i zastrzelił. Niemcy odnaleźli ziemiankę z Gorłowem, który zaczął się ostrzeliwać. Do ziemianki wrzucono granaty. Sowiecki żołnierz zginął na miejscu.

Do Dratowa dotarł mieszkający w Uciekajce kolejny z braci Marciniaków – Feliks. Został rozpoznany przez sołtysa Łuczeńczyka i wskazany żandarmom. Feliks podjął próbę ucieczki, ostrzeliwując żandarmów (był członkiem BCh/AK). Rannego dobił wójt Sadowy lub, jak twierdzi jego syn, Feliks popełnił samobójstwo.

Tego samego dnia zatrzymano Julię Marciniak (żonę Feliksa), Annę Jakubowską-Marciniak (z d. Ostasz) wraz z córkami Krystyną Jakubowską i Heleną Marciniak (11 miesięcy) oraz Klementynę Marciniak (siostrę Marciniaków) wraz z 2-letnim dzieckiem (dziecko żydowskiej rodziny lekarza z Zamościa, które przedstawiane było jako nieślubne dziecko Klementyny). Wszyscy przetrzymywani byli w budynku Urzędu Gminy w Ludwinie.

20 lutego pijany Daniel Schulz zastrzelił przy budynku urzędu Klementynę wraz z dwuletnim dzieckiem oraz Annę, która była w szóstym miesiącu ciąży. Julia została zwolniona i wybłagała życie małej Helenki.

Klementyna i jej siostra Janina zostały odznaczone w 1978 r. medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za uratowanie Sary Reis.

Andrzej Sadowy został zatrzymany w kwietniu 1945 r. i wyrokiem Sądu Okręgowego w Lublinie z dnia 1 października 1947 r. skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano w więzieniu na Zamku w Lublinie.

2018 rok. Pamięć wraca

Na uroczystości do Rogóźna przyjechała Helena Kuśnierz, córka Franciszka i Janiny. Ona też jest odznaczona medalem. Gdy mówi o tamtym czasie, jest zniecierpliwiona. Rozdrażniona. Mówi, że tablica na grobie Marciniaków pierwotnie wyglądała inaczej, był na niej napis: „Zginęli z rąk polsko-ruskich pachołków”.

– Wmawiano mi, że wujek był bandytą – mówi Helena – a on był porządnym człowiekiem. Mówi o Stanisławie Marciniaku – jedynym z braci, który przeżył okres okupacji, a który był żołnierzem AK, a potem podziemia antykomunistycznego. Aresztowany 6 października 1951 r. w Kolonii Zbereże k. Włodawy, podczas likwidacji grupy Edwarda Taraszkiewicza ps. Żelazny. Skazany wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Lublinie na karę śmierci. Wyrok wykonano w styczniu 1953 roku w więzieniu na Zamku w Lublinie. W listopadzie 2017 roku jego prawdopodobne szczątki odnalezione zostały na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie. I to właśnie to wydarzenie spowodowało przywrócenie pamięci o rodzinie Marciniaków. Lubelski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej, poszukując krewnych w celu identyfikacji szczątków Stanisława (badania genetyczne), natrafił na zapomnianą historię całej rodziny. 4 października 2018 roku dokonano identyfikacji. Szczątki znalezione na cmentarzu przy ul. Unickiej w Lublinie to Stanisław Marciniak.

Z cmentarza uroczystości przenoszą się do hali sportowej w Ludwinie. Pytam miejscowych o sąsiadów.

– Tu żyją Ukraińcy od lat – mówi Anna Czarecka, szefowa Gminnego Ośrodka Kultury w Ludwinie – ale ludzie bali się mówić, kto jest kto. U nas jeszcze 20 lat temu nazwanie kogoś Ukraińcem było obelgą. W rodzinie miałam przypadek, że matka nie pozwoliła na mieszane małżeństwo. Postawiła na swoim. Ale za to dziewczyny u nas najpiękniejsze – w tym momencie przeczesuje włosy i uśmiecha się całą swoją dojrzałą już twarzą – krew się przemieszała. A Zezulin to znów niemieccy osadnicy. Mamy tu tygiel.

– Wójt mówi, że w Dratowie jest nadal czynna cerkiew, to prawda? – pytam.

– Piękna, musi pan zobaczyć – odpowiada pani Anna. – Tam co tydzień przyjeżdża pop z Unickiej z Lublina. Robiliśmy kiedyś koncerty. Przyjeżdżali ludzie z całej Polski, ci, których to interesuje, ale doszło do kłótni. Jakieś nie takie chóry zaprosiłam. Ja się nie znam. Był problem, że jedni moskiewscy, inni nie. Nie znam się na tym. Ale do dziś ludzie pytają, czy będą koncerty. Może jak się władza w Lublinie zmieni, to będą.

– A czy dzisiejsza uroczystość coś zmieni w was? Przywracanie pamięci?

– Wie pan, mnie jest wstyd, że nie pamiętaliśmy tej historii, że ktoś z zewnątrz musiał przyjść i ją pokazać. Tyle razy chodziło się na cmentarz, a grób przy głównej alei. Nie wiem, czemu nie widzieliśmy.

– Ale już będziecie widzieć? Będziecie świętować ten dzień?

– My byśmy chcieli wiedzieć, jakie święta mamy obchodzić. Do niedawna kazali obchodzić 22 lipca. Dla mnie to było święto. Teraz mówią, że 11 listopada to święto. No to robię takie obchody, żeby cała gmina tym żyła.

Podczas uroczystej akademii padają deklaracje, że grobem Marciniaków zaopiekuje się Szkoła Podstawowa w Dratowie. Dyrekcja zapewnia, że pamięć o rodzinie przetrwa. I dotrzymano słowa. Uczniowie zadbali o grób. Na uroczystość Wszystkich Świętych delegacja szkoły złożyła kwiaty. W tym roku wójt gminy przy wsparciu szkoły i Gminnego Domu Kultury przygotowuje kolejne uroczystości rocznicowe. Dyrektor oddziału lubelskiego IPN Marcin Krzysztofik zapewnia, że wójt gminy Ludwin, Andrzej Chabros, jest z nim w kontakcie i prosił o wsparcie przy przygotowaniach. Krzysztofik chciałby w tym roku zamknąć tę historię klamrą – żeby w okolicy daty mordu na Marciniakach pochować na cmentarzu w Rogóźnie zidentyfikowanego Stanisława. Może zdążą.

Na początku lutego br. rozmawiałem z wójtem gminy Ludwin. Zapewnił, że pamięć o Marciniakach nie umrze w gminie po raz kolejny i poza obchodami w rocznicę śmierci planuje przywołanie pamięci o nich podczas uroczystości rocznicowych we wrześniu.

Ta historia ma drugie dno?

Wróćmy jednak do lutego 2018 roku. Po południu, po uroczystości, dzwonię do dyrektora oddziału lubelskiego IPN – Marcina Krzysztofika:

– Możemy się spotkać w poniedziałek? W sprawie Dratowa. Mam więcej pytań, niż daliście dziś odwiedzi. Wydaje mi się, że jest tu drugie dno. Narodowościowe może?

W słuchawce słyszę zawahanie:

– Nie chcieliśmy tego wyciągać, bo i tak to jest skomplikowana historia, ale mam dokumenty z procesu Łuczeńczyka. On został uniewinniony… Sprawa Marciniaków nie była prawie uwzględniona. Ten Łuczeńczyk był pod koniec wojny w Armii Ludowej. Może to powód?

– Ale czy tłem całej sprawy może być problem narodowościowy? – pytam. Okazuje się, że 40 km od Lublina mieliśmy ukraińską wieś, której rdzenni mieszkańcy nadal bronią ówczesnego sołtysa. Może Ukraińcy mordowali Polaków? To przecież 43 rok!

– Jeśli jest tam sprawa z innym dnem, narodowościowym, to nie jest to OUN-UPA – mówi Krzysztofik. Raczej komuniści. Trzeba sprawdzić, co robili Ukraińcy z Dratowa w PRL. To da światło. I niech pan sprawdzi datę 15 sierpnia 1942 roku. Zamordowano wtedy w Dratowie ojca Stefana Maleszę, tamtejszego batiuszkę. Zabili go z córką Olgą. I niech pan sprawdzi, co działo się w Dratowie, kiedy na krótko weszli tam Sowieci – w 1939 roku. Głównie, kto mógł należeć do czerwonej milicji. Myślę, że ma pan rację. Odpowiedzi trzeba szukać przed 43 rokiem…

Co znajduje się w aktach z procesu Mikołaja Łuczeńczyka, co działo się w Dratowie podczas wojny, czy ocaleni przez Marciniaków Żydzi umieli odwdzięczyć się po wojnie i jaką karierę w PRL robili mieszkańcy tej wsi? O tym opowiem w kolejnym numerze „Kuriera WNET”.

Reportaż Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” znajduje się na s. 1 i 7 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Reportaż Wojciecha Pokory pt. „Nie ma już we wsi Marciniaków” na s. 1 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z akt KGB: dzieje jednego z Polaków, którzy za wolność zapłacili życiem/ P. Bobołowicz, W. Pokora, „Kurier WNET” 53/2018

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Paweł Bobołowicz, Wojciech Pokora

Współpraca: Timur Nahalewski, Piotr Mateusz Bobołowicz

Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku
Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta

Wielu z tych, którzy o polską niepodległość walczyli ponad 100 lat temu, nie mogło się nigdy nią cieszyć. Tysiące naszych rodaków zapłaciło za naszą wolność swoim życiem. Miliony zaś pozostały poza granicami Niepodległej. Po wygranych bitwach Polacy wracali na terytorium kontrolowane przez wroga do swoich domów, do swoich bliskich. Jedni sądzili, że ich domy powrócą do Niepodległej. Inni wierzyli, że wracają tylko na chwilę, że zabiorą swoje rodziny i zaraz wyjadą do Ojczyzny. Tak też zapewne sądził chorąży Wojska Polskiego Edward Baldwin-Ramult.

Karta Służbowa Edwarda Baldwina-Ramulta. Wszystkie fotografie: P. Bobołowicz, W. Pokora. Źródło: archiwa ukraińskiego KGB

Kolejny dzień siedzimy z Wojtkiem Pokorą w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Archiwum, które udostępniło największy zasób tajnych dokumentów sowieckich służb spośród wszystkich postsowieckich państw. Moskwa wciąż w olbrzymiej części uznaje je za ściśle tajne. Przegryzamy się przez tysiące stron rożnych spraw dotyczących naszych Rodaków. Zaczynaliśmy od tematu mordów NKWD we Włodzimierzu Wołyńskim w roku 1939. I chociaż ta sprawa wciąż pozostaje naszym głównym tematem, stale trafiamy na inne polskie wątki. Pomagają nam w tym ukraińscy pracownicy archiwum i historycy. Nasz stolik w czytelni archiwum SBU już tradycyjnie wręcz tonie pod stosami kolejnych spraw. Tym razem szukamy tych najwcześniejszych. Dociekamy, co działo się w Kijowie po wyparciu wojsk Piłsudskiego i Petlury w 1920 roku.

Wojtek trafia na sprawę chłopaka, którego bolszewicy złapali na dworcu w Kijowie. 18-letni Polak raczej nie był typem zaangażowanego patrioty i rewolucjonisty. Do Kijowa oswobodzonego przez Polaków i Ukraińców uciekł w z sowieckiej armii. Ale nie po to, by służyć w wojsku. Pod zmienionym nazwiskiem zajmował się handlem. Niestety nie wycofał się z polskim wojskiem przed bolszewicką nawałą. Złapany przez bolszewików, został oskarżony o dezercję, szpiegostwo i rozstrzelany. Teczka z jego aktami to zaledwie kilkanaście stron. Daleko mu było do bycia szpiegiem, a ciężko też znaleźć w jego sprawie coś, co świadczyłoby o jego bohaterstwie. Prosta osoba w trybach wojny. Sprawa, która jednak obnaża skalę sowieckich represji, bezzasadnych prześladowań i mordów.

Akta sprawy Edwarda Baldwina-Ramulta

Otwieramy kolejną teczkę sygnowaną przez Ogólnoukraińską Czeka (Czriezwyczajnaja komissija po bor’bie s kontrriewolucyjej). Sprawa jest jeszcze starsza, bo z 1919 roku. Ponad 100 stron. Protokoły, dokumenty listy, rysunki. Część w języku rosyjskim, alewieledokumentów jest po polsku, czy wręcz polskich.

Sprawa CzeKa nr 7. Baldwin-Ramult Edward Walerjanowicz. Sprawę rozpoczęto 27 maja 1919 roku. Zakończono 4 czerwca tego samego roku. Po 7 dniach. Na teczce późniejsze pieczątki i numery z sygnaturami KGB. Jedna informuje o inwentaryzacji w 1941 r. Pewnie gdy wywożono akta w obliczu niemieckiej inwazji.

Na początku znajduje się dziennik posiedzenia ukraińskiej CzeKa z 5 czerwca 1919 roku. Ma on formę wydrukowanego arkusza z ozdobnymi napisami i miejscami na daty i inne wpisy.

Oprawa graficzna bardziej przypomina afisz teatralny niż ponury druk organów bezpieczeństwa. Liczba 82 oznacza kolejny numer posiedzenia komisji. Poniżej nazwiska jej członków i tabela z dwiema głównymi rubrykami: „Słuchali” i „Postanowili”. W tej drugiej, wpisana ołówkiem, prosta sentencja przekreślająca dalsze losy Baldwina: „Egzekucji dokonać w ciągu 24 godzin”.

Przeglądamy teczkę, najpierw zatrzymując wzrok na najbardziej charakterystycznych elementach, na tym, co najłatwiej rozczytać. Naszą uwagę zwraca koperta. W środku bilet wizytowy oznaczony cyfrą 7: Edward Baldwin Ramult, Oficer Wojsk Polskich.

W teczce pod numerem 28 znajduje się Wojenna Księga ewidencyjna Chorążego Etapu I Korpusu Wojsk Polskich Baldwin-Ramulta Edwarda, sporządzona 31 maja 1918 roku. To właściwie dla bolszewików mógłby być gotowy akt oskarżenia przeciwko młodemu polskiemu oficerowi.

Według Księgi Baldwin urodził się 13 kwietnia 1897 roku w mińskiej guberni; w innym miejscu figuruje jako data urodzenia rok 1896 i miejsce: Warszawa. Pochodzenie: szlachcic. Wyznanie: rzymski katolik. Student I kursu Wydziału technicznego Moskiewskiego Instytutu Handlowego, ukończył szkołę chorążych piechoty i kurs instruktorów grenadierów i okopowej artylerii. Przebieg służby: od carskiej armii do wojsk polskich. Zarobki: 300 rubli miesięcznie.

W rubryce zatytułowanej „Udział w bitwach i wybitne czyny” zapisano: „Brał udział jako oficer 7 Pułku Strzelców Polskich w walkach z bolszewikami przy zajęciu miasta Bobrujska, przy zajęciu Fortu Wilhelma, Twierdzy Bobrujsk, w potyczkach pod stacją Jasień. Jako oficer II Legii Rycerskiej (w Legii był też Melchior Wańkowicz – przyp. red.) – w bitwie przy zajęciu stacji Osipowicze, w ekspedycjach do Słucka i na Bohuszewicze”. To walki z początku 1918 roku. Każda z tych nazw dla bolszewików oznaczała dotkliwą, hańbiącą porażkę. Polacy rozbili tam bolszewików pomimo ich przewagi liczebnej.

Tak te walki opisywał generał Józef Dowbor-Muśnicki: „Nasze walki w kierunku na Mińsk toczyły się ze zmiennym, choć przeważającem z naszej strony szczęściem. Siły bolszewików ilościowo znacznie przewyższały nasze; mniej więcej, w stosunku 1:20. Naszą przewagą była dobra kawalerja. Po stronie zaś bolszewików była, niegdyś słynna, a wówczas już zdemoralizowana kaukaska dywizja jazdy i około 300 tekińców i osetyńców. Rozumie się, że tym nieszczęsnym »inorodcom« chodziło tylko o to, aby jaknajprędzej dostać się do domu, bolszewicy zaś ich nie puszczali. W takich warunkach ta jedynie dobra kawalerja bolszewicka zupełnie nie miała chęci wygrzebywać kasztanów z ognia dla idei bolszewizmu. Kiedy po pewnem wzmocnieniu i zorganizowaniu się, wszczęliśmy ofensywę na Osipowicze, dokąd były ściągnięte główne siły bolszewików, tekińcy przy pierwszym spotkaniu cofnęli się, szerząc popłoch wśród bolszewickiej armii. Nasz oddział składający się z około 200 ludzi pod dowództwem kapitana Jurkiewicza zadał ogromną i kompletną klęskę bolszewikom, było to pod Osipowiczami w nocy z 18-go na 19-ego lutego. Bolszewicy zostawili w naszym posiadaniu całą swą artylerię, opancerzony pociąg i samochody”.

Fragment korespondencji E. Baldwina-Ramulta z żoną Halą

Jednym z walczących tam oficerów był Edward Baldwin-Ramult. Oficer pozostawał w Bobrujsku co najmniej do połowy 1918 roku. Świadczy o tym potwierdzenie wypłaty żołdu według matrykuli nr 3645 podpisanej przez komendanta Etapu w Bobrujsku. I choć data jest czerwcowa, żołd chorąży otrzymał do 1 sierpnia 1918 roku.

Z innych dokumentów możemy ułożyć jego dalszą historię. Baldwin trafia do Charkowa, gdzie przebywa jego żona Hala. Hala jest albo Ukrainką, albo Rosjanką. W aktach zachowuje się ich domowa korespondencja. Hala w ramach przygotowań do wyjazdu do Warszawy uczy się polskiego. Tam Edward ma zabrać też rodziców i siostrę. Domowa korespondencja z żoną jest dowodem ich wielkiego uczucia i bliskich relacji. Śmieszne wierszyki, rysunki – czasem po polsku, czasem po rosyjsku. Gdzieś lista zakupów, jakiś zapisek o kupowaniu sera i powtarzane słowa: „Twój”, „Twoja”. Hala pisze, że wie, jak Edward lubi, gdy ona „pracuje” nad swoim polskim. Nazywa swojego męża „kochanym słoneczkiem”. W liściku ołówkiem poprawione są błędy, zapewne ręką Edwarda.

I jest też zapis jednego dnia sporządzony na tekturce. Przyklejono na niej kartkę z kalendarza: 27 listopada 1918 roku, etykietę z wina, rachunek z ukraińską pieczęcią i dopisek: „Dnia tego w imię Boże rozpoczynamy z Galką księgę dni żywota naszego”.

Inna kartka zatytułowana jest „Kilka ważnych dat” Ale próżno tam szukać wielkich wydarzeń, raczej to opisy zrozumiałe tylko dla nich dwojga. Jedno z zapisanych zdań brzmi tak: „25 lutego 1919 roku na obiad był bigos, jabłka w mleczku… śledzia wędzonego nie było” i jeszcze wieloznaczny wpis o tym, co działo się pod piecem… Za każdym razem czuć w tym lekkość i humor. Nawet jeśli te daty skrywały coś innego, ważnego, a może i poważnego. Z przesłuchania można wywnioskować, że młodzi żyli w świecie artystów, z korespondencji wyłania się świat sztuki i muzyki.

Z Charkowa Edward i Hala wyjeżdżają do Kijowa. Z późniejszego przesłuchania wiadomo, że ojciec Edwarda umiera w tym czasie na zapalenie płuc. Hala pisze po polsku do Anny siostry Edwarda: „Każdy dzień pracuję nad polskim językiem i Edward mówi że ja bardzo dobrze mówię nie tylko z nim rozmawiam a z innymi i wszyscy rozumieją mnie i ja też. Jak będziemy w Warszawie i spotkamy się z tobą to już będziemy mówić w twoim ojczystym języku”. Hala stwierdza, że jest zadowolona ze swojego życia, tylko brakuje jej muzyki i śpiewu.

Kartka z zapisami nowożeńców H. i E. Baldwinów

W czasie przesłuchania Edward zeznaje, że jego żona jest śpiewaczką i dlatego też chcieli wyjechać do Warszawy.

Edward zostaje aresztowany już w Kijowie. Śledczy zarzucają mu, że utrzymywał kontakty z odeskimi kontrrewolucjonistami. W aktach znajduje się kartka bezładnie ostemplowana pieczątką „Wsierossijski sojuz”. O tę pieczątkę dopytują się śledczy i o korespondencję z kimś z Odessy. Baldwin twierdzi, że nie należy ona do niego. W czasie zeznań stwierdza, że jako kilkunastoletni chłopak podczas nauki w Warszawie należał do PPS, był aresztowany przez carską policję. Przyznaje też, że został zatrzymany również przez petlurowców. Ale zaprzecza, by miał prowadzić jakąś działalność wywrotową, to raczej próba dowiedzenia, że nie mógłby współpracować z „białymi”. Po głównych zeznaniach, następnego dnia prosi o uzupełnienie: „Przy końcu moich zeznań w dniu 3.06 zostałem oskarżony w sposób tak nie oczekiwany i wytrącający mnie z równowagi, że na Wasze pytanie, „czy mam coś jeszcze oświadczyć”, nie mogłem niczego powiedzieć. Teraz jednak chcę uzupełnić swoje zeznania i proszę je wpisać do akt”. Baldwin szczegółowo tłumaczy, jakim absurdem jest zarzut w stosunku do niego o działalność podziemną. Twierdzi, że w żaden sposób nie ukrywał się z tym, kim jest, nie skrywał swojego pochodzenia, że chodził w ubraniach z elementami polskiego munduru. W ten sposób chce udowodnić, że nie prowadził działalności konspiracyjnej.

W aktach znajduje się pismo z datą 6.06.1919, podpisane przez Halę Baldwin, z prośbą o przyspieszenie zakończenia sprawy i zwolnienia z aresztu małżonka, na którego nie znaleziono żadnych

obciążających dowodów. To ostatni element jej korespondencji. I jedyny w aktach napisany przez nią w pełni po rosyjsku.

Zapewne gdy żona chorążego Baldwina pisała te słowa, sowieccy oprawcy wykonali już wyrok. 4 czerwca Inspektor Tajnego Oddziału CzeKa zamknął sprawę, uznając Edwarda Baldwina winnym współpracy z „polskimi białogwardzistami i próby wyjazdu do Polski”.

Z teczki sowieckich służb nie wiemy, jaki był dalszy los rodziny polskiego oficera. 10 miesięcy później do Kijowa wkroczyły sojusznicze wojska Polski i Ukraińskiej Republiki Ludowej. Być może, gdyby aresztowanie nastąpiło później, Baldwin doczekałby się naszych wojsk. Chociaż Sowieci masowo mordowali więźniów przed samym wkroczeniem Polaków i Ukraińców. Później znów mordowali tych, którzy wspierali krótki epizod wolności w Kijowie.

List Hali Baldwin do męża

Chociaż w teczce ciężko znaleźć potwierdzenie takiej tezy, ale może chorąży faktycznie na tyłach wroga znalazł się nie tylko dlatego, że chciał zabrać stamtąd rodzinę? W aktach znajduje się instrukcja szkoleniowa dla artylerzystów – Sowieci nawet przetłumaczyli ją na rosyjski. No i po co Baldwin miał przy sobie swoją pełną dokumentację wojskową?…

10 sierpnia 1998 roku Prokuratura Generalna Ukrainy, działając na podstawie Ustawy o rehabilitacji ofiar politycznych represji na Ukrainie stwierdziła, że nie było żadnych dowodów potwierdzających winę Edwarda Baldwina-Ramulta. Baldwin pośmiertnie został zrehabilitowany.

Bobrujsk, o który walczył Baldwin, pozostał poza granicami II RP. To jedno z postanowień traktatu zawartego w Rydze w 1921 roku, kończącego wojnę polsko-bolszewicką. Tragiczne losy mieszkańców tych terenów, pozostawionych bez opieki Ojczyzny, opisał Florian Czarnyszewicz w książce „Nadberezyńcy”.

Nikt nigdy nie dokonał obliczeń, ilu Polaków zostało zamordowanych przez Sowietów od momentu przejęcia przez nich władzy w Rosji w 1917 roku. Miejsca pochówków Polaków mordowanych przez dziesięciolecia na terenie Sowietów bardzo często nadal pozostają nieznane. Dopiero dzięki otwarciu archiwów KGB przez władze niepodległej Ukrainy udaje się ustalić zapomniane imiona polskich bohaterów walczących o Niepodległą. Takich, jak 24 letni chorąży Edward Baldwin-Ramult.

Materiał mógł powstać dzięki pomocy i wsparciu dyrekcji archiwum SBU w Kijowie i projektowi „Archiwa dla mediów” realizowanemu przez Centrum Badania Ruchów Wyzwoleńczych.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” znajduje się na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Żołd do dnia 1 sierpnia 1918 roku. Los chorążego Edwarda Baldwina-Ramulta” na s. 7 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Prababka Wiery Nikołajewny, domniemanej matki Putina, była Polką. W jego żyłach więc płynie w jakiejś części polska krew

W 2000 roku, gdy w Rosji trwała kampania prezydencka, u Wiery pojawili się „dziennikarze z Czeczenii”. Wypożyczyli wszystkie pamiątki po synu i zniknęli. Więcej się nie pojawili, pamiątek nie oddali.

Wojciech Pokora

tuż przy granicy z Gruzją, Rosja przeprowadziła wielkie manewry wojskowe „Kaukaz 2008”, przerzucając w strefę przygraniczną 8000 żołnierzy i ciężki sprzęt. W Gruzji rozpoczęły się w tym czasie dwutygodniowe manewry „Immediate Response-2008”, zorganizowane w ramach natowskiego programu „Partnerstwo dla pokoju”. Jednocześnie zaczęła się propagandowa i dezinformacyjna gra, która nasiliła się w pierwszych dniach sierpnia (zresztą do dziś w polskiej wersji Wikipedii można przeczytać o tym, jak to Gruzja wywołała wojnę, a Rosja jedynie broniła słabszych mieszkańców Osetii, mimo że przez te 10 lat, które właśnie minęły od tych wydarzeń, na światło dzienne wypłynęło wiele dokumentów i faktów, pokazujących, że Putin planował inwazję już w 2006 roku, szukając jedynie pretekstu). Coraz częściej zaczęło dochodzić do wymiany ognia pomiędzy stanowiskami gruzińskimi i osetyjskimi. Wybuchały miny-pułapki. Ginęli ludzie. 7 sierpnia prezydent Gruzji Michail Saakaszwili ogłosił jednostronne zawieszenie broni. (…)

Dom Wiery Putin w Metekhi | Fot. Paweł Bobołowicz

Zgodnie z kremlowską propagandą, mimo oficjalnej deklaracji Saakaszwilego o zawieszeniu broni, Gruzja zaatakowała Osetię Południową. Rosja jedynie zareagowała na agresję Gruzji i na szczęście akurat w tym rejonie walk znajdowały się duże siły zbrojne pozostałe po manewrach „Kaukaz 2008”. Wojska rosyjskie, które wtargnęły na terytorium Gruzji, siejąc terror, nosiły odtąd nazwę „sił pokojowych”. Nasiliła się wojna informacyjna i dezinformacyjna. Zaatakowano cyberprzestrzeń. Hakerzy opanowali gruzińskie domeny internetowe. Adresy stron internetowych zakończone na „.ge” przestały działać. Na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych Gruzji pojawiło się zdjęcie prezydenta Michaila Saakaszwilego z Adolfem Hitlerem. Domenę dla gruzińskiego rządu udostępniła wówczas kancelaria prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dzięki temu rząd w Tbilisi odzyskał dostęp do sieci. (…)

To właśnie wtedy pojawił się temat, że gdzieś w Gruzji żyje matka ówczesnego premiera Federacji Rosyjskiej Władimira Putina. Jednak to jeszcze nie był moment na rozpoczęcie jej poszukiwań.

(…) Do Polski zostały zaproszone dzieci rodzin poszkodowanych w czasie działań wojennych, rozpoczęło się też formowanie konwoju z darami. (…) Przy okazji przywiezienia pomocy, znaleźliśmy czas na poszukiwanie matki ówczesnego premiera Rosji Władimira Putina. (…)

Sama wioska położona jest w pobliżu miasta Kaspi, nieopodal Gori. To symboliczne, że spod Gori pochodził Józef Stalin (nadal w mieście znajduje się jego muzeum) i w tej samej okolicy wychowywał się Władimir Putin. Gdy w sierpniu 2008 roku do Kaspi weszli Rosjanie, a okolica została ostrzelana i zbombardowana, mieszkańcy miasta i okolicznych wsi szukali schronienia właśnie w Metekhi, wierząc, że miejscowość, w której żyje Wiera Nikołajewna Osepaszwili, nie zostanie zbombardowana. Nie mylili się. Nie wszedł tu oficjalnie żaden rosyjski żołnierz. (…)

Wyszła do nas skromna, drobna kobieta w chuście na głowie. Zapytała, kim jesteśmy i czego chcemy. Nie chciała odpowiadać na pytania dotyczące jej syna. Wydawała się zastraszona, co zresztą potwierdziła, mówiąc, że nie wie, co wolno jej mówić, a czego nie.

Stwierdziła jedynie, że zakończona niedawno wojna była rosyjską agresją i była złem, a sama czuje się Gruzinką.

Wiera Nikołajewna Putin | Fot. Paweł Bobołowicz

Rozmowa zdawała się dobiegać końca, gdy spytała, skąd jesteśmy. „Polacy” – powiedziała z wahaniem – „moja prababka była Polką”. Wypowiadając te słowa, wydobyła spod kamienia klucz i wpuściła nas do środka. Wiera Nikołajewna nie pamiętała nazwiska prababki, ale pamiętała, że jej babka i matka kultywowały pamięć o niej i polskie pochodzenie było dla nich ważne. Zatem w żyłach Władimira Putina płynie w jakiejś części polska krew. (…) Od lat posługuje się nazwiskiem męża – Osepaszwili. Tamto zarezerwowane jest dla kogoś innego. Jednak pod naciskiem pytań ulega i zaczyna powtarzać jak mantrę: „Putin, Putin… nazywam się Putin”.

Według słów naszej rozmówczyni Władimir urodził się w Permi za Uralem. Jego ojcem był Płaton Priwałow, z którym Wiera niedługo po porodzie się rozstała i z którym nigdy nie związała się formalnie. Dlatego dziecko nosiło jej nazwisko panieńskie. Po niedługim czasie Wiera wyszła za mąż za Gruzina i wyjechała do jego ojczyzny, zostawiając dziecko z babką. Dopiero po 2 latach babka przywiozła Władimira do Metekhi, gdzie mieszkał kolejne 7 lat. Tu chodził do szkoły, tu poznawał język i lokalne tradycje. Tu zawierał pierwsze przyjaźnie. Matka pamięta, że miał bardzo dobre stopnie. Był zdolny. Jednak rodzinne życie nie trwało dla niego długo. W wieku 9 lat został odesłany za Ural do dziadka. Mieszkańcy Metekhi, których o to pytamy, mówią, że to decyzja ojczyma. Miał piątkę własnych dzieci, nie było go stać na wykarmienie bękarta.

Kolejny raz o swoim synu Wiera usłyszała wiele lat później. Jednak historia jego życia nie zgadzała się z tą, którą znała jego matka. Władimir zmienił datę urodzenia, miał nowych rodziców, inne miejsce urodzenia. Wszystkich, którzy mogliby potwierdzić bądź zaprzeczyć jego wersji, już nie ma wśród żywych. Oficjalni rodzice nie żyli. Żyła tylko ona.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polska krew w żyłach Putina” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polska krew w żyłach Putina” na stronie 18 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niepublikowane dotąd fotografie polskich żołnierzy z archiwów KGB, odtajnione przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy

Może ktoś rozpozna swoich bliskich, znajome miejsca, zwróci uwagę na odznaczenia, mundury, nazwy. Prosimy dzielić się swoimi uwagami, nadsyłając nam listy na adres [email protected]

Paweł Bobołowicz
Wojciech Pokora

Zapomniani bohaterowie niepodległości

W stulecie odzyskania niepodległości, ale jednocześnie w miesiącu, który przypomina zdradziecką napaść Sowietów, publikujemy, prawdopodobnie po raz pierwszy, fotografie polskich żołnierzy odnalezione w archiwach sowieckich służb. Fotografie pochodzą z tzw. archiwum KGB – dokumentów odtajnionych przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (szerzej o archiwum pisaliśmy m.in. w „Kurierze WNET” nr 33/2017).

W aktach sowieckich służb można odnaleźć zdjęcia, a czasem też inne drobne materiały, pochodzące z domowych zbiorów (notatki, rysunki), które sowieccy agenci, śledczy uznali za ważne dla danej sprawy. Niestety nie zachowały się inne przedmioty, które były zatrzymywane podczas rewizji – śladem po nich jest tylko adnotacja w protokole.

Często trudno jest ustalić, czy dane fotografie na pewno dotyczą konkretnej sprawy i kto na nich się znajduje. W innych przypadkach wyraźnie widać, że należą one do osoby zatrzymanej. Czasem układają się w historię służby w różnych formacjach wojskowych: od armii zaborczych poprzez legiony, aż do służby w wojsku, KOP czy policji II RP. To losy ludzi, którzy wywalczyli naszą niepodległość w 1918 roku, zwyciężyli w 1920 i zostali zdradzeni w 1939.

Fotografiom z domowych archiwów albo tym, które aresztowani mieli przy sobie, towarzyszą ich zdjęcia w więziennych, obozowych pasiakach. Często są to ich ostatnie fotografie.

Zdjęcia, które publikujemy, zostały odnalezione w archiwach SBU w Równym i Tarnopolu. Przekazał nam je ukraiński historyk i badacz archiwów sowieckich Wołodymyr Birczak w czasie międzynarodowego seminarium „Archiwa KGB dla mediów” realizowanego przez ukraińskie Centrum Badań Ruchu Wyzwoleńczego.

Fotografie mają tylko częściowe opisy, a ich oryginały nadal znajdują się w aktach. W miarę naszych możliwości będziemy docierać do tych spraw i publikować kolejne szczegóły.

Będziemy też wdzięczni za wszystkie uwagi, podpowiedzi. Być może rozpoznacie Państwo twarze swoich bliskich, znajome miejsca. Być może Waszą uwagę zwrócą odznaczenia, mundury, nazwy. Prosimy dzielić się swoimi uwagami, nadsyłając nam listy na adres [email protected].

Z powodu ograniczonej objętości publikacja prasowa nie zawiera wszystkich udostępnionych nam zdjęć. Dlatego zapraszamy również do przeglądania publikowanych materiałów na profilu Facebook: Tajemnice Archiwum KGB i oczywiście materiałów w Radiu WNET i na portalu wnet.fm.

Pragniemy przywrócić pamięć o tych, którzy zginęli w sowieckich katowniach i łagrach. O tych, których miejsca pochówków pozostają nieznane. Liczymy jednak, że być może niektórym z więźniów udało się uniknąć najgorszego, a Państwo opowiecie nam ich dalsze losy.

Fotografie z akt Władysława Cybulskiego s. Adama i Józefa Rosy s. Franciszka

Władysław Cybulski
Józef Rosa

Fotografie z akt Grzegorza Ditkowskiego s. Kazimierza, aresztowanego w 1940 roku

Grzegorz Ditkowski

Fotografie z akt Stefana Jaroszka s. Kajetana, aresztowanego w 1941 roku

Stefan Jaroszek

Fotografia z akt Grzegorza Filipczuka (s. Jana). Podpis: Kraków. Filipczuk Gryc. Tynne. Wawel 17.12.1936 r. Kraków 5. DAK

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Zapomniani bohaterowie niepodległości” znajduje się na s. 1 i 8 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Pawła Bobołowicza i Wojciecha Pokory pt. „Zapomniani bohaterowie niepodległości” na stronie 8 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego