Eksperyment wołyński jako czynnik rozstrzygający o losach Polski/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 73/2020

Dla przeciętnego Polaka Wołyń jawi się jako kraina zdominowana przez ukraińskich nacjonalistów, którzy przez lata sposobili się do tego, by w wielkiej rzezi wymordować swoich polskich sąsiadów.

Wojciech Pokora

Między komunizmem a nacjonalizmem

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 4

Dla przeciętnego Polaka Wołyń jawi się jako kraina zdominowana przez ukraińskich nacjonalistów, którzy przez lata sposobili się do tego, by w wielkiej rzezi wymordować swoich polskich sąsiadów. Równocześnie popularna jest też dziś teza, jakoby obecnie kresy wschodnie były okupowane przez obcy naród, który pojawił się tam w wyniku zawieruchy wojennej i tychże rzezi właśnie. Rysuje się obraz II Rzeczpospolitej spójnej etnicznie, której terytorium sięgało niemalże od morza do morza, a jej jedynym problemem był nagły konflikt zbrojny rozpętany przez jednego lub dwóch totalitarnych sąsiadów, w zależności od wyznawanej wersji wydarzeń.

To bardzo uproszczony obraz historii, często romantyczny, odwołujący się do narodowych symboli i mocno nacechowany emocjonalnie. I nieprawdziwy. W poprzednich numerach „Kuriera WNET” pisałem m.in. o tym, jak wyglądała struktura narodowościowa Wołynia, gdzie Ukraińcy stanowili niemalże siedemdziesięcioprocentową większość, i których polityka narodowościowa naszego kraju pchała w ręce komunistów. Zauważył to Piłsudski i jego najbliżsi współpracownicy, i dlatego opracowali nową politykę wobec mniejszości narodowych. W miejsce idei inkorporacyjnej, zakładającej zasymilowanie i spolonizowanie wcielonych do Polski ziem, zaproponowali nowe rozwiązanie. Osobą, która miała je wdrożyć jako eksperyment na Wołyniu, był mianowany w 1928 roku wojewoda wołyński Henryk Józewski.

Nowy wojewoda znał Ukrainę z racji swojego urodzenia. Jako były członek rządu Semena Petlury cieszył się także zaufaniem niektórych kręgów politycznych. I znał Wołyń, spędził tam bowiem dwa lata jako osadnik wojskowy. Znał zatem specyfikę wołyńskich problemów, obserwując je z wielu perspektyw. Przede wszystkim wiedział, że największe zagrożenie dla Polski czai się dalej na wschodzie, a na Wołyniu buduje ono jedynie przyczółki w postaci Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. I do zwalczania tego zagrożenia wysłał go na Ukrainę Piłsudski.

Skompromitowany komunizm

Jednym z głównych celów eksperymentu wołyńskiego było zyskanie lojalności Ukraińców wobec państwa polskiego. Józewski miał świadomość, że naród, który na danym terenie jest większością, potrzebuje jedynie iskry do przebudzenia się. W zależności od tego, kto tę iskrę podłoży, takiego charakteru nabierze proces zdobywania samoświadomości.

W Galicji były to w dużej mierze wpływy ruchów nacjonalistycznych, na Wołyniu dominowali komuniści. Trzecią drogą była Polska. Jednak, by stała się ona alternatywą dla mieszkańców tych ziem, trzeba było im ją wskazać. W tym celu należało usunąć wszelkie ekstrema polityczne, mogące podburzać miejscowych przeciwko ich nowej ojczyźnie. Przede wszystkim komunistów.

Nie było to trudne, ze względu na czas, w którym przyszło Józewskiemu sprawować swój urząd. Jak już pisałem, w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy doszło do rozłamu spowodowanego „odchyleniem nacjonalistycznym”. Duża część ukraińskich komunistów nie widziała możliwości działania w partii, w której nie mogą sami sobie przewodzić. Uznali, że skoro to Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, to na jej czele powinni stać Ukraińcy. Tymczasem nowe, ustanowione przez Sowietów władze w znacznym stopniu składały się z Żydów. Walki wewnętrzne w partii spowodowały wzmożone zainteresowanie policji, która we Lwowie dosyć szybko wyłapała jej kierownictwo. Do 1930 roku skłócona i podzielona partia komunistyczna praktycznie straciła na znaczeniu. Dzieła zniszczenia jej wizerunku dokonali uciekinierzy z sowieckiej Ukrainy, którzy zaczęli masowo pojawiać się na Wołyniu, opowiadając o kolektywizacji. W miejscowościach, gdzie przesiedlano zbiegłych zza wschodniej granicy chłopów, komunistyczni agitatorzy nawet nie podejmowali prób swojej działalności.

Komuniści spróbowali jeszcze fortelu. Mając świadomość, że jawna działalność komunistyczna grozi więzieniem, postanowili stworzyć legalną organizację fasadową, która stanie się taranem dla komunistycznej idei w Polsce. Powołano do życia Włościańsko-Robotnicze Zjednoczenie (Sel-Rob), które miało łączyć ukraiński patriotyzm i socjalizm. Jednym z głównych haseł tego ugrupowania było… żądanie rozdania ziemi ukraińskim chłopom.

Ci sami komuniści, którzy w stworzonym przez siebie raju wprowadzali kolektywizację, w Polsce głosili przewrotne hasła o rozdawaniu ziemi bez odszkodowania dla obszarników. Ugrupowanie zaczęło odnosić polityczne sukcesy, udało mu się nawet wprowadzić do Sejmu czterech przedstawicieli, z czego trzech było członkami Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Co ciekawe, dwóch z wybranej czwórki przebywało w tym czasie w więzieniu.

Do roku 1932 Józewski doprowadził do zdelegalizowania tej organizacji. Na Wołyniu działać mogło od tej pory jedynie Wołyńskie Zjednoczenie Ukraińskie, które powstało przy wsparciu wojewody i które zdobywało mandaty do Sejmu i Senatu z listy Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem.

Nacjonalizm za niemieckie marki

Jak wspomniałem na początku, Wołyń kojarzy się dziś Polakom przede wszystkim z 1943 rokiem i z akcjami pacyfikacyjnymi OUN-UPA. Jak widać, nacjonalizm nie był jednak domeną tego regionu. Tu funkcjonowali komuniści. Nacjonalizm rodził się w południowych województwach i związany był bardziej z Galicją Wschodnią. Weterani wojny polsko-ukraińskiej z 1918 roku utworzyli Ukraińską Wojskową Organizację, która z czasem przekształciła się w Organizację Ukraińskich Nacjonalistów, która uznawała polskie rządy za bezprawne. Podobnie jak komunistyczna partyzantka na Wołyniu (np. tzw. banda Piwnia, a w rzeczywistości operująca na Polesiu sowiecka partyzantka), nacjonaliści sięgali do metod terrorystycznych. W 1930 roku w Galicji miał miejsce szereg akcji sabotażowych, których celem było zradykalizowanie nastrojów. Nastąpiło setki wystąpień zbrojnych przeciwko polskim majątkom i gospodarstwom w całym regionie. W pierwszych 191 aktach sabotażowych w 19 przypadkach ucierpiał skarb państwa. Były to np. zerwane linie telegraficzne. W pozostałych 172 incydentach zniszczeniu uległ dorobek ludności cywilnej. Część akcji została zwrócona także przeciw Żydom.

Dla Piłsudskiego nie była to sytuacja komfortowa i długo zwlekano z reakcjami. Jednak brak odpowiedzi na działalność terrorystyczną mógł doprowadzić do wojny domowej, na co zapewne liczyli szowiniści. Mimo sympatii do Ukraińców, która miała swój wyraz w działaniach na Wołyniu, w Galicji trzeba było zareagować. We wrześniu 1930 roku zarządzono pacyfikację Galicji Wschodniej. Do 450 wiosek wysłano tysiąc policjantów, którzy mieli za zadanie wyłapanie agitatorów. Podczas przeszukań ujawniono duże ilości broni i materiałów wybuchowych, co nie przeszkodziło nacjonalistom w uznaniu akcji policyjnej za agresję ze strony państwa i wysyłaniu protestów do społeczności międzynarodowej.

Spór, który się wówczas wywiązał, zmusił Polskę do ujawnienia dokumentów dowodzących, że ukraińskie partie były finansowane przez Niemcy. Mało tego, istniał związek między tymi akcjami sabotażowymi a niemiecką akcją antypolską, prowadzoną w tym okresie w Europie.

I o ile organizacje nacjonalistyczne nie były same z siebie zagrożeniem dla Polski, to już wszechstronna pomoc – logistyczna, szkoleniowa, finansowa – a także poparcie rządów i sfer wojskowych Niemiec, Czechosłowacji, Litwy, a nawet Rosji dla tych ugrupowań stanowiły problem.

Jeszcze większy problem ukraiński terror stanowił dla stosunków między Ukraińcami a państwem polskim. Szczególnie, gdy dotknął jednego z głównych architektów pojednania. 29 sierpnia 1931 roku kule zamachowców dosięgły przebywającego w sanatorium Tadeusza Hołówkę. Usunięto tym samym człowieka, którego polityka osłabiała ukraiński sprzeciw wobec polskich rządów. Istnieje koncepcja – pisze o niej Timothy Snyder – że za zabójstwem Hołówki stali jednak Sowieci, nie nacjonaliści. Argumentuje to tym, że przywódcy emigracyjni byli zaskoczeni tym wydarzeniem. Wybrano bardzo zły termin na dokonanie tej zbrodni, Ukraińcy bowiem złożyli skargę do Ligi Narodów w sprawie pacyfikacji w Galicji Wschodniej i taka zbrodnia na rozpoznawalnej w Europie postaci krzyżowała im plany i nie miała najmniejszego sensu. Podobnie zbrodnia ta nie służyła Niemcom, którzy przedstawiali Polskę jako państwo nieodpowiedzialne i gwałcące prawa człowieka.

Śledztwo Oddziału II zakończyło się wnioskiem, że prawdopodobnymi sprawcami byli jednak Sowieci. To zabójstwo wyeliminowało bowiem jednego z największych, obok Józewskiego, wrogów Związku Sowieckiego. To właśnie oni dwaj, Hołówko i wojewoda wołyński, stali na stanowisku, że przyszłość Polski zależy od poparcia Ukraińców i od wspólnego sojuszu. Komuniści w Polsce nie kryli radości na wieść o tej zbrodni. Morderstwo to uosabiało ich zdaniem prawdziwą walkę z faszystowskim okupantem.

Propaganda niezmienna od lat

„Ukrainiec, budując współżycie polsko-ukraińskie na terenie Wołynia, nie jest w niezgodzie z myślą o Ukrainie Niepodległej na sąsiadujących z nami obszarach”. Zdanie to pochodzi z wygłoszonego przez Henryka Józewskiego wystąpienia inaugurującego jego kadencję wojewody na Wołyniu. Stanowi ono klucz do jego polityki i do ówczesnej polityki wschodniej państwa.

Należało spowodować oderwanie sowieckiej Ukrainy od Związku Radzieckiego. Jak to zrobić? Czyimi rękami? Odpowiedź na te pytania także pojawiły się w exposé, bowiem Józewski odwoływał się w nim do śp. atamana Petlury, „który na długo pozostanie świecznikiem idei niepodległościowej ukraińskiej”: oderwać Ukrainę od Związku Radzieckiego i zrobić to rękami Polaków i Ukraińców idących za ideą niepodległości Petlury. „Istnieje bowiem nurt podziemny, nurt głęboki, który łączy w sobie tendencje rozwojowe obu narodów, polskiego i ukraińskiego. Istnieje wspólnota podświadoma, niezawodna w swojej linii rozwojowej”. Jak się domyślamy, takie słowa nie mogły się podobać w Sowieckiej Rosji. Ale nie mogły także podobać się środowiskom nacjonalistycznym w Polsce.

Nacjonalistyczna prasa w Polsce nagłośniła przemówienie wojewody, które było przełomem w polityce wobec mniejszości narodowych. Jak twierdził później Józewski, to właśnie polscy nacjonaliści zwrócili na nie uwagę Sowietów. Rozpoczęła się nagonka i wykpiwanie zarówno samej osoby wojewody, jak i jego poglądów. Sowiecka prasa pisała o imperialnych zapędach Piłsudskiego, o przygotowywanym ataku na Związek Radziecki („Prawda”). Inni pisali o wykorzystywaniu ukraińskich imigrantów politycznych jako oddziałów szturmowych na Wołyniu w celu najechania na Sowiety („Izwiestia”). Rysowano także karykatury wykpiwające wojewodę i nazywające go jednym z największych faszystów na świecie. Równocześnie ruszyła ofensywa dyplomatyczna. Sowiecki komisarz wojny zaprotestował przeciwko obecności i działalności petlurowców na Wołyniu, a komisarz spraw zagranicznych złożył formalny protest.

I trzeba przyznać, że Sowieci mieli intuicję. Józewski jak nikt inny rozumiał, jaki jest sens sowieckich działań afirmacyjnych na sowieckiej Ukrainie. W swojej polityce wprowadzał działania będące lustrzanymi odbiciami działań, które przeprowadzali Sowieci w celu zjednania sobie ukraińskiego narodu.

Gdy Sowieci wykorzystywali Ukraińców ze Lwowa, by prowadzili działania z zakresu kultury w ówczesnej stolicy komunistycznej Ukrainy – Charkowie, Józewski ściągał z Kijowa petlurowców do pracy w Łucku i na Wołyniu. Rozumiejąc znaczenie religii i Cerkwi w życiu mieszkańców podległego mu województwa, inicjował i wspierał ruch dążący do utworzenia Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, którego językiem liturgicznym byłby ukraiński. Ten ruch zresztą wskazywał, że wiedział doskonale, czym jest Cerkiew dla Moskwy i jaki wpływ na obywateli innych narodów można wywierać, odpowiednio tego narzędzia używając.

Józewski uznawał eksperyment wołyński za element polityki zagranicznej, bowiem w jego opinii na Kresach Wschodnich rozstrzygały się losy Polski jako mocarstwa. Tam miał zapaść wyrok, czym będzie Polska w dziejach Europy i jaka będzie jej rola na Wschodzie po rozpadzie Związku Sowieckiego. Życie szybko zweryfikowało te plany.

Ciąg dalszy w następnym numerze.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Między komunizmem a nacjonalizmem. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. IV” znajduje się na s. 14 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.

 


  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Między komunizmem a nacjonalizmem. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. IV” na s. 14 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet?/ Wywiad Wojciecha Pokory z Marcinem Dąbrowskim, „Kurier WNET” 73/2020

Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwszy powielacz przemycony z Zachodu to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wojciech Pokora, Marcin Dąbrowski

Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności

Z Marcinem Dąbrowskim – dr. historii, głównym specjalistą Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN Oddział w Lublinie, zajmującym się historią Lubelskiego Lipca 1980 i NSZZ Solidarność na Lubelszczyźnie – rozmawia Wojciech Pokora.

Panie Doktorze, zacznę nieco przewrotnie. Lublin nie kojarzy się, a na pewno w czasach PRL tak było, jako miasto opozycji. Raczej z Manifestem PKWN z 22 lipca 1944 r. O żołnierzach wyklętych operujących w tych rejonach przecież wówczas głośno nie mówiono. Za to zdecydowanie bardziej chwalono się, że stąd pochodził Bolesław Bierut. A lipiec był obchodzony właśnie jako rocznica wspomnianego manifestu… Skąd nagle znalazła się tu w ludziach siła do buntu?

To ówczesne kojarzenie Lublina i Lubelszczyzny z Manifestem PKWN, czy szerzej z tzw. Polską Lubelską z lat 1944–1945, czyli okresem zainstalowania się władzy komunistycznej na ziemiach polskich, było bardzo krzywdzące dla mieszkańców tego regionu. Zwrócił Pan Redaktor uwagę na żołnierzy wyklętych. Powojenna partyzantka antykomunistyczna należała na tym terenie do najsilniejszych w kraju.

A były jeszcze wydarzenia związane z cudem w katedrze lubelskiej w 1949 r. Zwróciły one oczy całego kraju na Lublin. Tysiące wiernych przybywających z całej Polski. Wojskowe i milicyjne blokady na rogatkach miasta. Uliczne starcia z MO i KBW. Setki zatrzymanych i aresztowanych. Z tego ponad sto osób skazanych na kary pozbawienia wolności, nawet do 5 lat więzienia. Takich pacyfikacji nie przeżyło wówczas żadne miasto w Polsce.

Dodajmy jeszcze mniej znane wydarzenia w obronie krzyża w Kraśniku Fabrycznym w 1959 roku. Dalej, aresztowanie przez komunistów peregrynującej kopii obrazu Matki Boskiej w 1966 r., jako kara za żywiołowe przyjęcie ikony na ulicach Lublina.

Postrzeganie Lublina i Lubelszczyzny jako jakiejś kolebki Polski Ludowej jest nieporozumieniem. To, że propaganda PRL kreowała przez dziesięciolecia swoje wizje, to nie znaczy, że my po latach też powinniśmy je powielać.

Pamiętajmy, że przez cały okres PRL istniał tu Katolicki Uniwersytet Lubelski. I wiele osób kojarzyło Lublin właśnie z KUL-em. Czym była ta instytucja i jaką rolę odegrała, mimo wszystkich rozmaitych ograniczeń i uwarunkowań, to temat na osobną opowieść. W każdym razie był to ważny symbol. Ale także realne miejsce dające schronienie osobom wyrzuconym z uczelni państwowych, na przykład po marcu 1968 r. czy po grudniu 1981 r.

I być może Pana zaskoczę, ale właśnie dzięki katolickiej uczelni Lublin stał się w drugiej połowie lat 1970. jednym z najważniejszych ośrodków opozycji politycznej w Polsce. Pierwsze profesjonalne powielacze przemycone z Zachodu i początki niezależnej poligrafii w kraju to dzieło lubelskiego ośrodka opozycji.

Wiemy, że w lipcu 1980 r. wszystko zaczęło się w Świdniku…

Pierwsze strajki zaczęły się 1 lipca 1980 r. w różnych miejscach w kraju, gdy w stołówkach niektórych zakładów pracy zaczęto wprowadzać podwyżkę cen artykułów mięsnych. Już wtedy zastrajkowały m.in. Zakłady Mechaniczne „Ursus” oraz Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego „PZL-Mielec”. 8 lipca 1980 r. rano zmieniono ceny w zakładowej stołówce w WSK „PZL-Świdnik” i dlatego w Świdniku też wybuchł strajk.

Zatem, jak się niekiedy mówi, bezpośrednią przyczyną strajku był kotlet.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu strajku w WSK Świdnik było podwyższenie cen w zakładowej stołówce. Z tego powodu po przerwie śniadaniowej nie podjęło pracy kilka wydziałów. Około południa robotę przerwały już wszystkie wydziały produkcyjne.

Jak przebiegał strajk?

Przede wszystkim od razu przy wyjaśnianiu przyczyn przerwania pracy pojawiła się ogromna ilość uwag, wniosków, postulatów. Od paru lat społeczeństwo – w tym i mieszkańcy Świdnika – było nękane narastającym kryzysem ekonomicznym, pogłębiającymi się brakami towarów. Strajk ujawnił ogromne obszary zaniedbań ze strony dyrekcji i władz różnego stopnia w zakresie spraw zakładowych, pracowniczych, socjalnych. Stąd na niektórych wydziałach zgłoszono po kilkaset postulatów. Tak było zresztą w całej Polsce. Lato 1980 r. obnażyło zaniedbania PRL w stosunku do środowisk pracowniczych, w ówczesnej nowomowie: proletariatu, dla dobra którego miano sprawować dyktatorską władzę. Tymczasem ów proletariat zbuntował się przeciw otaczającej rzeczywistości i swoim rzekomym dobroczyńcom.

Istotnym elementem strajku w Świdniku, a potem i w innych zakładach pracy, okazały się wiece załogi. Setki ludzi gromadzące się pod biurowcem dyrekcji były poważną siłą nacisku. Komunistyczny aparat nie miał doświadczenia w kontakcie z takim spontanicznym tłumem.

Podczas niedawnej konferencji, która odbyła się w Lublinie – „Stąd ruszyła lawina… 40. rocznica Lubelskiego Lipca 1980” – prof. Andrzej Zybertowicz zwrócił uwagę, że w momencie wybuchu protestu pojawiły się dwa nurty – część strajkujących zaintonowała Międzynarodówkę, lecz za chwilę większość zaśpiewała Boże, coś Polskę. Czy to wydarzenie można uznać za symboliczne?

Nie było dwóch nurtów w czasie lipcowych strajków na Lubelszczyźnie. Ani rozdwojenia wśród strajkujących. Ci sami ludzie śpiewali Wyklęty powstań ludu i pieśni religijne. Taka była specyfika Polski Ludowej.

To było wówczas bardzo szczególne miejsce na Ziemi: państwo socjalistyczne, rządzone od kilkudziesięciu lat przez komunistów i będące częścią komunistycznego bloku państw Układu Warszawskiego i RWPG, w którym ponad 90 procent obywateli chodziło – bez przeszkód – do kościoła. Wśród nich była większość członków komunistycznej partii PZPR.

Również bez przeszkód, choć poza szkołą, uczęszczały na lekcje religii niemal wszystkie dzieci i prawie cała polska młodzież. W tym większość dzieci działaczy partyjnych, milicjantów, a nawet funkcjonariuszy SB. A kilka miesięcy wcześniej tłumy, liczące nawet około miliona osób, gromadziły się na spotkaniach z papieżem, i to na dodatek z rodzimym papieżem, który jeszcze niedawno żył wśród tych ludzi na co dzień. Takie rzeczy możliwe były wtedy tylko nad Wisłą.

Wracając do Świdnika, ta Międzynarodówka śpiewana pod oknami dyrekcji była wyrazem buntu, a nie hymnem pochwalnym na cześć władz. Musiała brzmieć zupełnie inaczej, niż podczas wcześniejszych akademii 1-majowych. I z całą pewnością nie sprawiła przyjemności słuchającym jej komunistycznym dygnitarzom, którzy przybyli do WSK. A należy wspomnieć, że do strajkującego zakładu dotarli dość wysocy funkcjonariusze rządzącego aparatu: minister przemysłu maszynowego, wojewoda lubelski, sekretarz ekonomiczny KW PZPR, dyrektor zjednoczenia. Na ówczesnym etapie rozwoju ruchu strajkowego trudno wyobrazić sobie gości wyższego szczebla.

I tu trzeba podkreślić rzecz niezwykle ważną dla dalszego pokojowego przebiegu wydarzeń w lecie 1980 roku. To, że nie doszło do przemocy, do użycia siły, a być może nawet do przelewu krwi, wynikało nie tylko z opanowania i ograniczania się strajkujących. Co najmniej w równym stopniu było to efektem gotowości władzy do podjęcia szybkich rozmów ze strajkującymi, i to już od pierwszego dnia, czyli od 1 lipca 1980 r. Bez takiej postawy władz, scenariusze wydarzeń z 1980 roku mogły być zupełnie inne.

Czy już wówczas zaczęto dostrzegać, że strajk jest czymś więcej niż upomnieniem się o podstawowe sprawy bytowe?

Wspomniałem wcześniej o ogromnej liczbie zgłaszanych postulatów. Od tych spraw codziennych, pracowniczych, zakładowych, trzeba było zacząć i te załatwić w pierwszej kolejności.

W lipcu 1980 r. władze PRL czuły się jeszcze silne i nie były skłonne ustępować tak daleko, jak stało się to miesiąc później, w sierpniu. Zdawali sobie z tego sprawę strajkujący i przedkładali realne na tamtą chwilę żądania. Pamiętajmy, że w lipcu władze w ogóle nie uznawały jeszcze pojęcia ‘strajk’. Nazywało się to „przerwami w pracy”.

Dlatego nie było jeszcze wówczas Komitetów Strajkowych o takiej nazwie. Strajkujący, o ile nie bali się wyłonić jakiegoś bardziej formalnego przedstawicielstwa, używali zastępczych nazw. W WSK Świdnik był to Komitet Postojowy. To nawet władzom bardziej wówczas zależało na wyłonieniu jakiejś reprezentacji pracowników, z którą łatwiej byłoby rozmawiać i zakończyć protest, niż z wielkim, niekontrolowanym tłumem.

Jeśli chodzi o horyzont postulatów, zauważmy, że od początku strajkujący w WSK upominali się o poprawę zaopatrzenia i warunków bytowych dla całego Świdnika. Domagano się też zmniejszenia dysproporcji cywilizacyjnych między poszczególnymi obszarami kraju. W nowej sytuacji strajkowej zupełnie nie zdały egzaminu dotychczasowe rady zakładowe, które miały być rodzajem samorządu pracowniczego, a okazały się martwymi atrapami posłusznymi dyrekcji. Stąd ważny, jak na owe czasy, postulat uniezależnienia rad zakładowych od dyrekcji. A to byłby już pierwszy krok do utraty kontroli nad zakładami pracy. Złamaniem ówczesnego tabu było także domaganie się zniwelowania dysproporcji między zarobkami i zasiłkami dla pracowników przemysłu a takimi samymi uprawnieniami milicjantów, pracowników wojska czy działaczami partyjnymi PZPR. Czy to już nie było podgryzaniem egipskiej piramidy? A postulat wszystkich wolnych sobót na stałe, który był taki nośny w sierpniu i w czasach Solidarności? A żądanie podawania rzetelnych informacji w środkach masowego przekazu? Czy to już nie był krok ku ograniczeniu cenzury i wolności słowa?

Strajkujący w Świdniku mieli świadomość ograniczeń wynikających z uwarunkowań ustrojowych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domagałby się w 1980 roku obalenia PRL czy zmiany ustroju. Ani w lipcu, ani w sierpniu 1980 roku.

Nawet w 1981 r. nie głosiła tego Solidarność. A wielu w szeregach PZPR szczerze próbowało jeszcze reanimować swoją partię w ramach tzw. struktur poziomych. Dopiero 13 grudnia 1981 r. i represje stanu wojennego zmieniły znowu otaczające realia, a przede wszystkim horyzonty myślowe w ludzkich głowach. Mało kto myślał już o reformowaniu systemu. Ale wtedy wszyscy mieli już za sobą 16 miesięcy zbiorowej posierpniowej wolności.

Załodze WSK Świdnik udało się wymusić spełnienie postulatów. Pojawił się przykład, ze strajk jest formą dialogu z władzą.

Zaskakujące jest to, że zakończony czwartego dnia strajk w WSK Świdnik sfinalizowano podpisaniem pisemnego porozumienia. To pierwszy taki przypadek latem 1980 roku.

Czy stąd strajki w kolejnych zakładach pracy na Lubelszczyźnie?

Strajki w Lublinie pojawiły się już nazajutrz po rozpoczęciu strajku w Świdniku. I to od razu w dużych zakładach pracy. 9 lipca rozpoczęła strajk Fabryka Maszyn Rolniczych „Agromet”. Kolejnego dnia – Lubelskie Zakłady Naprawy Samochodów. Potem – największa Fabryka Samochodów Ciężarowych. I w następnych dniach kolejne przedsiębiorstwa. Stopniowo strajki objęły także inne miejscowości Lubelszczyzny, jak Białą Podlaską, Chełm, Kraśnik, Lubartów, Poniatową czy Puławy. Ale głównym ośrodkiem strajkowym stał się Lublin.

Ale nie było jeszcze wtedy żadnej struktury, która by koordynowała strajki?

Od 8 do 25 lipca 1980 r. w regionie strajkowało ponad 150 zakładów pracy. Zdecydowana większość, bo około 90, w samym Lublinie.

Strajki były jednak zupełnie spontaniczne, nieskoordynowane. Nie było struktury międzyzakładowej, spajającej wszystko w całość, tak jak później na Wybrzeżu. Mimo to, gdy w dniach 16–19 lipca 1980 r. strajk w Lokomotywowni Lublin zablokował cały węzeł PKP, strajkował transport zaopatrzenia sklepów, a 18 lipca stanęła komunikacja miejska – Lublin został praktycznie sparaliżowany. Większość pracowników innych przedsiębiorstw nie docierała na czas do swoich miejsc pracy.

Jak zareagowały na to władze?

Sytuacja wydawała się władzom na tyle poważna, że 18 lipca 1980 r. wystosowały Apel do mieszkańców Lublina. Wezwały w nim, ale w łagodnym tonie, do powrotu do pracy. Apelowały także o rozwagę i zadeklarowały spełnienie uzasadnionych postulatów. Apel został rozklejony w formie dużych afiszów na murach miasta. Opublikowała go także lokalna prasa. A na antenie rozgłośni odczytał go I sekretarz KW PZPR.

W żadnym innym mieście latem 1980 roku nie wystosowano podobnej odezwy do mieszkańców. To nie wszystko. W Warszawie zebrało się Biuro Polityczne Komitetu Centralnego PZPR, czyli najwyższe polityczne gremium decyzyjne tamtych czasów. Zapadła tam decyzja o powołaniu Komisji Rządowej do rozpatrzenia postulatów zgłoszonych przez zakłady pracy Lublina i województwa lubelskiego.

Postanowiony na czele komisji wicepremier Mieczysław Jagielski już następnego dnia, 19 lipca, przybył do Lublina, przywożąc ze sobą wiceministra komunikacji, który zakończył strajk kolejarzy w lubelskiej lokomotywowni PKP.

Niedługo potem lubelskie strajki zakończyły się. Ale niecały miesiąc później znowu zawrzało. Tym razem na Wybrzeżu. Tam były już tradycje strajkowania i pamięć o Grudniu 1970. Od 1978 r. działały tam Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Czy zasadne jest mówienie, że to, z czym mieliśmy do czynienia w sierpniu 1980 r., miało swój początek w lipcu na Lubelszczyźnie?

O lipcowych strajkach w Lublinie doskonale wiedziano na Wybrzeżu. Mówiło o tym Radio Wolna Europa, dzięki zorganizowanej przez opozycję siatce zbierania informacji o strajkujących zakładach pracy. Wiedziano, że strajki były masowe i że mimo to miały pokojowy przebieg. Że władze podjęły rozmowy ze strajkującymi i zgodziły się spełnić przynajmniej część zgłoszonych postulatów.

Przełamana została dzięki temu bariera strachu i o tyle łatwiej było zrobić w Gdańsku kilka kroków dalej. Z rzeszą doradców, pod okiem ekip dziennikarskich i kamer telewizyjnych z całego świata. Sama władza też dojrzała do znacznie dalej idących ustępstw i rozwiązań.

Zresztą, była już przyparta do ściany, gdy pod koniec sierpnia stanął prawie cały kraj. Strajkujący w lipcu nie mieli tego komfortu i byli sami. Dlatego tym bardziej należy przypominać, że bez ich wcześniejszego zrywu nie byłoby potem gdańskiego Sierpnia.

Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności”, znajduje się na s. 1 i 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020.


 

  • Od 2 lipca „Kurier WNET” wraca do wydania papierowego w cenie 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Wojciecha Pokory z historykiem Marcinem Dąbrowskim, pt. „Lubelski Lipiec a gdański Sierpień. Narodziny Solidarności” na s. 8 lipcowego „Kuriera WNET” nr 73/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Eksperyment wołyński” wojewody Henryka Józewskiego. Geneza Katynia (III): polityka narodowościowa II Rzeczpospolitej

Czym narazili się Polacy, że eksterminowano ich na taką skalę, że do tego dzieła przystąpiły wspólnie dwa totalitaryzmy? W kolejnych wydaniach „Kuriera WNET” staram się na to pytanie odpowiedzieć,

Wojciech Pokora

Polska odrodziła się w całkowicie specyficznym okresie, w czasie krzepnięcia na Wschodzie rządów bolszewików, mających w planie rozpętanie światowej rewolucji. Plany te pokrzyżowała im Polska. W tym roku świętować będziemy setną rocznicę militarnego zwycięstwa nad bolszewikami.

Jednak duża część Polaków miała jeszcze w planie zwyciężyć z bolszewikami na innych frontach, także prowadząc grę wywiadowczą, dyplomatyczną i polityczną. Idei konfederacji, którą zaczęto wdrażać na Wschodzie, zaczynając od czterech republik – Ukrainy, Białorusi, Rosji i Zakaukazia, a kończąc w momencie rozpadu w 1991 roku na piętnastu – Polska przeciwstawiła ideę federacyjną.

Koncepcję tę zaprezentował Józef Piłsudski w kontrze do promowanej przez Romana Dmowskiego idei inkorporacyjnej, zakładającej wcielanie do Polski tych ziem, której ludność dałoby się zasymilować i spolonizować. (…)

Józef Piłsudski natomiast marzył o utworzeniu bloku państw skonfederowanych z Polską, utworzonych z niepodległej Litwy, Białorusi i Ukrainy. Mniejszości, które znalazły się na terytorium II Rzeczypospolitej, miały natomiast cieszyć się autonomią i dążyć do rozsadzenia ZSRR po „narodowych szwach”.

Postawa ta znalazła wyraz w polityce państwowej realizowanej wobec mniejszości po zamachu majowym w 1926 roku. Rząd Kazimierza Bartla przyjął „Wytyczne dla władz rządowych w sprawie stosunku do mniejszości narodowych”. Zerwano z dotychczasową polityką asymilacji narodowej na rzecz koncepcji asymilacji państwowej. Odtąd mniejszości narodowe nie były na siłę przekształcane w Polaków, a postanowiono zadbać o ich lojalność jako obywateli, z zachowaniem odrębnej tożsamości. Przyjęto założenie, ze polityka asymilacyjna powinna w pierwszej kolejności zaspokajać potrzeby mniejszości w zakresie spraw natury gospodarczej i kulturalnej. Ponadto postanowiono usprawnić administrację w ten sposób, by realizowała ona postulaty mniejszości w zakresie lokalnym. Zapowiedziano zniesienie przepisów z okresu administrowania poszczególnymi regionami obecnej Rzeczpospolitej przez państwa zaborcze, w ten sposób, by nie ograniczały już życia narodowego i religijnego mniejszości narodowych. Zastrzeżono przy tym, że państwo nie pozwoli na żadne działania mniejszości narodowych, godzące w dobro i interes państwa.

Raporty MSW z tego okresu wskazują, że mniejszości przyjęły dojście Piłsudskiego do władzy w większości z nadzieją.

Mniejszość niemiecka skupiła się na rozbudowie życia wewnątrz swojej wspólnoty narodowej, niezależnie od życia społeczeństwa polskiego, bardzo mocno reagując na wydarzenia w Rzeszy Niemieckiej i na zewnątrz, w stosunkach z państwem polskim wykazując jedność (bez względu na wewnętrzne podziały polityczne pomiędzy poszczególnymi organizacjami). Istniało wówczas 7 głównych niemieckich partii politycznych na terenie Polski, z których wywodziła się reprezentacja parlamentarna, składająca się z 17 posłów i 5 senatorów.

Mniejszość ukraińska (nazywana w raportach nadal jako „ruska” lub „rusińska”) także żywo reagowała na sytuację w Rzeszy Niemieckiej. Raportowano, że w napięciu reagowała na niemiecką propagandę dotyczącą rewizji granic Rzeczpospolitej, karmiąc się nadzieją, że sytuacja, gdy rosnące w siłę Niemcy zmuszą Polskę do zgody w sprawie rewizji niemieckich granic wschodnich, wydźwignie znów na arenę międzynarodową sprawę wschodnich granic Polski, w tym kwestię ukraińską. Nowa polityka władz polskich spowodowała rozwój ukraińskich organizacji i stowarzyszeń społecznych, takich jak „Proświta” czy „Ridna Szkoła”, a także ukraińskiej prasy. Uaktywnił się Ukraiński Komitet centralny skupiający Ukraińców Naddnieprzańskich (petlurowców). Wciąż jednak zwalczano wszelkie przejawy ukraińskiej irredenty i obserwowano przemianę ideową obozu wojskowego. Ukraińska Organizacja Wojskowa ustąpiła miejsca Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, a związani z nią przedstawiciele mniejszości ukraińskiej prowadzili przeciwko Polsce działalność wywiadowczą i szpiegowską.

Bardzo aktywni zrobili się Białorusini. Uznano, że skoro „na czele Polski stoi demokratyczny rząd Bartel-Piłsudski”, jak pisało „Biełaruskaje Słowo”, pora wrócić do koncepcji federacji polsko-ukraińsko-białoruskiej i w obliczu rozpadu Związku Sowieckiego zacząć wprowadzać reformę rolną. Szybko nastroje zaczęły się jednak radykalizować i hasło reformy rolnej podchwyciła BWR Hromada, zmieniając wektor działań na antypolski. Spowodowało to reakcję władz Polski i rozwiązanie organizacji oraz aresztowanie wywodzących się z niej posłów.

Dużą zmianą był stosunek do ludności żydowskiej. Po przewrocie majowym kwestia żydowska przestała być uznawana za najgroźniejszą obok ukraińskiej dla bezpieczeństwa wewnętrznego państwa. Jednocześnie swój stosunek do państwa zmieniła mniejszość żydowska.

Z jednym wyjątkiem. Żydowskie organizacje lewicowe głosiły, że należy przyjąć postawę antysanacyjną, bowiem polityka rządu przynosi korzyść jedynie warstwom bogatym, ogół społeczeństwa żydowskiego natomiast nie odczuwa zmian na lepsze. Mniejszość żydowska miała swoje przedstawicielstwo w Sejmie w postaci 34 posłów skupionych w Kole Żydowskim i 12 senatorów w Klubie Senatorskim.

W grudniu 1928 roku wojewodą wołyńskim został Henryk Józewski. Decyzja ta była wprost związana z nową polityką Rzeczpospolitej wobec mniejszości narodowych. (…) Uznano zatem kwestię narodowości za sprawę polityczną, w tym sensie, w jakim rozumiana była w I Rzeczypospolitej.

Jednostka obdarzona szacunkiem władzy, mogąca kultywować swoje tradycje i kulturę, czująca instytucjonalne wsparcie, samodzielnie dokona wyboru lojalności wobec takiego państwa. Polskość nie musi być kwestią pochodzenia narodowego, a może stać się wyborem, jak to już zresztą miało w historii miejsce.

Przyjęto zatem koncepcję narodowej asymilacji mającej na celu nie wynarodowianie, a wzajemne przenikanie się narodów. W takiej koncepcji proces zachodzi jednak w dwóch kierunkach, będzie zatem następować także w jakimś stopniu wzajemne przenikanie się kultur i asymilacja narodowa Polaków. Z tego powodu koncepcja ta nie mogła przypaść do gustu nacjonalistom z obu stron. Jednak w momencie, gdy Józewski obejmował swój urząd na Wołyniu, nie nacjonaliści byli największym zagrożeniem. Problemem był komunizm.

[Józewski] Postanowił udowodnić Ukraińcom, że Rzeczpospolita jest dla nich lepszym sojusznikiem niż partia komunistyczna. Droga ta dziś nazywana jest eksperymentem wołyńskim.

Polegała na tym, żeby wspomóc narodziny nowoczesnego narodu ukraińskiego. W tym celu należało wesprzeć ukraińską kulturę i przedsiębiorczość.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polityka narodowościowa II Rzeczpospolitej. Dlaczego doszło do Katynia? (III)” znajduje się na s. 7 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020.

 


  • Już od 2 lipca „Kurier WNET” na papierze w cenie 9 zł!
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Polityka narodowościowa II Rzeczpospolitej. Dlaczego doszło do Katynia? (III)” na s. 7 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 72/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Stalin wiedział, że Polska wpływała na wydarzenia na terenie sowieckiej Ukrainy i wspierała ukraiński patriotyzm

Plan Piłsudskiego, by wykorzystać sowiecką politykę ukrainizacji w celu odbicia Ukrainy, został udaremniony. W 1930 r. było już pewne, że tajna wojna na terenie wroga została przez Polskę przegrana.

Wojciech Pokora

Gdy w 1926 r. Józef Piłsudski wrócił do władzy, dawno straciliśmy inicjatywę wywiadowczą na kierunku wschodnim. Polska, podobnie zresztą jak Estonia, Łotwa, Finlandia, Rumunia, a nawet Francja i Wielka Brytania (oczywiście w różnym stopniu), była zinfiltrowana przez wywiad sowiecki, który co najmniej od 1921 r. prowadził wielką akcję dezinformacyjną pod kryptonimem „Trust”. (…) W Polsce agenci „Trustu” wniknęli głęboko w struktury państwa, czego przykładem niech będzie fakt, że np. legalnie otrzymywali polskie paszporty i posługiwali się polską pocztą dyplomatyczną. Jak pisał Władysław Michniewicz, polski oficer wywiadu pracujący w Estonii, sowietom udało się nawet przesłać zaszyfrowany polskim kodem komunikat. W szczytowym okresie operacji zaangażowali w nią niewyobrażalną na tamte czasy liczbę 5 tysięcy agentów i funkcjonariuszy.

I chociaż wielu ekspertów twierdzi, że operacja „Trust” bądź jej pochodne trwają do dzisiaj, oficjalne jej zakończenie zbiegło się w czasie z powrotem do polityki Józefa Piłsudskiego. Od tego momentu Polska próbowała na nowo odzyskać kontrolę na kierunku wschodnim.

Problem dziurawej granicy zauważono już wcześniej, dlatego w 1924 r. podjęto decyzję o powołaniu wojskowej formacji do jej ochrony. Piłsudski planował rozbudowę koncepcji systemu ochrony granic przez wojsko o kolejne kierunki (północ, południe i zachód), ale spotkało się to z silnym oporem wewnętrznym i zewnętrznym. Od tej pory KOP kojarzyć się miał tylko i wyłącznie z granicą wschodnią.

Na posiedzeniu Rady Ministrów 16 sierpnia 1926 r. Piłsudski dokonał zmiany kursu wobec mniejszości narodowych. Wówczas właśnie zlecono gruntowną rewizję polskiej polityki wobec obywateli innych narodowości. O ile koncepcja endecka opierała się na przekonaniu, że mniejszości da się zasymilować, o tyle obóz Piłsudskiego postanowił włączyć je w ustrój państwa polskiego i uczynić lojalnymi obywatelami Rzeczypospolitej. (…)

Piłsudski jeszcze na początku lat 20. przygotował własną ofertę dla Ukraińców. Kluczowa była w tym postawa Rządu Ukraińskiej Republiki Ludowej na Emigracji. Postanowiono zainspirować Ukraińców do wyciągnięcia wniosków z prowadzonej w sowietach polityki ukrainizacji, której postawiono w pewnym momencie tamę.

Uświadomienie mieszkańcom republik radzieckich, że w ramach tego państwa nie osiągną niepodległości, stało się zalążkiem większej strategii, nazwanej prometeizmem.

W 1926 w Paryżu założono organizację „Prometeusz”, w skład której weszli z czasem przedstawiciele Azerbejdżanu, Kozaków Dońskich, Gruzji, Idel-Uralu, Ingrii, Karelii, Komi, Krymu, Kubania, Kaukazu Północnego, Turkiestanu i Ukrainy.

Prometeizm nie stał się nigdy oficjalnym programem ani rządu, ani żadnej partii w Polsce, jednak po przewrocie majowym Piłsudski zaczął go wdrażać w życie. Koordynację projektu powierzył zaufanym ludziom umieszczonym w różnych resortach – Spraw Zagranicznych, Obrony, Spraw Wewnętrznych oraz Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, a koordynację przedsięwzięcia powierzył Tadeuszowi Hołówce. Prometejczycy otrzymali na działanie tajny budżet.

Uruchomienie tego programu wskazywało wprost na kierunki polityki zagranicznej Piłsudskiego, który bagatelizował zagrożenie ze strony Niemiec, a jego głównym zadaniem było dążenie do rozbicia Rosji na wiele państw narodowych.

Działania te realizowane były na szeroką skalę. Hołówko nawiązywał relacje z przedstawicielami państw, które mogły wesprzeć Piłsudskiego w jego dążeniach. Nawiązano także bliskie stosunki z Teheranem i Ankarą, gdzie utworzono przyczółki programu prometejskiego. Ważnym ośrodkiem był Paryż.

Duży nacisk położono na kraje kaukaskie, silnie obsadzając konsulat w Tbilisi, którego aktywność została zauważona. Już w 1927 r. przed sądem w Charkowie stanęła grupa Gruzinów zaangażowanych w program prometejski, których zeznania obciążyły Hołówkę. Moskwa wzięła go na celownik. Wcześniej zrobiła to samo z Petlurą, który został zamordowany przez sowieckiego agenta 25 maja 1926 r. W 1927 r. na terenie Polski odtworzono armię Ukraińskiej Republiki Ludowej, w skład polskiej armii weszło zaś trzydziestu pięciu Ukraińców na stanowiskach oficerów kontraktowych. Jednym z nich był Pawło Szandruk.

Na sowieckiej Ukrainie utworzono tajną placówkę wywiadowczą o kryptonimie „Hetman”, na której czele stanął Mykoła Czebotariw, były szef osobistej ochrony Petlury podczas wyprawy na Kijów. Czebotariw raportował o sukcesach wywiadowczych, a jednocześnie prowadził grę z formalnym następcą Petlury Andrijem Liwyckim o przywództwo w Ukraińskiej Republice Ludowej. Oznajmił, że Ukraińcy w Związku Radzieckim pragną odtworzenia URL, ale przywódcy na uchodźstwie są oderwani od ich spraw, w związku z tym ci, z którymi się kontaktuje, nie chcą utrzymywać relacji z oficjalnymi władzami państwa podziemnego. Czebotariw raportował, że nawiązał bliską łączność z działającym na terenach dawnego URL Związkiem Walki o Niezależną Ukrainę, tajną organizacją, która szukała możliwości zbudowania sojuszu z Polską. Działalność Czebotariwa w połączeniu z akcją w Polsce dawała obraz dobrze przygotowanego planu na odbicie Ukrainy spod władzy sowieckiej. Jednak znów nie doceniono bolszewików.

Do dziś do końca nie wyjaśniono sytuacji związanej z działalnością placówki „Hetman”, jednak najbardziej prawdopodobnym wydaje się, że mieliśmy do czynienia z mistyfikacją podobną do sowieckiej operacji „Trust”.

Najpewniej Czebotariw był sowieckim agentem, który od początku działał na niekorzyść URL i Polski. Plan Piłsudskiego, by wykorzystać sowiecką politykę ukrainizacji w celu odbicia Ukrainy, został udaremniony. W 1930 r. było już pewne, że tajna wojna na terenie wroga została przez Polskę przegrana. Mimo że na skutek mistyfikacji Czebotariwa wiele działań okazało się pozornymi, nie ulega wątpliwości – i wiedział o tym także Stalin – że Polska prowadziła politykę wywierania wpływu na wydarzenia na terenie sowieckiej Ukrainy i wspierała ukraiński patriotyzm.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” (II) znajduje się na s. 9 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” (II) na s. 9 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W przeddzień święta Zesłania wołam: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej Ziemi!

Papież jasno wskazuje na wieczernik jako miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, zatem historia zbawienia każdego z nas, jako Polaków, ma swój początek i koniec w Bogu, nie w Gnieźnie czy w Mieszku I.

Wojciech Pokora

Oto Jan Paweł II, Syn Tej Ziemi, stanął jak patriarcha przed swoim narodem i wezwał Boga, by zstąpił na znajdującą się pod panowaniem narzuconego siłą systemu Ziemię i ją uwolnił od ciążącego na niej jarzma. Czyż nie jest to plastyczna wizja rodem ze Starego Testamentu?

Jednak w całym tym wydarzeniu, którym była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny w roku 1979, nie do końca o tak proste znaki chodziło. One były i stały się symbolem tego wydarzenia, jednak zarówno powyższe słowa, jak i cały pobyt Ojca świętego w Polsce możemy spróbować zinterpretować szerzej i rozciągnąć je na cały Kościół i na cały pontyfikat papieża Polaka. Możemy pokusić się o stwierdzenie, że Jan Paweł II dał podwaliny pod pneumatologię narodu, czyli ukazał nam, jak Duch Święty działa w życiu narodowej wspólnoty. A szerzej patrząc – narodowych wspólnot, bo rozpatrując wydarzenia z 1979 roku i następujący po nich wybuch wolności w postaci rodzącej się w Polsce Solidarności, co doprowadziło w konsekwencji do zburzenia tzw. żelaznej kurtyny i wyzwolenie wielu narodów spod wpływów Rosji Radzieckiej, lubimy myśleć o pontyfikacie Jana Pawła II jako okresie danym wyjątkowo nam – Polakom, zapominając o kontekście Kościoła powszechnego. Trudno jednak obronić tezę, że oto w historii świata, ale i historii zbawienia następuje moment, gdy cały Kościół zostaje podporządkowany jednemu narodowi i wydarzeniom temu narodowi towarzyszącym. Ten punkt wyjścia skłania do poszukiwania uniwersalności w przekazie, który traktujemy tak bardzo lokalnie, wsłuchując się w głos papieża podczas jego pierwszej pielgrzymki do ojczyzny. (…)

Każdy, bez wyjątku, został odkupiony przez Chrystusa i z każdym bez wyjątku Chrystus jest zjednoczony, „nawet gdyby człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy”.

W jaki sposób? Chrystus może człowiekowi przez swojego Ducha „udzielić światła i sił, aby zdolny był odpowiedzieć najwyższemu swemu powołaniu”.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć, skąd płynie moc wypowiadanych w danym miejscu słów i w jaki sposób działanie Ducha Świętego rozciąga się na cały lud, a nie tylko na skupioną wokół ołtarza grupkę (nawet wielotysięczną) wiernych. Takie rozumienie wspólnoty i przenikającego jej działania Ducha pozwala Kościołowi stawiać pytania, które wydać się mogą dalekie od sfery sacrum, a w powszechnym odbiorze zarezerwowanych raczej do nauk socjologicznych czy politycznych: „Czy wszystkie dotychczasowe i dalsze osiągnięcia techniki idą w parze z postępem etyki i z duchowym postępem człowieka? Czy człowiek w ich kontekście również rozwija się i postępuje naprzód, czy też cofa się i degraduje w swym człowieczeństwie? Czy rośnie w ludziach, w »świecie człowieka«, który jest sam w sobie światem dobra i zła moralnego, przewaga tego pierwszego, czy też tego drugiego?”.

Kościół nie tylko stawia pytania, ale też szuka na nie odpowiedzi. A może należy odwrócić logikę tego zdania i stwierdzić, że Kościół stawia pytania, na które odpowiedzi człowiek powinien szukać właśnie w Kościele?

„W Apostołach, którzy otrzymują Ducha Świętego w dzień Zielonych Świąt, są już niejako duchowo obecni wszyscy ich następcy, wszyscy biskupi, również ci, którym od tysiąca lat wypadło głosić Ewangelię na ziemi polskiej. Również ten Stanisław ze Szczepanowa, który swoje posłannictwo na stolicy krakowskiej okupił krwią przed dziewięcioma wiekami. I są w tych Apostołach i wokół nich – w dniu Zesłania Ducha Świętego – zgromadzeni nie tylko przedstawiciele tych ludów i języków, które wymienia księga Dziejów Apostolskich. Są wokół nich już wówczas zgromadzone różne ludy i narody, które przyjdą do Kościoła poprzez światło Ewangelii i moc Ducha Świętego w różnych epokach, w różnych stuleciach.

Dzień Zielonych Świąt jest dniem narodzin wiary i Kościoła również na naszej polskiej ziemi. Jest to początek przepowiadania wielkich spraw Bożych również w naszym polskim języku.

Jest to początek chrześcijaństwa również w życiu naszego narodu: w jego dziejach, w jego kulturze, w jego doświadczeniach”. (…) Czytając słowa papieża wygłoszone czy to w Warszawie, czy w Krakowie, czy Gnieźnie, stawiamy pytanie – na ile nauczanie Jana Pawła II podczas pielgrzymek do kraju jest uniwersalne? Czy jego nauka dotycząca działania Ducha Świętego w narodzie odnosi się do konkretnej historii każdego narodu? Papież jasno wskazuje na wieczernik jako miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, zatem historia zbawienia każdego z nas, jako Polaków, ma swój początek i koniec w Bogu, nie w Gnieźnie czy w Mieszku I. Nie ma innej historii zbawienia. (…)

Słowa papieża Jana Pawła II w przeddzień wejścia Kościoła w III tysiąclecie chrześcijaństwa z perspektywy 40 lat możemy uznać za prorocze. Przede wszystkim kultura polska jest elementem dziedzictwa, a zarazem „wybitną cząstką europejskiej i ogólnoludzkiej kultury”. W tym jednym zdaniu jak w soczewce skupiają się nasze narodowe kompleksy i lata „wchodzenia” na nowo do Europy. Jednak przez 40 lat, które minęły od czasu wypowiedzenia przez Jana Pawła II powyższego apelu, zdajemy się zostawiać chrześcijańskie i narodowe dziedzictwo w przedpokoju współczesnej Europy.

Żeby stać się godnymi miana Europejczyków, wyrzekamy się „godności człowieka na naszej ziemi. Polskiej, słowiańskiej ziemi”. Jednak papież już wtedy to przewidział.

Na tym samym Wzgórzu Lecha, kilka chwil później, w obecności zgromadzonych tam wiernych w modlitwie wołał, by Kościół odradzał się, nie czerpiąc z obcych i zatrutych cystern:

„Oblubienico Ducha Świętego i Stolico Mądrości! Twojemu pośrednictwu zawierzamy wspaniałą wizję i program odnowy Kościoła w naszej epoce, która wyraziła się w nauce II Soboru Watykańskiego. Spraw, abyśmy tę wizję i ten program w całej autentycznej prawdzie – tak jak za naszą nieudolną posługą dał nam ją poznać Duch Święty – w tejże samej prawdzie, prostocie i mocy czynili przedmiotem naszego postępowania, posługiwania, nauczania, pasterzowania, apostolatu. Żeby cały Kościół odradzał się w tym nowym źródle poznania swej własnej istoty i misji, nie czerpiąc z żadnych obcych ani zatrutych cystern”.

W jaki sposób jednak poradzić sobie jako wspólnota z rozpoznaniem obcych i zatrutych źródeł? Tu znów Jan Paweł II przyzywa Ducha Świętego. Robi to w Krakowie, w homilii podczas Mszy św. na Błoniach. Papież przekazuje wiernym Ducha Świętego, jak biskup przekazuje Go podczas bierzmowania, dając wskazówki: Musicie być mocni tą mocą, którą daje wiara!

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Działanie Ducha w narodzie” znajduje się na s. 1 i 7 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020.

 


  • Do odwołania ograniczeń związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” będzie można nabyć jedynie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Działanie Ducha w narodzie” na s. 1 majowego „Kuriera WNET” nr 71/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak zrodził się pomysł na zbrodnię katyńską? Dlaczego wymordowano elity? / Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 70/2010

Czy Katyń był osobistą zemstą Stalina za klęskę w wojnie z 1920 roku? A co, jeśli stał się zwieńczeniem całej serii wydarzeń i zbrodni na Polakach, które były elementem jeszcze szerszej gry?

Wojciech Pokora

Dlaczego doszło do Katynia?

2 marca 1940 roku Ławrientij Beria – Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych ZSRR (szef NKWD) skierował do Józefa Stalina tajną notatkę nr 794/B (794/Б), w której poinformował, że polscy jeńcy wojenni w liczbie 14 736 osób ( w tym 97 proc. narodowości polskiej) oraz więźniowie w więzieniach Zachodniej Białorusi i Ukrainy w liczbie 18 632 osoby, z tego 1207 oficerów i 5141 policjantów (w tym 57 proc. obywateli narodowości polskiej), stanowią zdeklarowanych i nie rokujących nadziei poprawy wrogów władzy sowieckiej.

W związku z powyższym stwierdził, że

NKWD ZSRR uważa za uzasadnione: rozstrzelanie 14,7 tys. jeńców i 11 tys. więźniów bez wzywania skazanych, bez przedstawiania im zarzutów, bez decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia

oraz zlecenie rozpatrzenia spraw i podejmowania decyzji trójce NKWD w składzie: Wsiewołod Mierkułow, Bogdan Kobułow, Leonid Basztakow. Notatkę swoimi podpisami zatwierdziły cztery osoby: Stalin, Woroszyłow, Mołotow i Mikojan. Ponadto z dopisku sekretarza dowiadujemy się, że Kalinin i Kaganowicz zagłosowali „za”. Zgodnie z notatką Biuro Polityczne KC WKP(b) w dniu 5 marca 1940 roku wydało tajną decyzję nr P13/144 z zaproponowaną przez Berię treścią:

I. Polecić NKWD ZSRR:

1) Sprawy 14 700 znajdujących się w obozach dla jeńców wojennych byłych polskich oficerów, urzędników państwowych, obszarników, policjantów, agentów wywiadu, żandarmów, osadników i dozorców więziennych, 2) Jak też sprawy aresztowanych i znajdujących się w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi w liczbie 11 000 członków różnych k-r [kontrrewolucyjnych; W.P.] organizacji szpiegowskich i dywersyjnych, byłych obszarników, fabrykantów, byłych polskich oficerów, urzędników państwowych i zbiegów – rozpatrzyć w trybie specjalnym z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary – rozstrzelania. II. Rozpatrzenie spraw przeprowadzić bez wzywania zatrzymanych i bez przedstawienia zarzutów, decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia – w następującym trybie: a) wobec osób znajdujących się w obozach dla jeńców wojennych – na podstawie informacji przedłożonej przez Zarząd ds. Jeńców Wojennych NKWD ZSSR, b) wobec osób zatrzymanych – na podstawie informacji z akt przedłożonej przez NKWD Ukraińskiej SRR i NKWD Białoruskiej SRR.

III. Rozpatrzenie spraw i powzięcie uchwały zlecić trójce towarzyszy w składzie: Mierkulow, Kobułow i Basztakow (naczelnik I Wydziału Specjalnego NKWD ZSRR).

14 marca 1940 r. w gabinecie Bogdana Kobułowa, szefa Głównego Zarządu Gospodarczego NKWD, spotkali się szefowie zarządów NKWD obwodu smoleńskiego, kalinińskiego i charkowskiego, ich zastępcy oraz naczelnicy tzw. wydziałów komendanckich wymienionych zarządów obwodowych NKWD. Uczestniczył w niej również Piotr Soprunienko, szef powołanego przez Berię we wrześniu 1939 roku Zarządu do spraw Jeńców Wojennych Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych ZSRR, jeden z głównych organizatorów mordu katyńskiego. Soprunienko zmarł w Moskwie w 1992 roku.

22 marca 1940 r. Beria wydał tajny rozkaz nr 00350 „O rozładowaniu więzień NKWD USRR i BSRR”.

3 kwietnia 1940 roku z obozu w Kozielsku wyruszył pierwszy transport jeńców kierowanych na egzekucję do Katynia. Rozstrzeliwań dokonywano w ścisłej tajemnicy w Katyniu, Miednoje koło Tweru, Piatichatkach na przedmieściu Charkowa i Bykowni koło Kijowa. Wciąż nieznane jest miejsce mordu i pochowania ok. 7 tys. ofiar z tzw. białoruskiej i ukraińskiej listy katyńskiej.

Tak wygląda zorganizowanie i przebieg zbrodni w encyklopedycznym skrócie. Jednak najważniejsze zostaje pytanie – dlaczego do tego doszło? Skąd pomysł na masową zbrodnię w takim kształcie? Dlaczego postanowiono zgładzić polską elitę? Czy faktycznie należy na poważnie brać tezę, że wydarzenia z 1940 roku były osobistą zemstą Stalina za klęskę bolszewików w wojnie 1920 roku? W tej legendzie jest ziarnko prawdy, ale prawda może zdumiewać. A co, jeśli Katyń jest zwieńczeniem całej serii wydarzeń i zbrodni na Polakach, które były elementem jeszcze szerszej gry? Polsko-sowieckiej rozgrywki o Ukrainę? Taką tezę postawił amerykański historyk Timothy Snyder i wydaje się ona całkiem prawdopodobna.

Polska Organizacja Wojskowa

Przed wybuchem I wojny światowej we Lwowie powołano do życia dwie organizacje, których wpływ na późniejsze wydarzenia skutkujące odzyskaniem przez Polskę niepodległości w 1918 r. jest nieoceniony.

Pierwszą z nich była powołana przez działaczy Organizacji Bojowej PPS tajna organizacja wojskowa o nazwie Związek Walki Czynnej. Inicjatorem powołania Związku był Kazimierz Sosnkowski (z inspiracji Piłsudskiego), który w 1908 r. rozpoczął tworzenie tej organizacji na bazie kół milicyjnych PPS. W 1909 r. na czele ZWC stanął osobiście Józef Piłsudski.

W tym samym roku, także we Lwowie, powstała Organizacja Młodzieży Niepodległościowej „Zarzewie”, która dwa lata później powołała do życia Polskie Drużyny Strzeleckie. Już w 1911 r. doszło do spotkania Komendy Naczelnej Drużyn Strzeleckich z Komendą Główną Związku Walki Czynnej, na którym uchwalono wspólną linię szkoleniową dla rekrutów. Nawiązana wówczas współpraca zaowocowała tym, że po wybuchu I wojny światowej, w sierpniu 1914 r. obie organizacje połączyły się w Warszawie w jeden podmiot uznający zwierzchnictwo komendanta Wojsk Polskich Józefa Piłsudskiego. W październiku tego samego roku dowództwo nad organizacją przejął emisariusz Piłsudskiego, ppor. Tadeusz Żuliński, który nadał jej nazwę Polska Organizacja Wojskowa. Opracowano dokument programowy POW, w którym stwierdzano, że „celem POW jest zdobycie niepodległości Polski drogą walki zbrojnej”. Za głównego przeciwnika uznano wówczas imperium rosyjskie.

Polska Organizacja Wojskowa działała do 1921 roku. Członkowie POW najpierw zasilili Legiony Polskie, a od 1917 roku brali udział w walce z państwami centralnymi o niepodległą Polskę. Na tym etapie działalności jej komendantem został Edward Rydz-Śmigły. W 1918 roku Polska Organizacja Wojskowa wraz z Pogotowiem Bojowym PPS stała się główną formacją Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej w Lublinie. Dzięki oddziałom POW rządowi Daszyńskiego udało się przejąć kontrolę m.in. nad Lublinem. Komendant Główny POW, Edward Rydz-Śmigły, został ministrem wojny. Jednak już 11 listopada 1918 r. rozkazem Rydza-Śmigłego rozpoczął się proces likwidacji POW. Jej członkowie zostali wcieleni do Wojska Polskiego. Jednak działalność kontynuowała jedna komenda – Komenda Naczelna nr 3 w Kijowie.

Na Wschodzie bowiem pojawił się nowy wróg, w związku z czym nie zaprzestano pracy wywiadowczej na tyłach wojsk sowieckich. Komendę KN-3 POW ulokowano w Warszawie i podporządkowano ją Naczelnemu Dowództwu Wojska Polskiego. Komendantami naczelnymi KN-3 byli kolejno: Przemysław Barthel de Weydenthal, Henryk Józewski i Stefan Bieniewski. POW w 1920 r. podzielono na Wschodzie na pięć terenów i siedem okręgów: Teren A – ukraiński z okręgami kijowskim i charkowskim, Teren B – Zagłębie Donieckie, Teren C – czarnomorski z okręgami odeskim, krymskim i besarabskim, Teren D – bliskiego wschodu z okręgami konstantynopolskim i tyfliskim oraz Teren E – kozacki w Rostowie nad Donem. Istniały również struktury w Moskwie, Mińsku (KN-5) i na Bałkanach. Wszystkie te struktury zlikwidowane zostały do 1921 roku. Jednak w propagandzie sowieckiej działały o wiele dłużej.

Piłsudski wygrał wojnę z bolszewikami, by przegrać pokój z narodowcami

W 1918 roku, po 123 latach, Polska ponownie stała się niepodległym państwem. Państwem bez unormowanych stosunków z sąsiadami, z praktycznie niewytyczonymi granicami. Jednak ówczesna sytuacja Polski, mimo spodziewanych konfliktów o granice, była o wiele pewniejsza niż sytuacja dążącej do niepodległości Ukrainy. Po wycofaniu się wojsk niemieckich na Ukrainie zapanował stan niepewności i próżni.

Scenariusze były różne. Ukraina mogła zostać wchłonięta przez bolszewicką Rosję, mogło się jeszcze odbudować imperium rosyjskie, które także upomniałoby się o te tereny, a mogła także – na wzór polski, stać się niepodległym krajem. Po tym, jak bolszewicy odrzucili traktat brzeski, jasne stało się, że wyciągną ręce po Ukrainę.

Należało więc działać. W grudniu 1918 r. ukraińska armia pod wodzą Symona Petlury, po wznieceniu powstania przeciwko wspieranemu przez Niemców Hetmanatowi Skoropadskiego, wkroczyła do Kijowa.

Polska uznała, że niepodległość Ukrainy jest warunkiem polskiego bezpieczeństwa i poparła sprawę ukraińską. W lipcu 1919 r. wojska generała Antona Denikina odbiły Kijów z rąk ukraińskich i odpierały ataki napierającej Armii Czerwonej. Polska – czwarty uczestnik sporu, zbierała informacje wywiadowcze właśnie przez Komendę Naczelną III Polskiej Organizacji Wojskowej. W chwili, gdy bolszewicy zaczęli przeważać nad białymi Denikina, Polska przystąpiła do działania, choć fizycznie na Kijów wyruszono dopiero w kwietniu 1920 r., po formalnym zawarciu sojuszu z Symonem Petlurą – głównodowodzącym armii Ukraińskiej Republiki Ludowej. Wiceministrem spraw wewnętrznych ukraińskiego rządu został Henryk Józewski – pochodzący z Kijowa członek POW, późniejszy wojewoda wołyński, współtwórca eksperymentu wołyńskiego. Ruszono na Kijów. Józewski dostał od Petlury zadanie przygotowania elity kulturalnej Ukrainy na powrót Ukraińskiej Republiki Ludowej. Do tego zadania miał zwerbować ludzi z kręgu ukraińskiego historyka literatury, członka Rady Najwyższej Ukraińskiej Republiki Ludowej – Serhija Jefremowa, który obiecał mu swoje wsparcie.

Armia Czerwona opuściła Kijów bez walki. Jednak nie na długo. Po przegrupowaniu się odbiła miasto już w czerwcu 1920 roku. Skutecznie także wykorzystano wyprawę kijowską w celach propagandowych, przedstawiając ją jako imperialistyczną próbę przywrócenia własności polskim obszarnikom. Wojska sprzymierzone opuściły Kijów. Na zachód ruszyła ofensywa Armii Czerwonej. Dla Polski zaczęła się wojna o wyznaczenie ogromnego pogranicza pomiędzy Polską a państwem bolszewickim. Najlepiej, gdyby ta przestrzeń politycznie nie była zależna od Rosji. Armia Czerwona natomiast miała postawioną za cel ogólnoświatową rewolucję i pod takimi sztandarami parła, by zmiażdżyć Polskę i po jej trupie ruszyć dalej. Na czele partii stał wówczas Lenin, komisarzem wojny był Trocki, Dzierżyński kierował Czeka.

Za ukraiński front odpowiedzialność polityczną ponosił jednak Józef Stalin. I na nim spoczywała, przynajmniej w części, odpowiedzialność za klęskę, którą Armia Czerwona poniosła w wyniku polskiej kontrofensywy.

W 1921 roku w Rydze podpisano polsko-bolszewicki układ pokojowy, kładący kres dążeniom Ukrainy do niepodległości. Piłsudski, rozumiejąc zagrożenie ze strony sowieckiej Rosji, dążył do oddzielenia od niej Polski państwami sprzymierzonymi lub sfederowanymi. Narodowa Demokracja większe zagrożenie widziała ze strony Niemiec i Żydów. Dla nich Ukraińcy nie byli narodem, ale surowcem etnicznym, który mógł zasilić Rosję lub Polskę. Ale zbudowana na tym surowcu niepodległa Ukraina szybko, ich zdaniem, stałaby się państwem marionetkowym w rękach Niemiec. W związku z tym postanowiono ugłaskać Moskwę, oddając jej tereny, na których Piłsudski widział niepodległe państwa. Polsce zostawiono jedynie pogranicze, które w opinii Endecji dałoby się zasymilować. Mówiono, że obóz Piłsudskiego wygrał wojnę z bolszewikami, by przegrać pokój z narodowymi demokratami.

Bitwa o Wołyń, Polskę, Ukrainę…

Traktat położył kres sojuszowi Piłsudskiego z Petlurą. Polska zobowiązała się do internowania swoich dotychczasowych sprzymierzeńców. Na wschodzie zachowały się, co prawda, resztki struktur POW i doszło nawet do próby inwazji na bolszewików pod przywództwem oficera Komendy Naczelnej III POW, Jerzego Kowalewskiego, i Jurko Tiutiunnyka z Ukraińskiej Komendy Powstańczej, ale Pochód Zimowy z 1921 r. był katastrofą. Co ważne, Kowalewski działał oficjalnie na własną rękę i gdyby nawet wrócił żywy z tej awantury, zapewne zostałby aresztowany. Polska Organizacja Wojskowa przestała istnieć. Polska rozpoczęła mozolny proces odbudowy państwa po latach niewoli i wojen. Na wschodzie, za nowo uformowaną granicą zamieszkał wróg. Piłsudski wycofał się z polityki, bolszewicy utworzyli Związek Radziecki, obejmujący Ukraińską Socjalistyczną Republikę Radziecką, a Polska pod przywództwem narodowych demokratów budowała państwo monoetniczne, mimo że zamieszkiwały ją różne narody. Traktat ryski podzielił granicami nie tylko tereny zamieszkiwane przez Białorusinów czy Ukraińców, ale także serce żydowskiej Europy.

Nikt nie z rządzących nie miał pomysłu, jak zagospodarować kilka milionów Żydów, Białorusinów i Ukraińców. Pomysł na to mieli natomiast komuniści, których poczynaniom przyglądali się odsunięci od władzy piłsudczycy.

W 1926 roku doszło w Polsce do wydarzeń, które przewróciły scenę polityczną. Piłsudski w wyniku zamachu stanu przejął władzę i zamierzał ją sprawować poprzez swoich zaufanych ludzi. Najbardziej ufał tym, których sprawdził w boju, więc nie dziwi, że sięgnął po legionistów, którzy rekrutowali się w dużej mierze z Polskiej Organizacji Wojskowej. Peowiacy wrócili do gry. Do gry chcieli przyłączyć się także komuniści. W chwili, gdy Piłsudski dokonywał przewrotu, na terenie Rzeczpospolitej działały trzy partie komunistyczne: Komunistyczna Partia Polski, Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi i Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy. Podczas przewrotu majowego komuniści poparli Piłsudskiego – przywódcy partyjni zaoferowali mu swoje usługi, strajki na kolei uniemożliwiły wsparcie strony rządowej przez próbujące przedostać się do Warszawy wojsko.

Wszystko wskazuje na to, że polskim komunistom wesprzeć Piłsudskiego nakazał Stalin, sądząc, że szybko uda się go obalić i dokończyć rewolucję. I to był kolejny błąd Stalina. Piłsudski „dokonał rewolucji bez rewolucyjnych konsekwencji”, bo masy robotnicze nie podchwyciły rewolucyjnych haseł. Stalin nie chciał pamiętać, że Polska Partia Komunistyczna wywodziła się z organizacji socjalistycznych o dłuższym rodowodzie niż rewolucja bolszewicka i u swojego zarania były one wymierzone przeciw caratowi. Zatem i przeciw Moskwie. Trudno było przekonać ludzi, by spojrzeli w stronę Moskwy życzliwiej.

Gdy Stalin to zauważył, Piłsudski już zainstalował się z nową władzą. Zostało zatem obciążyć odpowiedzialnością za swój błąd polskie struktury partyjne. Natychmiast wycofano komunistyczne poparcie dla Marszałka i już w czerwcu 1926 roku narzucono nową retorykę – Piłsudskiego zaczęto nazywać faszystą.

Równocześnie postanowiono wzmocnić rewolucyjną agitację w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, bardzo aktywnej na południowo-wschodnich krańcach Polski – w Galicji i na Wołyniu. I nie pomylono się.

Na tych obszarach Ukraińcy i Żydzi stanowili większość, zatem agitacja przeciwko polskim obszarnikom trafiała na podatny grunt. Szczególnie jeśli chodzi o Ukraińców, bo ich regionalne powstanie było o wiele bardziej prawdopodobne niż ogólnokrajowa rewolucja komunistyczna. Wystarczyło ich wesprzeć, wzniecić niepokoje społeczne na pograniczu i usprawiedliwić w ten sposób interwencję wojskową. Poza tym Ukraińcy z Galicji nie tak dawno toczyli już z Polską wojnę. W latach 1918–1919 próbowali przecież wywalczyć swoją niepodległość. Zatem tendencje nacjonalistyczne były tu dość silne.

Z kolei na Wołyniu bardzo popularna była Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy. Pojawił się zresztą na tym terenie nowy, charyzmatyczny przywódca – Tiutunnyk. Ten sam, który wyruszył z ofensywą zimową w 1921 roku, po czym przeszedł na stronę bolszewików, wracając na tereny Rzeczpospolitej jako sowiecki partyzant. W 1924 roku Wołyń był miejscem nasilonych ataków sowieckiej partyzantki. Dochodziło do setek napadów na placówki graniczne, na posiadaczy ziemskich i ich mienie, a nawet na pociągi, którymi podróżowali oficerowie Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli zajmujący się wywiadem. Sowieci szykowali plan przyłączenia terenów wschodnich Rzeczpospolitej, nazywanych przez nich Zachodnią Ukrainą, do sowieckiej Ukrainy, nazywając to zjednoczeniem i wyzwoleniem narodowym. I trafiali z tym przekazem do zamieszkujących południowo-wschodnie terytorium Polski Ukraińców.

W chwili, gdy rząd polski zamykał ukraińskie szkoły, odbierał cerkwie, które trafiały w ręce Kościoła rzymskokatolickiego, zasiedlał wschodnie tereny wojskowymi osadnikami, Sowieci prowadzili zmasowaną akcję propagandową, pokazującą, jak w Związku Radzieckim wspierana jest ukraińska kultura, a ukraińskim chłopom żyje się dostatnio.

Komunizm odnosił sukces. Żeby temu zapobiec, należało jak najszybciej wprowadzić na tym terenie reformy, które usuną społeczne i narodowe zaplecze komunizmu. W ten sposób narodził się pomysł eksperymentu wołyńskiego Henryka Józewskiego, który miał na celu wyrwać Ukrainę z rąk bolszewików. Józewski, który pełnił funkcję Szefa Gabinetu Prezesa Rady Ministrów, został przeniesiony do Łucka na stanowisko wojewody wołyńskiego. Po objęciu tej funkcji napisał w pamiętniku: „W oczach niejednego z moich przyjaciół przeniesienie na Wołyń (…) było degradacją. Nikt się nie domyślał, że właśnie w Łucku przyjdzie do mnie i będzie ze mną wielka przygoda mego życia. …Rozpocząłem bitwę o Wołyń, Polskę, Ukrainę, bitwę o samego siebie”.

Cdn.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” znajduje się na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.

 


Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Dlaczego doszło do Katynia?” na s. 5 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Tutaj morduje się Polaków!” Tajemniczy obóz zagłady w Błudku-Nowinach/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” nr 69/2020

Miejscowi musieli usłyszeć jego krzyk w kancelarii, gdy wykrzyczał w twarz Konowałowowi: „Tutaj morduje się Polaków!”. Późniejsze rozbicie obozu przez partyzantów było związane właśnie z ich relacją.

Wojciech Pokora

Tajemnica obozu w Błudku-Nowinach. „Tutaj morduje się Polaków!”

Dzisiaj niepodległa Ojczyzna żegna go z honorami, jako swojego bohatera. Oddajemy cześć męstwu wspaniałego polskiego patrioty i dzielności żołnierskiej dowódcy. Składamy hołd człowiekowi odważnemu i wytrwałemu, szlachetnemu i prawemu. Człowiekowi, który kilka razy aresztowany i zbiegły z transportów niemieckich i sowieckich, po osobistych ciężkich doświadczeniach wojny i okupacji pragnął wrócić do zwykłego życia, ale nie za cenę uległości i służby obcemu reżimowi. Wybrał wierność Rzeczypospolitej i straceńczą walkę do końca, przedkładając patriotyzm, honor i dumę nad zniewolenie i życie z pochyloną głową.

Odmowa wstąpienia do partii komunistycznej i służby w Urzędzie Bezpieczeństwa uczyniła Leona Taraszkiewicza śmiertelnym wrogiem w oczach nowej władzy. Przez blisko dwa lata jego partyzanckiej epopei pseudonim „Jastrząb” napełniał strachem funkcjonariuszy reżimu i aparatu bezpieczeństwa od Parczewa, Gródka i Łęcznej po Włodawę i Stulno – napisał Prezydent RP Andrzej Duda w liście skierowanym do uczestników uroczystości pogrzebowych Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia”, które miały miejsce we Włodawie w lipcu 2017 roku.

Leon Taraszkiewicz „Jastrząb” był oficerem Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, którego powojenna partyzancka epopeja jest ściśle związana z obozem w Błudku-Nowinach. Gdy wybuchła wojna, miał 14 lat. Był za młody, by walczyć, ale na tyle świadomy, by zaangażować się w pomoc Ojczyźnie. Zaczął od ukrywania broni po żołnierzach Wojska Polskiego, za co już jesienią 1939 r. trafił do aresztu niemieckiej żandarmerii polowej.

Zanim osiągnął pełnoletność, zdążył wpaść w ręce Gestapo jeszcze dwa razy. Przetrzymywano go m.in. w siedzibie radomskiego i lubelskiego Gestapo, a także w więzieniu na Zamku w Lublinie. Zawsze udawało mu się zbiec, przy czym dwukrotnie został postrzelony przez konwojentów.

Na początku 1944 r., po przypadkowym zatrzymaniu przez sowiecki patrol partyzantów, wcielono go do oddziału im. Klimenta Woroszyłowa, dowodzonego przez kpt. Anatolija Krotowa „Anatola”. Po wkroczeniu na Lubelszczyznę oddziałów Armii Czerwonej, Taraszkiewicz dostał propozycję pracy w Resorcie Bezpieczeństwa Publicznego. Odmówił. Ta decyzja kosztowała go wolność i zaważyła na całym dalszym życiu. 18 grudnia 1944 r. został aresztowany wraz z rodzicami i siostrą przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie. Pretekstem była jego rzekoma współpraca z Niemcami, na którą, jak widać po jego wojennej biografii, faktycznie nie miał szans. Przetrzymywano go w siedzibie Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie przy ul. Krótkiej 4. Szefem urzędu był wówczas Stanisław Szot, przedwojenny działacz komunistyczny, żołnierz Gwardii Ludowej i AL, późniejszy poseł na Sejm PRL i attaché wojskowy w Pekinie, zmarły stosunkowo niedawno, bo w 2008 roku. Nie znalazłem informacji, by kiedykolwiek był sądzony.

Taraszkiewicza osadzono następnie w więzieniu na Zamku w Lublinie (po raz drugi; wcześniej trzymali go tam Niemcy, więc dużą ironią losu było, że tym razem siedzi tam za rzekomą z nimi kolaborację). 13 lutego 1945 r. z Lublina do obozu UB-NKWD w Błudku-Nowinach wyruszył transport 42 więźniów. Na listach przewozowych większość więźniów w pozycji 4 – oskarżony – wpisane ma jedno słowo – Volksdeutsch. Taraszkiewicz, umieszczony pod numerem 28, także.

Według informacji zamieszczonej w notce biograficznej „Jastrzębia” w Wikipedii, dotarł on do obozu i zbiegł kilka tygodni później z transportu na Wschód. Prawda jest jednak inna. Leon Taraszkiewicz nigdy nie dotarł do obozu w Błudku-Nowinach. Udało mu się zbiec z transportu na Roztocze już 13 lutego.

W kwietniu 1945 r. został żołnierzem Rejonu II Obwodu Delegatury Sił Zbrojnych Włodawa, a od końca maja 1945 r. był członkiem bojówki rejonowej ppor. Tadeusza Bychawskiego „Sępa”. Po śmierci dowódcy (12 czerwca 1945 r.) „Jastrząb” przejął dowództwo nad grupą, która jesienią 1945 r. została przekształcona w oddział dyspozycyjny komendanta Obwodu WiN Włodawa. Pod jego dowództwem oddział stał się jedną z najaktywniejszych grup partyzanckich w skali całej Lubelszczyzny. Do najbardziej spektakularnych jej akcji należały m.in.: opanowanie Parczewa w lutym 1946 r., zatrzymanie i internowanie rodziny Bolesława Bieruta w lipcu 1946, rozbicie PUBP we Włodawie i uwolnienie 70 więźniów w październiku tego roku. Leon Taraszkiewicz zginął 3 stycznia 1947 r, podczas szturmu na budynek zajmowany przez grupę ochronno-propagandową Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wówczas pochowano go potajemnie na cmentarzu w Siemieniu. W 2016 r. jego szczątki ekshumowano, by uroczyście pochować je we Włodawie w 2017 roku.

Morderca Konowałow

O tym, że w obozie w Błudku-Nowinach mordowano Polaków, wiedziała miejscowa ludność. Jednak informacja na ten temat, podobnie zresztą jak o istnieniu obozu, nie przedarła się do szerokiej wiadomości. W związku z tym można było jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie utrzymywać mit przyjaźni polsko-sowieckiej i wmawiać społeczeństwu narrację o wojnie domowej pod koniec lat 40. i na początku lat 50. w Polsce. Przeciwko nowemu ustrojowi buntowały się, zdaniem tych nowych narratorów, jedynie leśne bandy kryminalistów, napadających funkcjonariuszy i grabiących niewinnych mieszkańców okolicznych wsi. Jeśli ktoś ginął, to jedynie bandyci, poza tym wszystko odbywało się w sposób cywilizowany. Polska miała nową władzę, prezydenta, rząd, wojsko. Odbudowywała się z wojennych zniszczeń. W więzieniach trzymano jedynie bandytów i kryminalistów, a w obozach, takich jak nieistniejący oficjalnie opisywany tu obóz w Błudku-Nowinach, siedzieli niemieccy kolaboranci, odpracowując w kamieniołomach swoje niedawne winy. Sielanka. I w tę sielankę wkrada się prawda.

W transporcie, którym 13 lutego 1945 r. na Roztocze z lubelskiego Zamku wywieziony został Leon Taraszkiewicz, znalazł się jeszcze jeden „Volksdeutsch”. Na liście przewozowym figuruje on pod numerem pierwszym. Był nim Stanisław Schmidt, niespełna czterdziestoletni kupiec z Jarosławia.

Nie miał on tyle szczęścia i sprytu co „Jastrząb”, więc niestety z transportu nie udało mu się uciec, ale miał rodzinę, która postanowiła go ocalić. Dzięki relacji jego brata poznajemy kolejne szczegóły funkcjonowania obozu pod komendą Konowałowa.

11 lipca 1990 r. Prokuratura Rejonowa w Jarosławiu przesłuchała na potrzeby opisywanego przeze mnie śledztwa Edwarda Schmidta, brata Stanisława. Jak zeznaje Edward Schmidt, w 1944 r. został on pracownikiem Prokuratury Wojskowej w Rzeszowie, a jego brat Stanisław pełnił służbę w stopniu sierżanta w żandarmerii wojskowej w Jarosławiu. Jesienią 1944 r., będąc na służbie, Stanisław był świadkiem bójki między żołnierzami sowieckimi a grupą cywilnych mieszkańców miasta. Zainterweniował w obronie cywilów i został aresztowany. Sowieci przeszukali jego mieszkanie. Nie znaleźli żadnych kompromitujących materiałów, ale przy okazji rewizji mieszkanie splądrowali i okradli. Stanisław zaginął. Jego żona zwróciła się o pomoc do Edwarda. Ten, wykorzystując fakt pracy w prokuraturze, po kilku tygodniach ustalił, że jego brat został osadzony na Zamku w Lublinie. Szef Prokuratury Wojskowej w Rzeszowie wystarał się dla niego o nakaz zwolnienia, wystawiony przez Prokuratora Generalnego. Edward ruszył do Lublina. Na Zamku przyjął go naczelnik więzienia, który oświadczył, że jego brat był na Zamku, jednak wraz z grupą więźniów został wywieziony do obozu w Nowinach. Co istotne, Stanisław nie miał żadnej sprawy sądowej, nie był o nic oskarżony i nigdy nie otrzymał żadnego wyroku. Jego jedyną winą było wejście w drogę „wyzwalającym” Polskę czerwonoarmistom.

Edward Schmidt wraz z drugim bratem Władysławem ruszyli na Roztocze. Rozpytując okoliczną ludność, odnaleźli ukryty w lesie obóz. W rozmowie ze strażnikiem na obozowej bramie przekazał informację, że ma nakaz uwolnienia brata. W odpowiedzi usłyszał, że brat już nie żyje.

Według relacji strażnika, Stanisław Schmidt został poproszony do kancelarii naczelnika obozu, a gdy stamtąd wychodził, ten wyszedł za nim i już na zewnątrz budynku strzelił do niego z pistoletu w tył głowy.

Strażnik wskazał także miejsce pochowania Schmidta. Edward zeznał, że będąc w szoku po informacji o śmierci brata, udał się wprost do kancelarii, gdzie przebywało kilku oficerów. Na palcu i ręce jednego z nich, w stopniu pułkownika, zauważył złoty sygnet i złoty zegarek, będące własnością jego brata. Edward ubrany był w mundur wojskowy, obaj bracia byli uzbrojeni. Natychmiast wyjęli broń i celując do zebranych w kancelarii żołnierzy, nakazali położenie zrabowanych przedmiotów na stole. Oficer pospiesznie oddał zegarek i sygnet i nie odpowiadając na żadne pytania, opuścił pomieszczenie. Jak zeznał Schmidt, był to Konowałow – „naczelnik tego obozu, w polskim mundurze, ale narodowości rosyjskiej, który zastrzelił mojego brata”. Pozostali na miejscu polscy oficerowie nie chcieli odpowiedzieć na pytanie, co zaszło między Stanisławem a naczelnikiem i dlaczego ten pierwszy musiał zginąć. Jedynie po okazaniu im nakazu zwolnienia zgodzili się na zabranie zwłok przez braci, wskazując mogiłę, w której się znajdowały.

Mały Katyń

Obaj bracia Schmidtowie na kolanach, gołymi rękami zaczęli odgarniać piach z mogiły brata. Na ich prośbę, by ktoś z obsługi obozu podał im rydel, nikt nie reagował. Na głębokości 20 cm, w piachu, pojawiło się ciało. Bracia odkopali je, sądząc, że to zamordowany Stanisław. Ciało znajdowało się w papierowym worku. Jednak nie był to ich brat. Chwilę później natrafili na kolejne zwłoki. I kolejne. W sumie było ich ok. 10. Wszystkie w papierowych, częściowo pognitych przez rozkładające się ciała workach. Oglądali je dokładnie, przyglądając się głowom wygrzebanych zwłok, próbując zidentyfikować brata. Wszystkie miały rany postrzałowe, co świadczyło, że wszyscy ci ludzie zginęli od strzału w tył głowy. Trudno było rozpoznać rysy. Stanisława poznali po znamieniu na czole. Wyciągnęli go z mogiły i położyli obok, zasypując resztę zwłok piachem. Ich pracy przyglądali się miejscowi. Zdaniem Edwarda Schmidta, musieli oni usłyszeć jego głośny krzyk w kancelarii, gdy wykrzyczał w twarz Konowałowowi, że „tutaj morduje się Polaków!”. Późniejsze rozbicie obozu przez partyzantów było związane właśnie z relacją tych ludzi. Po latach Edward nie potrafił określić, ile faktycznie ciał mogło znajdować się w mogile i czy była tylko jedna, czy było ich tam więcej. Pamiętał, że znajdowała się na terenie obozu, koło szopy, i że w jednym rzędzie, wzdłuż, wrzuconych do niej było wiele ciał. Był to po prostu rząd świeżej ziemi, nieuformowany w grób.

Co istotne, według zeznań, tego dnia obaj bracia widzieli w obozie więźniów. Ubrani byli w papierowe worki zamiast ubrań i wszyscy pracowali w pobliskim kamieniołomie. Bracia zostawili ciało Stanisława na noc na terenie obozu i wyruszyli do Jarosławia po ubranie i trumnę. W Błudku pojawili się następnego dnia w okolicach południa. Obóz był już jednak otwarty, nie było wartowników. Na jego terenie zastali partyzantów i miejscowych, którzy dzień wcześniej przyglądali się ekshumacji.

Na drzewach wisiały zwłoki trzech żołnierzy z dowództwa ochrony. Od ludzi dowiedzieli się, że Konowałow został schwytany na podwórku u żony – pięknej miejscowej dziewczyny, która szantażem została zmuszona do małżeństwa z nim.

Zwłoki brata ubrali i zabrali do Jarosławia. Pochowali go na starym cmentarzu. Na końcu protokołu z przesłuchania znajduje się dopisek – Edward Schmidt powiadomił telefonicznie przesłuchującego, że z napisu na grobowcu w Jarosławiu wynika, iż śmierć Stanisława Schmidta miała miejsce 25 lutego 1945 roku.

Brak cech ludobójstwa

31 grudnia 1990 r. Ryszard Bartosik, prokurator Prokuratury Wojewódzkiej w Zamościu, postanowił umorzyć śledztwo w sprawie zbrodni zabójstwa dokonanych w okresie od 14 lutego do 25 marca 1945 r. na więźniach osadzonych w Obozie Karnym w Nowinach. W uzasadnieniu prokurator stwierdza, że faktycznie w okresie od jesieni 1944 r. do marca 1945 r. na terenie wsi Nowiny zlokalizowany był obóz, w którym osadzono więźniów lubelskiego Zamku i obozu w Jarosławiu, w sumie ok. 80 osób. Więźniowie traktowani byli w nieludzki sposób. Pomimo zimy, spali na gołej ziemi, w późniejszym okresie na przyniesionych z lasu żerdziach. Zmuszani byli do niewolniczej pracy przy wyrębie lasu i w pobliskim kamieniołomie. Byli źle odżywiani (rano kromka chleba i kubek kawy, wieczorem talerz zupy). Zdaniem prokuratora, głównym motywem zbrodni dokonywanych w obozie były jednak względy rabunkowe. W ten sposób tłumaczy mord dokonany m.in. na Schmidcie.

Prokurator Bartosik stwierdza, że w świetle zebranych materiałów brak jest podstaw do zakwalifikowania zabójstw dokonanych w obozie jako zbrodni przeciwko ludzkości lub jako zbrodni wojennych.

Z dokonanych przez niego ustaleń wynika ponadto, że faktycznie część więźniów osadzonych w Nowinach w czasie okupacji niemieckiej współpracowała z Niemcami bądź odstąpiła od narodowości polskiej. Jednak nie wszyscy, bowiem wśród osadzonych znajdowali się AK-owcy lub osoby nie związane z żadnymi organizacjami. Prokurator nie podaje jednak proporcji tych grup.

Postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie zabójstw więźniów obozu w Błudku-Nowinach | Fot. W. Pokora, źródło: archiwa IPN

Prokurator podaje jednak ważny fakt: z zeznań świadków wynika, że najbrutalniej z więźniami postępowali oficerowie z kierownictwa obozu, tj. komendant Władysław (Wołodia) Konowałow oraz oficer zwany przez więźniów „Muzykantem”. Prawdopodobnie chodzi tu o chorążego Stanisława Muzykę, który wraz z chorążym Hipolitem Zielińskim był świadkiem na ślubie Konowałowa z Marianną Wrębiak.

Stanisław Muzyka zmarł 2 sierpnia 1984 r., więc nie udało się go przesłuchać. Żył jednak w okresie prowadzenia śledztwa Hipolit Zieliński. Prokuratura próbowała go przesłuchać w 1990 roku.

Wydarzyła się jednak typowa w podobnych okolicznościach rzecz – świadek się rozchorował i stracił pamięć.

Nie stawił się osobiście na wezwanie, a jedynie przesłał odręcznie napisane wyjaśnienie, w którym stwierdza: „Uprzejmie zawiadamiam, że nieznana jest mi osobistość Błudka, jak również nie znam miejscowości Zamość. Komunikuję, że od dłuższego czasu jestem obłożnie chory”. Jednak Zielińskiego udało się przesłuchać w 1989 r. wiceprokuratorowi Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Warszawie, kpt. Wiesławowi Szafarynowi. Zieliński przekonywał, że w sierpniu 1944 r. wstąpił do służby MO w Siedlcach, a następnie w sierpniu 1944 r. trafił do Lublina, gdzie wstąpił do Szkoły Podchorążych Piechoty mieszczącej się w majątku Jastków koło Lublina. Uczył się tam do kwietnia 1945 r., po czym w stopniu chorążego został przydzielony do 3. Samodzielnego Batalionu Ochrony w Warszawie, który ochraniał obóz dla volksdeutschów na tzw. Gęsiówce w Warszawie. W związku z powyższym nie jest mu znane nazwisko Konowałow, nigdy nie przebywał w województwie zamojskim i nie wie nic o istnieniu obozu w Błudku. Nie jest mu także znana osoba o nazwisku Stanisław Muzyka i nie przypomina sobie, by był świadkiem ceremonii ślubnej oficera o nazwisku Konowałow. Nie znał też Marianny Wrębiak.

Podobnie zapewne zeznałby Stanisław Muzyka, gdyby żył. Jest jednak jeden punkt zaczepienia. Po wojnie Marianna Wrębiak wyemigrowała z rodzinnej miejscowości na zachód. Zamieszkała w Głuchołazach, gdzie podczas śledztwa prowadzonego na przełomie lat 1989–90 przesłuchiwał ją prokurator. Wydawała się wówczas zastraszona i opowiedziała historię wielkiej miłości do enkawudzisty. Wiemy już, że fakty były inne. Wyszła za mąż zmuszona do tego. Wbrew własnej woli. Dlaczego po latach tak bała się prawdy? Może odpowiedź znajduje się w aktach Stanisława Muzyki? Może fakt, że służył w Głuchołazach w 1945 r., w czasie, gdy Marianna uciekła przed przeszłością na Zachód, nie jest przypadkowy

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnica obozu w Błudku-Nowinach. »Tutaj morduje się Polaków!«” znajduje się na s. 1 i 5 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku!

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnica obozu w Błudku-Nowinach. »Tutaj morduje się Polaków!«” na s. 5 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Z archiwów IPN. Jak sowiecki komendant tajnego obozu zmusił Polkę do małżeństwa/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 68/2020

Miejscowi twierdzili, że Konowałow zagroził rodzinie Wrębiaków, że jeśli Marianna nie zostanie jego żoną, wystrzela całą rodzinę, „łącznie z ciotkami i wujkami”, oraz spali dom i budynki gospodarcze.

Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach cz. 2

Wojciech Pokora

Przechodniu! To jest Błotko –miejsce zbrodni. I choć na chwilę zatrzymaj się w nim i wspomnij sobie o obrońcach Twych z Armii Krajowej rozstrzelanych w obozie tym, przez morderców z NKWD i im podobnym służalcom Moskwy z PPR, a imię ich to PKWN.

Jadąc szosą od Tomaszowa Lubelskiego w stronę Hamerni, można dotrzeć do niewielkiego kamieniołomu. To w nim pracowali więźniowie pobliskiego obozu, który znajdował się po przeciwnej stronie drogi, w odległości około kilometra.

Oficjalnie – obóz nie istniał. Mniej oficjalnie – przetrzymywano w nim volksdeutschów. Nieoficjalnie – był to obóz NKWD dla żołnierzy Armii Krajowej, założony w październiku 1944 roku i zlikwidowany dzięki akcji AK w marcu 1945 roku.

Nie ma dziś po nim śladu. Nie ma też śladu po budynkach mieszkalnych, w których w 1944 roku zamieszkali oficerowie nadzorujący obóz. Przed wojną mieszkali w nich pracownicy kamieniołomu. W trakcie wojny zostali oni wywiezieni podczas akcji kolonizacyjnej na Zamojszczyźnie. Do sierpnia 1943 roku Niemcy wysiedlili z tych terenów ponad 100 tys. mieszkańców, przygotowując miejsce niemieckim osadnikom.

Dziś nie ma tu śladu ani po rdzennych mieszkańcach, ani po osadnikach, zniknął także obóz. Został jednak cmentarz pomordowanych żołnierzy. I postawiony w 1993 roku staraniem żołnierzy III i IV kompanii AK V Rejonu Susiec Obwodu Tomaszów Lubelski z oddziału kpt. „Polakowskiego” pomnik, na którym widnieje cytowany powyżej napis: „Przechodniu! To jest Błotko – miejsce zbrodni…”. Zanim powstał pomnik, w 1989 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa na podstawie materiałów prasowych ukazujących się w „Tygodniku Zamojskim” wszczęła śledztwo w sprawie „rzekomych zbrodni zabójstw żołnierzy w »obozie« na terenie m. Błudek /zamojskie/, jakoby popełnianych w okresie od m-ca października 1944 r. do m-ca marca 1945 r.”. W poprzednim numerze „Kuriera WNET” opisałem jego przebieg od czerwca do września 1989 roku, stawiając na końcu szereg pytań. W kolejnych numerach postaram się na nie odpowiedzieć.

Polska żona sowieckiego oficera

W piśmie z dnia 26 września 1989 roku Naczelna Prokuratura Wojskowa prosi Wojskowego Prokuratora Garnizonowego w Opolu o pomoc w ustaleniu faktów dotyczących komendanta obozu w Błudku-Nowinach Włodzimierza/Wołodii Konowałowa. Prokurator streszcza w nim dotychczasowe ustalenia:

„Oddział V Naczelnej Prokuratury Wojskowej prowadzi postępowanie wyjaśniające w sprawie »obozu karnego w Błudku woj. zamojskie« mającego jakoby istnieć na przełomie 1944/45 roku. Komendantem obozu miał być kpt. Włodzimierz/Wołodia/Konowałow, skierowany do Wojska Polskiego z Armii Radzieckiej.

Wymieniony wedle relacji niektórych osób z tego terenu /Majdan Sopocki, Kamieniołomy Nowiny i inne/ miał pod groźbą dokonania zemsty zmusić do zawarcia związku małżeńskiego Mariannę Wrębiak c. Andrzeja i Józefy z d. Bąk (…). Związek taki został zawarty w kościele katolickim w Majdanie Sopockim gm. Susiec w dniu 19 marca 1945 r.”.

Akt małżeństwa Marianny Wrębiak i Władysława/Wołodii Konowałowa | Fot. W. Pokora

W toku śledztwa prokuraturze udało się ustalić, że Marianna Wrębiak w 1953 roku zawarła powtórny związek małżeński z Zenonem Jankunem, a następnie (w 1976 roku) rozwiodła się z nim i po raz kolejny wyszła za mąż – za Józefa Kocana. Z uzyskanych informacji wynikało, że zamieszkuje wraz z mężem na terenie gminy Głuchołazy, jednak adres nie był prokuraturze znany. W związku z powyższym należało ustalić jej miejsce pobytu i szczegółowo rozpytać: w jakich okolicznościach poznała kpt. Konowałowa, jak doszło do zawarcia związku małżeńskiego, kto był świadkiem na ich ślubie (wg ewidencji byli to tylko przedstawiciele narzeczonego, porucznicy Wojska Polskiego – Stanisław Muzyka i Hipolit Zieliński, co kłóciło się z miejscowymi zwyczajami), czy prawdą jest, że do zawarcia małżeństwa została zmuszona, a jeśli tak, to przez kogo i w jaki sposób. Prokurator polecił również ustalenie, jaką funkcję pełnił kpt. Konowałow, jakiej jednostce był podporządkowany – czy Wojsku Polskiemu, czy Armii Radzieckiej i jakie zadania wykonywali żołnierze w Błudku. Poproszono także o potwierdzenie informacji, czy wśród żołnierzy znajdował się oficer w stopniu majora, który wg ustaleń miał być prokuratorem, Żydem. Ponadto pytania miały dotyczyć osób przetrzymywanych w obozie – jakiej byli narodowości, czy zamiast ubrań nosili na sobie worki i czy prawdą jest, że na terenie obozu dochodziło do zabójstw.

Istnieją dwie wersje dotyczące związku Marianny Wrębiak z Wołodią Konowałowem. Nie różnią się one w zasadniczych sprawach. W obu zgadza się czas i miejsce zawarcia związku, w obu mowa jest o świadkach – oficerach Wojska Polskiego, obie potwierdzają fakt, że do ślubu doszło na kilkadziesiąt godzin przed śmiercią Konowałowa. Różni je jednak postawa Marianny. Pierwsza wersja – opisana także przez prof. Jerzego Markiewicza, który badał temat zbrodni w Błudku w latach 80. – jest historią młodej dziewczyny ze wsi Oseredek, wplątanej w wir historii przez to, że wpadła w oko komendantowi pobliskiego obozu karnego.

Jak już pisałem, Wołodia Konowałow pojawił się w tej okolicy najwcześniej pod koniec września 1944 roku, najpóźniej w drugiej połowie października tego samego roku. Wtedy właśnie w Błudku powstał obóz, którego był komendantem. Biorąc pod uwagę, że do ślubu doszło 19 marca 1945 roku, od „zakochania” do oświadczyn, zapowiedzi i ślubu minęło bardzo mało czasu. To musiało wzbudzić podejrzenia. I wzbudziło. Z zachowanych relacji mieszkańców, które zebrał prof. Markiewicz, wiemy, że rodzina sprzeciwiała się temu związkowi. Marianna Wrębiak zapisała się w pamięci miejscowych jako nadzwyczaj urodziwa kobieta. Według relacji, zarówno ona, jak i jej rodzina byli rzymskimi katolikami, przestrzegającymi „obowiązujących norm moralnych i zasad”. Szybki ślub nie wchodził w grę. Konowałow doskonale o tym wiedział, tym bardziej, że od momentu, gdy upatrzył sobie Mariannę na przyszłą żonę, gościł w jej domu niemal każdego dnia. Przyjeżdżał parokonną bryczką powożoną przez żołnierza, przywoził prezenty jej i rodzicom. Mimo tego nie był tam mile widziany, a dziewczyna traktowała go z dużą rezerwą.

Wołodii jednak bardzo spieszyło się do ożenku. Miał plan, który musiał zostać zrealizowany – za wszelką cenę do końca wojny musiał uwiarygodnić się jako Polak.

Później, gdy na tych terenach pojawi się normalna administracja, zadanie będzie to o wiele trudniejsze. Postanowił więc zmusić dziewczynę i jej rodzinę szantażem. Jak napisał prof. Markiewicz, mieszkańcy Oseredka z którymi rozmawiał na ten temat, jednoznacznie twierdzili, że Konowałow zagroził rodzinie Wrębiaków, że jeśli Marianna nie zostanie jego żoną, wystrzela całą rodzinę, „łącznie z ciotkami i wujkami”, oraz spali cały dom i budynki gospodarcze.

Jedna z relacji podaje, że dziewczyna uciekła przed oficerem do Lublina, gdzie została przez niego odnaleziona i siłą sprowadzona z powrotem. Ogłoszono trzy przedślubne zapowiedzi – 4, 11 i 18 marca, po czym 19 marca miejscowy proboszcz – ks. Józef Gonkowski – udzielił młodym ślubu. Zdaniem ówczesnego wikariusza, z którym udało się porozmawiać Markiewiczowi (proboszcz w latach 80. już nie żył), gdyby wówczas istniały jakiekolwiek przeszkody uniemożliwiające udzielenie ślubu, ślub by się na pewno nie odbył. Skoro się odbył, wszystko musiało być w porządku. Ksiądz zapamiętał nawet, że Konowałow był prawosławny, z czego wynikały pewne trudności formalno-prawne. Poza tym, zdaniem księdza, ślub odbył się w asyście wojskowej, był głośny, a po nim odbyło się huczne wesele. Jedna rzecz budzi jednak wątpliwość. Dlaczego świadkami na ślubie byli dwaj podlegli Konowałowi oficerowie – Hipolit Zieliński i Stanisław Muzyka, obaj w stopniu porucznika? Zakochana dziewczyna, wychowana w tradycyjnej rodzinie, nie chciała, by jej druhną była najbliższa przyjaciółka bądź kuzynka? Przede wszystkim – kobieta? Dwóch mężczyzn świadkujących na ślubie jest rzadkością nawet dziś, a w 1944 roku?

Po ślubie młodzi nie zamieszkali razem. Marianna została przy rodzicach, a Konowałow wrócił do obozu. Zamieszkał w domu Makary, ubogiego mieszkańca Błudka, który przed wojną utrzymywał się z pracy w kamieniołomie, a podczas wojny został wraz z rodziną wysiedlony przez Niemców.

Marianna odmówiła przeprowadzki do tego domu. Z zachowanych relacji wynika, że została tam przewieziona na dwa dni przed śmiercią Konowałowa, i jak miała sama opowiadać, widziała swojego męża sam na sam może dwa razy.

Marianna zeznaje przed „enkawudzistą”

Raport asesora WPG z rozmowy z Marianną Kocan | Fot. W. Pokora

W październiku 1989 roku do Marianny Kocan z d. Wrębiak, nie bez przeszkód dotarł asesor Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Opolu – por. Leszek Kania. Jak napisał w raporcie: „Mariannę Kocan zastałem w nader złej kondycji psychicznej. Kontakt z nią nawiązałem dopiero przy okazji wyjścia jej do miasta. Poprzednio wymieniona nie chciała wpuścić mnie do mieszkania nawet w towarzystwie funkcjonariusza MO i sąsiadów. Wszelkie metody z zakresu taktyki kryminalistycznej i działania podejmowane w celu wytworzenia odpowiedniej atmosfery sprzyjającej odtworzeniu zdarzeń z 1945 r. całkowicie zawiodły w trakcie dwudniowych prób formalnego przeprowadzenia czynności procesowej z udziałem Marianny Kocan. Osobiście stwierdziłem u wymienionej obsesyjny lęk przed powracaniem do przeszłości będącej przedmiotem prowadzonego przez Oddział V NPW w Warszawie śledztwa. Marianna Kocan wielokrotnie podkreślała swój strach przed wyjaśnieniem wydarzeń z marca 1945 r., wielokrotnie sprawdzała moją legitymację służbową i niejednokrotnie myliła mnie z funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa lub byłych organów NKWD. Powody tego stanu rzeczy wynikają z przedstawionej poniżej relacji. (…) nie zdołałem procesowo utrwalić wypowiedzi wymienionej, szczególnie wobec histerycznego wprost oporu przed podpisywaniem protokołu”.

Porucznikowi Kani udało się mimo trudności zebrać najważniejsze informacje. Historia znajomości z Konowałowem zgodnie z zeznaniem Marianny Kocan wyglądała następująco: poznali się na pogrzebie „jakiegoś wojskowego” w Oseredku. Od razu wpadli sobie w oko. Od tego momentu Konowałow odwiedzał ją w domu rodzinnym, zachęcając do małżeństwa. Ostatecznie wzięli ślub w kościele, „bo wtedy tylko taki ślub się brało”. On przyniósł obrączki, a na świadków przyprowadził swoich kolegów. „Wszyscy byli polskimi oficerami, w polskich mundurach” – zeznała. Ślub był cichy, bez wesela. Niewiele wiedziała o swoim wybranku, bo czas był taki, „że ludzie się za dużo nie pytali. Każdy wiedział tylko swoje i nikt nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Powiedział mi tylko, że jest komendantem obozu dla volksdeutschów i musi ich pilnować. Nie widziałam w tym nic złego. (…) Wołodia mi nic nie mówił, albo też i mówił, choć ja nic nie pamiętam.

Nic mi nie mówił o tym, gdzie walczył. Tylko to mnie dziwiło. Pytała go też o to moja rodzina. Jakoś się wykręcał, czy coś takiego. Zazwyczaj wojskowi lubią się tym chwalić”.

I dalej bardzo ważne spostrzeżenie – „Po polsku mówił normalnie, tak jak w naszych stronach lekko ludzie mówią. Czuć jednak z jego mowy było, że on nie jest nasz, a tylko »wschodni«. Jego koledzy mówili lepiej po polsku. W sumie to byli młodzi chłopcy ci jego koledzy. On też był taki młody i ja byłam młoda. Nie rozumiem, o co panu chodzi”. Po ślubie nie zamieszkali razem. To ważne, w jaki sposób mówiła o tym Marianna Kocan podczas tego pierwszego rozpytania, bo narracja z biegiem czasu się jej zmieni. Zatem na pytanie asesora Kani, czy po ślubie zamieszkali razem, odparła – „niestety nie, choć ja oczywiście bardzo chciałam. To chyba jasne. Wołodia mi powiedział, że musi przygotować dla nas dom w Błudku. W sumie to byłam z nim chyba z tydzień mężatką, a przeprowadziliśmy się do niego dopiero na dwa dni przed zabiciem go. Wszystkiego byłam w Błudku trzy dni, z tego dwie noce. (…) Przywiózł mnie do domu, w którym tylko my zamieszkaliśmy. Ten obóz był trochę dalej, gdzie stali wartownicy”.

Z dalszych zeznań wynika, że domy oficerów znajdowały się kilkadziesiąt metrów od obozu. Strażnikami byli żołnierze w polskich mundurach. Z kilkoma rozmawiała i nie zauważyła obcego akcentu. „Wołodia zabronił mi zbliżać się do terenu obozu. Dlatego nic nie mogę o nim powiedzieć” – dodała. Ale jednak coś widziała. Widziała ludzi, którzy kręcili się w pobliżu. Jeden z nich chciał dać jej dużą sumę pieniędzy, by dowiedzieć się o kogoś, kto był osadzony w obozie. Odpowiedziała mu jednak naiwnie, że na pewno jego bliskiemu nie stanie się tam krzywda. – „Powiedziałam mu, że na pewno nic złego się tu nie dzieje, bo człowiekowi nie można bez powodu robić krzywdy”. Wówczas nieznajomy uciekł.

Widziała też, że na miejscu było pięciu oficerów i nieduży oddział żołnierzy. Słyszała także, że w noc przed rozbiciem obozu więźniów wywożono z obozu kolejką. Aut żadnych w pobliżu nie widziała, zatem kolejką można było ich wywieźć tylko w jednym kierunku – do kamieniołomów.

Bardzo interesująco brzmi jej relacja dotycząca napadu Armii Krajowej na obóz: „To było straszne. Spaliśmy z Wołodią w nocy. Nagle jacyś ludzie zaczęli walić w okiennice i drzwi. Słychać było strzały i krzyki. Kazali otwierać. Wołodia uciekł przerażony przez taki właz z klapą pod podłogą, tzn. do piwnicy. Wtedy ci ludzie wysadzili granatami drzwi i wbiegli do środka izby. Zaczęli szukać wszędzie po domu Wołodii. Wreszcie jeden z nich znalazł ten właz, ale nie chciał sam wchodzić. Krzyknął, że jeśli Wołodia sam nie wyjdzie, to wrzuci granaty. Wtedy Wołodia sam wyszedł. Oni zaczęli go strasznie bić i o coś wypytywać. Nie pamiętam o co. Chyba o więźniów. Byłam bardzo przestraszona, choć ci, co nas napadli, mówili po polsku. Kazali nam iść ze sobą. Kiedy nas wyprowadzili, to oprócz jednego byli tam już wszyscy oficerowie z tego obozu. Teraz sobie przypominam, że jeden z tych oficerów był Rosjaninem, bo jak go bili ci partyzanci, to krzyczał po rosyjsku. Zabrali nas do lasu. (…) W pewnym momencie ci partyzanci kazali nam się rozbierać do naga. Mi też. Wyzywali mnie od najgorszych. Ja strasznie płakałam i uprosiłam ich, żeby mnie nie zabijali. Pamiętam, że Wołodia i oficerowie o nic nie prosili. Milczeli. Wtedy ci partyzanci ich zabili. Nie mogłam na to patrzeć. Mało nie zwariowałam ze strachu. Po tym wszystkim partyzanci kazali mi iść z nimi”. Marianna spędziła z partyzantami w lesie 2 tygodnie. W swoich, bardzo naiwnych, zeznaniach utrzymywała, że nie wiedziała, z kim ma do czynienia, że później na spokojnie zobaczyła, że „to byli porządni ludzie. Ich dowódca był porucznikiem”.

Partyzanci opowiedzieli jej, że nie byli z tych okolic i od dłuższego czasu szukali „swoich” ludzi, którzy mieli być osadzeni w obozie. Nie zdążyli. Jednak opowiedzieli jej o Wołodii, że „był mordercą i zabijał ludzi, a to wszystko byli przebrani Rosjanie”.

Akt zgonu W. Konowałowa | Fot. W. Pokora

Jej dalsze losy były przesądzone. Musiała uciekać. „Wtedy byłam młoda i głupia. Ludzie mi wytłumaczyli, że jak przeżyłam napad na obóz, to mnie teraz będzie szukać „ruska” policja, te ich NKWD, no i nasze UB. Ci, co mnie nie lubili, to nawet rozgłaszali, że ja rozkochałam Wołodię po to, żeby on zamieszkał spokojnie ze mną i że go wydałam partyzantom. To wszystko mogło tak wyglądać. Ale to nie była prawda. Ja myślałam, że on był dobry człowiek. Może i był, a teraz wy mówicie, że był niedobry? (…). Siostra mi mówiła, że mnie szukają ci z lasu tak samo jak i UB. Nic dobrego dla mnie z tego ich szukania. Jedni chcą się mścić za swoich, a drudzy… też za swoich”.

Nikomu od 1945 roku nie opowiadała tej historii. W październiku 1989 roku, po 44 latach, otworzyła się przed porucznikiem Leszkiem Kanią, asesorem Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Opolu, sądząc, że dopadło ją wreszcie UB. Na pytanie o jej losy od momentu wydostania się od partyzantów do wyjazdu do Głuchołaz wybuchła – „Nie pamiętam. Pan jest z UB! Nic nie wiem o żadnych więźniach w Błudku. Byłam wtedy młodą dziewczyną i od tamtego czasu minęły wieki. Nikomu o tym nie mówiłam i możecie być spokojni. (…). Niczego nie podpiszę, nic nie wiem. Wszystko powiedziałam. (…) Dajcie mi już spokój. Żeby nikt nigdy więcej mi się już nie naprzykrzał, bo sobie coś zrobię. Nigdy niczego nie podpiszę”.

To bardzo obfite fragmenty zeznań i wiele wyjaśniające. Przede wszystkim żona Konowałowa potwierdziła wersję o jego rosyjskim pochodzeniu, mówiąc, że był „wschodni”. Po drugie zeznała, że co najmniej jeszcze jeden oficer mówił w obozie po rosyjsku. Po trzecie, z dużym prawdopodobieństwem opowiedziała por. Kani oficjalną, nieprawdziwą wersję swojego związku z komendantem obozu w Błudku, sądząc, że ma do czynienia z oficerem Urzędu Bezpieczeństwa bądź enkawudzistą. Przebieg rozmowy i opis jej zachowania mogą świadczyć o tym, że przez lata żyła w strachu przed tą wizytą i zdążyła nauczyć się na pamięć najbezpieczniejszej dla niej wersji. Skąd to przypuszczenie? Pod koniec rozmowy Kania zadał jej bardzo istotne pytanie, które wywołało cytowaną groźbę zrobienia sobie krzywdy, mianowicie – „jednego tylko nie mogę zrozumieć, jeżeli kpt. Konowałow był w porządku, to dlaczego pani zaprzyjaźniła się z mordercami jej męża?”. Pytanie rzeczywiście godne ubeka i nie dziwię się, że od razu upewniła się w swoich podejrzeniach, że ma do czynienia z ubekiem. Jednak pytanie to nie było bezpodstawne. Faktycznie bowiem, jeśliby partyzanci uważali ją za zdrajczynię, to nawet gdyby darowali jej życie, nie pozwoliliby jej przebywać w swoim towarzystwie kolejne dwa tygodnie.

Zapewne nigdy nie dowiemy się, jaka była faktyczna rola Marinny Kocan z d. Wrębiak w całej tej sprawie, ale mimo wykluczających się dwóch wersji jej historii, jedno jest pewne – Marianna stała się ofiarą sowieckiego oficera.

Jeśli została zmuszona do małżeństwa – była ofiarą przemocy, jeśli wyszła za mąż dobrowolnie – stała się przez całe życie zakładniczką tygodniowego małżeństwa z enkawudzistą, żyjąc w strachu przed zdemaskowaniem. Prawdy o małżeństwie Marianny i Wołodii nie dowiemy się już nigdy, ale w kolejnym numerze „Kuriera WNET” opiszę, jak do prawdy o obozie w Błudku-Nowinach docierała prokuratura wojskowa i co z tą prawdą zrobiono w latach dziewięćdziesiątych.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach” znajduje się na s. 6 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Tajemnice tajnego obozu w Błudku-Nowinach” cz. 2 na s. 6 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Klimczak: Wczoraj obie strony próbowały się zrozumieć / Mucha: można zapytać się Ukraińców jak walczą z ros. propagandą

Paweł Bobołowicz mówi ze swoimi gości o tym, jak walczyć z rosyjską propagandą, nie dać się podzielić Rosjanom i o tym, czego polscy dziennikarze mogliby się nauczyć od ukraińskich.

Paweł Bobołowicz wraz ze swymi rozmówcami opowiada o IV Polsko-Ukraińskim Forum Dziennikarzy w Kazimierzu Dolnym. Na wydarzeniu prelegenci mówią m.in. o polityce historycznej w mediach i hybrydowych wyzwaniach dla Polski i Ukrainy. Jak mówi  Wojciech Pokora z Radia Lublin, zaczęcie od tematów historycznych było dobrą decyzją, gdyż są one elementem, który można wygrywać, skłócając ze sobą Polaków i Ukraińców. Stwierdza, że „po wstępie historycznej będziemy rozmawiać na temat prawa prasowego w Polsce i na Ukrainie, mediów lokalnych, dezinformacji”.

Andrzej Klimczak ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich podkreśla, że rozmowy Polaków i Ukraińców na temat wspólnej historii miewają różny przebieg, niewolny od emocji:

Są różne sytuacje, ale przeważają te nacechowane emocjami i to jest bardzo złe w tych dyskusjach, kiedy emocje biorą górę. […] Wczoraj była jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy obie strony próbowały się zrozumieć.

Dodaje, że problemem jest mieszanie się do tych kwestii polityków, próbujących na nich coś ugrać.

Wojciech Mucha z Gazety Polskiej mówi o tym, jak „Kreml instrumentalizuje historię” i  zwraca uwagę, że „Andrzej Duda przedstawił na łamach Die Welt, Washington Post, Le Figaro” prawdziwą wersję wydarzeń. Zauważa, że przy okazji forum można „podpytać kolegów ukraińskich, jakie są ich doświadczenia w walce z rosyjską propagandą”.

Bobołowicz uzupełnia mówiąc o inicjatywie StopFake, która ma zwalczać wymierzone w Polskę propagandowe ataki. Jedną z akcji w ramach tej inicjatywy ma być przetłumaczenie na rosyjski materiałów udostępnianych przez Przystanek Historia.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Dla tego dialogu nie ma alternatywy – twierdzi Człowiek Pojednania Polsko-Ukraińskiego, ks. mitrat Stefan Batruch

Dialog i pojednanie między narodami wymagają pogłębionej refleksji teologicznej, by zrozumieć, dlaczego są ważne i potrzebne. Pomysłodawcom zależało, by zejść z poziomu politycznego do duchowego.

Wojciech Pokora, ks. Stefan Batruch

Człowiek Pojednania Polsko-Ukraińskiego to nagroda, która została przyznana w tym roku po raz pierwszy. Uroczystość odbyła się w Rzymie. Gdy myślimy o pojednaniu Polski i Ukrainy, to nasze myśli rzadko kierują się do Włoch. Skąd zatem wziął się Rzym w relacjach polsko-ukraińskich?

Od pewnego czasu środowiska, które badają zagadnienie dotyczące dialogu, genezy dialogu polsko-ukraińskiego, czy też pojednania polsko-ukraińskiego, zaczęły zauważać, że Rzym odgrywał pod tym względem, szczególnie w okresie Związku Radzieckiego i PRL-u, bardzo ważną rolę. Wtedy jakiekolwiek działania na rzecz pojednania i porozumienia między Ukrainą a Polską właściwie nie mogły mieć miejsca ze względu na sytuację polityczną. Ukraina nie była państwem niezależnym, zresztą Polska również pozostawała pod ogromnym wpływem Związku Radzieckiego – właściwie była satelitą. W jakimś sensie kartą ukraińską rozgrywano wszelkie dążenia do samostanowienia, do odzyskania niepodległości państwowej – jeżeli chodzi o Ukrainę, ale i u nas również dążenia do niepodległości politycznej były tłumione i właściwie sprowadzane do tego, żeby oba narody bardziej skonfliktować, trzymać w napięciu, wręcz w konfrontacji i wrogości. Stąd na przykład w okresie PRL-u w Polsce stworzył się negatywny obraz Ukraińca – człowieka złego, z negatywnymi cechami.

Właściwie słowo ‘Ukrainiec’ pod koniec lat 80. stało się niemalże synonimem zbrodniarza, złoczyńcy, człowieka z bardzo złymi intencjami, szczególnie wobec Polaków. W tym czasie nawet wypowiadanie słowa ‘Ukrainiec’ było dla wielu Polaków, również tych życzliwie nastawionych do tego narodu, pewną niezręcznością.

Gdzieś w świadomości tkwiło poczucie, że mówiąc o kimś „Ukrainiec”, można tego kogoś urazić. Do tego doprowadziła propaganda. W takich warunkach, na początku troszeczkę w środowiskach opozycyjnych, ale to też dopiero w latach 80., zaczął się pojawiać temat ukraiński i stosunków polsko-ukraińskich. Oczywiście aktywnie zajmowało się tym środowisko paryskiej „Kultury”, jednak jeśli chodzi o środowisko kościelne i cerkiewne, to Rzym był właśnie takim ważnym ośrodkiem. (…)

Rzym, 10 października 2019 r. Ks. mitrat Stefan Batruch, laureat Nagrody Człowiek Dialogu Polsko-Ukraińskiego | Fot. Associazione Religiosa „Santa Sofia”

Z czasem coraz bardziej docierało do naszej świadomości, że spotkanie przedstawicieli Episkopatu Polski i Synodu Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, które miało miejsce w Rzymie w 1987 roku w dwóch kolegiach – polskim i ukraińskim – było wydarzeniem przełomowym. (…)

I zaczęliśmy zadawać sobie pytanie – jak do tego doszło? Czy to wydarzenie w 1987 roku było czymś zupełnie spontanicznym?

Obfitowało w wiele symboli jak na wydarzenie spontaniczne.

Niewiele było wiadomo o kulisach tego spotkania. Wiedzieliśmy, że odbyło się z inspiracji Jana Pawła II, ale dlaczego? Skąd u niego wzięło się takie przekonanie, że trzeba to zainicjować? Że to spotkanie musi się odbyć? Na pewno to Jan Paweł II przekonał zarówno Prymasa Polski kardynała Józefa Glempa, jak i kardynała Myrosława Iwana Lubacziwskiego, by do tego spotkania doszło, bo z wypowiedzi i wystąpień prymasa Glempa i zwierzchnika Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego, które się zachowały, widać, że to było bardzo spontaniczne. Nawet do pewnego stopnia, jakby to było nie do końca przygotowane, ale ważne wydarzenie.

Jego owocem było Wasze spotkanie w roku 2017?

Tak. Kapituła Pojednania Polsko-Ukraińskiego nagradza przedstawicieli różnych dziedzin – historyków, środowiska artystyczne, filmowe, ale też instytucje. Wtedy pojawił się pomysł, już bardziej w środowisku związanym z Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim i Katedrą Aksjologii Dialogu Międzykulturowego i Międzyreligijnego z prof. Markiem Melnykiem na czele, żeby zacząć nagradzać osoby niekonieczne duchowne, ale z wykształceniem teologicznym. Bo dialog między narodami wymaga również pogłębionej refleksji teologicznej, by zrozumieć, dlaczego dialog i pojednanie są ważne i potrzebne. Pomysłodawcom zależało na tym, by zejść z poziomu politycznego, czy wręcz upolitycznionego, do wymiaru duchowego. Przecież ten dialog jest ważny także ze względu na wspólne korzenie chrześcijańskie Polaków i Ukraińców. Jest to zresztą przesłanie czysto ewangeliczne, które powinno być przedmiotem refleksji teologicznej czy filozoficznej.

Wtedy też zaczęliśmy coraz mocniej odczuwać, że spotkanie w 1987 roku było konsekwencją czegoś, co musiało się odbyć wcześniej. Jednak nie mieliśmy danych, by to zrozumieć. W międzyczasie, po spotkaniu w Papieskim Instytucie Studiów Kościelnych okazało się, że światło dzienne ujrzały zdjęcia ilustrujące wydarzenia sprzed lat.

I czego się dowiedzieliśmy? Otóż już w latach 60. w tymże Papieskim Instytucie Studiów Kościelnych spotykali się Zwierzchnik Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego kardynał Josyf Slipyj i Metropolita Krakowski arcybiskup Karol Wojtyła.

Spotkali czy spotykali? To było jednorazowe wydarzenie?

Właśnie okazuje się, że nie było jednorazowe. Mało tego, osobą, która w jakiś sposób koordynowała współpracę między nimi, był dominikanin Feliks Bednarski. To ciekawa postać. Był on również związany z Lublinem. Niedługo po II wojnie światowej był kierownikiem Katedry Etyki na Wydziale Filozoficznym Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i w momencie, gdy przeszedł do Rzymu, Katedrę Etyki przejął późniejszy metropolita krakowski arcybiskup Karol Wojtyła. Znali się osobiście.

Co się okazuje? Również kardynał Josyf Slipyj, gdy po powrocie z Syberii, gdzie spędził 18 lat, został zmuszony do wyjazdu do Rzymu, stworzył tam środowisko swoich konsultantów, z którymi omawiał wiele kwestii dotyczących sytuacji kościelnej i międzynarodowej. Wśród tych zaufanych osób był również właśnie dominikanin prof. Feliks Bednarski. Pełnił on zatem rolę swego rodzaju łącznika. Okazuje się ponadto, że to prof. Feliks Bednarski wysunął propozycję współpracy teologów i filozofów słowiańskich, w szczególności polskich i ukraińskich. Jak świadczą zachowane pisma i listy – kardynał Slipyj i kardynał Wojtyła poparli tę inicjatywę. To pokazuje, że ta współpraca zaczęła się wcześniej niż w latach 80.

Oni poznali się bliżej nieprzypadkowo. To też rzuca światło na inne fakty.

Zwróćmy w tym kontekście uwagę, że Wojtyła, wykonując pewne gesty, nie działał nieprzemyślanie, bez przygotowania. Doskonale obrazuje to przykład sytuacji, gdy został wybrany na papieża i kardynałowie klękali przed nim w geście wierności. Przed dwoma hierarchami – kardynałem Stefanem Wyszyńskim i kardynałem Josyfem Slipyjim papież Jan Paweł II wstał z tronu.

Rzym, 10 października 2019 r., ks. Stefan Batruch zasadza oliwkowe drzewko „pojednania” w ogrodzie cerkwi-soboru Świętej Sofii (Mądrości Bożej) | Fot. Associazione Religiosa „Santa Sofia”

Z jednej strony świadczyło to o pewnych więziach między nimi, ale również o tym, że był to gest, którego wobec innych kardynałów jednak nie wyraził. Było to bardzo ważne i znamienne. Ten gest został zauważony, ale nie był rozumiany. Może jeśli chodzi o kardynała Wyszyńskiego, był to gest wówczas bardziej czytelny, ale wobec Slipyja nie. Dlaczego to zrobił?

Dziś już wiemy dlaczego?

Okazało się to o wiele później, gdy światło dzienne ujrzał protokół ze spotkania z Radą Główną Episkopatu Polski na Jasnej Górze podczas pierwszej pielgrzymki papieża Jana Pawła II do Polski w 1979 roku. Tam w wypowiedzi skierowanej do obecnych (złożone z siedmiu biskupów ciało było de facto „rządem” polskiego Kościoła) wspomniał m.in. o tym, że pierwszą osobą, z którą się spotkał – niecały miesiąc po wyborze na papieża – był właśnie kardynał Slipyj. (…)

Okazuje się, że w relacjach polsko-ukraińskich, na tej najwrażliwszej płaszczyźnie, czyli dialogu, strona kościelna zrobiła więcej, niż udało się zrobić politykom.

Trudno tutaj porównywać, ale na pewno ze strony Kościoła jest wola szukania płaszczyzn porozumienia. Oczywiście działania te natrafiają na pewne trudności. To nie jest tak, że ten dialog idzie gładko, bez przeszkód. Zresztą porozumienie nie może być aktem jednorazowym. Przecież dotyczy całych społeczeństw.

Społeczeństwo składa się z jednostek, które są bardzo różnorodne i jedni szybciej, inni wolniej przyjmują pewne apele związane z tym, że trzeba szukać tego, co łączy i bardziej na nie kłaść akcenty niż na to, co dzieli. Trzeba szukać jakiejś możliwości, by uwolnić się od negatywnych emocji związanych z przeszłością.

Ale właśnie w Kościele to się wydarzyło. To kardynał Lubomyr Huzar, witając w 2001 roku we Lwowie papieża Polaka, powiedział: „Może się to wydać dziwne, niezrozumiałe i niewłaściwe, że w tej właśnie chwili, gdy Ukraiński Kościół Greckokatolicki zaznaje tak wielkiej chwały, uznajemy także, iż w ubiegłowiecznej historii naszego Kościoła były też chwile mroczne i duchowo tragiczne. Stało się tak, że niektórzy synowie i córki Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego wyrządzali zło – niestety świadomie i dobrowolnie – swoim bliźnim z własnego narodu i z innych narodów. W twojej obecności, Ojcze Święty, i w imieniu Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego pragnę za nich wszystkich prosić o przebaczenie Boga, Stwórcę i Ojca nas wszystkich, oraz tych, których my, synowie i córki tego Kościoła, w jakikolwiek sposób skrzywdziliśmy. Aby nie ciążyła na nas straszliwa przeszłość i nie zatruwała naszego życia, chętnie przebaczamy tym, którzy w jakikolwiek sposób skrzywdzili nas. Jesteśmy przekonani, że w duchu wzajemnego przebaczenia możemy spokojnie przystąpić do wspólnego z Tobą sprawowania tej Eucharystii, ze świadomością, że w ten sposób wstępujemy ze szczerą i mocną nadzieją w nowe i lepsze stulecie”.

Ważne jest też to, co powiedział we Lwowie Ojciec Święty: „Niech przebaczenie – udzielone i uzyskane – rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Niech dzięki oczyszczeniu pamięci historycznej wszyscy będą gotowi stawiać wyżej to, co jednoczy, niż to, co dzieli, ażeby razem budować przyszłość opartą na wzajemnym szacunku, na braterskiej wspólnocie, braterskiej współpracy i autentycznej solidarności”. Ten akt się dokonał. Akt, o którym w przestrzeni politycznej mówi się nieustannie, oczekując wciąż na nowo próśb o przebaczenie. A to się w Kościele wydarzyło.

Nie zauważa się tego aktu bądź politycy może nawet o nim nie wiedzą.

Cały wywiad Wojciecha Pokory z ks. Stefanem Batruchem pt. „Dla tego dialogu nie ma alternatywy” znajduje się na ss. 10 i 11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Wywiad Wojciecha Pokory z ks. Stefanem Batruchem pt. „Dla tego dialogu nie ma alternatywy” na ss. 10 i 11 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego