Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka „Rondo vivace”: Młody sportowiec przeżywa na bieżni największe zmaganie życia

Literatura piękna na łamach „Kuriera Wnet”. Poniżej przedstawiamy po raz pierwszy publikowane opowiadanie znanego pisarza stale współpracującego z Mediami Wnet.

Wojciech Piotr Kwiatek

Rondo vivace

Strzał startera tym razem go zaskoczył. Zresztą dziś Lothe nie spieszył się. Ustawił się z tyłu grupy zawodników, którzy mieli rozegrać między sobą ten bieg. Dziesięć kilometrów, kawał drogi – pomyślał. Pierwszy raz w życiu tak pomyślał. Zawsze zmaganie się ze sobą i bieżnią, która z każdym krokiem robi się twardsza pod nogami, wciągało go. Każdy przeżywany w czasie biegu kryzys rozpalał go do nieprzytomności. Lothe czuł się źle, kiedy nie przychodził, brakowało mu go, jak brakuje sił, żeby przezwyciężyć zmęczenie i ten rozsadzający ból w boku, uczucie puchnięcia całego ciała, aby zapomnieć, że ślina ma smak coraz bardziej słodki. Za to kiedy przychodził, gdzieś na trzecim kilometrze, kiedy świadomość, że ma się jeszcze przebiec dwa razy tyle, ugniatała piersi, kiedy czuje się zwątpienie, czy się dobiegnie – i kiedy zawsze się jednak dobiega, odczuwał radość.

Dziś było inaczej. Przebiegli prawie dwa okrążenia, na trybunach przycichło, a Lothe biegł mechanicznie, zupełnie nie rejestrując tego, co pobudzony do wysiłku organizm mówi mu każdą reakcją. Obojętne mu było, czy kryzys przyjdzie we właściwym czasie, czy w ogóle przyjdzie, czy dopiero na ostatnich kilkuset metrach zrozumie, że tym razem przegrał.

Na to wszystko nie czekał tym razem, bo cały zapas oczekiwania zużył przed przyjściem na stadion. Bo u siebie w domu, czekał na przyjście Marty, która miała mu przynieść wiadomość…

Biegli chyba czwarte okrążenie. Daleko przed sobą widział wchodzącą właśnie w zakręt dużą grupę biegaczy. Ilu ich jest? Ośmiu? Nie, dziewięciu. Sami najlepsi. Zawsze biegł w takiej grupie. Ale teraz… W pewnej odległości za nimi trzymali się dwaj jego klubowi koledzy. Biegli równo, dając sobie częste krótkie zmiany. Dobrze im się chyba biegło, bo Lothe widział nawet z tej odległości, jak coś do siebie mówili, uśmiechali się. Ale to dopiero początek – pomyślał. – Niech uważają.

Jakieś 15 metrów za nimi biegł młody Niemiec, który niespokojnie oglądał się co chwila. Za bardzo się denerwuje – pomyślał. – Czuje, że jest dziś słaby i ogląda się, czy dystans pomiędzy nim a następnymi dwoma nie zmniejsza się. Ci dwaj, co biegli za Niemcem, a tuż przed nim, właściwie się nie liczyli. Jakiś klub wystawił ich jako rezerwowych w ostatniej chwili, bo Staroń i Wróblewski, kontuzjowani w czasie ostrego obozu kondycyjnego przed zawodami, nie mogli wystartować. Lothe biegł tuż za nimi, słyszał ich oddechy, grudki ziemi wyrywane z bieżni przez kolce ich pantofli biły go po udach. Obejrzał się. W pewnej odległości za nim biegło jeszcze trzech zawodników. Jednego z nich znał, miał okazję stoczyć z nim kiedyś zaciętą walkę na finiszu. Przegrał wtedy, bo biegł po nieprzespanej nocy, jednej z tych, kiedy po raz kolejny uświadomił sobie, z jak fantastyczną dziewczyną się ożenił.

Więc jeszcze kilka dni przed zawodami Marcin nie przypuszczał nawet, że tego właśnie dnia będzie tak czekał na żonę, że to spóźnienie Marty Lothe będzie miało wymowę jednoznaczną. Łudził się jeszcze, że to schorzenie da się wyleczyć, że przecież młoda, zdrowa kobieta powinna móc zajść w ciążę, móc mieć dzieci. Tymczasem Marta w ciążę nie zachodziła. Byli 3 lata po ślubie, musiała skończyć swoją filologię romańską. Więc czekali.

Z początku istniejący stan rzeczy nie niepokoił. Było im tak dobrze! Dopiero za którymś razem zdecydowali się na wizytę u lekarza. Marta chciała mieć dziecko przed ukończeniem 25 lat. Tylko dzieci młodych matek są ładne i zdrowe – mówiła, a on uśmiechał się, patrząc, jak wymawia słowa „młodych matek”. Zresztą i on chciał, aby dziecko było już, zaraz. Nie mógł doczekać się, kiedy z nieporadnych jeszcze ust wydobędzie się pokracznie, może nawet niezbyt czytelnie sformułowany wyraz „tata”. I to jego dziecko powie tak do niego – myślał i bardzo chciał, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Więc poszli do lekarza, ale ten nie stwierdził nic nieprawidłowego. Lothe ucieszył się, że już niedługo usłyszy swoje „tata”.

Ale sytuacja nie zmieniała się. Co gorsza, Marta zaczęła uskarżać się na jakieś bóle, stała się nerwowa, często bywała rozdrażniona i o byle głupstwo wybuchały sprzeczki. Po dalszych trzech miesiącach Lothe znów zaprowadził żonę do lekarza. Wybrał znanego specjalistę – chciał być zupełnie pewien. Ten specjalista nie był już takim optymistą, tylko zarządził szereg szczegółowych badań, a kiedy przejrzał ich wyniki, poprosił Marcina o chwilę rozmowy w cztery oczy. Wtedy Lothe dowiedział się, że stan jego żony wcale nie jest zadowalający, że to jakieś pozostałości przebytych w dzieciństwie chorób i że on nie jest pewny, czy Marta w ogóle będzie mogła mieć dzieci.

Chrzęst kroków za plecami wyraźnie się przybliżył. Lothe obejrzał się. Za sobą ujrzał już tylko jednego zawodnika, nieznanego mu zupełnie młodego chłopaka w pasiastych spodenkach. Biegł równym, spokojnym krokiem, ręce pracowały rytmicznie, tylko nieco zbyt długa grzywka spadała mu nieustannie na oczy, więc odrzucał ją do tyłu niespokojnymi ruchami głowy.

Marcin znów rozejrzał się. Prowadząca dziewiątka miała nad nim już dobre 300 metrów przewagi, tylko teraz rozciągnęła się. Biegli jeden za drugim czujni, skupieni. Ten, z którym Lothe kiedyś przegrał na finiszu po nieprzespanej nocy, biegł jako dziesiąty, stale wydłużając krok i zbliżając się powoli do wyprzedzającej go o jakieś 50 metrów dziewiątki. Tuż za nim trzymał się młody Niemiec, który – wydawało się – „spuchł” już na pierwszych kilometrach. Teraz biegł spokojnie jakieś 60 metrów za prowadzącą grupą. Dwaj koledzy Marcina biegli tuż za Niemcem tym samym równym krokiem, dając sobie takie same krótkie i częste zmiany. Tylko teraz nie odzywali się już ani słowem.

Kiedy po rozmowie z lekarzem Marcin opuścił gabinet, Marty w poczekalni nie było. Zastał ją w domu, krzątającą się bez celu po kuchni.

– Nie musisz nic mówić – powiedziała spokojnie.

– Lekarz nie powiedział nic konkretnego. To znaczy nie powiedział też „nie”.

– Oni zawsze kłamią. Do końca będą oszukiwać, łudzić nadzieją. Ale ja wiem, że to nie ma sensu.

– Bzdura! – warknął. – W tym sęk, że nikt wie.

– To nie ma sensu – powtórzyła z uporem.

Marcin nie oponował. Poczuł, że jest zmęczony. Zresztą to rzeczywiście nie miało sensu.

Od tej pory zaczęło się to wzajemne oszukiwanie. Żadne z nich nie mówiło już na ten temat, bojąc się, aby się nie zdradzić z tłukącą się w każdym z nich nadzieją, aby znów nie rozpoczynać. Więc kłamali i grali, udając, że nic się nie stało. Ale i ona, i on mieli świadomość, że to nie potrwa długo. I któregoś dnia Marta powiedziała do męża:

– Jak chcesz, możesz wystąpić o rozwód.

Marcin nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak to się stało, że wtedy uderzył swoją żonę.

Gwiżdżą. Czemu gwiżdżą?! Zawsze muszę być pierwszy?

Obejrzał się. Na czele prowadzącej szóstki biegł znany Szwajcar, jeden z głównych faworytów. Przez moment Lothe dostrzegł na jego twarzy coś w rodzaju uśmiechu triumfu. Rozumiał to – facet brał odwet za ubiegłoroczną porażkę w Bernie, gdzie przy własnej publiczności dał się Marcinowi zakasować w dziecinny sposób. Tylko że dziś Marcinowi nie zależało ani na biegu, ani na wyprowadzeniu Szwajcara z przeświadczenia, że jest lepszy. Więc za chwilę będą mnie dublować – powiedział do siebie. Nigdy w jego karierze nikt nie oderwał się od niego dalej niż na osiemdziesiąt, sto metrów. Zresztą ta przewaga zaraz topniała w oczach, a publiczność zrywała się z miejsc, widząc, jak Lothe wydłuża krok, jak metr po metrze zbliża się do uciekającego, jak go wyprzedza – obojętnie: na wirażu czy na prostej. Dziś uświadomienie sobie, że za chwilę czołówka znów będzie przed nim, ale do tej odległości trzeba będzie dodać jeszcze jedno okrążenie bieżni, nie wywołało u niego żadnej reakcji. Może nawet Marcin zwolnił nieco, chciał dać się wyprzedzić, by szybciej zostać tylko ze swymi myślami. Więc wyprzedzali go kolejno Szwajcar, Fin, trzech zawodników z krajowej czołówki, potem chyba dwóch Czechów, potem jeszcze ktoś…

Po tym, jak Marta nie wytrzymała i wspomniała o rozwodzie, w Marcinie coś pękło. To, że żona mu nie wierzy, że stara się go zrozumieć w jakiś opaczny sposób, że sama traktuje się jak maszynkę do rodzenia dzieci, odebrała mu normalne dni. Przywoływał wciąż na pamięć chwile, kiedy w zupełnej ciemności ich maleńkiej sypialni wysączali z siebie resztki sił, nie mogąc uczynić najsłabszego nawet gestu obronnego, jak spalali się w dawaniu sobie szczęścia aż do zawrotów głowy, aż do momentu, kiedy ich poszarpane oddechy stawały się niebezpiecznie spazmatyczne, urywane… Wtedy któreś z nich krzyczało „dość!”, w małym wnętrzu zapadała cisza, a oni natychmiast zasypiali. Budzili się po godzinie, po dwóch i zaczynali od początku.

To ciągłe przywoływanie, rozpamiętywanie tamtych chwil powoli zaczęło wywoływać w nim wstręt. Dochodził do tego, że przypomniawszy sobie cokolwiek z tego okresu, tłukł się pięściami po głowie, chcąc te myśli przepędzić. Każda pieszczota zdawała mu się teraz wyrywaniem sobie nawzajem kawałka życia, pozbawianiem się tej cząstki bogactwa, jaką jest siła zdolna wszystko odeprzeć. Przeklinał czułe gesty i słowa, bo wydawało mu się, że to prowadziło do wyjałowienia jej organizmu, że odebrał jej już wszystko. Ich miłość prowadziła do samounicestwienia, więc znienawidził miłość.

Pretensję do siebie miał zresztą tylko na początku. Gdy rozumiał, że to nie jej wina, że organizm ma tak słaby, że chcąc mu dać jak najwięcej, dała mu wszystko, czuł, jak rodzi się w nim nienawiść do Marty. Do Marty pustej, zaprzeczenia kobiecości, bo to, co w kobiecie jest najwspanialsze, w niej było dziś tylko mechanizmem, bez duszy.

Już pięć kilometrów. Tylko jeszcze te pięć. Po co w ogóle pobiegł? Prowadząca dziewiątka była już z pięćdziesiąt metrów przed nim. A właściwie to już jedenastka, tak, bo jego klubowi koledzy również go zdublowali…

Z upływem czasu Marcin przestał czuć także nienawiść do Marty. W ogóle jakby przestał cokolwiek czuć. Nawet do lekarzy Marta chodziła coraz rzadziej. Żadne z nich im nie wierzyło, więc po co?

On trawił dni na zastanawianiu się, czy możliwe było uniknięcie tego wszystkiego jeszcze wtedy, gdy ledwie poznał Martę. Miał 25 lat, ona dwa lata mniej. Na wieczorku w jakimś klubie studenckim dziewczyna śpiewała przy gitarze sentymentalną balladę o kominku, który nie zgaśnie, jak długo on i ona będą grzać przy nim dłonie. Marcin zasłuchał się, ballada pełna była poezji, ciepła. I jeszcze głos tej dziewczyny…

– Coś się tak zadumał? – spytał z lekką kpiną jego przyjaciel, widząc, jak Marcin przymyka oczy i poddaje się nastrojowi. – Wyglądasz jak zakochany sztubak…

– Wiesz – powiedział wtedy Lothe – czuję, że w autorce słów tej ballady mógłbym się zakochać.

– To chodź, spróbuj – tamten klepnął go po ramieniu. Przeszli do sąsiedniej sali. Tu, w głębokim fotelu pod oknem, siedziała Marta. Podeszli, a kumpel Marcina zawołał wprost:

– Przyprowadziłem faceta, który wyznał po wysłuchaniu twojej kominkowej ballady, że mógłby się w tobie zakochać! Marcin Lothe – Marta Zychowicz. No, powodzenia!

Marcin czuł się głupio, ale dziewczyna była urocza, do tego zupełnie naturalna, więc szybko pozbył się zakłopotania i gdy opuszczali klub późną nocą, było im już ze sobą dobrze, choć właściwie nie powiedzieli o sobie ani słowa.

Czy już wtedy ona mnie tak pociągała? – pytał sam siebie, ale nie znajdował odpowiedzi. Gdy zdał sobie sprawę, że zaczyna tracić przy niej samokontrolę, zaczął się ze sobą strasznie zmagać. Wiedział, że kocha ją i nie chciał zepsuć wszystkiego niepotrzebnym słowem. Jednak nie wytrzymał i w którymś momencie powiedział po prostu:

– Będziesz moją żoną, słyszysz? Będziesz moją żoną!

Latem następnego roku wyjechali na pierwsze wspólne wakacje. Włóczyli się po bezludnych w tamtych okolicach plażach Helu, wariowali jak dzieci, obsypując się nagrzanym piaskiem, odpoczywali. A pewnej chłodnej nocy w prostej izbie kaszubskiej chaty Marta powiedziała w ciemność:

– Zimno mi.

Po tej nocy Marcin zupełnie stracił głowę. Potrafił godzinami siedzieć na piasku obok niej, pieszcząc delikatnie jej stopy i nie odzywając się jednym choćby słowem.

Ale i przed nią otworzył się nieznany świat. To pierwsze prawdziwe zbliżenie, niesamowita czułość, delikatność Marcina – wszystko to wyzwoliło w Marcie pragnienia dotąd nieznane. Nie przypuszczała, aby jeden człowiek mógł znaczyć dla drugiego tak wiele.

Po wakacjach musiała wziąć się ostro do swej rozgrzebanej magisterskiej pracy, a Marcin nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej miał tak ogromny zapał do tego, co robi. W obojgu żyły jeszcze helskie wspomnienia i czując, że ten wciąż w nich obecny żywioł może ich oboje zniszczyć, koncentrowali się niemal fanatycznie na codziennych obowiązkach.

Marcin obok biegania, osiągania coraz lepszych wyników, zobaczył także inny cel. Kiedyś na międzynarodowym mityngu we Wrocławiu poniósł nieoczekiwaną porażkę. Gorycz była tym większa, że startował właściwie bez groźnych konkurentów. W pociągu do Warszawy czuł wstyd, a co dziwne – bał się spotkania z Martą.

– Chciałbyś zawsze wygrywać? – usłyszał na powitanie. – Przecież wiesz, że jesteś lepszy od nich wszystkich… Marcin… Jeszcze nie raz to udowodnisz.

Stał w przedpokoju zupełnie porażony. Przed oczami pojawiła się scena ze studenckiego klubu, gdzie pierwszy raz ją zobaczył. Podszedł, wziął Martę pod łokcie i dosłownie zaniósł do pokoju, posadził w dużym fotelu – leniwcu. Nie znajdował żadnych słów. A ona powiedziała:

– Czy ty wierzysz, że odtąd wszystko będzie nasze? Dom, kłopoty, sprawy duże i drobiazgi… Nasze dzieci… Czy ty to, Marcin, rozumiesz?

– Tak – odezwał się w końcu. – Chcę, żebyśmy zaraz mieli dziecko.

Już jest ostatni. Właśnie przed chwilą młody chłopak w pasiastych spodenkach długim, szybkim krokiem przebiegł obok. Nikt już nie gwizdał. Nikt chyba zresztą nie zwracał na niego uwagi. Teraz najważniejszy był finisz. Daleko jeszcze do niego – pomyślał – chyba ze trzy kilometry. Ale dla nich to już niedługo. Prowadził Fin, Szwajcar biegł na trzeciej pozycji. Przedzielał ich Gortal, ten, który już dwa razy uległ Marcinowi w walce o najwyższy krajowy tytuł. Ale teraz miał szansę na dobre miejsce. Może nawet na zwycięstwo. Prowadząca grupa znów była o 200 metrów przed Marcinem. Tak – pomyślał – jeżeli Gortal dobrze rozegra bieg do końca, ma szansę wygrać.

Dwa miesiące przed tym ważnymi zawodami znów pojawiła się nadzieja. Warszawski specjalista, który od tamtego czasu leczył Martę, przypuszczał, że wszystko zakończy się pomyślnie. Jego zdaniem zdrowy, odporny organizm Marty zwalczył przejściową dolegliwość i, jak mówił, nie było raczej przeszkód, by Marcin usłyszał w końcu to wymarzone „tata”. Czekali więc od początku. Po miesiącu lekarz uznał, że Marta jest zupełnie zdrowa.

I właśnie dziś…

Od tygodnia Marcin starał się myśleć tylko o biegu. Ale gdy ten dzień wreszcie nadszedł – zaczął się fatalnie; Marta od rana miała jakieś bóle, więc Lothe natychmiast zadzwonił do lekarza.

– Żona może przyjść do mnie o 12 – usłyszał.

– Panie doktorze, czy to długo potrwa? – spytał. O 14.30 miał stanąć na starcie.

– Godzinę, nie sądzę, żeby dłużej – usłyszał w odpowiedzi.

Marta chciała, żeby z nią poszedł, ale on wyczuwał, że powinien raczej poczekać w domu.

– Tylko nie bałamuć, Maleńka – powiedział jej na odchodnym. – Najpóźniej za kwadrans czternasta muszę zgłosić się na stadion.

Poszła, a on nie wstawał od stolika z czarnym, wielkim aparatem telefonicznym. Ścienny zegar szybko jakoś odmierzał minuty i Marcin nie obejrzał się, gdy była 13.00. Zaraz powinna przyjść – pomyślał. Raz czy drugi podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Ale w głębokiej perspektywie wciąż było nie widać Marty.

Pięć po pół do drugiej wybiegł z domu. Zatrzymał się jeszcze na moment i ostatni raz popatrzył ku wylotowi ulicy. Potem pędem pobiegł do postoju taksówek.

Nie przyszła, nie chciała mnie denerwować – myślał w drodze na stadion. – Idiotka… Wydaje jej się, że tak będzie lepiej. Tylko gdzie ona poszła?

Znów ożyła w nim dawna nienawiść. Jak przez ostatnie dwa miesiące przeklinał siebie za poprzednie myśli, tak teraz szydził z tego, co myślał ostatnio.

– Gdzieś ty się, człowieku, podziewał?! – Sokola, jego trener, jak bomba wpadł za nim do szatni.

– Zostaw mnie – powiedział z tłumioną pasją Lothe i wypchnąwszy go za drzwi, przekręcił klucz w zamku. Na 5 minut przed wyznaczoną godziną zupełnie spokojny wyszedł z szatni i skierował się na boisko. Ustawił się z tyłu dużej grupy biegaczy. Jak ja teraz pobiegnę? Przecież to absurd – pomyślał. Nagle zobaczył, że tamci już wystartowali, że widocznie przegapił strzał startera. Więc mechanicznie pochylił się do przodu i pobiegł.

To było między siódmym i ósmym kilometrem. Ktoś natrętnie krzyczał jego imię. Przez chwilę myślał, że to złudzenie. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał przytomniej.

– Marcin, ogłuchłeś?!!

To był Ficowski, jego stary przyjaciel. Co on tu, u diabła, robi?!

Ficowski coś krzyczał, biegnąc po murawie tuż za Marcinem. Lothe nie rozumiał jego słów.

– Marcin, posłuchaj mnie! Przyszła tu Marta. Jest w ciąży, słyszysz? Ona jest w ciąży. Jeszcze masz czas, możesz to wszystko nadrobić! Marcin!!!

Lothe zwolnił. Co on mówił? Dziecko? Co za bzdura! I skąd w ogóle ten Ficowski? Zaraz, ale jeżeli on przybiegł specjalnie, by mu to powiedzieć…

Nagle zaczął pędzić. Rozejrzał się przelotnie i stwierdził, że jest bardzo późno. A jednak… W kilka sekund był przed chłopakiem w pasiastych spodenkach. Do następnych miał ze 40 metrów. Znów przyspieszył, jego uszu dobiegł szum na trybunach. Prędzej. Do tamtych jeszcze ze 20 metrów. Ale i do mety niedaleko. Dwa kilometry, może dwa i pół. Prowadząca grupa też przyspieszyła. Obawiali się widać morderczych pościgów Marcina. To dobrze!

I nagle zrozumiał, że coś tu się nie zgadza. Bo jeżeli im właśnie o to chodzi? Jeżeli wiedzą, że tylko T O może mnie zdopingować? Jasne, że wiedzą! Więc liczą się tylko moje wyniki, miejsca na mecie? A dziecko? Marta? Pusta Marta, Marta-maszyna? A on? Oszukali go, oszukują. Ostatnie 400 metrów biegł oszukany.

I tak samo, jak nagle przyspieszył, teraz zwolnił, stadion przycichł, ci tam na trybunach po prostu nie wierzyli, by Lothe był dziś zdolny do jakiegoś wyczynu.

– Marcin, co ty robisz?! Ty myślisz, że ja cię oszukuję! Ja, twój od tylu lat kumpel! Że mnie zależy na… Jesteś idiota! Jeżeli przegrasz teraz… Ona naprawdę tu jest. I to wszystko prawda. No, dawaj, dawaj, ty… spóźniony tatusiu…

Ficowski darł się z całej siły. Lothe słuchał mało uważnie, ale podcięty ostatnim słowem rzucił się naprzód. 30 metrów, dzielące go od najbliżej biegnących, przebiegł w morderczym tempie. Poczuł potworne kołatanie serca. Wydłużył krok, biegł teraz miękko, elastycznie. Znów kogoś wyprzedził. Ucieszył się, ale ta radość trwała krótko. Przecież do tamtych jeszcze ze 100 metrów, a potem całe jedno okrążenie… Coś nieokreślonego ściskało mu gardło, parło na piersi. Jeszcze 50 metrów. Stadion szalał. Więc ta szarpanina nie miała sensu… Teraz będzie zupełnie inaczej. I ten bieg… Czy kiedyś jeszcze tak pobiegnę? Zresztą… Mogę nawet przegrać…

Przez moment ujrzał scenę z Helu, zobaczył Martę uniesioną, szczęśliwą… 10, 15 metrów. Tamci oglądają się. Szwajcar na dziesiątym miejscu. Potem dwaj koledzy klubowi Marcina. Prowadzi chyba Fin. Nie można dokładnie zobaczyć, bo tam, na przedzie, tasują się teraz co chwila. Tylko ich zmęczyć, odebrać im równowagę!

Wyprzedził Szwajcara. Nie dawał się, przyciskał mocno, ale i tak go wyprzedził. Przed nim Niemiec. Nie, już za nim. Więc jeszcze sześciu. Fin przyspieszył. Jeszcze 1600 metrów! – krzyczy ktoś z boiska i Marcin również przyspiesza. Znów kogoś mija, chyba Czechów. I jeszcze jednego. Fin ze 20 metrów w przodzie. On jeden wydał na razie Marcinowi walkę. Na trybunach ryk. To Szwajcar z dziesiątej pozycji przesuwa się do przodu. Więc zaczęło się… Czy ona tam naprawdę siedzi? Fin o 10 metrów przed nim. Ależ skąd, o 5 najwyżej. Jeszcze przyspiesza. Jest. Lothe dopada go, przez chwilę biegną razem. Marcin słyszy ciężki oddech Fina. Zaczyna go wyprzedzać. Już. Już jest pierwszy.

Teraz wszystko zaczyna się od początku.

Nagle poczuł, że coś się z nim dzieje. Brak powietrza… Całe ciało boli… Co to jest? I te nogi… jakby biegł po kamieniach…

Fin ze 20 metrów za nim. Wciąż nie zmniejsza tempa. Więc zwiększa je Marcin. Ale źle się czuje. Wypluwa przed siebie słodką, mdłą ślinę.

I nagle – JEST! JEST!!! Ten kryzys… To właśnie… Tylko czy wytrzymam? Nieważne, najważniejsze, że przyszedł, że wszystko jest w porządku. Jakieś 100 metrów przed sobą Lothe widzi chłopaka w pasiastych spodenkach. Wyraźnie osłabł. Nie szkodzi… I tak jest dobry… Ale jeszcze nie tym razem. Oni nie wiedzą, po jaką nagrodę biegnie Marcin. Jak to będzie, gdy dobiegnę? Powie po prostu: „Będziemy mieli dziecko” czy też nic nie powie, pójdzie ze mną do szatni, do domu…

Ten w pasiastych spodenkach tylko o krok, szarpie się jeszcze, więc Marcin wyprzedza go na wirażu. Już nie jest ostatni. Patrzy na przeciwległy wiraż. Szwajcar i Fin nie oddają prowadzenia. Mają 50 metrów przewagi nad pozostałą ósemką, porwaną teraz na drobne ogniwka i rozciągniętą na długości ze 30 metrów. Marcin zbliża się do tych rezerwowych, co zamiast Staronia i Wróblewskiego stanęli dziś na starcie. Dzieli go od nich może 40 metrów, od prowadzących chyba ze 200. A może więcej? Nie, nie więcej…

Gdzieś z boku rozlega się dzwonek. Ale nie dla niego przecież. On ma jeszcze przed sobą prawie 800 metrów. Może nie zdążyć do czołowej dziesiątki. Ale tych dwóch za chwilę wyprzedzi… Więc znów jest trzynasty, jak na początku. Do następnych ze 30 metrów. Próbuje zwiększyć jeszcze tempo, ale czuje, że nie da rady. Pozostałość po tym cholernym kryzysie. Myślał, że to minęło. Zerwał się całym wysiłkiem wytrenowanych mięśni. Zmniejszyć tę przewagę jeszcze choć o parę metrów. Do taśmy z 600 metrów, może osłabną, może mi się uda… 20 metrów. 10… Boże, jak mnie wszystko boli…

Teraz już o niczym nie myśli. Przed nim Niemiec. Żeby chociaż być dziesiątym… Patrzy do przodu. Jego koledzy z klubu na czele. Opóźniają ten finisz, zwalniają tempo. Jeszcze 150 metrów. Słyszy krótki, urywany oddech Niemca. Już jest dziesiąty. Tylko czy ona tam czeka? 100, może nieco więcej niż 100 metrów do prowadzących. A do taśmy 400. Nagle tuż koło siebie Marcin dostrzega jednego z tych, co przed chwilą byli na czele. Czyżby tak osłabł?

– Marcin, po tym biegu możesz wyciągnąć kopyta, ale warto! – krzyczy tamten. Warto? Nonsens. A dziecko? A te nadzieje?! Tamten przyspiesza, podciąga Marcina, zostaje za nim, dociska mocno, więc Marcin odruchowo przyspiesza, a w pamięci notuje, że chyba jest już dziewiąty. Teraz wszystko idzie szybko – i za chwilę jest ósmy. Wchodzą w przedostatni wiraż. Dystans między Marcinem a prowadzącymi nie wynosi więcej niż 70 metrów. Słabną – myśli Lothe i uśmiecha się do siebie. Nikt nie będzie nigdy miał dziecka, które trzeba tak szybko gonić.

200 metrów do taśmy. Marcin nie wie, czy rzeczywiście jeszcze przyspiesza, czy też jego nogi są tak lekkie. Jeszcze dwóch wyprzedził. Nie jest tak źle…

Ale co to? Czy to przed nim to już taśma? Już? Tak niedaleko? To niemożliwe. Gdzie jeszcze jeden wiraż? Tamci prawie dobiegają. A on ma jeszcze taki kawał. Przed nim dwóch. Naciskają mocno. Jeden potyka się i przewraca. Uważaj, Marcin – mówi do siebie i omija go krótkim łukiem. Czy któryś z tamtych już dobiegł? Tak, dobiegli. Więc pierwszy już nie będzie. Czy ona tam czeka? Pierwszy nie będzie. Drugi też nie. Ale będzie czwarty. Jest czwarty.

Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Rondo vivace” znajduje się na s. 16 styczniowego „Kuriera Wnet” nr 31/2017, wnet.webbook.pl.

______

„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9-15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Rondo vivace” na s. 14 styczniowego „Kuriera Wnet” nr 31/2017, wnet. webbook.pl